wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 307720.00 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 560d 11h 19m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>500km

Dystans całkowity:48054.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1880:05
Średnia prędkość:24.75 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:342410 m
Suma kalorii:151650 kcal
Liczba aktywności:70
Średnio na aktywność:686.49 km i 27h 14m
Więcej statystyk
Sobota, 12 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Ryga
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄






Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄





Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 743.22 km AVS: 26.39 km/h ALT: 2803 m MAX: 54.23 km/h Temp:4.0 'C
Sobota, 7 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe z podbitym okiem

MPP to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startowym, więc i tym razem nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Tym razem na Hel dojeżdżam bardzo nietypowo, po raz pierwszy autem - razem z Blondasem, który jedzie samochodem, który będzie przewozić rzeczy zawodników na metę. Dojeżdżamy sprawnie, melduję się na kwaterze - śpimy razem z Tomkiem Wyciszczakiem i Maćkiem Orszulskim. Pogoda na maraton zapowiada się bardzo zbliżona do tej sprzed 2 tygodni na BBT - czyli dość upalnie i sporo przeciwnego wiatru.


Start w tym roku opóźnił się o 15min, bo czekaliśmy na policyjną eskortę, ale za to owa eskorta prowadziła wielki 150-osobowy peleton doskonale, bardzo równe tempo 28-30km/h bez żadnego szarpania. Na rondzie we Władysławowie tradycyjnie następuje ostre szarpnięcie, tutaj peleton dzieli się na grupy osób na podobnym poziomie, a kilka górek które szybko się pojawiają szybko segreguje zawodników. Ja zostałem na sikanie, więc później musiałem mocno gonić, ale po paru kilometrach udało mi się dojść grupkę Marty, do której planowałem się przyłączyć, bo wspólna jazda w grupie na BBT bardzo mi odpowiadała pod względem tempa. Marta świetnie jeździ w grupie, przede wszystkim bardzo równo, nie ma niepotrzebnego szarpania, a zmiany daje przyspieszając na sensownym poziomie 5-10%, a nie jak co poniektórzy po 30-40%. Jednym słowem jazda w grupie z osobami potrafiącymi tak jeździć jest sporo efektywniejsza.


Co nie znaczyło, że jedziemy wolno - tempo było naprawdę solidne, średnia na poziomie mniej więcej 31km/h, a było sporo górek i boczno-przeciwnego wiatru, choć ten wiatr mniej przeszkadzał niż się z prognoz zapowiadało. Natomiast bardziej dawał się we znaki upał, szybko temperatura wskoczyła na poziom mniej więcej 30 stopni i tak trzymała parę godzin, więc picie szybko schodziło. Na pierwszy postój stajemy po jakiś 120km, jest to jeszcze ta faza maratonu, gdzie ciśnienie jest ogromne, tak więc ta wizyta w sklepie to wyglądała jak casting do "The Walking Dead" - do sklepu wpada ekipa rowerzystów z mętnymi oczami i rękoma wyciągniętymi przed siebie by zgarniać butelki z regałów; zupełnie jak zombie za ludzkim mięsem; myślę, że na castingu role zombie byśmy dostali od ręki ;))

Najbliższy odcinek to kumulacja kaszubskich górek, tutaj z grubsza kształtuje się trzon naszej grupy - Rafał Mianowski odpuścił jazdę z przodu i do nas dołączył, oprócz tego jedzie Dawid Jankowski i Paweł Ziomka; to był skład, który utrzymał się bardzo długo, poza tym oczywiście czasowo dołączali się inni zawodnicy. Tak po 200km upał już odpuszcza, odżywa Paweł, którego mocno męczył upał i daje kilka mocnych zmian; był tu też błąd na śladzie, kierujący na ostry zjazd po kamienistym szutrze; na drugi postój stajemy w niewielkim sklepiku, teraz to już chwilkę posiedzieliśmy, gdy ruszamy w trasę nadjeżdża Joasia Rumińska.


Odcinek do Grudziądza był pierwszy raz na MPP, powiedziałbym, że średnio wypadł - za dużo było tu dziurawych asfaltów; ale nie można w kółko jeździć tego samego.

Do Grudziądza dojeżdżamy o zmierzchu, 300km w nogach to czas na już porządniejszy posiłek, więc stajemy na dłużej na Orlenie przed wjazdem do miasta. Już nocą ruszamy dalej, tutaj dołącza do nas Kuba Miczołek (Pyndalarz) - początkowo jechał z najszybszą grupą, ale nabawił się kontuzji kolana (tzw. kolano biegacza) i musiał zwolnić. Na wyjeździe z Grudziądza jest sporo lasów i mamy tutaj niezwykłe spotkanie - z lasu wyłania się ogromny łoś, puls od razu mocniej skoczył, na szczęście łoś tylko się pokazał, bo gdyby wbiegł na drogę to byłoby dużo gorzej. Zaczyna się całkiem sprawnie jak na noc jechać, bo są tu fragmenty, gdzie jedzie się na zachód, z wiatrem w plecy, generalnie jedzie mi się bardzo dobrze, tempo grupy dla mnie było idealne.

Ale za piękne to było, żeby mogło długo trwać - na jednym z takich odcinków, kawałek przed Chełmżą dochodzi do poważnego wypadku. Jechaliśmy po idealnym asfalcie, z wiatrem, prędkość oscylowała w granicach 35km/h - i nagle z hukiem pęka mi przednia opona. A że jechałem na lemondce to nie było mowy by się utrzymać na rowerze, zresztą przy tej prędkości i w górnym chwycie pewnie bym nie dał rady, najpewniej najechałem na jakiś mały kamyczek, który przeciął oponę z boku. Gleba bardzo bolesna - przywaliłem głową (jeżdżę bez kasku), pościerane obie ręce, kolano, ale najmocniej oberwałem w lewy bok, na który poszło główne uderzenie, co po paru godzinach zaowocowało wielkim siniakiem na pół uda. Ale prawdziwym cudem było to, że przy takiej prędkości nie doszło do "domina", że nie przejechali po mnie inni kolarze; oprócz mnie upada tylko jadąca na moim kole Marta, ale na szczęście tak fartownie, że na mnie, więc wychodzi z tego zupełnie bez szwanku, za to malowniczo podbijając mi oko :)). Łatamy na szybko koło stojąc po ciemku przy drodze, niestety po wymianie dętki okazuje się, że jest spora dziura w oponie. Zostawiamy to lekko napompowane i jedziemy, bo czas ucieka, w międzyczasie wyprzedziło nas kilku zawodników, w tym Asia Rumińska co zirytowało Martę dotąd prowadzącą wśród kobiet ;))

Miarą szoku powypadkowego było to, że ruszyłem z taką niedopompowaną, a i tak wyłażącą z opony dętką - bo przecież było oczywistym że zaraz się to rozwali i tylko niepotrzebnie stracę na to dętkę. I tak mniej więcej po kilometrze mam kolejnego kapcia, ekipa już jedzie, ja zostaję by to porządniej naprawić. Miałem niby specjalną łatkę do opon, ale nie bardzo mogłem to dopasować, szok po wypadku jeszcze trzymał i kiepsko mi szła ta naprawa. W końcu podklejam oponę łatką do dętek, a dętki pożyczają mi Adam Pryjomski i Maciek Kordas - wielkie dzięki. Dotąd jeszcze zachowywałem zupełny spokój, ale to się skończyło, gdy wziąłem się za pompowanie opony. Używałem pompki Lezyne z wężykiem, a pompowałem bardzo solidnie i długo, by nabić odpowiednie ciśnienie. I gdy odkręcam wężyk z pompki (spuściwszy z niego zaworem powietrze) - ta wykręca mi zawór wentyla i całe powietrze schodzi w sekundę!

Tego już było dla mnie za wiele - wielkim głosem przeklinam bliżej sobie nieznanego twórcę pompki Lezyne Pocket Drive i wszystkich głoszących jej sławę, nie omieszkując sprecyzować co i w jaki otwór owego twórcy powinno trafić; jednym słowem jak ktoś to słyszał to miał niezłe kino ;)). W skrócie jedyną zaletą tego gówna jest jego rozmiar, ale liczyć na nią to można jak na zwycięstwo Najmana w ringu, takie rozwiązania jak plastikowy gwint łączący pompkę z wężykiem wołają o pomstę do nieba. Na całe szczęście dętka od Maćka była bez wykręcanych zaworów wentyla i tę udaje mi się założyć i napompować. W końcówce naprawy pomagają mi Michał Czubkowski i Sylwester Szustak, następnie chłopaki pociągnęli mnie do Torunia, bo szok ciągle trzymał - kolejny raz wielkie dzięki za pomoc.

Za Toruniem szok po wypadku odpuszcza, zaczynam wracać do formy, wychodzę już na zmiany. Niestety na tę drugą naprawę poleciało mi w sumie ze 45min, więc twardy kolarski realizm mówił mi, że szanse na dogonienie mocno jadącej grupy Marty jadąc solo były czysto teoretyczne. Ale to jak z graniem w Lotto - jedyną pewną sprawą jest to, że jak się nie zagra to się na pewno nie wygra; więc postanawiam powalczyć. Rezygnuję więc (z bólem) z postoju w McDonaldzie za Toruniem (gdzie zjeżdżają Michał i Sylwek, wraz z dogonionym przez nas Piotrem Albotą) - i zaczynam mocno cisnąć, na monitoring już więcej nie zaglądając, żeby się nie dołować. Nocą całkiem dobrze się jechało, choć sporo było odcinków z przeciwnym wiatrem, gdzie grupa miała ewidentną przewagę. W Brześciu Kujawskim zmieniam ogniwo w lampce, przy okazji wypada mi z torebki tracker, który jak się później okazało się przy tym wyłączył. Parę osób pisało mi o tym, że znikłem z monitoringu, ale byłem przekonany, że to się stało w wyniku wypadku pod Chełmżą, więc nie zawracałem sobie tym głowy. Dopiero gdzieś na Jurze kolega mi napisał, że na monitoringu stoję w Brześciu, więc mnie oświeciło, że tracker musiał się wyłączyć, gdy wypadł przy wymianie ogniwa, wystarczył prosty restart, bym wrócił na monitoring.

Za Brześciem zaczynają się wredne, wielokilometrowe proste, widzę przed sobą migające światełko; wydaje mi się, że zaraz dojdę tego zawodnika - a tymczasem zajęło mi to niemal pół godziny, bo mocną lampkę na tych prostych było widać z dobrych dwóch kilometrów, a zawodnik trzymał niemal identyczne tempo co ja. Gdy w końcu doganiam właściciela tej lampki - okazuje się, że to Tomek Wyciszczak! Tradycji stało się więc zadość, bo na ostatnich paru MPP zawsze jakiś kawałek jechaliśmy razem ;)). Gdy opowiadam Tomkowi o swoim wypadku proponuje mi pożyczenie zapasowej opony, którą jako jeden z bardzo nielicznych zawodników wiózł ze sobą; wielkie dzięki dla Wyciora - bo to mi uratowało maraton!

Jedziemy razem ok. 20km pozostałe do Kłodawy - i tam ku mojemu dużemu zaskoczeniu spotykam wzmocnioną Tomkiem Iwankiem zbierającą się do odjazdu grupę Marty! Warto było więc powalczyć, szybko kupuję tylko wodę i jedziemy dalej, a że następny postój mamy w Łasku koło 600km, więc bez sensownego postoju to mi wypadło blisko 300km, ale na tym odcinku to się żywiłem najpierw adrenaliną, a później euforią, że jednak udało mi się dojść macierzystą grupę i wrócić do Drużyny (jak w Baldurs Gate). Odcinek do Łaska niespecjalny, jest tutaj dużo dziurawych nawierzchni, do tego dochodzi poranne zamulenie. Na tym odcinku od grupy odpada Pyndalarz, niestety kontuzja kolana stopniowo się powiększała i Kuba musiał cały czas jechać na jedną nogę; dalsza jazda w ten sposób nie miała sensu (tak to można zrobić 200km na płaskim, nie 300-400km po górach) i Kuba musiał się wycofać na wysokości Łodzi. W Łasku stajemy na dużej stacji BP, wjeżdżając na postój sprawdzam stan opony - i jest całkiem OK. Postój dość długi, w międzyczasie słońce zaczyna już konkretniej grzać i gdy zbieramy się okazuje się, że pod wpływem temperatury opona zaczęła wyłazić i puszczać na rantach, więc musiałem ją zmienić na zapasową od Tomka; głupio to wyszło, bo gdybym wiedział że zacznie się to rozwalać to od razu bym zmienił oponę, a tak to poleciało dodatkowo z 15min na wymianę opony, ale mniej niż normalnie, bo Marta posiadająca "ręce, które leczą" dała radę naciągnąć moją oponę na obręcz bez użycia łyżek, unikając ryzyka przycięcia dętki ;)

Kolejny odcinek do Radomska to rejon kopalni bełchatowskiej, sporo "industrialu" przy drogach i dalej sporo bardzo słabych asfaltów, pod kątem jakości dróg to niespecjalnie tegoroczna edycja wypadła. Gdy dojeżdżamy do Radomska już mocno smaży, decydujemy się na postój w KFC.


I to był chyba spory błąd, w KFC były dobre warunki, odpoczywamy tam blisko godzinę, co mocno rozleniwiło grupę i przestawiło z trybu wyścigowego na bardziej towarzyski. Na 140km z Radomska do Olkusza to w sumie mieliśmy ze 3h postojów, nie szła za dobrze ta jazda, ale też i poziom 600-700km w nogach to ten okres, gdy jazda w grupie z reguły przestaje być efektywna. Gdy zaczęły się górki to były spore dysproporcje na podjazdach, część osób miała większą pojemność na picie, część ledwie 1,5l i musieli znacznie częściej zjeżdżać po picie, na czym efektywność jazdy traciła.

(popas w Olsztynie, fot. Kamil Kwadrans)

Pod Ogrodzieńcem na trasę przyjechał Zbyszek, który pokręcił z nami parę km - dzięki za bardzo miłą wizytę. Do Olkusza dojeżdżamy koło zmierzchu, tutaj znowu poleciała godzina na Orlenie, ale już zmęczenie wśród grupy było spore.

Na podjeździe za Olkuszem swoim tempem rusza świetnie jeżdżący po górach Tomek Iwanek, my jeszcze robimy kilka rozmaitych postojów na przebieranie, lampki itd. Razem z grupą przejeżdżam most na Wiśle i jeszcze zaliczam pierwszy ciężki podjazd na Marcyporębę (a konkretniej to przełęcz Zapusta), dalej ruszam już samotnie. Potrzebowałem przede wszystkim resetu psychicznego, a na to nie ma lepszej opcji niż mocne ciśnięcie. Górska końcówka tegorocznego MPP była bardzo soczysta, chyba po raz pierwszy w historii była Lanckorona z ostrą ścianką (która planującemu trasę Jędrkowi pewnie zapadła w pamięć podczas zimowego WOŚP), później Zachełmna, ale nowym wariantem, równie stromym jak ten oryginalny, następnie już klasyka czyli Makowska Góra. Jako, że był środek nocy i było zupełnie pusto odpaliłem sobie na głośniku z telefonu klimatyczną muzykę z Baldurs Gate, z tym w uszach to nawet nie było opcji by któregokolwiek podjazdu nie wjechać, z taką muzą to Makowska weszła elegancko, jakbym miał w nogach 100, a nie 900km.

Za Makowem musiałem zjechać 1km z trasy na stację, bo już mi się woda kończyła, ale nic nie odpoczywałem, od razu ruszyłem dalej. Na tym fragmencie patrząc na monitoring zorientowałem się, że zbliżam się do paru zawodników, co mnie jeszcze bardziej zmobilizowało - i w rejonie Nowego Targu, już za ostrym podjazdem na Obidową wariantem przez Rdzawkę doganiam paru zawodników między innym Tomka Iwanka. Kawałek pojechaliśmy z Tomkiem razem, ale gdy zorientowałem się, że jest szansa dogonić jeszcze Górala Nizinnego to przed Gliczarowem (gdzie łapie nas świt) poszedłem już w trupa. Walka była do samego końca, Górala mi się udało dojść na ostatnim podjeździe na Wierch Poroniec, a do kolejnego zawodnika Dawida Bogdanowicza zabrakło dosłownie ze 100m, jedna górka więcej i dałbym radę ;)). Z dużą satysfakcją wjeżdżam na metę na Głodówce z czasem 45h47min co daje 14 pozycję na 145 zawodników, którzy stanęli na starcie. Nieoczekiwanie udało się też poprawić czas z zeszłego roku i zejść poniżej 46h, co jest moim najlepszym czasem na MPP od czasów gdy liczy sobie 1000km (na pierwszych edycjach było to ok. 930-950km).

(fot. Koło Ultra)

Udało się to dzięki temu, że w końcówce miałem prawdziwy Dzień Konia, odcinek 200km gór z Olkusza na metę zajął mi 11h, tak szybko gór na MPP to jeszcze nigdy nie przejechałem, nad grupą Marty na 150km od Marcyporęby nadrobiłem niemal 4h. Naprawdę udało się na tej końcówce zupełnie wyłączyć psychikę, udało się wyłączyć ból, koncentrować się jedynie na kolejnym podjeździe. Pomimo, że to była druga noc jazdy to senność mnie prawie nie łapała, zimno też mi nie przeszkadzało, mijani zawodnicy byli poubierani na długo, w czapki, buffy, ja przejechałem całą noc w krótkich spodenkach, rękawkach i bluzie z krótkim rękawem i letniej czapeczce z daszkiem. Bo na takich maratonach to głowa jest wszystkim, moją ultramaratońską dewizą niezmiennie jest ten fragment z Batmana

Maraton dla mnie niezwykły, najpoważniejszy wypadek w mojej kolarskiej przygodzie spowodował, że blisko 700km musiałem jechać solidnie poobijany, najbardziej dawało się we znaki mocno obite udo, na rowerze jeszcze było OK, natomiast chodząc już solidnie kulałem. Ale za to na mecie był "szacun na dzielni" - z rozbitym łbem i podbitym okiem idealnie się wkomponowałem w góralskie klimaty na Głodówce wyglądając jakbym dopiero co wyszedł z góralskiego wesela ;)). Mam też sporą satysfakcję, że powalczyłem, że potrafiłem się z tego wypadku podnieść i wrócić do gry; osobiście taką już mam konstrukcję psychiczną, że nie cierpię się poddawać i zawsze próbuję powalczyć, kieruję się w tym zakresie sercem, nie rozumem. Bo nie miejsca i cyferki są ważne, a właśnie przeżycia, walka z samym sobą, zmagania z własną psychiką.

Jeszcze raz gorące podziękowania dla wszystkich zawodników, którzy mi pomogli na trasie, dla osób z naszej grupy, z którymi przejechałem kilkaset kilometrów. Dla Krzyśka za transport na start i dla Maćka Orszulskiego, który zawiózł mnie z Głodówki na dworzec do Krakowa, bo gdy zeszła wyścigowa adrenalina to się czułem jakbym zdrowe bęcki dostał i konieczność powrotu rowerem do Krakowa byłaby bolesna ;))

Zdjęcia z wyścigu



Dane wycieczki: DST: 1009.99 km AVS: 26.32 km/h ALT: 8165 m MAX: 61.17 km/h Temp:21.0 'C
Niedziela, 11 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wyprawa
Kolejna ciekawa trasa na moim koncie - czyli tym razem wybrałem się na wschód. Zawsze zastanawiałem się jak to byłoby zrobić ultra na Ukrainie, więc tym razem postanowiłem spróbować :). Pełne ultra to nie wyszło bo ze względu na stan wojenny na większości terytorium Ukrainy (poza Zakarpaciem) obowiązuje godzina policyjna i na jej czas musiałem przerwać jazdę, niemniej sporo jazdy nocą zaliczyłem. Celem był Kamieniec Podolski - zarówno twierdza jak i miasto robią duże wrażenie, jedno z najładniejszych miejsc na Ukrainie i całkiem sporo turystów. O wojnie przypominają przede wszystkim zdjęcia poległych żołnierzy, obecne niemal w każdym mijanym mieście, pokazujące jak straszną cenę płaci ten kraj za odparcie rosyjskiej napaści. Jazda po Podolu ciekawa, dużo górek, bo jadąc w osi wschód-zachód przecina się liczne jary naddniestrzańskie, którymi płyną dopływy Dniestru, więc do miasta często zjeżdża się 100m w dół, by z niego wyjeżdżając zaliczyć 100m podjazdu.

Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.

Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików


Dane wycieczki: DST: 531.50 km AVS: 23.45 km/h ALT: 5031 m MAX: 79.00 km/h Temp:20.0 'C
Wtorek, 6 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wyprawa





Dane wycieczki: DST: 560.73 km AVS: 24.10 km/h ALT: 4881 m MAX: 58.76 km/h Temp:19.0 'C
Sobota, 13 lipca 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Białe Noce w Inflantach
...czyli z Warszawy do Tallina w 60h

Pomysłem na ten wyjazd wyjazd było przejechanie przez całą Pribałtykę w okresie białych nocy. Wyjazd wypalił jak mało kiedy - wstrzeliłem się idealną pogodę, upału miałem tylko koło 100km w Polsce, poza tym temperatury perfekcyjne do jazdy, w okolicach 20-25 stopni, podczas gdy w Polsce była w tym okresie gęsta zupa i gwałtowne burze, również i wiatr większość trasy miałem korzystny. Trasa z mocną nutką sportową, blisko 1100km do Tallina pokonałem w 60h, więc można powiedzieć w limicie BBT i MPP, wliczając w to krótki nocleg na Łotwie. 

Ale to co "zrobiło" tę trasę to magia wschodów i zachodów słońca, o tej porze roku te barwy są niesamowite, a fazy zarówno brzasku jak i świtu ciągną się długo, więc te magiczne chwile trwają dużo dłużej niż na naszej szerokości geograficznej. Wspaniale się to komponowało to z moim prywatnym filmem drogi na tak długiej trasie, na możliwości obserwowania jak "day destroys the night. night divides the day" - jednym słowem czysta poezja! Tego można doświadczyć tylko jadąc w stylu ultra, bo przy tradycyjnej jeździe z noclegami większość tych magicznych chwil na trasie nas omija.







Zdjęcia z wyjazdu


Dane wycieczki: DST: 1089.14 km AVS: 27.48 km/h ALT: 3363 m MAX: 58.48 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 8 czerwca 2024Kategoria >500km, >300km, >200km, >100km, Canyon 2024, Ultramaraton
Maraton Podróznika 2024

Maraton Podróżnika to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startów, jak dotąd udało mi się zaliczyć wszystkie 10 edycji (na dystansie 500km), więc i na jedenastej nie mogło mnie zabraknąć. W tym roku Podróżnik jedzie po Jurze, więc to świetna okazja do spotkania z Markiem Dembowskim i Zbyszkiem, przed maratonem nocuję u Marka w Ogrodzieńcu (podziękowania dla Uli i Marka za gościnę!), wstajemy wcześnie rano przed 5 i zbierając po drodze Zbyszka autem dojeżdżamy do bazy maratonu w Siedlcu.

Dystans 300km w którym startują chłopaki rusza wcześniej, więc z tego powodu przepisałem się do pierwszej grupy startowej, by nie czekać długo na starcie. Okazało się, że jedzie w niej Ania Kopytowska poznana na zimowym maratonie WOŚP z Tyczyna do Warszawy, razem z Michałem Matlą strzelamy sobie fotkę klubu "Chorych Pojebów" ;))


Pierwsze kilometry po starcie od razu pokazują, że łatwo to dzisiaj nie będzie, tempo jest ostre od samego początku, żeby się utrzymać w grupie trzeba walczyć na każdej górce. Bo jak to na Jurze - trasa jest wybitnie interwałowa, nie ma wielkich podjazdów, ale małe górki, nierzadko całkiem solidnie nachylone są cały czas. Ania tradycyjnie niszczy psychikę facetom na podjazdach, z łatwością nam odjeżdżając na każdej hopce, stopniowo urywając z grupki kolejne osoby, tak że po jakiś 40-50km jedziemy już tylko w czwórkę.

fot. Koło Ultra

Tempo było dla mnie zabójcze, po 350-400W na każdym podjeździe, więc już ledwo się trzymałem na tych górkach, bojąc się by znowu nie naciągnąć mięśnia jak to miało miejsce na RTP. I w takim 4-os składzie dojeżdżamy do Wolbromia (ok.100km), tutaj reszta ekipy decyduje się na pierwszy postój, dla mnie jeszcze było na to za wcześnie, więc już samotnie ruszam dalej. Trochę uspokajam tempo, już tak nie szarżując pod górę, ale dalej staram się jechać dość mocno, póki są siły. Dojeżdżam w ten sposób do Krzeszowic na ok. 160km, tutaj zgodnie z planem staję na pierwszy postój i tankowanie, bo jako że zrobiło się ciepło woda zaczyna szybko schodzić. 

Od Krzeszowic zaczyna się najtrudniejszy fragment Podróżnika, aż do Miechowa są to niekończące się podjazdy, płaskiego prawie nie ma, tylko co chwilę 100m w górę i w dół. W rejonie dolinek podkrakowskich na trasie jako kibica spotykam Jędruchę z dzieciakami, bardzo miłe spotkanie! Maraton prowadzi między innymi przez Ojcowski Park Narodowy, wczesnym sobotnim popołudniem jest tu mnóstwo turystów, ale droga dość szeroka, więc nie stanowiło to problemu. Starałem się dociągnąć na postój na 290km do Książa Wielkiego, ale już pod Miechowem skończyła mi się woda, więc robię tam szybki postój na tankowanie, a 20km później w Książu (po drodze nieoczekiwane parę kilometrów szutru, ale po RTP to weszło bez mrugnięcia okiem ;)) staję na właściwy postój pod Żabką, Źle to rozegrałem, nie sprawdziłem dobrze lokalizacji, bo okazało się że do Żabki trzeba było zjechać ze 300m z trasy, no ale już trudno. 

fot. Koło Ultra

Za Książem wreszcie kończą się górki, moja strategia jazdy z małą ilością postojów zdecydowanie zaprocentowała, przeglądając na postoju monitoring okazało się, że jadę w okolicy 7 miejsca, co oczywiście zwiększyło moją motywację by dalej pocisnąć. Na płaskich odcinkach jechało mi się przyzwoicie, zmierzch łapie mnie w okolicach Pińczowa, na tym fragmencie trasy kilka razy mijamy się z Tomkiem Górniakiem i Kamilem Partyką, którzy gdzieś tak od okolic Chęcin zaczęli jechać wspólnie, trzymając trochę większe tempo od mojego. Przed Włoszczową tracę jeszcze głupio z 5min wymieniając baterię w lampce, zapomniałem przygotować zapasowe ogniwo, musiałem szukać tego po ciemku w bagażu, a chłopaki w tym czasie odjechały, a te migające z przodu lampki to jest zawsze świetny motywator do jazdy. Więc już trochę odpuściłem, ale gdy za Włoszczową sprawdziłem monitoring okazało się, ze chłopaki stanęli tam na stacji, a do tego, co już było dla mnie sporym zaskoczeniem mocno zbliżyłem się do zajmującego trzecią pozycję Jarosława Piekarza. Więc choć już byłem wypruty naprawdę solidnie - postanawiam spróbować powalczyć o pudło, bo o takim wyniku przed startem nawet nie marzyłem.

Tak więc końcówka na metę to już jazda na bardzo dużym zmęczeniu, Jarka Piekarza w końcu udało mi się dogonić kawałek za Koniecpolem, akurat wtedy gdy dorwała nas zapowiadana burza, od dobrych dwóch godzin błyskało cały czas na niebie, aż w końcu lunęło. Była to totalna ściana deszczu, jadąc ciemną nocą na zupełnie odkrytym terenie miało to swoisty urok, na szczęście nie aż tak długo to potrwało, ze 20-30min może, tak więc nawet nie zakładałem kapoty przeciwdeszczowej, bo było w miarę ciepło. By zająć trzecie miejsce Jarka Piekarza nie wystarczyło wyprzedzić, musiałem jeszcze nadrobić 5min ze startu - co na szczęście się udało, ale na metę wjechałem już na bardzo miękkich nogach ;))


Ale było warto, satysfakcja z zajęcia trzeciego miejsca bardzo duża, zupełnie nie spodziewałem się takiego wyniku, tym bardziej, że 400km jechałem samotnie. Do tego trasy typu interwałowego nigdy nie były moją specjalnością, ale najwyraźniej zaprocentował przejechany niecałe dwa tygodnie wcześniej RTP, a przede wszystkim wytrzymałość. Bo kluczem do dobrego wyniku był mój czas postojów, zaledwie 51min, tak mało na samowystarczalnym maratonie 500km to jeszcze nigdy mi się nie udało osiągnąć. Trasa mi się podobała - zaprojektowana przez Żubra z dużym znawstwem terenu, było mnóstwo ciekawych jurajskich ścianek, też dobrym rozwiązaniem było wstawienie na noc znacznie bardziej płaskiego odcinka, w zdecydowanej większości z dobrymi asfaltami.
Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 526.79 km AVS: 26.99 km/h ALT: 5431 m MAX: 68.40 km/h Temp:19.0 'C
Poniedziałek, 27 maja 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Ultramaraton
RTP - część druga
Relacja
Dane wycieczki: DST: 631.63 km AVS: 19.11 km/h ALT: 9110 m MAX: 68.18 km/h Temp:15.0 'C
Sobota, 25 maja 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Ultramaraton
RTP - część pierwsza
Relacja
Dane wycieczki: DST: 826.04 km AVS: 22.66 km/h ALT: 9935 m MAX: 69.67 km/h Temp:16.0 'C
Sobota, 4 maja 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Alpy 2024, Canyon 2024
Majówka - dzień 9

Jako, że na majówkę trafiły się bardzo sensowne warunki pogodowe postanowiłem ten okres wykorzystać na intensywną wyprawę w Alpy. Głównym celem był Hochtor i prowadząca nań Grossglockner Hochalpenstrasse, zwyczajowo otwierana właśnie na początku maja. Moim marzeniem było wstrzelić się w dobrą pogodę właśnie na tej trasie, tak by zobaczyć tę przepiękną drogę w stricte zimowej szacie, z wielkimi zwałami śniegu, jadąc szosą wyrąbaną pługami w 5-metrowych ścianach śniegu. I ten punkt udało się zrealizować w 100%, niemal całość trasy na Hochtor wjeżdżałem w pięknym słońcu, dopiero w samej końcówce pogoda zaczęła się psuć; te widoki zostaną mi w pamięci bardzo długo, podobnie jak i forsowanie jeszcze nieodśnieżonej Solkpass.

Cenę za te świetne warunki trzeba było zapłacić, jeszcze tego samego dnia w Dolomitach przyszło duże załamanie - ulewny deszcz i 2-3 stopnie. Nocleg na 1600m nie należał do przyjemności, podobnie jak i kolejnego dnia ruszanie na zjazd do Cortiny w kompletnie mokrych ciuchach. Załamanie było takie, że na Falzarego wjeżdżałem już w regularnej śnieżycy. Ale deszcz i śnieg też dla ludzi - z pewnością było warto. Jeden dzień fatalnej pogody na dziesięć dni jazdy to jak na Alpy w maju doskonały wynik, więc nie było żadnych powodów by narzekać na pogodę na wyprawie, grunt, że miałem słońce na Hochtorze!

Od strony sprzętowej - pierwszy raz miałem okazję jechać w Alpach na rowerze z hydraulicznymi hamulcami tarczowymi i to jest jednak game changer. Rower z dobrze wyważonym bagażem szedł na zjazdach jak zły, zjeżdżało się zauważalnie lepiej niż na pustym rowerze, 60km/h to wchodziło na niemal każdym zjeździe w Alpach, a dzięki mocnym i pewnym hamulcom z dobrą modulacją nawet w śniegu i deszczu w Dolomitach miałem pełną kontrolę nad rowerem.

Drugim założeniem wyjazdu był dobry trening przed Race Through Poland, sumarycznie wyszła z tego najbardziej intensywna wyprawa jaką kiedykolwiek zrobiłem, ze średnią na dzień koło 220km; w 10 dni przejechałem ponad 2200km i 26tys w pionie. Do tego zawsze chciałem sprawdzić, czy dałbym radę zrobić ultramaraton na koniec trudnej wyprawy - no i sprawdziłem . 550km z pełnym bagażem na jeden strzał spod Monachium do Polski mocno dało w kość, Czechy z ich niekończącymi się podjazdami potrafią zniszczyć, tu zjazd kończy się podjazdem, a podjazd zjazdem Ale cyferki czy treningi - to tylko mało istotne dodatki, kwintesencją takiej wyprawy jest aforyzm "Droga jest Celem", taki wyjazd to przede wszystkim prywatny film drogi, a przy doskonałej pogodzie na jaką trafiłem i fenomenalnych widokach w zaśnieżonych górach jazda była czystą przyjemnością.

Duża galeria zdjęć i filmów z wyprawy:
https://photos.app.goo.gl/w7unPKunoUATw4nc9
Dwa krótkie filmiki z IG:
https://www.instagram.com/p/C6thEphI7qG/
https://www.instagram.com/p/C6wK6_BIWxP/




Dane wycieczki: DST: 556.01 km AVS: 22.48 km/h ALT: 6587 m MAX: 65.95 km/h Temp:13.0 'C
Piątek, 29 marca 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Pogórza, czyli lato w marcu 

Zawsze wiosną nadchodzi taki moment, gdy można się odkuć za te setki kilometrów dziadowskiej pogody, za te miesiące bez słońca, za długie noce - i tak można zakwalifikować ten wyjazd ;)). Celem wyjazdu był Radom, ale postanowiliśmy do owego celu trochę kilometrów dokręcić, żeby sprostać mottu umieszczonemu na koszulce Marty ;)

W południe ruszamy z Martą i Rafałem z Warszawy, pierwszy odcinek to jazda serwisówkami wzdłuż szosy lubelskiej. Za Kurowem łapie nas zmierzch, tam odbijamy w kierunku Wisły - na Józefów, Annopol i Sandomierz.

Większy popas robimy w Tarnobrzegu w Macu (czynnym o dziwo do 2 w nocy). Noc piękna do jazdy, koło 10 stopni i świeci piękny księżyc

Świt łapie nas na Pogórzu Strzyżowskim, a na Pogórze Ciężkowickie wjeżdżamy ostrą ścianą za Brzostkiem, po przekroczeniu Wisłoki, która owe pogórza rozdziela. Trasa jak to na pogórzach - bardzo wymagająca, płaskich odcinków niewiele, a większość podjazdów ma sekcje po 10% i więcej. Pogodę mamy doskonałą - ze 2h po świcie jest już na tyle ciepło, że można jechać na krótko, pierwszy raz w tym roku, bo temperatura koło południa osiąga już poziom 25 stopni, więc można powiedzieć ideał na rower. 



Za Ciężkowicami zaliczamy jeszcze jedną ostrą ścianę - i bierzemy kierunek na północ. Wiatr mocno pcha nas do przodu, na trasie wzdłuż Dunajca chwilami przekraczamy nawet 40km/h na prostej, odbijając sobie z nawiązką piątkową jazdę pod wiatr. W Nowym Korczynie długi popas w miejscowej pizzeri i ruszamy na końcowe 140km do Radomia, z czego prawie całość wypadła już nocą. Ale nocka niemal letnia, dominowały temperatury koło 15'C, więc pomimo dużego już zmęczenia jechało się bardzo przyzwoicie.
Zdjęcia z trasy
Krótki filmik z IG
Dane wycieczki: DST: 656.26 km AVS: 25.16 km/h ALT: 4907 m MAX: 74.12 km/h Temp:14.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl