wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:148762.92 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6134:02
Średnia prędkość:24.00 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:994238 m
Suma kalorii:422345 kcal
Liczba aktywności:428
Średnio na aktywność:347.58 km i 14h 21m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 18 listopada 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, Wycieczka
Westerplatte

Jako, że listopadowa pogoda rozpieszcza postanowiłem jeszcze w tym roku wypuścić się na dłuższą trasę. Cel dobrze znany i lubiany - czyli Gdańsk. Ruszam o północy, początek to przejazd przez Warszawę, nadspodziewanie sporo wilgoci, przez co nie dało się już jechać w ciągle parujących okularach. Do Modlina z grubsza w oświetlonym terenie, choć w części miasteczek już o tej porze gasili lampy. 

Odcinek do Nasielska z nieco mniej korzystnym wiatrem, też dużo poprawek w rowerze. Na większej części odcinka do Ciechanowa jest już elegancki, nowy asfalt, trochę z tym gorzej przed samym Ciechanowem. Postój robię na wygodnym Orlenie przy wjeździe do miasta, zeszło się tam prawie godzinę, ale dzięki temu do świtu już ledwie godzinki brakuje. Niestety to oznaczało też poranne godziny szczytu na drogach, odcinek do Mławy zdecydowanie mało ciekawy, z dużym ruchem, za Mławą trochę maleje, ale dalej przeszkadza, dopiero za Działdowem się uspokoiło.

Za Działdowem zaczyna się najciekawszy odcinek tej trasy, coraz częstsze są pagóreczki, ekstra kawałek po morenach przed Lubawą, gdzie robię zakupy w markecie i postój. Temperatura dość stabilna, w nocy było koło 5-7 stopni, w dzień 9, brakuje tylko słońca, które miało być wg prognoz. Dopiero za Iławą zagościło parę razy na niebie i od razu dodało uroku jeździe.

Tym razem do Malborka postanowiłem wjechać innym wariantem, nie ruchliwą krajówką przez Sztum, a DW 515. Zaryzykowałem, bo już spory kawałek wcześniej były znaki, że droga jest zamknięta - ale na tym wygrałem. Remont drogi był już na ukończeniu, już jest nawierzchnia, a jeszcze ruch jest zamknięty, więc miałem elegancki asfalt i puściutką szosę aż pod sam Malbork.

Tam tradycyjnie obiad w Macu i o zmierzchu ruszam na ostatni odcinek do Gdańska. Tym razem wybrałem trasę nie przez Tczew, a mostem na DK8 i była to dobra opcja. Ruch o wiele mniejszy, choć trochę dziurawych dróg się trafiło, do tego w Gdańsku kawałek przez Westerplatte przejeżdżałem koło terminalu masowego, gdzie chyba jakiś większy rozładunek się odbywał, bo na może 2km to z 50 tirów i stojących i jadących mijałem. Westerplatte tradycyjnie robi duże wrażenie; noc dodaje pomnikowi sporo uroku. 

Na powrocie robię jeszcze krótką rundkę po centrum i przejazd Długim Dunajem przez starówkę i czasowo idealnie wpasowuję się na powrotny pociąg do Warszawy ;)

Dane wycieczki: DST: 374.50 km AVS: 26.50 km/h ALT: 1522 m MAX: 50.20 km/h Temp:8.0 'C
Niedziela, 29 września 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wycieczka
Czeremcha

Na niedzielę zapowiadała się bardzo fajna pogoda, pewnie już jeden z ostatnich razów w tym roku - więc postanowiłem ją wykorzystać na wizytę na Podlasiu. Startuję o 6 rano, trochę przed wschodem słońca. Sprawnie przejeżdżam znaną trasą do Góry Kalwarii, dalej już boczniejszymi drogami.

Na przecięciu trasy z lubelską linią kolejową zupełnie rozryta droga, obejść dało się to z dużym trudem i kosztem ubłocenia roweru i butów bo na wielkiej hałdzie którą trzeba było sforsować było dużo błota. Remont tej linii to całkowita porażka PKP, ciągnie się już ze 3 lata i ciągle końca nie widać.Dalej jazda bocznymi drogami na Siedlce, trasa ciekawa, bo okolice Mrozów to jedna z bardziej pagórkowatych części Mazowsza, też sporo lasów, natomiast asfalty takie sobie. Po porannej wilgoci robi się ładny dzień, tyle że cały czas mocno wieje, ale jest to wiatr w głównej mierze sprzyjający. W wioskach straszą setki wyborczych plakatów (w skali kraju kosztujących grube miliony), niedobrze się robi jak się ciągle patrzy na te buźki co fałszywymi uśmiechami próbują nas przekonać by na nich kolejny raz postawić...

Siedlce omijam, od Kroczewa zaczyna się już fajna jazda i bardziej podlaskie klimaty. Jest sporo pagóreczków urozmaicających trasę, jest trochę jazdy nad Bugiem.

W Siemiatyczach jem makaron w knajpce i ruszam na końcowe 50km. Przed Grabarką sporo fajnych ścianek, dalej zupełnie puściutkie tereny pod białoruską granicą, na których ostało się jeszcze sporo typowego dla Podlasia gruboziarnistego asfaltu.

Do Czeremchy dojeżdżam zgodnie z planem, ze 20min przed odjazdem pociągu; na peronie spotykam Kesa, który wraz z dziewczyną wraca  z dwudniowego wypadu po Podlasiu, więc podróż szybko upłynęła na rozmowach na rowerowe tematy.

Bardzo fajna traska, Podlasie każdemu warto polecić, a szczególnie dla mieszkańców Warszawy to interesująca opcja z wygodnym dojazdem. Ledwie 200km od stolicy, a jakże inne tereny od wielkomiejskiej aglomeracji Warszawy, to rejony z jedną z najmniejszych w kraju gęstością zaludnienia i ta pustka to coś co daje Podlasiu mnóstwo uroku.

Zdjęcia z wycieczki

Dane wycieczki: DST: 250.10 km AVS: 28.21 km/h ALT: 1040 m MAX: 51.30 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 14 września 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2019

Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.

Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.



Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.



W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).

Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.

Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.

Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.

Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!

Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).

Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.



Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.



Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.

Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.

Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 951.50 km AVS: 22.51 km/h ALT: 7944 m MAX: 70.40 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 1 czerwca 2019Kategoria Ultramaraton, Canyon 2019, >500km, >300km, >200km, >100km
Maraton Podróżnika

Maraton Podróżnika to stały punkt programu w moich rowerowych planach, jako jedna z paru osób przejechałem wszystkie edycje - więc tym bardziej nie mogło mnie zabraknąć, gdy maraton zawitał na Mazowsze. Baza tegorocznej imprezy była w Warce, ledwie 2h jazdy z domu. W tym roku nie jadę na wynik, zamiast tego prowadziłem grupkę mniej doświadczonych rowerzystów, z których większość debiutowała na tak długim, całodobowym dystansie; zawsze lubiłem zachęcać i pomagać ludziom w ambitnych planach rowerowych, a długie dystanse siedzą przede wszystkim w głowie, motywacja jest połową sukcesu, a w tym grupowa jazda bardzo pomaga.

Tuż przed startem pogoda elegancka, nasza 10-os grupka (z dwoma dziewczynami w składzie) rusza na trasę o 8.15. Start z wypasem, startujemy z wareckiego rynku, spod konnego pomnika hetmana Czarnieckiego. Pierwszy odcinek nieciekawy - ruchliwa droga do Góry Kalwarii, ale niezbędna ze względu na konieczność dojazdu do mostu na Wiśle. Na liczniku monitoruję prędkość średnią, by trzymać się ustalonych ok. 27km/h, a że jedziemy na tym fragmencie czołowo pod wiatr to wymaga sporo wysiłku, razem z Szafarem zmieniamy się na prowadzeniu. Po przejechaniu mostu w Górze robi się dużo przyjemniej, ruch maleje zdecydowanie, a wiatr zamiast przeszkadzać zaczyna więcej pomagać, wieje z północnego-zachodu. W tych warunkach utrzymanie ok. 27km/h jest już sporo łatwiejsze, a ze względu na mały ruch można jechać obok siebie parami i normalnie rozmawiać. Powoli zaczyna się robić coraz cieplej, słońce na dobre wyszło spoza chmur, jest ciepło, ale też i wielkiego upału nie ma, a wiaterek trochę chłodzi.

Pierwszy postój zgodnie z planem mamy po 100km na Orlenie w Krzywdzie - już solidnie okupowanym przez uczestników maratonu. Bardzo fajnym pomysłem organizatorów było załatwienie z Orlenem zniżkowych kuponów na niektóre produkty dla uczestników maratonu, obowiązujących na stacjach na trasie wyścigu. Tutaj zgodnie z planem robimy 30min postój, taktyka na wyścig zakładała dłuższe postoje odpoczynkowe na stacjach, by potem móc zrobić większe przeskoki bez odpoczynków - i sprawdziło to się bardzo przyzwoicie, w miarę zregenerowani na samej trasie traciliśmy bardzo niewiele czasu. Z Krzywdy jedziemy dalej na wschód, jak to na każdym maratonie następują przetasowania grupek - Szafar pojechał mocniej do przodu, chyba dwie osoby dla których tempo było trochę za duże odpuściły, za to czasowo dołączali się inni, ale trzon dalej się trzymał ;). Przed Parczewem jazdę urozmaicają jeziorka na Tyśmienicy, stacja w tym mieście to niestety porażka - bardzo mały i ciasny Orlen, nawet toalety sensownej nie było, jedynie taka dla pracowników, samo zrobienie zakupów przez całą grupkę zajęło ponad 15min, lepiej było chyba stanąć trochę wcześniej na stacji Lotosu. 

Z Parczewa ruszamy mocno na wschód, tutaj dogonił nas Pablo, który dołączył się do maratonu i przejechał jego całą trasę wraz z zawodnikami ;). Trasa do Włodawy ze sporą częścią lasów, asfalty powoli się zaczynają psuć, ale jazda dalej idzie sprawnie. We Włodawie nie stajemy, od razu skręcamy na południe i ładną trasą wzdłuż granicy, z dużą ilością lasów zmierzamy w stronę punktu żywnościowego. Tempo powoli zaczyna spadać, po skręcie na zachód doszło kilka hopek, z Parczewa mieliśmy długi 90km przerzut, ale udało się go sprawnie pokonać bez stawania - przed nami była wizja długiego godzinnego odpoczynku na punkcie, by się zregenerować przed nocną jazdą. Na punkcie spotykamy sporo osób, są jadący wspólnie Karolina, Wąski i Turysta. Jemy spaghetti, można było brać dokładki, więc dało się nieźle napełnić żołądek, a długi czas odpoczynku pozwolił mięśniom na trochę regeneracji. 

Ruszamy trochę po 20, szybko robimy też postój na przebieranie się na nocną jazdę. Naładowani długim odpoczynkiem trzymamy nadspodziewanie wysokie tempo, chwilami w okolicach 30km/h, wiatr też sprzyja. Na stacji w Cycowie nie stawaliśmy, mieliśmy w planach długi 100km przerzut do Bychawy. Z naszej grupki zatrzymałem się jedynie ja, by przestawić pozycję w rowerze, bo ciągle coś mnie pobolewało, mam też lekko uszkodzoną ramę, przez co sztyca regularnie delikatnie zjeżdża mi do ramy, co wymaga regularnych poprawek, w końcu będę musiał dać to do naprawy. Tempo grupki było bardzo solidne, mocno się żyłując dogoniłem ich dopiero po ponad 20km, od tego momentu zaczęła się już spokojniejsza jazda. Na zmniejszenie tempa wpłynął też fakt, że zaczął się najbardziej dziurawy odcinek maratonu, też doszły górki, w pamięć zapadł szczególnie dość ostry zjazd po niewąskich dziurach, na którym nasza grupka rozbiła się na dobrą minutę. W końcu docieramy na stację w Bychawie, tutaj zasłużony odpoczynek i motywująca świadomość, że za trochę ponad godzinkę zacznie świtać, krótkie czerwcowe noce to bardzo fajna sprawa na ultramaratony ;)).

Na tym odcinku dołącza do nas parę innych osób, m.in. Turysta i Pablo, wesoło gadając z Pablem szybko mija czas i powoli zaczyna świtać. Trochę przed świtem jeszcze mocna akcja, gdy coś poprawiając zostałem mały kawałek za grupą nagle tuż przy nodze usłyszałem głośne ujadanie wielkiego psa. Wcześniej nic nie szczekał, więc kompletnie mnie to zaskoczyło, serce podjechało do gardła i odruchowo w korby dałem jak na finiszu Tour de France ;). Na szczęście na strachu się skończyło, ale niewiele już brakowało, Gerwazy który jechał kawałek za mną i widział tę akcję mówił że myślał, że mnie dziabnął. A mogło to być niebezpieczne, bo to było wielkie bydlę, jakby dziabnął w udo i przebił ważną tętnicę to mogłoby być nieciekawie, niestety wolno latające psy to niezła plaga, tutaj na szczęście i tak niewiele było takich akcji. Na tym odcinku okazało się, że Gerwazemu na jednej z dziur pękła szprycha w tylnym kole, było zauważalne bicie koła, ale na szczęście był to rower z hamulcami tarczowymi, więc dało się z tym jechać - to była jedyna awaria sprzętowa jaką mieliśmy na trasie.

Przed Józefowem zaczyna świtać, przy dojeździe do Wisły piękne widoki, rzeka tutaj po obu stronach ma wysokie skarpy, więc z naszego brzegu dobrze było widać te po drugiej stronie, a nad wodą malownicze tumany mgły, na zdjęciach słabo to wyszło, ale na żywo wyglądało ekstra. Przejeżdżamy Wisłę, w Solcu był w planach najbardziej problematyczny postój, trzeba było zjechać ok. 1km z trasy do jakiejś lokalnej stacji, która miała być 24h, ale za pewnie to nie wyglądało. No i niestety obawy się potwierdziły, stacja była zamknięta, więc usiedliśmy sobie po prostu pod stacją i zjedliśmy to co jeszcze każdy miał, zakupy zostawiając na odległą o 40km stację w Górze Puławskiej. Tutaj zostałem na trochę dłużej regulując rower, ale gdy zabrakło tego pilnującego dyscypliny na przodzie grupka rozerwała się na parę mniejszych, czemu sprzyjały liczne na tym fragmencie trasy góreczki, do kupy zjechaliśmy się dopiero na stacji w Górze, zresztą chyba dwie osoby już na własny rachunek pojechały na metę. Ten odcinek od Solca do Góry Puławskiej jak dal mnie najładniejszy na maratonie, fajna pagórkowata droga pod nadwiślańskich skarpach, świetne boczne asfalty, poranne słońce padające pod mocnym kątem - świetnie to wyglądało.

W Górze Puławskiej robimy ostatni postój, przebieramy się na krótko, bo zrobiło się już ciepło - i ruszamy na ostatni odcinek maratonu. Czuć było już w nogach mocno wielki dystans, dwie osoby już na górkach solidniej odcinało, a niestety cała trasa na metę była pod wiatr. Pogoda piękna, tyle że już smażyć zaczynało, więc te końcowe kilometry nie były łatwe, ale wizja bliskiej mety mocno dodawała wiatru w żagle - i przed 11, z czasem 26h 28min wpadamy na metę witani gromkimi oklaskami, a chwilę później mamy na szyjach zasłużone medale z jabłkiem ;)).

Maraton bardzo udany, przejazd grupowy wypadł nadspodziewanie dobrze, z 10 osób jakie liczyła nasza grupka na starcie, aż 6 dojechało razem na metę, po drodze dołączali też i inni. Towarzysko impreza bardzo udana, spotykało się wielu znajomych, jadąc w grupie zawsze było z kim pogadać, dzięki czemu kilometry, szczególnie te nocne szybciej schodziły. Duże podziękowania dla organizatorów za pracę włożoną w przygotowanie tej imprezy i oczywiście podziękowania dla mojej grupki za dzielną walkę, bo dla większości był to rekordowy dystans.

Kilka zdjęć z maratonu
Dane wycieczki: DST: 563.20 km AVS: 25.76 km/h ALT: 2370 m MAX: 52.00 km/h Temp:20.0 'C
Wtorek, 14 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019

III dzień - Mszana Dolna - Kraków - Ojców (PK4) - Pilica - Myszków - Zawadzkie - Namysłów

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 344.30 km AVS: 20.37 km/h ALT: 2255 m MAX: 56.60 km/h Temp:5.0 'C
Poniedziałek, 13 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019

III dzień - Głubczyce - Racibórz - Bielsko-Biała - Krowiarki (1012m) - Pieniny (PK3) - Mszana Dolna

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 379.50 km AVS: 19.49 km/h ALT: 4690 m MAX: 64.30 km/h Temp:4.0 'C
Sobota, 11 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton, RTP 2019
RACE THROUGH POLAND 2019

I dzień - Wrocław - Złotoryja - Stóg Izerski (PK1) - Kłodzko - [CZ] - Pradziad (1492m) (PK2) - [PL] - Głubczyce

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 534.20 km AVS: 20.94 km/h ALT: 6689 m MAX: 57.20 km/h Temp:6.0 'C
Piątek, 26 kwietnia 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Wycieczka
Kolarski Romantyzm

Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))

Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).

Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.

Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!

Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).

Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...



Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.


Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.

Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 596.80 km AVS: 22.32 km/h ALT: 5510 m MAX: 74.10 km/h Temp:20.0 'C
Środa, 17 kwietnia 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wycieczka
Tour de Jabłko

Duża pętla po bardzo rozległych podwarszawskich sadach jabłkowych. Pierwsza długa trasa z moim bratem, wypadło to bardzo dobrze, dla brata to była pierwsza dwusetka w życiu i od razu ze średnią 28km/h, sam musiałem się nieraz pożyłować żeby tempo utrzymać; aż strach myśleć co będzie jak zacznie dużo jeździć ;). Pogodę trafiliśmy doskonałą, na pierwszej części trasy wiatr sprzyjający lub boczno-sprzyjający, a gdy wracaliśmy z Mszczonowa wiatr łaskawie się wyłączył ;). 

Zamek w Czersku

Na rynku w Warce

Mój prywatny przystanek ;)

Doliną Pilicy

Modrzewiowa aleja pod Mszczonowem

Canyony dwa ;)):

Dane wycieczki: DST: 200.80 km AVS: 28.08 km/h ALT: 791 m MAX: 54.20 km/h Temp:19.0 'C
Poniedziałek, 8 kwietnia 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wypad
Roztocze Plus  - dzień 4

Rano zimno, ledwie 2-3 stopnie, namiot cały mokry, bo była duża rosa. Ale prognozy zapowiadały
ciepły dzień, więc wiedziałem, że będzie lepiej.

Od Sambora jest już dobra droga, a za Starym Samborem znacznie maleje ruch, wjeżdżam w Karpaty.
Droga na przełęcz Użocką to chyba najładniejsza szosa Ukrainy, na długich odcinkach piękne widoki,
na trasie puściuteńko, dobry asfalt - jedzie się więc kapitalnie, przy tym sporo dobrych wspomnień ;).

Po drugiej stronie przełęczy już standard ukraiński, czyli masa dziur, ale przeszło to dość
bezboleśnie, żadnych awarii. Druga strona przełęczy to nie tylko gorsza droga, ale też gorsze
widoki, od strony południowej już nie jest tak atrakcyjnie jak od północy, ale dzięki dużemu
przewyższeniu szybko to zlatuje. Na przejściu w Ubli przekraczam słowacką granicę, dziś miałem
bardzo wymagający dzień, więc i po słowackiej stronie czekało mnie prawie 100km mocno
pagórkowatych dróg. Końcówka już nocna, ale pomimo tego miejscówka noclegowa trafiła się
elegancka, tuż przy malutkiej kapliczce na wzgórzu.

Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 245.80 km AVS: 23.15 km/h ALT: 2511 m MAX: 66.50 km/h Temp:16.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl