Wpisy archiwalne w kategorii
Wyprawa
Dystans całkowity: | 28135.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1368:44 |
Średnia prędkość: | 20.56 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 302590 m |
Suma kalorii: | 68045 kcal |
Liczba aktywności: | 182 |
Średnio na aktywność: | 154.59 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 23 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 6 - Królewski Etap
... czyli zimowa rzeźnia w Alpach jakiej dawno nie miałem 😆
Wyspałem się sensownie, ruszam jeszcze nocą, świt łapie mnie na podjeździe do Misuriny. Jest pochmurno, ale z przebiciami, gdy zza chmur przeglądają imponujące szczyty Dolomitów. W Misurinie mam dużo szczęścia bo widać slynne Tre Cime di Lavaredo, mozna powiedzieć wizytówkę Dolomitów. Jedzie się dobrze, bo jest parustopniowy mróz. Niestety psuje się to na zjeździe z Tre Croci do Cortiny, temperatura oscyluje kolo zera i zaczyna padać drobny deszcz ze śniegiem. Nie jest na tyle intesywny, żeby zmoczyć, ale szosą plynie masa wody. Więc zjeżdża się nieprzyjemnie, rychło wszystko (włącznie ze mną) jest usyfione, a co najgorsze mam mokre stopy, co przy tak niskiej temperaturze jest wyjątkowo niekomfortowe.


Długi podjazd na Falzarego wchodzi eleancko, to piękna przełęcz i mam szczęście, bo jest wiele przejaśnień, gdy Dolomity pokazują swoją najpiękniejszą twarz. Po zjeździe dojeżdżam do Arabby, gdzie robię popas w knajpie jedząc świętne spaghetti. Pod Pordoi jedzie mi się zauważalnie ciężej, ale to zrozumiałe, bo mam w nogach kolo 3000m w pionie na ledwie 100km. Pogoda coraz słabsza - duże zachmurzenie, opady (niżej śnieg z deszczem, wyżej śnieg). To tereny mocno narciarskie, slynny rejon Sella Ronda, więc co rusz mijam narciarzy szusujących tuż przy samej szosie. Do tego pozdrawia mnie iluś kierowców, cykają mi fotki, krzyczą "bravissimo" - daje to masę frajdy.


Końcówka na Pordoi już w gęstej mgle, zjazd ciężki - mokro, ślisko i dziadowski asfalt (szosy w Dolomitach delikatnie mówiąc nie powalają jakością). Trzeci dwutysięcznik dzisiejszego dnia to Passo Sella (2240m) i choć to relatywnie krótki podjazd (400m w pionie) to trzyma 9-11% i czuję to solidnie w nogach. Do tego w pewnym momencie czuję że korba zaczyna latać już na boki, myślałem że już będzie game over, ale jakoś się to uspokoiło, choć dobrze nie jest i przez ten problem coraz mocniej czuję kolano.

Na Sellę docieram o zachodzie słońca, myślałem, że już najgorsze za mną, bo czekał mnie dlugi zjazd. Ale to właśnie ten zjazd, a nie dystans czy wielka liczba przewyższeń sprawił, że był to jeden z większych hardkorów jakie w swoim rowerowym życiu przerabiałem 😉. Na górze były 2-3 stopnie mrozu, droga śliska z zaczynającym zalegać śniegiem, więc trzeba było zjeżdżać ostrożnie. Do tego szybko zrobił się duży ruch. Dotąd dziwiłem się że pomimo sezonu narciarskiego ludzi i samochodów było niewiele - teraz się dowiedziałem, że 90% z nich kumuluje się właśnie w tym rejonie Selva di Val Gardena i sąsiednich kurortów.
Ale najgorsze było przenikliwe zimno, ten zjazd to nawet jak na alpejskie realia prawdziwe monstrum - 37km i 1700m w pionie. I zjazd ma tak rzadki uklad, że nie ma nawet krótkiego kawałka pod górę (o który się cały czas modliłem), więc nie mogłem się nigdzie rozgrzać i na samym dole byłem daleko poza komfortem termicznym, choć na zimno jestem akurat dość odporny. Duży wplyw na ten brak komfortu miały mokre stopy, na mrozie, czy minimalnie powyżej zera to drastycznie obniża termikę, a ja musiałem tak jechać wiele godzin. Usyfiony też byłem od góry do dołu, ale miałem zakiszone na czarną godzinę suche skarpetki, więc na długi powrót do Polski będą jak znalazł. Dopiero na podjeździe na Brenner wróciłem do żywych, w drugiej części było ekstra - zeszły chmury, miałem gwiaździste niebo, więc i złapał mróz. Ale to długo niestety nie potrwało, w końcówce podjazdu znowu wróciła cała wilgoć i zjazd do Innsbrucka był bardzo zimny i wilgotny, choć na szczęście sporo krótszy niż ten z Selli.
Podsumowując - taka moja, czysto prywatna ocena tego jakie warunki pogodowe najbardziej "niszczą" na rowerze. Deszcz i jeszcze raz deszcz - i długo, długo nic 😉. Gdybym zamiast tego mokrego syfu lecącego z nieba i zostającego na szosie miał cały czas parustopniowy mróz, to pomimo niższej temperatury mialbym o niebo większy komfort termiczny. A deszcz w zestawieniu z zakresem temperatur 0-5 stopni to już bardzo wysoko zawieszona półka, która pokona każde, nie wiem jak drogie ciuchy. Ale jak zawsze - naciąłem się na prognozach, jeszcze wczoraj wieczorem gdy to sprawdzałem było tylko zachmurzenie, a nie opady, gdybym to wiedział to nie wybrałbym najcięższego górskiego wariantu, tylko szybciej zjechał na niższe wysokości.
Tym mocnym akcentem kończę swoją styczniową wyprawę. W 6 dni jazdy przejechałem 1560km i 16 660m w pionie, odwiedzając aż 7 krajów. Założeniem wyjazdu była spontaniczna wyprawa w styczniu, tak na przekór tym opiniom, że to najbardziej nierowerowy miesiąc, że można tylko czekać na wiosnę i kręcić na trenażerze. Ale wyprawa z mottem "Jak jest zima to musi być zimno!", a nie jakieś tam Sralpe czy wyspy dla Kanarków 😄. I polecam każdemu spróbować - to wbrew pozorom nie jest wcale tak trudne. Oczywiście nie w tym wymiarze kilometrowym, na pewno nie nie w Alpach, bo to już wymaga dużej wytrzymałości, ale generalnie jezdzenie na rowerze o tej porze roku, nawet pod namiot jest do ogarnięcia dla każdego. Trzeba tylko przestawić nieco własną głowę, cytując Mistrza Yodę "No! No different! Only different in your mind". Pasuje jak ulał do realiów zimowej jazdy 😉
Miałem masę frajdy na tym wyjeździe, najmilej wspominam dojazd nad Adriatyk i ten niesamowity kontrast śniegów Bośni, ze śródziemnomorskim klimatem chorwackiego Jadranu. A pod kątem jakości asfaltów - z tych 7 krajów bezprzecznie wygrywa Bośnia, nie wiem może akurat tak dobrze trafiłem, ale asfalty na mojej trasie były idealne. Rozczarowały mocno pod tym kątem Dolomity, widać, że zwyczajnie kiedyś dobra infrastruktura zaczyna się sypać.
Zdjęcia z wyprawy
... czyli zimowa rzeźnia w Alpach jakiej dawno nie miałem 😆
Wyspałem się sensownie, ruszam jeszcze nocą, świt łapie mnie na podjeździe do Misuriny. Jest pochmurno, ale z przebiciami, gdy zza chmur przeglądają imponujące szczyty Dolomitów. W Misurinie mam dużo szczęścia bo widać slynne Tre Cime di Lavaredo, mozna powiedzieć wizytówkę Dolomitów. Jedzie się dobrze, bo jest parustopniowy mróz. Niestety psuje się to na zjeździe z Tre Croci do Cortiny, temperatura oscyluje kolo zera i zaczyna padać drobny deszcz ze śniegiem. Nie jest na tyle intesywny, żeby zmoczyć, ale szosą plynie masa wody. Więc zjeżdża się nieprzyjemnie, rychło wszystko (włącznie ze mną) jest usyfione, a co najgorsze mam mokre stopy, co przy tak niskiej temperaturze jest wyjątkowo niekomfortowe.


Długi podjazd na Falzarego wchodzi eleancko, to piękna przełęcz i mam szczęście, bo jest wiele przejaśnień, gdy Dolomity pokazują swoją najpiękniejszą twarz. Po zjeździe dojeżdżam do Arabby, gdzie robię popas w knajpie jedząc świętne spaghetti. Pod Pordoi jedzie mi się zauważalnie ciężej, ale to zrozumiałe, bo mam w nogach kolo 3000m w pionie na ledwie 100km. Pogoda coraz słabsza - duże zachmurzenie, opady (niżej śnieg z deszczem, wyżej śnieg). To tereny mocno narciarskie, slynny rejon Sella Ronda, więc co rusz mijam narciarzy szusujących tuż przy samej szosie. Do tego pozdrawia mnie iluś kierowców, cykają mi fotki, krzyczą "bravissimo" - daje to masę frajdy.


Końcówka na Pordoi już w gęstej mgle, zjazd ciężki - mokro, ślisko i dziadowski asfalt (szosy w Dolomitach delikatnie mówiąc nie powalają jakością). Trzeci dwutysięcznik dzisiejszego dnia to Passo Sella (2240m) i choć to relatywnie krótki podjazd (400m w pionie) to trzyma 9-11% i czuję to solidnie w nogach. Do tego w pewnym momencie czuję że korba zaczyna latać już na boki, myślałem że już będzie game over, ale jakoś się to uspokoiło, choć dobrze nie jest i przez ten problem coraz mocniej czuję kolano.

Na Sellę docieram o zachodzie słońca, myślałem, że już najgorsze za mną, bo czekał mnie dlugi zjazd. Ale to właśnie ten zjazd, a nie dystans czy wielka liczba przewyższeń sprawił, że był to jeden z większych hardkorów jakie w swoim rowerowym życiu przerabiałem 😉. Na górze były 2-3 stopnie mrozu, droga śliska z zaczynającym zalegać śniegiem, więc trzeba było zjeżdżać ostrożnie. Do tego szybko zrobił się duży ruch. Dotąd dziwiłem się że pomimo sezonu narciarskiego ludzi i samochodów było niewiele - teraz się dowiedziałem, że 90% z nich kumuluje się właśnie w tym rejonie Selva di Val Gardena i sąsiednich kurortów.
Ale najgorsze było przenikliwe zimno, ten zjazd to nawet jak na alpejskie realia prawdziwe monstrum - 37km i 1700m w pionie. I zjazd ma tak rzadki uklad, że nie ma nawet krótkiego kawałka pod górę (o który się cały czas modliłem), więc nie mogłem się nigdzie rozgrzać i na samym dole byłem daleko poza komfortem termicznym, choć na zimno jestem akurat dość odporny. Duży wplyw na ten brak komfortu miały mokre stopy, na mrozie, czy minimalnie powyżej zera to drastycznie obniża termikę, a ja musiałem tak jechać wiele godzin. Usyfiony też byłem od góry do dołu, ale miałem zakiszone na czarną godzinę suche skarpetki, więc na długi powrót do Polski będą jak znalazł. Dopiero na podjeździe na Brenner wróciłem do żywych, w drugiej części było ekstra - zeszły chmury, miałem gwiaździste niebo, więc i złapał mróz. Ale to długo niestety nie potrwało, w końcówce podjazdu znowu wróciła cała wilgoć i zjazd do Innsbrucka był bardzo zimny i wilgotny, choć na szczęście sporo krótszy niż ten z Selli.
Podsumowując - taka moja, czysto prywatna ocena tego jakie warunki pogodowe najbardziej "niszczą" na rowerze. Deszcz i jeszcze raz deszcz - i długo, długo nic 😉. Gdybym zamiast tego mokrego syfu lecącego z nieba i zostającego na szosie miał cały czas parustopniowy mróz, to pomimo niższej temperatury mialbym o niebo większy komfort termiczny. A deszcz w zestawieniu z zakresem temperatur 0-5 stopni to już bardzo wysoko zawieszona półka, która pokona każde, nie wiem jak drogie ciuchy. Ale jak zawsze - naciąłem się na prognozach, jeszcze wczoraj wieczorem gdy to sprawdzałem było tylko zachmurzenie, a nie opady, gdybym to wiedział to nie wybrałbym najcięższego górskiego wariantu, tylko szybciej zjechał na niższe wysokości.
Tym mocnym akcentem kończę swoją styczniową wyprawę. W 6 dni jazdy przejechałem 1560km i 16 660m w pionie, odwiedzając aż 7 krajów. Założeniem wyjazdu była spontaniczna wyprawa w styczniu, tak na przekór tym opiniom, że to najbardziej nierowerowy miesiąc, że można tylko czekać na wiosnę i kręcić na trenażerze. Ale wyprawa z mottem "Jak jest zima to musi być zimno!", a nie jakieś tam Sralpe czy wyspy dla Kanarków 😄. I polecam każdemu spróbować - to wbrew pozorom nie jest wcale tak trudne. Oczywiście nie w tym wymiarze kilometrowym, na pewno nie nie w Alpach, bo to już wymaga dużej wytrzymałości, ale generalnie jezdzenie na rowerze o tej porze roku, nawet pod namiot jest do ogarnięcia dla każdego. Trzeba tylko przestawić nieco własną głowę, cytując Mistrza Yodę "No! No different! Only different in your mind". Pasuje jak ulał do realiów zimowej jazdy 😉
Miałem masę frajdy na tym wyjeździe, najmilej wspominam dojazd nad Adriatyk i ten niesamowity kontrast śniegów Bośni, ze śródziemnomorskim klimatem chorwackiego Jadranu. A pod kątem jakości asfaltów - z tych 7 krajów bezprzecznie wygrywa Bośnia, nie wiem może akurat tak dobrze trafiłem, ale asfalty na mojej trasie były idealne. Rozczarowały mocno pod tym kątem Dolomity, widać, że zwyczajnie kiedyś dobra infrastruktura zaczyna się sypać.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 246.47 km AVS: 18.06 km/h
ALT: 4579 m MAX: 62.86 km/h
Temp:-1.0 'C
Środa, 22 stycznia 2025Kategoria >100km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 5 - New Skill Unlocked
... czyli jazda z pękniętą korbą w Alpach 😆
Wycofując się z Triestu wzdłuż linii kolejowej długo się zastanawialem czy jest w tej sytuacji sens ryzykować wjazd w Alpy, ale że szkoda mi było tego - postanawiam spróbować. Korba póki co się trzyma, trzeszczy, trochę skacze, nie można stawać w pedałach, ale poza tym dake się jechać. Choć wiadomo że pod górę idą sporo większe obciążenia dla korby.
Późno wyjechalem z Triestu, więc w Alpy wjechałem już nocą, nocuję za przełęczą Mauria. Wody nie nabrałem by się nie obciążać pod górę, więc na obiad topiłem śnieg, 😉



Zdjęcia z wyprawy
... czyli jazda z pękniętą korbą w Alpach 😆
Wycofując się z Triestu wzdłuż linii kolejowej długo się zastanawialem czy jest w tej sytuacji sens ryzykować wjazd w Alpy, ale że szkoda mi było tego - postanawiam spróbować. Korba póki co się trzyma, trzeszczy, trochę skacze, nie można stawać w pedałach, ale poza tym dake się jechać. Choć wiadomo że pod górę idą sporo większe obciążenia dla korby.
Późno wyjechalem z Triestu, więc w Alpy wjechałem już nocą, nocuję za przełęczą Mauria. Wody nie nabrałem by się nie obciążać pod górę, więc na obiad topiłem śnieg, 😉



Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 174.45 km AVS: 20.69 km/h
ALT: 2030 m MAX: 51.12 km/h
Temp:2.0 'C
Wtorek, 21 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 4, czyli Awarie
Wstaję już o 3.45, żeby zdążyć na pierwszy prom z wyspy Pag na stały ląd. Niepotrzebnie bawiłem się jeszcze z podłączaniem ładowania do Garmina i w efekcie okazało się że jestem bardzo na styk z czasem, bo na ok. 25km do promu były dwa ciężkie podjazdy po 150m. Ale że kolejny prom był dopiero za 1,5h,więc miałem silną motywację, by jechać to w trupa; na ostatnim zjeździe do promu pomimo nocy to w zakręty wchodziłem kolo 50kmh,by nie wytracac niepotrzebnie prędkości 😉. Ale grunt, ze zdążyłem!

Dzień sporo cięższy niż wczorajszy, ten fragment Jadranskiej Magistrali jest wprost najeżony podjazdami, na pierwszych 100km miałem 1400m w pionie, choć wyżej jak kolo 400m nie wjechalem, a na 150km to wyszło niewiele mniej niż cała górska końcówka MPP. Ale widokowo sztos, choć pogoda wymagająca, solidnie mnie zlało w Velebicie.

W tym rejonie tylna przerzutka Di2 przestaje wrzucać na lżejsze biegi, nie zawsze, ale wrzuca mocno wybiórczo, w dół schodzi OK. To jasny znak, że silniczek przerzutki zaczyna kucać, bo w górę kasety jest większy opór. Elektryka w 95% przypadków jest mniej awaryjne od mechanicznych przerzutek, ale jak już pada to kaplica, a brak możliwości zmieniania w górę to game over na takiej trasie. Długo w tym dłubałem, ale w końcu wydlubalem i zaczęło działać normalnie, choć możliwe że to tylko chwilowo.

Wyszedłem więc spod topora, ale co się odwlecze to nie uciecze... Od wczoraj jadę z trzaskami w pedale, byłem pewien że to zużyte bloki. Ale dziś trzaski zrobiły się mocniejsze, więc przeprowadziłem dokładną inspekcje - i okazało się że pękła korba!!! A konkretniej glowny krzyżak rozwarstwia sie na dwa, jeszcze jechać się daje, ake z kilometra na kilometr jest coraz gorzej,tylko kwestia czasu aż się to rozleci. Szansa jak na wygranie w totka, ale mi się udalo... Na wcześniejszym wyjeździe padl mi pedal, a zapiekl się tak, że musiałem wymienić korbę. I ta padla mi teraz, niestety to znana wpadka Shimano, część korb 11rz jest produkowana z dwóch części i pitrafi tak pęknąć. Podobno to wymieniają, ale co mi po tym jak rozwaliło mi to wyprawę?

Pech straszny, bo swietnie mi się jechało, była para w nogach, a zawiódł sprzęt, a tak to miałem jeszcze 2 dni intensywnie pokręcić. Dawny Wilk strasznie by się na to wściekł, ale od tego roku pracuję nad sobą by potrafić znajdować we wszytkim pozytywy i przyjalem ten cios z zupełnym spokojem.
Ujechalem ponad 1000km, widzialem mnóstwo pięknych widoków, przeżyłem masę wrażeń - tego nie zabierze mi glupia korba. Bywa i tak, jak to mawiał Rejent Milczek "Niech się dzieje wola Nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba" 😉. A w ramach rekompensaty zafundowałem sobie hotel w Triescie 😄
Zdjęcia z wyprawy
Wstaję już o 3.45, żeby zdążyć na pierwszy prom z wyspy Pag na stały ląd. Niepotrzebnie bawiłem się jeszcze z podłączaniem ładowania do Garmina i w efekcie okazało się że jestem bardzo na styk z czasem, bo na ok. 25km do promu były dwa ciężkie podjazdy po 150m. Ale że kolejny prom był dopiero za 1,5h,więc miałem silną motywację, by jechać to w trupa; na ostatnim zjeździe do promu pomimo nocy to w zakręty wchodziłem kolo 50kmh,by nie wytracac niepotrzebnie prędkości 😉. Ale grunt, ze zdążyłem!

Dzień sporo cięższy niż wczorajszy, ten fragment Jadranskiej Magistrali jest wprost najeżony podjazdami, na pierwszych 100km miałem 1400m w pionie, choć wyżej jak kolo 400m nie wjechalem, a na 150km to wyszło niewiele mniej niż cała górska końcówka MPP. Ale widokowo sztos, choć pogoda wymagająca, solidnie mnie zlało w Velebicie.

W tym rejonie tylna przerzutka Di2 przestaje wrzucać na lżejsze biegi, nie zawsze, ale wrzuca mocno wybiórczo, w dół schodzi OK. To jasny znak, że silniczek przerzutki zaczyna kucać, bo w górę kasety jest większy opór. Elektryka w 95% przypadków jest mniej awaryjne od mechanicznych przerzutek, ale jak już pada to kaplica, a brak możliwości zmieniania w górę to game over na takiej trasie. Długo w tym dłubałem, ale w końcu wydlubalem i zaczęło działać normalnie, choć możliwe że to tylko chwilowo.

Wyszedłem więc spod topora, ale co się odwlecze to nie uciecze... Od wczoraj jadę z trzaskami w pedale, byłem pewien że to zużyte bloki. Ale dziś trzaski zrobiły się mocniejsze, więc przeprowadziłem dokładną inspekcje - i okazało się że pękła korba!!! A konkretniej glowny krzyżak rozwarstwia sie na dwa, jeszcze jechać się daje, ake z kilometra na kilometr jest coraz gorzej,tylko kwestia czasu aż się to rozleci. Szansa jak na wygranie w totka, ale mi się udalo... Na wcześniejszym wyjeździe padl mi pedal, a zapiekl się tak, że musiałem wymienić korbę. I ta padla mi teraz, niestety to znana wpadka Shimano, część korb 11rz jest produkowana z dwóch części i pitrafi tak pęknąć. Podobno to wymieniają, ale co mi po tym jak rozwaliło mi to wyprawę?

Pech straszny, bo swietnie mi się jechało, była para w nogach, a zawiódł sprzęt, a tak to miałem jeszcze 2 dni intensywnie pokręcić. Dawny Wilk strasznie by się na to wściekł, ale od tego roku pracuję nad sobą by potrafić znajdować we wszytkim pozytywy i przyjalem ten cios z zupełnym spokojem.
Ujechalem ponad 1000km, widzialem mnóstwo pięknych widoków, przeżyłem masę wrażeń - tego nie zabierze mi glupia korba. Bywa i tak, jak to mawiał Rejent Milczek "Niech się dzieje wola Nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba" 😉. A w ramach rekompensaty zafundowałem sobie hotel w Triescie 😄
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 221.71 km AVS: 21.32 km/h
ALT: 3181 m MAX: 59.62 km/h
Temp:6.0 'C
Poniedziałek, 20 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 3, czyli Jadran
Pierwotnie planowałem dojechać nad Adriatyk i zakończyć wyjazd w Dubrovniku. Ale gdy tu już dotarłem - to szkoda mi bardzo było, że ledwie niecałe 100km by wpadło nad Jadranem.
Postanawiam więc dać się porwać drodze - nie mam żadnego konkretnego planu, żadnych biletów na powrót, a trasy projektuję na bieżąco. Na razie moim celem jest jazda wzdluz wybrzeża Adriatyku, co będzie dalej - się zobaczy 😉

Bo jest tu naprawdę pięknie, niesamowity kontrast z dwoma dniami jazdy na mrozie, ze śniegami Bośni, nawet jeszcze dzisiaj rano zmroziło, dopiero na ostatnim zjeździe do Splitu temperatura na ledwie paru km wzrosła kolo 10 stopni. W dzień nad morzem trzyma kolo 12-15 stopni, a w ogródkach rosną pomarańcze, więc jedzie się elegancko.

Na razie kręcę slynną Jadranską Magistralą, droga bardzo widokowa, niestety latem bardzo ruchliwa. Teraz, w styczniu jest dużo lepiej, ruch jest dotkliwy tylko w rejonie dużych miast.

Tak niewiele wystarczy do pełnego szczęścia - rower i czekolada ;))
Ale co "robi" tę jazdę nad Adriatykiem - to zapachy, cały czas czuć intensywnie pinie, powiew morskiej bryzy. Gdy od Zadaru jechałem już nocą na wyspę Pag - niewiele widziałem, za to intensywne zapachy towarzyszyły mi cały czas

Zdjęcia z wyprawy
Pierwotnie planowałem dojechać nad Adriatyk i zakończyć wyjazd w Dubrovniku. Ale gdy tu już dotarłem - to szkoda mi bardzo było, że ledwie niecałe 100km by wpadło nad Jadranem.
Postanawiam więc dać się porwać drodze - nie mam żadnego konkretnego planu, żadnych biletów na powrót, a trasy projektuję na bieżąco. Na razie moim celem jest jazda wzdluz wybrzeża Adriatyku, co będzie dalej - się zobaczy 😉

Bo jest tu naprawdę pięknie, niesamowity kontrast z dwoma dniami jazdy na mrozie, ze śniegami Bośni, nawet jeszcze dzisiaj rano zmroziło, dopiero na ostatnim zjeździe do Splitu temperatura na ledwie paru km wzrosła kolo 10 stopni. W dzień nad morzem trzyma kolo 12-15 stopni, a w ogródkach rosną pomarańcze, więc jedzie się elegancko.

Na razie kręcę slynną Jadranską Magistralą, droga bardzo widokowa, niestety latem bardzo ruchliwa. Teraz, w styczniu jest dużo lepiej, ruch jest dotkliwy tylko w rejonie dużych miast.

Tak niewiele wystarczy do pełnego szczęścia - rower i czekolada ;))
Ale co "robi" tę jazdę nad Adriatykiem - to zapachy, cały czas czuć intensywnie pinie, powiew morskiej bryzy. Gdy od Zadaru jechałem już nocą na wyspę Pag - niewiele widziałem, za to intensywne zapachy towarzyszyły mi cały czas

Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 243.39 km AVS: 22.71 km/h
ALT: 2091 m MAX: 60.98 km/h
Temp:8.0 'C
Niedziela, 19 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 2, czyli piękna Bośnia
Po nocnym starcie tuż przed bośniacką granicą łapię gumę; robienie kapcia na mrozie w nocy to nowe i ciekawe doświadczenie 😉.

Pierwsze kilometry po Bośni to płaski odcinek do Banja Luki stolicy Republiki Serbskiej w Bośni. Dopiero za tym miastem zaczyna się ciekawie, bo wjeżdżam w góry. Głębokie kaniony z wielkimi soplami na ścianach, im wyżej tym więcej śniegu - jest pieknie.

Krajobraz diametralnie zmienia się po zaliczeniu wysokiej na 1200m przełęczy - wjeżdżam na bosniacką prerię (to w byłej Jugosławii kręcono filmy o Winnetou, tutejsze pejzaże zastępowały amerykańskie prerie) - widoczny znak że klimat śródziemnomorski odciska tu piętno.


Od strony szosowej Bośnia mocno mnie zaskoczyła in plus, spodziewałem się slabych dróg, a na ponad 200km to może ze 3-4km były słabsze, reszta to idealne asfalty, wszystko perfekcyjnie odśnieżone, nie to co te omszałe Węgry, gdzie proporcje asfaltów to były dokładnie odwrotne, czy Słowacja, gfzie nie są w stanie odśnieżyć bardzo turystycznej drogi pod Tatrami.
Pod koniec dnia (a raczej już nocą) wracam do Chorwacji (tym razem do Dalmacji), no i wreszcie jest powyżej zera, takie 5 stopni na plusie to bajeczka 😄
Zdjęcia z wyprawy
Po nocnym starcie tuż przed bośniacką granicą łapię gumę; robienie kapcia na mrozie w nocy to nowe i ciekawe doświadczenie 😉.

Pierwsze kilometry po Bośni to płaski odcinek do Banja Luki stolicy Republiki Serbskiej w Bośni. Dopiero za tym miastem zaczyna się ciekawie, bo wjeżdżam w góry. Głębokie kaniony z wielkimi soplami na ścianach, im wyżej tym więcej śniegu - jest pieknie.

Krajobraz diametralnie zmienia się po zaliczeniu wysokiej na 1200m przełęczy - wjeżdżam na bosniacką prerię (to w byłej Jugosławii kręcono filmy o Winnetou, tutejsze pejzaże zastępowały amerykańskie prerie) - widoczny znak że klimat śródziemnomorski odciska tu piętno.


Od strony szosowej Bośnia mocno mnie zaskoczyła in plus, spodziewałem się slabych dróg, a na ponad 200km to może ze 3-4km były słabsze, reszta to idealne asfalty, wszystko perfekcyjnie odśnieżone, nie to co te omszałe Węgry, gdzie proporcje asfaltów to były dokładnie odwrotne, czy Słowacja, gfzie nie są w stanie odśnieżyć bardzo turystycznej drogi pod Tatrami.
Pod koniec dnia (a raczej już nocą) wracam do Chorwacji (tym razem do Dalmacji), no i wreszcie jest powyżej zera, takie 5 stopni na plusie to bajeczka 😄
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 287.63 km AVS: 22.15 km/h
ALT: 2728 m MAX: 58.68 km/h
Temp:-2.0 'C
Piątek, 17 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 1, czyli Chujowe Węgry
Ruszam z Bratysławy:

Nocka mocno dała w kość, niby plasko, tyle że na mrozie i cały czas pod wiatr, a na Nizinie Węgierskiej jest niemal caly czas odkryty teren, więc umeczylem się setnie. W czasie postoju na stacji za Balatonem (jedyna stacja calodobowa w tych omszałych Wegrzech, wiec by na nia się dostać musiałem wjechac na autostradę) orientuję się ze niedaleko mojej trasy znajduje się slynny wegierski Święty Graal. Przebijając się do niego pakuję się w straszny ujeb, nie do końca zmarznięte bloto i kałuże, zasyfiam mocno rower, by minąć błoto muszę się przebijać przez gęsty las pełen kolczastego krzalu.
Ale nic to - odnajduję Świętego Graala, czyli miejscowość Kutas, zapominam o walce z mrozem i wiatrem, to mi robi cały dzień 😆.

Końcówka już w Chorwacji, a konkretnie w Slawonii, bardzo mi przypadła do gustu, po 300km równin i dziurawych węgierskich asfaltow soczyste hopki były świetną odmianą. Cały dzień na mrozie, więc nie mogłem się doczekać chwili wejścia do śpiwora 😉

Koty zawsze na propsie ;))
Zdjęcia z wyprawy
Ruszam z Bratysławy:

Nocka mocno dała w kość, niby plasko, tyle że na mrozie i cały czas pod wiatr, a na Nizinie Węgierskiej jest niemal caly czas odkryty teren, więc umeczylem się setnie. W czasie postoju na stacji za Balatonem (jedyna stacja calodobowa w tych omszałych Wegrzech, wiec by na nia się dostać musiałem wjechac na autostradę) orientuję się ze niedaleko mojej trasy znajduje się slynny wegierski Święty Graal. Przebijając się do niego pakuję się w straszny ujeb, nie do końca zmarznięte bloto i kałuże, zasyfiam mocno rower, by minąć błoto muszę się przebijać przez gęsty las pełen kolczastego krzalu.
Ale nic to - odnajduję Świętego Graala, czyli miejscowość Kutas, zapominam o walce z mrozem i wiatrem, to mi robi cały dzień 😆.

Końcówka już w Chorwacji, a konkretnie w Slawonii, bardzo mi przypadła do gustu, po 300km równin i dziurawych węgierskich asfaltow soczyste hopki były świetną odmianą. Cały dzień na mrozie, więc nie mogłem się doczekać chwili wejścia do śpiwora 😉

Koty zawsze na propsie ;))
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 403.20 km AVS: 23.02 km/h
ALT: 2054 m MAX: 51.77 km/h
Temp:-4.0 'C
Kolejna ciekawa trasa na moim koncie - czyli tym razem wybrałem się na wschód. Zawsze zastanawiałem się jak to byłoby zrobić ultra na Ukrainie, więc tym razem postanowiłem spróbować :). Pełne ultra to nie wyszło bo ze względu na stan wojenny na większości terytorium Ukrainy (poza Zakarpaciem) obowiązuje godzina policyjna i na jej czas musiałem przerwać jazdę, niemniej sporo jazdy nocą zaliczyłem. Celem był Kamieniec Podolski - zarówno twierdza jak i miasto robią duże wrażenie, jedno z najładniejszych miejsc na Ukrainie i całkiem sporo turystów. O wojnie przypominają przede wszystkim zdjęcia poległych żołnierzy, obecne niemal w każdym mijanym mieście, pokazujące jak straszną cenę płaci ten kraj za odparcie rosyjskiej napaści. Jazda po Podolu ciekawa, dużo górek, bo jadąc w osi wschód-zachód przecina się liczne jary naddniestrzańskie, którymi płyną dopływy Dniestru, więc do miasta często zjeżdża się 100m w dół, by z niego wyjeżdżając zaliczyć 100m podjazdu.
Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.
Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików



Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.
Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików

Dane wycieczki:
DST: 531.50 km AVS: 23.45 km/h
ALT: 5031 m MAX: 79.00 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 10 sierpnia 2024Kategoria >100km, Canyon 2024, Wyprawa

Dane wycieczki:
DST: 189.60 km AVS: 23.36 km/h
ALT: 1688 m MAX: 64.42 km/h
Temp:24.0 'C
Piątek, 9 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wyprawa


Dane wycieczki:
DST: 231.59 km AVS: 25.26 km/h
ALT: 1252 m MAX: 63.38 km/h
Temp:21.0 'C
Czwartek, 8 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wyprawa


Dane wycieczki:
DST: 263.30 km AVS: 23.72 km/h
ALT: 2581 m MAX: 64.06 km/h
Temp:23.0 'C