Wpisy archiwalne w kategorii
>500km
| Dystans całkowity: | 53178.77 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
| Czas w ruchu: | 2087:45 |
| Średnia prędkość: | 24.74 km/h |
| Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
| Suma podjazdów: | 384679 m |
| Suma kalorii: | 257587 kcal |
| Liczba aktywności: | 77 |
| Średnio na aktywność: | 690.63 km i 27h 28m |
| Więcej statystyk | |
Sobota, 6 września 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, CANYON 2025, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe 2025
2025 rok miałem rowerowo bardzo aktywny, ale MPP to dla mnie obowiązkowa pozycja w kalendarzu, więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie, tym bardziej, że w tym roku była jubileuszowa 10 edycja i z tej okazji organizatorzy przygotowali specjalną wersję trasy. Trochę się obawiałem jak to będzie z regeneracją po ukończonym ledwie 3,5 tygodnia wcześniej wycieńczającym The Transcontinental Race liczącym aż 4700km, tym bardziej, że 10 dni po wyścigu nie mogłem sobie odmówić przyjemności wyjechania na trasę MRDP by spotykać i pokibicować wielu jadącym wyścig zawodnikom. Początkowo planowałem dociągnąć do Przemyśla, ale tak mi się dobrze jechało, że w sumie trasą maratonu przejechałem od Terespola aż do Zakopanego i dokręciłem kolejne 900km tempem maratonowym, w tym sporo po górkach ;). Po tym uznałem więc, że regeneracja jest przereklamowana, w czym utwierdziło mnie kilku zawodników (Kuba Szumański, Jędrek Gąsiorowski, Marcin Wiktorowicz) jadących MRDP, którzy po przejechaniu 3200km planowali wystartować w MPP po ledwie...kilku dniach przerwy :P. Natomiast nie miałem żadnych planów sportowych, tym razem Północ-Południe chciałem przejechać wsłuchując się we własny organizm i jego potrzeby, bez żadnej presji na wyniki.
Dojazd na Hel w moim przypadku przebiegł bezproblemowo, aczkolwiek w Pendolino, którym podróżowałem do Gdyni jeden z zawodników jadących na MPP dostał koło 200zł kary za brak biletu na rower; ale na całe szczęście obsługa nie kazała mu opuścić pociągu. Już na peronie w Gdyni spotykam wielu dobrych znajomych, regularnie jeżdżących ten maraton, a po południu razem z Maćkiem i Wyciorem wybieramy się na obowiązkową pętlę nad morze, a następnie w Kuttrze ( także obowiązkowo!) tankujemy do pełna kalorie, bo szansa na kolejną sensowną wyżerkę będzie dopiero na Głodówce, a przecież dobrze wiadomo, że ultra jeździ się tylko po to, żeby móc jeść bez żadnych ograniczeń ;)
Start MPP to można powiedzieć takie prawdziwe kolarskie święto, bo to jedna z niewielu imprez, gdzie start jest wspólny dla wszystkich zawodników, a w tym roku była rekordowa frekwencja i na trasę MPP ruszył wielki peleton złożony z aż 196 kolarzy. Startujemy punktualnie o 9 spod latarni na Helu, pierwsze 35km do Władysławowa to wspólna jazda w eskorcie policji. Na pierwszym odcinku w lesie, patrząc na długiego, wijącego się węża bardzo urozmaiconych strojów kolarskich, rowerów i typów ekwipunku wszelakiego rodzaju nachodzi mnie taka refleksja, że oto właśnie wypuszczono na rynek nowy film czy grę z mojego ulubionego Uniwersum Ultra i wraz z dwustoma innymi kolorowymi Pokemonami zaludniamy świeżutki MPP Volume 10 ;)

Z eskortą policyjną na MPP często bywały problemy pod kątem utrzymania sensownego tempa, nie inaczej było i tym razem. Dopóki za policją jechał samochód z fotografami wyścigu było z tym OK, ale gdy przed Jastarnią (gdzie na trasę wyszedł mój brat z rodziną, akurat będący tu na wakacjach - dzięki!) ów samochód obsługi medialnej zjechał to policja wyraźnie przyspieszyła do poziomu 35, a później już pod 40km/h, przez co peleton szybko zaczął się rwać, co natychmiast wykorzystywali kierowcy wcinając się między rowerzystów. Przesunąłem się więc na czoło peletonu i podjechałem do policjantów prosząc o zwolnienie i odtąd już 30km/h nie przekraczali. Ale i to nie wystarczyło by powstrzymać kierowców, niestety kultura drogowa w Polsce ciągle jest na żenującym poziomie, pytałem się wcinającego się w peleton motocyklistę, dlaczego to robi to mi powiedział, że on nie będzie czekać aż przejedzie cała grupa i jadące za nią samochody. Bank rozbił kierowca osobówki, który widząc jadący w przeciwnym kierunku autobus wyprzedził i peleton i policję dosłownie na żyletki unikając czołowego zderzenia z owym autobusem, bo przecież jaśnie pan nie może czekać. Robienie takiego numeru jak bardzo niebezpieczne wyprzedzanie radiowozu policji to już nie tylko nieodpowiedzialna brawura, ale i na Nagrodę Darwina się kwalifikowało, policja od razu go przyhaltowała.
Za rondem we Władysławowie kończy się eskorta - i od razu poszły konie po betonie! Kolejne 20-30km to okres formowania się grup, w czym wydatnie pomagają kaszubskie pagóreczki. Załapałem się do grupki razem z Danielem z naszego forum, który debiutował w ultra jako bardzo młody chłopak na pierwszym Podróżniku, a teraz po ponad 10 latach wrócił do intensywnego jeżdżenia i któremu trochę pomagałem w przygotowaniach do MPP. Zachęcanie ludzi do ultra i obserwowanie jak później przełamują własne bariery zawsze dawało mi masę frajdy, bo choć wielu osobom trudno w to uwierzyć to tak naprawdę nie jest to nic specjalnie elitarnego, jest to w zasięgu każdego jako-tako wysportowanego człowieka, trzeba tylko wierzyć we własne możliwości i być gotowym pocierpieć, dlatego właśnie głowa i nastawienie psychiczne są w tym najważniejsze. W przypadku Daniela było widać, że jest forma, czyli ta "kolarska noga", bez problemu utrzymywał się w grupce, gdzie ja już musiałem się żyłować by utrzymać koło. Bo nasza grupka cisnęła solidnie, średnia oscylowała koło 31km/h, w czym pomagał korzystny wiatr. Pierwsze 200km tego maratonu to zawsze dość szarpana jazda, grupki nieustannie się tasują - a to na kolejnych podjazdach odpuszczają ci dla których tempo jest za mocne, a to dołączają ci którzy odpadli z grupek przed nami. A przy tak dużej liczbie zawodników na starcie jak w tym roku owa fluktuacja w składzie grupek była wysoka.

Gdzieś w okolicach 120-130km przykre wydarzenie, doszło do scysji zawodnika z naszej grupki z kierowcą wkurzonym tym że nie może łatwo nas wyprzedzić na wąskiej drodze, jeden i drugi się dość agresywnie zachowywali, sam tego nie widziałem, bo akurat jechałem na końcu grupki, ale ci co to widzieli później wspominali, że i kolarz się za mocno nakręcił, pluł na samochód itd. Ale takie sytuacje choć niepotrzebne się czasami zdarzają, gdy ludzi za bardzo poniosą nerwy, natomiast w tym wypadku kierowca już przegiął po całości, bo w końcu gdy mu się udało wyprzedzić naszą grupkę postanowił się odegrać i złośliwie i z pełną premedytacją dość ostro zahamował, przez co niespodziewający się tego rowerzysta uderzył w samochód i się przewrócił. Przy zderzeniu pękła też klamkomanetka w rowerze, co w konsekwencji zmusiło zawodnika do wycofu. Mieliśmy paruminutową przerwę, ale szczęście w nieszczęściu, że samemu zawodnikowi nic poważnego się nie stało, choć jak wspominałem przez awarię sprzętu musiał zakończyć jazdę maratonu. Już po zakończeniu imprezy dowiedziałem się, że policja wezwana na miejsce wypadku za winnego uznała kierowcę i ukarała go wysokim mandatem 3000zl. I w mojej opinii bardzo słusznie, bo zupełnie inny ciężar gatunkowy ma jakaś pyskówka, w której wina była po obu stronach, niż użycie ważącego tonę samochodu jako swoistej broni przeciw rowerzyście, a to zrobił ów kierowca złośliwie ostro hamując, to się mogło skończyć dużo gorzej niż uszkodzeniem roweru.
Tak od około setnego kilometra zaczęło też popadywać, z początku to ledwo co siąpiło, ale wraz z upływem kilometrów deszcz robił się coraz bardziej odczuwalny. I tak w rejonie Egiertowa, koło 140km zgodnie z moim założeniem by słuchać własnego organizmu odpuszczam jazdę z konkretnie cisnącą grupką Daniela, żeby ubrać kurtkę od deszczu, bo już powoli marznąć zaczynałem, a wiedziałem, że jak za długo ten moment odwlekę to kara będzie wyższa niż utrata grupy, której efektywność przy rosnących opadach będzie stopniowo maleć. Na tym samym przystanku zatrzymał się Michał Chrostowski, który zmieniał szkła w okularach, krótki kawałek za Egiertowem jechaliśmy wspólnie, było gołym okiem widać jaki spory postęp zrobił przez ostatni rok. Dalej kręciłem głównie solo, choć przy tej frekwencji dalej dość często się ludzi spotykało.
Przesadziłem też trochę z brakiem postojów (owo skrajne ciśnienie to jest na każdym maratonie znak firmowy u prawie wszystkich zawodników, przez pierwsze 200km to nawet postój na głupie 2min jest traktowany jak utrata niepodległości, podczas gdy po 700-800km w nogach to już nawet godzinny postój niewielu poza czołówką rusza ;)). Próbowałem dociągnąć na raz do Kwidzyna koło 235km, bo tam i tak miałem w planach stawać na jedzenie na ciepło, więc przy okazji kupiłbym wodę bez konieczności dodatkowego postoju. A na starcie miałem tylko 2 litrowe bidony z piciem, bo tym razem nie brałem bukłaka (co sumarycznie było dobrą decyzją, bo poza tym jednym początkowym odcinkiem mi owe dwa litry wystarczały na przeskoki pomiędzy popasami). Ale już mnie suszyć zaczynało, więc w Pelplinie przypominając sobie, że miałem słuchać własnego organizmu staję w końcu na tankowanie, bo koszt jazdy kolejnych 35km bez wody szybko bym zapłacił i byłby dużo wyższy niż te parę minut poświęcone na zakupy. Za Pelplinem spotykam Wyciora, na chwilę stajemy, bo Tomkowi obluzowała się lampka. I znowu tradycji stało się zadość, od ładnych paru lat na MPP udaje nam się pojechać jakiś kawałek, tym razem wspólnie dojechaliśmy do Kwidzyna, w międzyczasie deszcz już konkretnie się rozkręcił, choć w samym mieście odpuścił i mieliśmy nadzieję (o święta naiwności!), że to już koniec opadów, bo prognozy przed startem pokazywały, że koło zmierzchu deszcz miał się skończyć
W Kwidzynie zgodnie z planem staję na Orlenie na jedzenie na ciepło, zjadłem hamburgera i jeszcze ćwiartkę pizzy, której już nie był w stanie wcisnąć inny zawodnik. Cały postój zajął koło 20min, sensownie się zregenerowałem. Natomiast sumarycznie ów postój kosztował mnie koło 30min, bo zaraz po ruszeniu zorientowałem się, że zapomniałem przelać do bidonów wodę, którą na stacji kupiłem ;). Zjeżdżam więc na kolejną stację, ale gdy ruszam okazuje się, że przednia przerzutka nie wrzuca mi na dużą tarczę. Co się okazało? Przerzutka Di2 obluzowała się na śrubie i nieco przesunęła. Była to tylko i wyłącznie moja wina i niechlujstwo, bo dałem tam jakąś dziadowską śrubę, która teraz się zjechała i nie byłem w stanie jej ani odkręcić, ani dokręcić. Przez chwilę stanęło przede mną widmo powtórki z rozrywki, czyli z TCR, gdzie przerzutka padła mi dzień przed startem i całe 4700km z masą gór musiałem jechać bez przedniej przerzutki (co było niesamowicie upierdliwe), ale udało mi się na chama przesunąć przerzutkę ręką na pozycję w której wchodziła duża tarcza i o dziwo ta samoróbka wytrzymała mi do końca trasy.
Kawałek za miastem dojeżdżam do Tadka Baranowskiego, który mnie mijał gdy kupowałem wodę i zaraz dopada nas potężna ulewa, to już była ściana wody. I to trzymało długi kawałek, koło 2h. Padało na tyle intensywnie, że pomimo dość wysokiej temperatury (13-15'C) wolałem nie ryzykować i stanąłem na przystanku by się przebrać w ciepłe ciuchy. I to była bardzo dobra decyzja, bo odtąd zaczęło mi się świetnie jechać; poza deszczem były dobre warunki - noc ciepła, 12-13 stopni i prawie cały czas wiatr w plecy. A jaka to była przyjemna odmiana po wycieńczających upałach na bałkańskim odcinku TCR, gdzie na podjazdach w ponad 40 stopniach nieraz mi farba z nosa poszła; tam się strasznie męczyłem, natomiast jazda w deszczach zawsze była moim FORTE ;)). Z Tadkiem mijaliśmy się tak do Nowego Miasta Lubawskiego (300km), gdzie docieramy już po ciemku; tutaj Tadek planował postój w cieple, ja natomiast czułem się dobrze i nie marzłem więc pojechałem dalej i na popas stanąłem na Orlenie w Żurominie (350km). Tu już było widać, że wiele godzin jazdy w deszczu (w tym kilka w silnych opadach) zaczyna zbierać swoje żniwo wśród maratończyków, na stacjach nie brakowało przemarzniętych i trzęsących się z zimna kolarzy, pojawiają się pierwsze DNF-y, których do świtu będzie już znacząca liczba.
Do tego u wielu zawodników zaczęły się pojawiać się typowe dla deszczu problemy techniczne z elektroniką, przede wszystkim z zalanymi lampkami czy nawigacjami, iluś zawodników musiało robić dłuższe postoje w cieple, żeby nie ryzykować ładowania nawigacji na deszczu, innym z kolei puszczały nie do końca wodoodporne torby, w których zalewało im zapasowe ogniwa do lampek, tez i przypadki zwarć ogniw były. Nie będę tu wygłaszać żadnych mądrości odnośnie przygotowania sprzętu do jazdy w deszczu, bo jako znany na naszym forum z przemądrzałości "ekspert od wszystkiego" na TCR całkowicie się skompromitowałem, zamieniając jazdę tej imprezy w Wielką Improwizację, a i tutaj ta akcja ze zjechaną śrubą od przerzutki dała pokaz moich niemałych możliwości w tym temacie ;)). Tym razem dopisało mi szczęście i obeszło się bez żadnych problemów, sprzęt działał jak powinien.
Za Żurominem deszcz się uspokoił, co prawda padać nie przestało, ale solidne opady przeszły w mniej intensywną mżawkę i tak trzymało jeszcze wiele godzin, do samego świtu. Złapałem tu dobry rytm, powoli zacząłem nadrabiać dystans do ludzi przede mną; w takiej pogodzie zdecydowanie wolałem jechać solo, bo IMO jazda grupą przy deszczu nic nie dawała, bo i tak się na kole jechać nie dawało ze względu na spray spod kół, natomiast dochodziły upierdliwości szarpanego tempa i oślepianie tylnych lampek odbijających się od wody. Kawałek przed Wyszogrodem spotykam Tomka Iwanka - okazało się, że na deszczu padła mu lampka, na szczęście Jędrucha pożyczył mu swoją zapasową, może nie za mocną, ale ważne, że dawało się na niej dalej jechać. Przed mostem na Wiśle spotykamy Cokemana, który namierzył mnie na monitoringu i wyjechał pokibicować. To świetnie oddaje magię naszego forum - że komuś chciało się w środku nocy wyjechać w tak fatalną pogodę i zrobić w deszczu 170km, tylko żeby przybić piątkę paru znajomym. Dzięki za ten bardzo miły gest! Kawałek pojechaliśmy wspólnie, ale Michał jechał na trekingu, więc trudno było mu utrzymać nasze tempo, tak po ok. 10km żegnamy się, a Michał rusza na spotkanie kolejnych zawodników. Na trasę MPP w świętokrzyskim rejonie planował też wyjechać Transatlanyk, niestety akurat mu się trafił ślub w rodzinie i nie dało rady.

Na kolejny postój zatrzymuję się na Orlenie w Żyrardowie po 500km, chwilkę po mnie przyjeżdża Tomek Iwanek i wjeżdżając na stację na śliskiej nawierzchni notuje bolesną wywrotkę na bok, mocno obtłukując i obcierając się z boku; taki duży minus jazdy w deszczu, że niestety czasem się takie akcje zdarzają. Na stacji okazuje się, że dogoniłem tu mocno już okrojoną grupkę Daniela, którą ostatni raz widziałem 350km temu w Egiertowie, było widać, ze towarzystwo jest już konkretnie ujechane. Stacja wyjątkowo dziadowska, nic poza hot-dogami nie było, nawet kibel był nieczynny i trzeba było latać w krzaki. Więc długo tu nie zabawiłem, ruszam z 5min po grupce Daniela, po chwili dojeżdża Tomek Iwanek - okazuje się, że padła mu i ta druga pożyczona lampka od Jędrka (prawdziwa kumulacja pecha na tym maratonie!), więc daję mu swoją dość silną czołówkę, którą wiozłem jako zapasowe oświetlenie. Grupkę Daniela doganiam kawałek dalej pod Mszczonowem i jakiś kawałek jechaliśmy wspólnie.
Niestety u Daniela zaczęły się nasilać problemy żołądkowe, czego przed startem maratonu najbardziej się obawiał. Coraz trudniej było mu utrzymywać tempo grupy, więc doradziłem Danielowi, żeby dał chwilę odpocząć żołądkowi leżąc na przystanku, no i generalnie trochę odpuścił, zmniejszył tempo, wtedy łatwiej idzie trawienie. I tak też koło świtu Daniel zrobił - duże brawa za to, że udało się przełamać ciężki kryzys na tym maratonie, wrócić do gry i w efekcie ukończyć MPP (który dla Daniela był pierwszym 1000km w życiu) z bardzo przyzwoitym czasem poniżej 60h.
Z bodajże 4-os grupką pojechałem jeszcze kawałek, ale że w Odrzywole zjeżdżali na Orlen to dalej pociągnąłem już solo, bo jeszcze nie potrzebowałem odpoczynku. Za Przysuchą kończy się płaskie Mazowsze i zaczynają hopki Gór Świętokrzyskich, kawałek dalej mija doba jazdy przez którą przejechałem 633km, poprawiając swój rekord dobowy o dobre 25km, jednym słowem jest dobrze, to też pokazuje, że poza deszczem warunki do jazdy w tym roku były naprawdę dobre.

Ale zaczynam już czuć zmęczenie, popas robię w Zagnańsku (znanym z Dębu Bartek, który był przy samej trasie maratonu); kolejny odcinek to już konkretne podjazdy, m.in. przecinamy parabolę Łysej Góry i zaliczamy część podjazdu na Święty Krzyż. Po tym odcinku nóżki już mam miękkie i czuję, że powoli zaczyna ze mnie schodzić powietrze jak ze starej dętki ;)). Ale inni mają jeszcze gorzej, gdzieś w tym rejonie trasą maratonu, ale w przeciwnym kierunku jedzie Damian Pazikowski, który potem na Stravie napisał o tym, że wszystko poszło zgodnie z jego planem i ten wycof planował od samego początku, co na mecie wprawiło w dobry humor wielu zawodników ;))
Kolejne 100km już coraz bardziej zaczynałem zdychać - tempo siadło, coraz mocniej muliła senność, co zaowocowało paroma zupełnie niepotrzebnymi postojami, które nic poza stratą czasu nie wnosiły. Wreszcie solidnie już wypruty dociągam koło 17 na stację BP w Koszycach (805km), gdzie planowałem ostatni większy postój przed górami. Stacja niby BP, ale jest tu takie samo dziadostwo jakie zawsze było, gdy jeszcze nazywała się Huzar. Na ciepło nic poza hot-dogami nie było, chcąc nie chcąc zamówiłem dwa duże, ale syfne to tak było, że połówki drugiego już nie dałem rady wciągnąć. Jest tu obok restauracja, tam można było zjeść normalny obiad, ale to już oznaczałoby stratę ponad godziny. Ale i tak poleciało mi tu blisko 40min, bo właśnie tu złapałem największy dołek na maratonie, bardzo ciężko było się zebrać do dalszej jazdy, Dobijała perspektywa tego co mnie czekało, wiedziałem, że górski odcinek to będzie kawał rzeźni. 8 stówek już w nogach, a tu trzeba będzie jechać drugą noc z rzędu (a już tutaj senność mnie składać zaczynała) i do tego z okazji 10-tej jubileuszowej edycji w tym roku była najtrudniejsza trasa w historii MPP, z masą bardzo ostrych ścianek, na których nie wypadało mi odpuszczać, bo przecież jeszcze ani razu na MPP nie podprowadzałem, czyli:
Reputacja!
I gdy tak rozmyślałem po co się tak męczyć to przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów, czyli piękną baśń "Stardust" i występującą tam postać Kapitana Shakespear'a, który przez całe życie musiał dbać o reputację nieustraszonego zabijaki. Postać kapitalnie zagrana przez Roberta de Niro, który słynąc z ról wielu twardzieli dał jej jeszcze dodatkowego smaczku. Bo tak naprawdę to Kapitan był człowiekiem gołębiego serca kochającym przebierać się w damskie ciuszki i tańczyć w rytm kankana :))

I tak to mniej więcej prezentowała się moja sytuacja przed górami ;)) Tak naprawdę w głębi serca to bym chętnie jak biały człowiek powpychał te podjazdy, poodpoczywał, pospał, ale w uszach dzwonił mi tekst Kapitana "Reputation, you know. Lifetime to build, seconds to destroy". Po tym jak tyle lat i energii poświęciłem na budowę swojej reputacji jako tego co się najgorszym podjazdom nie kłania to po prostu nie mogłem sobie pozwolić na żadne odpuszczanie, bo by na forum przez rok ze mnie łacha ciągnęli jak z Berkowicza w Ikei ;)))
Trochę humoru i dystansu do siebie samego świetnie pomaga by w takich chwilach kryzysu ustawić głowę do pionu, więc dalej ruszam z nową psychiką, z zawadiacką miną podkręcając wąsa - jak Kapitan w pełnej zgodzie ze swoją reputacją ;))

Po przejechaniu Wisły jeszcze 30km płaskiego i na początku drugiej nocy wjeżdżam w góry mając na ustach świetnie pasujący do tej chwili tekst zasłyszany niedawno na MRDP od bardzo zacnego zawodnika walczącego wtedy na 18% podjeździe pod Banicę, czyli:
Wóda, Dziwki, Koks!
I z taką właśnie ułańską fantazją już po ciemku wjeżdżam w zabójcze ścianki Pogórza Wiśnickiego, żadnej tam asekuracji, oszczędzania sił i zdroworozsądkowego myślenia, co ma być to i będzie - jedziemy to na maksa, albo z tarczą, albo na tarczy, tertium non datur! A Pogórza od razu pokazują, że ich reputacja bynajmniej nie jest na wyrost, każda kolejna ścianka ma sekcje sporo ponad 10%. Bodajże trzecia w kolejności mocno mnie zaskoczyła, już ledwo się turlam na 15% i przed sobą widzę wyłaniający się z ciemności ostry zakręt, więc pewien jestem, że to już koniec górki, a tymczasem za zakrętem nachylenie dowala do 20%, gdzie już trzeba walczyć o utrzymanie równowagi na rowerze ;). Podjazdy nie są tu jedyną trudnością, bo i zjeżdżanie po nocy bocznymi, wąziutkimi i mocno nachylonymi dróżkami to nie była bułka paryska, nie było tu mowy o prawdziwym odpoczynku, cały czas trzeba było jechać bardzo skoncentrowanym, mocno ściskając hamulce. Natomiast wjeżdżanie takich ścian miało jeden dość istotny bonus - zmuszało do wejścia na maksymalny dostępny poziom tętna (coś czego nie da nawet litr energetyka czy kawy), dzięki czemu senność, która jeszcze na 800km mocno mnie atakowała w górach zupełnie odpuściła.
Po kilku ściankach króciutkie zakupy na Orlenie w Ujanowicach (885km) i wjeżdżam w Beskid Wyspowy słynący z najcięższych podjazdów w Polsce. Creme de la creme tego odcinka był podjazd pod Skiełek, z bardzo długim odcinkiem 20-22% nachylenia. Na dole wyprzedzam dwóch zawodników, którzy wpychali cały podjazd, zresztą jeden z nich jechał MPP na rowerze czasowym, który na pierwszych 800km pewnie jakieś bonusy dawał, ale w górach na takim sprzęcie było już sporo gorzej. Walka była sroga, ale udało się cały Skiełek wciągnąć kanonicznie - w korbach i bez zatrzymywania. Już na wypłaszczeniu u góry, gdy mijałem jakiś mały przysiółek zaatakowało mnie parę psów, bo na wielu wioskach ciągle kultywuje się obyczaj by na noc puszczać psy luzem żeby sobie pobiegały, a że za rowerami zawsze biega im się najlepiej, więc takiej okazji nigdy nie odpuszczają :)). Z czego jeden kundel był wyjątkowo wredny, co mi się go udało odgonić i wsiadałem na rower by jechać dalej to ten znowu ruszał do ataku. A gdy w końcu udało mi się wyjechać z przysiółka to się okazało, że ten skubaniec okrążył od tyłu chałupy i wyleciał na drogę powyżej tej osady! Ale sumarycznie powinienem być wdzięczny tej ekipie sierściuchów, bo skutecznie zadbała o to bym nie przysypiał i by mój poziom tętna utrzymywał się w wysokich zakresach ;))
Kawałek dalej była kolejna rzeźnicka ściana, czyli podjazd pod wielki krzyż w Młyńczyskach, tutaj płacę cenę za wciągnięcie Skiełka. Już na pierwszej, łagodniejszej części (w przypadku tej klasy podjazdów łagodne to jest nachylenie 10% ;)) czuję jak łapie mnie skurcz w prawej nodze, myślałem, że już będzie game over i jednak będę musiał pchać, bo przy skurczu nie ma cudów i "dwudziestki" się nie przepchnie. Ale przesunąłem się maksymalnie na bok, by przenieść główne obciążenie na lewą nogę i jadąc wygięty jak żydowski paragraf jakimś cudem dałem radę tę górę wjechać, całe szczęście, że w kolarstwie nie ma not za styl ;)). Z bardzo ostrych ścian został mi jeszcze Wierch Młynne, ale to już jest jedna liga niżej niż Skiełek i Młyńczyska, więc jakoś to poszło. Po zjeździe już się robi sporo łatwiej, bo podjazd na przełęcz Knurowską jest łagodny i ciągnie się wiele kilometrów, więc można się było co nieco zregenerować po rzeźniach Beskidu Wyspowego. Zjazd na Podhale bardzo kręty, więc hamulce są cały czas w użyciu, na dole zauważam, że prawa klamka przestała mi do końca odbijać. Pokręciłem z tym z 10km, ale jako że coś drętwo się kręciło to robię inspekcję roweru i widzę, że tylne koło w ogóle się nie kręci - tłoki hamulca przestały się cofać i w efekcie klocki trą o tarczę. Nie miałem czasu ani chęci waflować się z tym po nocy, więc po prostu zdjąłem klocki uznając, że pozostałe do mety 40km z dwoma większymi zjazdami spokojnie ujadę z jednym hamulcem.
Podjazd pod Dursztyn prawdziwie magiczny, ciemną nocą jadę wśród gęstych mgieł, gdy nagle nade mną rozjaśnia się niebo i wychodzi piękny księżyc, zdjęcie niestety zupełnie nie jest w stanie oddać magii tej chwili:

Zjazd na Łapsze po wąziutkiej drodze z sekcją +15% z tym moim jednym hamulcem był emocjonującym przeżyciem, po tym ruszam na Łapszankę, gdzie powoli zaczyna świtać, dzięki czemu ponownie mam przepiękne widoki chmur ścielących się u stóp Tatr. Takie chwile jak na Dursztynie czy Łapszance to jest właśnie najwspanialsza nagroda za przetrzymanie nocy na rowerze, po to z pewnością warto było pocierpieć. Było tak pięknie, że nie mogłem sobie odmówić krótkiego postoju i kilku zdjęć.

Z Łapszanki meta już w zasięgu, zostaje jeden zjazd i długi podjazd na Głodówkę z ostrzejszą sekcją w Brzegach. Na metę docieram parę minut przed 7, a jako, że już byłem ostro ujechany to trochę smęciłem orgom, że taka trudna ta trasa w tym roku, ale Michał Więcki zgasił mnie moim własnym tekstem, że przecież "MPP to nie jest impreza dla francuskich piesków" i trudno się z tym nie zgodzić :)). Dojechałem z czasem 45h56min co dało mi 6 pozycję na 196 zawodników, którzy stanęli na starcie; bardzo zadowolony byłem, bo był najlepszy wynik jaki uzyskałem w historii swoich startów na MPP. Założenie by jechać wsłuchując się w swój organizm dobrze zagrało, blisko 80% trasy przejechałem solo, dzięki czemu dobrze rozłożyłem siły, nie przegiąłem w pierwszej części i na drugą zostało mi sporo energii. Polecam też jazdę TCR jako formę przygotowania do MPP - to naprawdę działa! :P

Na mecie tradycyjnie doskonała atmosfera, oklaskiwanie kolejnych znajomych kończących maraton, wysłuchiwanie masy ciekawych opowieści i przygód jakie mieli inni zawodnicy na trasie. No i oczywiście JEDZENIE, bo jak pisałem na wstępie po to właśnie się jeździ takie imprezy ;)). Garmin pokazał mi na tej trasie 22 500 spalonych kalorii, więc miejsce na 2 dwudaniowe obiady, kilka deserów i parę przekąsek spokojnie udało się wygospodarować. A we wtorek jako, że była piękna pogoda, a na maratonie szczęśliwie obeszło się bez kontuzji to tradycyjnie pojechałem jeszcze bardzo przyjemną trasę do Krakowa, dalej z tylko jednym hamulcem, bo po cofnięciu tłoków okazało się, ze hamulec jest zapowietrzony ;)
Zdjęcia z maratonu
2025 rok miałem rowerowo bardzo aktywny, ale MPP to dla mnie obowiązkowa pozycja w kalendarzu, więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie, tym bardziej, że w tym roku była jubileuszowa 10 edycja i z tej okazji organizatorzy przygotowali specjalną wersję trasy. Trochę się obawiałem jak to będzie z regeneracją po ukończonym ledwie 3,5 tygodnia wcześniej wycieńczającym The Transcontinental Race liczącym aż 4700km, tym bardziej, że 10 dni po wyścigu nie mogłem sobie odmówić przyjemności wyjechania na trasę MRDP by spotykać i pokibicować wielu jadącym wyścig zawodnikom. Początkowo planowałem dociągnąć do Przemyśla, ale tak mi się dobrze jechało, że w sumie trasą maratonu przejechałem od Terespola aż do Zakopanego i dokręciłem kolejne 900km tempem maratonowym, w tym sporo po górkach ;). Po tym uznałem więc, że regeneracja jest przereklamowana, w czym utwierdziło mnie kilku zawodników (Kuba Szumański, Jędrek Gąsiorowski, Marcin Wiktorowicz) jadących MRDP, którzy po przejechaniu 3200km planowali wystartować w MPP po ledwie...kilku dniach przerwy :P. Natomiast nie miałem żadnych planów sportowych, tym razem Północ-Południe chciałem przejechać wsłuchując się we własny organizm i jego potrzeby, bez żadnej presji na wyniki.
Dojazd na Hel w moim przypadku przebiegł bezproblemowo, aczkolwiek w Pendolino, którym podróżowałem do Gdyni jeden z zawodników jadących na MPP dostał koło 200zł kary za brak biletu na rower; ale na całe szczęście obsługa nie kazała mu opuścić pociągu. Już na peronie w Gdyni spotykam wielu dobrych znajomych, regularnie jeżdżących ten maraton, a po południu razem z Maćkiem i Wyciorem wybieramy się na obowiązkową pętlę nad morze, a następnie w Kuttrze ( także obowiązkowo!) tankujemy do pełna kalorie, bo szansa na kolejną sensowną wyżerkę będzie dopiero na Głodówce, a przecież dobrze wiadomo, że ultra jeździ się tylko po to, żeby móc jeść bez żadnych ograniczeń ;)
Start MPP to można powiedzieć takie prawdziwe kolarskie święto, bo to jedna z niewielu imprez, gdzie start jest wspólny dla wszystkich zawodników, a w tym roku była rekordowa frekwencja i na trasę MPP ruszył wielki peleton złożony z aż 196 kolarzy. Startujemy punktualnie o 9 spod latarni na Helu, pierwsze 35km do Władysławowa to wspólna jazda w eskorcie policji. Na pierwszym odcinku w lesie, patrząc na długiego, wijącego się węża bardzo urozmaiconych strojów kolarskich, rowerów i typów ekwipunku wszelakiego rodzaju nachodzi mnie taka refleksja, że oto właśnie wypuszczono na rynek nowy film czy grę z mojego ulubionego Uniwersum Ultra i wraz z dwustoma innymi kolorowymi Pokemonami zaludniamy świeżutki MPP Volume 10 ;)

Z eskortą policyjną na MPP często bywały problemy pod kątem utrzymania sensownego tempa, nie inaczej było i tym razem. Dopóki za policją jechał samochód z fotografami wyścigu było z tym OK, ale gdy przed Jastarnią (gdzie na trasę wyszedł mój brat z rodziną, akurat będący tu na wakacjach - dzięki!) ów samochód obsługi medialnej zjechał to policja wyraźnie przyspieszyła do poziomu 35, a później już pod 40km/h, przez co peleton szybko zaczął się rwać, co natychmiast wykorzystywali kierowcy wcinając się między rowerzystów. Przesunąłem się więc na czoło peletonu i podjechałem do policjantów prosząc o zwolnienie i odtąd już 30km/h nie przekraczali. Ale i to nie wystarczyło by powstrzymać kierowców, niestety kultura drogowa w Polsce ciągle jest na żenującym poziomie, pytałem się wcinającego się w peleton motocyklistę, dlaczego to robi to mi powiedział, że on nie będzie czekać aż przejedzie cała grupa i jadące za nią samochody. Bank rozbił kierowca osobówki, który widząc jadący w przeciwnym kierunku autobus wyprzedził i peleton i policję dosłownie na żyletki unikając czołowego zderzenia z owym autobusem, bo przecież jaśnie pan nie może czekać. Robienie takiego numeru jak bardzo niebezpieczne wyprzedzanie radiowozu policji to już nie tylko nieodpowiedzialna brawura, ale i na Nagrodę Darwina się kwalifikowało, policja od razu go przyhaltowała.
Za rondem we Władysławowie kończy się eskorta - i od razu poszły konie po betonie! Kolejne 20-30km to okres formowania się grup, w czym wydatnie pomagają kaszubskie pagóreczki. Załapałem się do grupki razem z Danielem z naszego forum, który debiutował w ultra jako bardzo młody chłopak na pierwszym Podróżniku, a teraz po ponad 10 latach wrócił do intensywnego jeżdżenia i któremu trochę pomagałem w przygotowaniach do MPP. Zachęcanie ludzi do ultra i obserwowanie jak później przełamują własne bariery zawsze dawało mi masę frajdy, bo choć wielu osobom trudno w to uwierzyć to tak naprawdę nie jest to nic specjalnie elitarnego, jest to w zasięgu każdego jako-tako wysportowanego człowieka, trzeba tylko wierzyć we własne możliwości i być gotowym pocierpieć, dlatego właśnie głowa i nastawienie psychiczne są w tym najważniejsze. W przypadku Daniela było widać, że jest forma, czyli ta "kolarska noga", bez problemu utrzymywał się w grupce, gdzie ja już musiałem się żyłować by utrzymać koło. Bo nasza grupka cisnęła solidnie, średnia oscylowała koło 31km/h, w czym pomagał korzystny wiatr. Pierwsze 200km tego maratonu to zawsze dość szarpana jazda, grupki nieustannie się tasują - a to na kolejnych podjazdach odpuszczają ci dla których tempo jest za mocne, a to dołączają ci którzy odpadli z grupek przed nami. A przy tak dużej liczbie zawodników na starcie jak w tym roku owa fluktuacja w składzie grupek była wysoka.

Gdzieś w okolicach 120-130km przykre wydarzenie, doszło do scysji zawodnika z naszej grupki z kierowcą wkurzonym tym że nie może łatwo nas wyprzedzić na wąskiej drodze, jeden i drugi się dość agresywnie zachowywali, sam tego nie widziałem, bo akurat jechałem na końcu grupki, ale ci co to widzieli później wspominali, że i kolarz się za mocno nakręcił, pluł na samochód itd. Ale takie sytuacje choć niepotrzebne się czasami zdarzają, gdy ludzi za bardzo poniosą nerwy, natomiast w tym wypadku kierowca już przegiął po całości, bo w końcu gdy mu się udało wyprzedzić naszą grupkę postanowił się odegrać i złośliwie i z pełną premedytacją dość ostro zahamował, przez co niespodziewający się tego rowerzysta uderzył w samochód i się przewrócił. Przy zderzeniu pękła też klamkomanetka w rowerze, co w konsekwencji zmusiło zawodnika do wycofu. Mieliśmy paruminutową przerwę, ale szczęście w nieszczęściu, że samemu zawodnikowi nic poważnego się nie stało, choć jak wspominałem przez awarię sprzętu musiał zakończyć jazdę maratonu. Już po zakończeniu imprezy dowiedziałem się, że policja wezwana na miejsce wypadku za winnego uznała kierowcę i ukarała go wysokim mandatem 3000zl. I w mojej opinii bardzo słusznie, bo zupełnie inny ciężar gatunkowy ma jakaś pyskówka, w której wina była po obu stronach, niż użycie ważącego tonę samochodu jako swoistej broni przeciw rowerzyście, a to zrobił ów kierowca złośliwie ostro hamując, to się mogło skończyć dużo gorzej niż uszkodzeniem roweru.
Tak od około setnego kilometra zaczęło też popadywać, z początku to ledwo co siąpiło, ale wraz z upływem kilometrów deszcz robił się coraz bardziej odczuwalny. I tak w rejonie Egiertowa, koło 140km zgodnie z moim założeniem by słuchać własnego organizmu odpuszczam jazdę z konkretnie cisnącą grupką Daniela, żeby ubrać kurtkę od deszczu, bo już powoli marznąć zaczynałem, a wiedziałem, że jak za długo ten moment odwlekę to kara będzie wyższa niż utrata grupy, której efektywność przy rosnących opadach będzie stopniowo maleć. Na tym samym przystanku zatrzymał się Michał Chrostowski, który zmieniał szkła w okularach, krótki kawałek za Egiertowem jechaliśmy wspólnie, było gołym okiem widać jaki spory postęp zrobił przez ostatni rok. Dalej kręciłem głównie solo, choć przy tej frekwencji dalej dość często się ludzi spotykało.
Przesadziłem też trochę z brakiem postojów (owo skrajne ciśnienie to jest na każdym maratonie znak firmowy u prawie wszystkich zawodników, przez pierwsze 200km to nawet postój na głupie 2min jest traktowany jak utrata niepodległości, podczas gdy po 700-800km w nogach to już nawet godzinny postój niewielu poza czołówką rusza ;)). Próbowałem dociągnąć na raz do Kwidzyna koło 235km, bo tam i tak miałem w planach stawać na jedzenie na ciepło, więc przy okazji kupiłbym wodę bez konieczności dodatkowego postoju. A na starcie miałem tylko 2 litrowe bidony z piciem, bo tym razem nie brałem bukłaka (co sumarycznie było dobrą decyzją, bo poza tym jednym początkowym odcinkiem mi owe dwa litry wystarczały na przeskoki pomiędzy popasami). Ale już mnie suszyć zaczynało, więc w Pelplinie przypominając sobie, że miałem słuchać własnego organizmu staję w końcu na tankowanie, bo koszt jazdy kolejnych 35km bez wody szybko bym zapłacił i byłby dużo wyższy niż te parę minut poświęcone na zakupy. Za Pelplinem spotykam Wyciora, na chwilę stajemy, bo Tomkowi obluzowała się lampka. I znowu tradycji stało się zadość, od ładnych paru lat na MPP udaje nam się pojechać jakiś kawałek, tym razem wspólnie dojechaliśmy do Kwidzyna, w międzyczasie deszcz już konkretnie się rozkręcił, choć w samym mieście odpuścił i mieliśmy nadzieję (o święta naiwności!), że to już koniec opadów, bo prognozy przed startem pokazywały, że koło zmierzchu deszcz miał się skończyć
W Kwidzynie zgodnie z planem staję na Orlenie na jedzenie na ciepło, zjadłem hamburgera i jeszcze ćwiartkę pizzy, której już nie był w stanie wcisnąć inny zawodnik. Cały postój zajął koło 20min, sensownie się zregenerowałem. Natomiast sumarycznie ów postój kosztował mnie koło 30min, bo zaraz po ruszeniu zorientowałem się, że zapomniałem przelać do bidonów wodę, którą na stacji kupiłem ;). Zjeżdżam więc na kolejną stację, ale gdy ruszam okazuje się, że przednia przerzutka nie wrzuca mi na dużą tarczę. Co się okazało? Przerzutka Di2 obluzowała się na śrubie i nieco przesunęła. Była to tylko i wyłącznie moja wina i niechlujstwo, bo dałem tam jakąś dziadowską śrubę, która teraz się zjechała i nie byłem w stanie jej ani odkręcić, ani dokręcić. Przez chwilę stanęło przede mną widmo powtórki z rozrywki, czyli z TCR, gdzie przerzutka padła mi dzień przed startem i całe 4700km z masą gór musiałem jechać bez przedniej przerzutki (co było niesamowicie upierdliwe), ale udało mi się na chama przesunąć przerzutkę ręką na pozycję w której wchodziła duża tarcza i o dziwo ta samoróbka wytrzymała mi do końca trasy.
Kawałek za miastem dojeżdżam do Tadka Baranowskiego, który mnie mijał gdy kupowałem wodę i zaraz dopada nas potężna ulewa, to już była ściana wody. I to trzymało długi kawałek, koło 2h. Padało na tyle intensywnie, że pomimo dość wysokiej temperatury (13-15'C) wolałem nie ryzykować i stanąłem na przystanku by się przebrać w ciepłe ciuchy. I to była bardzo dobra decyzja, bo odtąd zaczęło mi się świetnie jechać; poza deszczem były dobre warunki - noc ciepła, 12-13 stopni i prawie cały czas wiatr w plecy. A jaka to była przyjemna odmiana po wycieńczających upałach na bałkańskim odcinku TCR, gdzie na podjazdach w ponad 40 stopniach nieraz mi farba z nosa poszła; tam się strasznie męczyłem, natomiast jazda w deszczach zawsze była moim FORTE ;)). Z Tadkiem mijaliśmy się tak do Nowego Miasta Lubawskiego (300km), gdzie docieramy już po ciemku; tutaj Tadek planował postój w cieple, ja natomiast czułem się dobrze i nie marzłem więc pojechałem dalej i na popas stanąłem na Orlenie w Żurominie (350km). Tu już było widać, że wiele godzin jazdy w deszczu (w tym kilka w silnych opadach) zaczyna zbierać swoje żniwo wśród maratończyków, na stacjach nie brakowało przemarzniętych i trzęsących się z zimna kolarzy, pojawiają się pierwsze DNF-y, których do świtu będzie już znacząca liczba.
Do tego u wielu zawodników zaczęły się pojawiać się typowe dla deszczu problemy techniczne z elektroniką, przede wszystkim z zalanymi lampkami czy nawigacjami, iluś zawodników musiało robić dłuższe postoje w cieple, żeby nie ryzykować ładowania nawigacji na deszczu, innym z kolei puszczały nie do końca wodoodporne torby, w których zalewało im zapasowe ogniwa do lampek, tez i przypadki zwarć ogniw były. Nie będę tu wygłaszać żadnych mądrości odnośnie przygotowania sprzętu do jazdy w deszczu, bo jako znany na naszym forum z przemądrzałości "ekspert od wszystkiego" na TCR całkowicie się skompromitowałem, zamieniając jazdę tej imprezy w Wielką Improwizację, a i tutaj ta akcja ze zjechaną śrubą od przerzutki dała pokaz moich niemałych możliwości w tym temacie ;)). Tym razem dopisało mi szczęście i obeszło się bez żadnych problemów, sprzęt działał jak powinien.
Za Żurominem deszcz się uspokoił, co prawda padać nie przestało, ale solidne opady przeszły w mniej intensywną mżawkę i tak trzymało jeszcze wiele godzin, do samego świtu. Złapałem tu dobry rytm, powoli zacząłem nadrabiać dystans do ludzi przede mną; w takiej pogodzie zdecydowanie wolałem jechać solo, bo IMO jazda grupą przy deszczu nic nie dawała, bo i tak się na kole jechać nie dawało ze względu na spray spod kół, natomiast dochodziły upierdliwości szarpanego tempa i oślepianie tylnych lampek odbijających się od wody. Kawałek przed Wyszogrodem spotykam Tomka Iwanka - okazało się, że na deszczu padła mu lampka, na szczęście Jędrucha pożyczył mu swoją zapasową, może nie za mocną, ale ważne, że dawało się na niej dalej jechać. Przed mostem na Wiśle spotykamy Cokemana, który namierzył mnie na monitoringu i wyjechał pokibicować. To świetnie oddaje magię naszego forum - że komuś chciało się w środku nocy wyjechać w tak fatalną pogodę i zrobić w deszczu 170km, tylko żeby przybić piątkę paru znajomym. Dzięki za ten bardzo miły gest! Kawałek pojechaliśmy wspólnie, ale Michał jechał na trekingu, więc trudno było mu utrzymać nasze tempo, tak po ok. 10km żegnamy się, a Michał rusza na spotkanie kolejnych zawodników. Na trasę MPP w świętokrzyskim rejonie planował też wyjechać Transatlanyk, niestety akurat mu się trafił ślub w rodzinie i nie dało rady.

Na kolejny postój zatrzymuję się na Orlenie w Żyrardowie po 500km, chwilkę po mnie przyjeżdża Tomek Iwanek i wjeżdżając na stację na śliskiej nawierzchni notuje bolesną wywrotkę na bok, mocno obtłukując i obcierając się z boku; taki duży minus jazdy w deszczu, że niestety czasem się takie akcje zdarzają. Na stacji okazuje się, że dogoniłem tu mocno już okrojoną grupkę Daniela, którą ostatni raz widziałem 350km temu w Egiertowie, było widać, ze towarzystwo jest już konkretnie ujechane. Stacja wyjątkowo dziadowska, nic poza hot-dogami nie było, nawet kibel był nieczynny i trzeba było latać w krzaki. Więc długo tu nie zabawiłem, ruszam z 5min po grupce Daniela, po chwili dojeżdża Tomek Iwanek - okazuje się, że padła mu i ta druga pożyczona lampka od Jędrka (prawdziwa kumulacja pecha na tym maratonie!), więc daję mu swoją dość silną czołówkę, którą wiozłem jako zapasowe oświetlenie. Grupkę Daniela doganiam kawałek dalej pod Mszczonowem i jakiś kawałek jechaliśmy wspólnie.
Niestety u Daniela zaczęły się nasilać problemy żołądkowe, czego przed startem maratonu najbardziej się obawiał. Coraz trudniej było mu utrzymywać tempo grupy, więc doradziłem Danielowi, żeby dał chwilę odpocząć żołądkowi leżąc na przystanku, no i generalnie trochę odpuścił, zmniejszył tempo, wtedy łatwiej idzie trawienie. I tak też koło świtu Daniel zrobił - duże brawa za to, że udało się przełamać ciężki kryzys na tym maratonie, wrócić do gry i w efekcie ukończyć MPP (który dla Daniela był pierwszym 1000km w życiu) z bardzo przyzwoitym czasem poniżej 60h.
Z bodajże 4-os grupką pojechałem jeszcze kawałek, ale że w Odrzywole zjeżdżali na Orlen to dalej pociągnąłem już solo, bo jeszcze nie potrzebowałem odpoczynku. Za Przysuchą kończy się płaskie Mazowsze i zaczynają hopki Gór Świętokrzyskich, kawałek dalej mija doba jazdy przez którą przejechałem 633km, poprawiając swój rekord dobowy o dobre 25km, jednym słowem jest dobrze, to też pokazuje, że poza deszczem warunki do jazdy w tym roku były naprawdę dobre.

Ale zaczynam już czuć zmęczenie, popas robię w Zagnańsku (znanym z Dębu Bartek, który był przy samej trasie maratonu); kolejny odcinek to już konkretne podjazdy, m.in. przecinamy parabolę Łysej Góry i zaliczamy część podjazdu na Święty Krzyż. Po tym odcinku nóżki już mam miękkie i czuję, że powoli zaczyna ze mnie schodzić powietrze jak ze starej dętki ;)). Ale inni mają jeszcze gorzej, gdzieś w tym rejonie trasą maratonu, ale w przeciwnym kierunku jedzie Damian Pazikowski, który potem na Stravie napisał o tym, że wszystko poszło zgodnie z jego planem i ten wycof planował od samego początku, co na mecie wprawiło w dobry humor wielu zawodników ;))
Kolejne 100km już coraz bardziej zaczynałem zdychać - tempo siadło, coraz mocniej muliła senność, co zaowocowało paroma zupełnie niepotrzebnymi postojami, które nic poza stratą czasu nie wnosiły. Wreszcie solidnie już wypruty dociągam koło 17 na stację BP w Koszycach (805km), gdzie planowałem ostatni większy postój przed górami. Stacja niby BP, ale jest tu takie samo dziadostwo jakie zawsze było, gdy jeszcze nazywała się Huzar. Na ciepło nic poza hot-dogami nie było, chcąc nie chcąc zamówiłem dwa duże, ale syfne to tak było, że połówki drugiego już nie dałem rady wciągnąć. Jest tu obok restauracja, tam można było zjeść normalny obiad, ale to już oznaczałoby stratę ponad godziny. Ale i tak poleciało mi tu blisko 40min, bo właśnie tu złapałem największy dołek na maratonie, bardzo ciężko było się zebrać do dalszej jazdy, Dobijała perspektywa tego co mnie czekało, wiedziałem, że górski odcinek to będzie kawał rzeźni. 8 stówek już w nogach, a tu trzeba będzie jechać drugą noc z rzędu (a już tutaj senność mnie składać zaczynała) i do tego z okazji 10-tej jubileuszowej edycji w tym roku była najtrudniejsza trasa w historii MPP, z masą bardzo ostrych ścianek, na których nie wypadało mi odpuszczać, bo przecież jeszcze ani razu na MPP nie podprowadzałem, czyli:
Reputacja!
I gdy tak rozmyślałem po co się tak męczyć to przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów, czyli piękną baśń "Stardust" i występującą tam postać Kapitana Shakespear'a, który przez całe życie musiał dbać o reputację nieustraszonego zabijaki. Postać kapitalnie zagrana przez Roberta de Niro, który słynąc z ról wielu twardzieli dał jej jeszcze dodatkowego smaczku. Bo tak naprawdę to Kapitan był człowiekiem gołębiego serca kochającym przebierać się w damskie ciuszki i tańczyć w rytm kankana :))

I tak to mniej więcej prezentowała się moja sytuacja przed górami ;)) Tak naprawdę w głębi serca to bym chętnie jak biały człowiek powpychał te podjazdy, poodpoczywał, pospał, ale w uszach dzwonił mi tekst Kapitana "Reputation, you know. Lifetime to build, seconds to destroy". Po tym jak tyle lat i energii poświęciłem na budowę swojej reputacji jako tego co się najgorszym podjazdom nie kłania to po prostu nie mogłem sobie pozwolić na żadne odpuszczanie, bo by na forum przez rok ze mnie łacha ciągnęli jak z Berkowicza w Ikei ;)))
Trochę humoru i dystansu do siebie samego świetnie pomaga by w takich chwilach kryzysu ustawić głowę do pionu, więc dalej ruszam z nową psychiką, z zawadiacką miną podkręcając wąsa - jak Kapitan w pełnej zgodzie ze swoją reputacją ;))

Po przejechaniu Wisły jeszcze 30km płaskiego i na początku drugiej nocy wjeżdżam w góry mając na ustach świetnie pasujący do tej chwili tekst zasłyszany niedawno na MRDP od bardzo zacnego zawodnika walczącego wtedy na 18% podjeździe pod Banicę, czyli:
Wóda, Dziwki, Koks!
I z taką właśnie ułańską fantazją już po ciemku wjeżdżam w zabójcze ścianki Pogórza Wiśnickiego, żadnej tam asekuracji, oszczędzania sił i zdroworozsądkowego myślenia, co ma być to i będzie - jedziemy to na maksa, albo z tarczą, albo na tarczy, tertium non datur! A Pogórza od razu pokazują, że ich reputacja bynajmniej nie jest na wyrost, każda kolejna ścianka ma sekcje sporo ponad 10%. Bodajże trzecia w kolejności mocno mnie zaskoczyła, już ledwo się turlam na 15% i przed sobą widzę wyłaniający się z ciemności ostry zakręt, więc pewien jestem, że to już koniec górki, a tymczasem za zakrętem nachylenie dowala do 20%, gdzie już trzeba walczyć o utrzymanie równowagi na rowerze ;). Podjazdy nie są tu jedyną trudnością, bo i zjeżdżanie po nocy bocznymi, wąziutkimi i mocno nachylonymi dróżkami to nie była bułka paryska, nie było tu mowy o prawdziwym odpoczynku, cały czas trzeba było jechać bardzo skoncentrowanym, mocno ściskając hamulce. Natomiast wjeżdżanie takich ścian miało jeden dość istotny bonus - zmuszało do wejścia na maksymalny dostępny poziom tętna (coś czego nie da nawet litr energetyka czy kawy), dzięki czemu senność, która jeszcze na 800km mocno mnie atakowała w górach zupełnie odpuściła.
Po kilku ściankach króciutkie zakupy na Orlenie w Ujanowicach (885km) i wjeżdżam w Beskid Wyspowy słynący z najcięższych podjazdów w Polsce. Creme de la creme tego odcinka był podjazd pod Skiełek, z bardzo długim odcinkiem 20-22% nachylenia. Na dole wyprzedzam dwóch zawodników, którzy wpychali cały podjazd, zresztą jeden z nich jechał MPP na rowerze czasowym, który na pierwszych 800km pewnie jakieś bonusy dawał, ale w górach na takim sprzęcie było już sporo gorzej. Walka była sroga, ale udało się cały Skiełek wciągnąć kanonicznie - w korbach i bez zatrzymywania. Już na wypłaszczeniu u góry, gdy mijałem jakiś mały przysiółek zaatakowało mnie parę psów, bo na wielu wioskach ciągle kultywuje się obyczaj by na noc puszczać psy luzem żeby sobie pobiegały, a że za rowerami zawsze biega im się najlepiej, więc takiej okazji nigdy nie odpuszczają :)). Z czego jeden kundel był wyjątkowo wredny, co mi się go udało odgonić i wsiadałem na rower by jechać dalej to ten znowu ruszał do ataku. A gdy w końcu udało mi się wyjechać z przysiółka to się okazało, że ten skubaniec okrążył od tyłu chałupy i wyleciał na drogę powyżej tej osady! Ale sumarycznie powinienem być wdzięczny tej ekipie sierściuchów, bo skutecznie zadbała o to bym nie przysypiał i by mój poziom tętna utrzymywał się w wysokich zakresach ;))
Kawałek dalej była kolejna rzeźnicka ściana, czyli podjazd pod wielki krzyż w Młyńczyskach, tutaj płacę cenę za wciągnięcie Skiełka. Już na pierwszej, łagodniejszej części (w przypadku tej klasy podjazdów łagodne to jest nachylenie 10% ;)) czuję jak łapie mnie skurcz w prawej nodze, myślałem, że już będzie game over i jednak będę musiał pchać, bo przy skurczu nie ma cudów i "dwudziestki" się nie przepchnie. Ale przesunąłem się maksymalnie na bok, by przenieść główne obciążenie na lewą nogę i jadąc wygięty jak żydowski paragraf jakimś cudem dałem radę tę górę wjechać, całe szczęście, że w kolarstwie nie ma not za styl ;)). Z bardzo ostrych ścian został mi jeszcze Wierch Młynne, ale to już jest jedna liga niżej niż Skiełek i Młyńczyska, więc jakoś to poszło. Po zjeździe już się robi sporo łatwiej, bo podjazd na przełęcz Knurowską jest łagodny i ciągnie się wiele kilometrów, więc można się było co nieco zregenerować po rzeźniach Beskidu Wyspowego. Zjazd na Podhale bardzo kręty, więc hamulce są cały czas w użyciu, na dole zauważam, że prawa klamka przestała mi do końca odbijać. Pokręciłem z tym z 10km, ale jako że coś drętwo się kręciło to robię inspekcję roweru i widzę, że tylne koło w ogóle się nie kręci - tłoki hamulca przestały się cofać i w efekcie klocki trą o tarczę. Nie miałem czasu ani chęci waflować się z tym po nocy, więc po prostu zdjąłem klocki uznając, że pozostałe do mety 40km z dwoma większymi zjazdami spokojnie ujadę z jednym hamulcem.
Podjazd pod Dursztyn prawdziwie magiczny, ciemną nocą jadę wśród gęstych mgieł, gdy nagle nade mną rozjaśnia się niebo i wychodzi piękny księżyc, zdjęcie niestety zupełnie nie jest w stanie oddać magii tej chwili:

Zjazd na Łapsze po wąziutkiej drodze z sekcją +15% z tym moim jednym hamulcem był emocjonującym przeżyciem, po tym ruszam na Łapszankę, gdzie powoli zaczyna świtać, dzięki czemu ponownie mam przepiękne widoki chmur ścielących się u stóp Tatr. Takie chwile jak na Dursztynie czy Łapszance to jest właśnie najwspanialsza nagroda za przetrzymanie nocy na rowerze, po to z pewnością warto było pocierpieć. Było tak pięknie, że nie mogłem sobie odmówić krótkiego postoju i kilku zdjęć.

Z Łapszanki meta już w zasięgu, zostaje jeden zjazd i długi podjazd na Głodówkę z ostrzejszą sekcją w Brzegach. Na metę docieram parę minut przed 7, a jako, że już byłem ostro ujechany to trochę smęciłem orgom, że taka trudna ta trasa w tym roku, ale Michał Więcki zgasił mnie moim własnym tekstem, że przecież "MPP to nie jest impreza dla francuskich piesków" i trudno się z tym nie zgodzić :)). Dojechałem z czasem 45h56min co dało mi 6 pozycję na 196 zawodników, którzy stanęli na starcie; bardzo zadowolony byłem, bo był najlepszy wynik jaki uzyskałem w historii swoich startów na MPP. Założenie by jechać wsłuchując się w swój organizm dobrze zagrało, blisko 80% trasy przejechałem solo, dzięki czemu dobrze rozłożyłem siły, nie przegiąłem w pierwszej części i na drugą zostało mi sporo energii. Polecam też jazdę TCR jako formę przygotowania do MPP - to naprawdę działa! :P

Na mecie tradycyjnie doskonała atmosfera, oklaskiwanie kolejnych znajomych kończących maraton, wysłuchiwanie masy ciekawych opowieści i przygód jakie mieli inni zawodnicy na trasie. No i oczywiście JEDZENIE, bo jak pisałem na wstępie po to właśnie się jeździ takie imprezy ;)). Garmin pokazał mi na tej trasie 22 500 spalonych kalorii, więc miejsce na 2 dwudaniowe obiady, kilka deserów i parę przekąsek spokojnie udało się wygospodarować. A we wtorek jako, że była piękna pogoda, a na maratonie szczęśliwie obeszło się bez kontuzji to tradycyjnie pojechałem jeszcze bardzo przyjemną trasę do Krakowa, dalej z tylko jednym hamulcem, bo po cofnięciu tłoków okazało się, ze hamulec jest zapowietrzony ;)
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 1009.90 km AVS: 24.60 km/h
ALT: 10766 m MAX: 69.60 km/h
Temp:14.0 'C
Jeden z najbardziej prawdziwych cytatów z "Władcy Pierścieni" to tekst Bilba: "To niebezpieczna rzecz, Frodo, wyjść za próg domu. Wstępujesz na Drogę i jeśli nie powstrzymasz swoich stóp, nie wiadomo, dokąd cię może ponieść". Wypisz wymaluj historia tego wyjazdu 😆
Zgodnie z planem miałem jechać do Poznania. Początek nadspodziewanie mroźny, aż do Sochaczewa trzymało kolo - 9'C, mróz odpuścił dopiero koło 11.

Założeniem tej trasy była jazda z wiatrem, więc postawiłem na najlepszą drogę w Polsce do tego typu wyjazdu - czyli DK92. Ta krajówka jest niemal w osi wschód - zachód przez 300km do Poznania, więc przy wschodnich i zachodnich wiatrach trzymamy idealnie kierunek. Do tego trasa jest stricte nizinna i prowadzi niemal caly czas po odkytych, rolniczych terenach, więc nic nie blokuje wiatru. Od Sochaczewa jedzie się elegancko, a od Łowicza to już bajka, nie brakowało odcinków z przelotową koło 35km/h. Na drogowskazach pojawia się Świecko i to powoduje, że maksyma Bilba zaczyna brać górę, Droga kusi coraz mocniej 😄. Więc na postoju w Kłodawie zmieniam trasę i postanawiam dać się ponieść Drodze.


"Titanic" pod Koninem ;))

DK92 tak mniej więcej do Konina jest wygodna do jazdy, ruch solidny, ale przy poboczu to nie tragedia. Natomiast odcinek z Konina do Poznania, szczególnie w dzień powszedni i w godzinach szczytu to już inna rozmowa - to można powiedzieć szosa dla koneserów mocnych wrażeń, typu pociągi 10 tirów. Rzadko już tak jeżdżę, ale swego czasu zdobyłem na rowerze "skalpy" z paru najbardziej hardkorowych szos w Polsce jak stara zakopianka, szosa krakowska, czy DK8 z Białegostoku do Augustowa, tutaj były podobne klimaty 😉

Dopiero po długim odpoczynku w Macu w Swarzędzu się to uspokoiło, a za Poznaniem już luzik. Noc piękna i księżycowa, ale to oczywiście oznaczało solidny mróz, od Świebodzina już koło - -7-8'C. Tak więc jeśli ktoś myśli że to był wyjazd typu "z wiatrem to i śmieci polecą" - to nic z tych rzeczy, jechalo się szybko, ale pogoda potrafiła ukąsić. Za Świebodzinem dostałem mocno w kość, tam moja trasa odbijała sporo na południe i miałem dużo bocznego wiatru, a wschodnie wiatry zimą niemal zawsze są lodowate, więc przy tych -8'C zmarzłem na kość, tak że aż ze 20km musiałem jechać w puchówce, którą zabieram tylko na postoje.

Nocą nNad Bobrem:

Niemiecki odcinek już za dnia, aż do aglomeracji Berlina ladne tereny - lasy, jeziora, trochę hopek. Niestety z asfaltami straszna słabizna, nie tyle dziury co dużo falującego, nierownego asfaltu, do tego w paru miejscach bruki wysokiej klasy, takie na 10km/h 😉. Nie spodziewałem się że w Niemczech będzie z tym gorzej niż w Polsce, ale w landach byłego NRD szału nie ma. Gdybym wiedział że tak to będzie to wjechalbym do Berlina bardziej z polnocy, rowninami od Frankfurtu, nudniej ale szybciej i po lepszych asfaltach, bo przy ponad 500km w nogach i siedzeniu kiepski asfalt to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej...

Głodny już byłem solidnie, a żemiałem ze sobą kuchenkę więc odpaliłem sobie zupki chińskie. Ależ to smakowało! Restauracja z trzema gwiazdkami Michelina może się schować ;). Nie zna prawdziwego życia ten, kto po 500km w nogach nie wciągał takiego specjału ;))

Przez to wszystko zrobiło sie krucho z czasem i końcówka już była emocjonujaca, na dworzec dotarłem 20min przed odjazdem pociągu. Niby zapas czasu miałem, ale musiałem się przebić przez cały Berlin, gdzie było mnóstwo świateł. Do tego ostatnie 100km jechałem na zdychajacej baterii od Di2, planując Poznań nie wziąłem ladowarki, a w tych temperaturach szybko bateria zeszła, zresztą ona już chyba do wymiany się nadaje, bo słabiutko mi ostatnio trzyma. Więc na tych ostatnich 100km już dużo rzadziej niż normalnie zmieniałem biegi, w tym cały Berlin przejechałem ruszając spod świateł na biegu tak mniej więcej na 28km/h, co teraz solidnie czuję w kolanach 😉

Ale z pewnością było warto, a że nie wszystko poszło jak w planie - to miał rację Bilbo mówiąc że to niebezpieczna rzecz wyjść za próg domu i nie powstrzymać swoich nóg 😉
Zdjęcia z wyjazdu
<button>•••</button>
Zgodnie z planem miałem jechać do Poznania. Początek nadspodziewanie mroźny, aż do Sochaczewa trzymało kolo - 9'C, mróz odpuścił dopiero koło 11.

Założeniem tej trasy była jazda z wiatrem, więc postawiłem na najlepszą drogę w Polsce do tego typu wyjazdu - czyli DK92. Ta krajówka jest niemal w osi wschód - zachód przez 300km do Poznania, więc przy wschodnich i zachodnich wiatrach trzymamy idealnie kierunek. Do tego trasa jest stricte nizinna i prowadzi niemal caly czas po odkytych, rolniczych terenach, więc nic nie blokuje wiatru. Od Sochaczewa jedzie się elegancko, a od Łowicza to już bajka, nie brakowało odcinków z przelotową koło 35km/h. Na drogowskazach pojawia się Świecko i to powoduje, że maksyma Bilba zaczyna brać górę, Droga kusi coraz mocniej 😄. Więc na postoju w Kłodawie zmieniam trasę i postanawiam dać się ponieść Drodze.


"Titanic" pod Koninem ;))

DK92 tak mniej więcej do Konina jest wygodna do jazdy, ruch solidny, ale przy poboczu to nie tragedia. Natomiast odcinek z Konina do Poznania, szczególnie w dzień powszedni i w godzinach szczytu to już inna rozmowa - to można powiedzieć szosa dla koneserów mocnych wrażeń, typu pociągi 10 tirów. Rzadko już tak jeżdżę, ale swego czasu zdobyłem na rowerze "skalpy" z paru najbardziej hardkorowych szos w Polsce jak stara zakopianka, szosa krakowska, czy DK8 z Białegostoku do Augustowa, tutaj były podobne klimaty 😉

Dopiero po długim odpoczynku w Macu w Swarzędzu się to uspokoiło, a za Poznaniem już luzik. Noc piękna i księżycowa, ale to oczywiście oznaczało solidny mróz, od Świebodzina już koło - -7-8'C. Tak więc jeśli ktoś myśli że to był wyjazd typu "z wiatrem to i śmieci polecą" - to nic z tych rzeczy, jechalo się szybko, ale pogoda potrafiła ukąsić. Za Świebodzinem dostałem mocno w kość, tam moja trasa odbijała sporo na południe i miałem dużo bocznego wiatru, a wschodnie wiatry zimą niemal zawsze są lodowate, więc przy tych -8'C zmarzłem na kość, tak że aż ze 20km musiałem jechać w puchówce, którą zabieram tylko na postoje.

Nocą nNad Bobrem:

Niemiecki odcinek już za dnia, aż do aglomeracji Berlina ladne tereny - lasy, jeziora, trochę hopek. Niestety z asfaltami straszna słabizna, nie tyle dziury co dużo falującego, nierownego asfaltu, do tego w paru miejscach bruki wysokiej klasy, takie na 10km/h 😉. Nie spodziewałem się że w Niemczech będzie z tym gorzej niż w Polsce, ale w landach byłego NRD szału nie ma. Gdybym wiedział że tak to będzie to wjechalbym do Berlina bardziej z polnocy, rowninami od Frankfurtu, nudniej ale szybciej i po lepszych asfaltach, bo przy ponad 500km w nogach i siedzeniu kiepski asfalt to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej...

Głodny już byłem solidnie, a żemiałem ze sobą kuchenkę więc odpaliłem sobie zupki chińskie. Ależ to smakowało! Restauracja z trzema gwiazdkami Michelina może się schować ;). Nie zna prawdziwego życia ten, kto po 500km w nogach nie wciągał takiego specjału ;))

Przez to wszystko zrobiło sie krucho z czasem i końcówka już była emocjonujaca, na dworzec dotarłem 20min przed odjazdem pociągu. Niby zapas czasu miałem, ale musiałem się przebić przez cały Berlin, gdzie było mnóstwo świateł. Do tego ostatnie 100km jechałem na zdychajacej baterii od Di2, planując Poznań nie wziąłem ladowarki, a w tych temperaturach szybko bateria zeszła, zresztą ona już chyba do wymiany się nadaje, bo słabiutko mi ostatnio trzyma. Więc na tych ostatnich 100km już dużo rzadziej niż normalnie zmieniałem biegi, w tym cały Berlin przejechałem ruszając spod świateł na biegu tak mniej więcej na 28km/h, co teraz solidnie czuję w kolanach 😉

Ale z pewnością było warto, a że nie wszystko poszło jak w planie - to miał rację Bilbo mówiąc że to niebezpieczna rzecz wyjść za próg domu i nie powstrzymać swoich nóg 😉
Zdjęcia z wyjazdu
<button>•••</button>
Dane wycieczki:
DST: 649.37 km AVS: 28.32 km/h
ALT: 2164 m MAX: 49.97 km/h
Temp:-3.0 'C
Wilno na mrozie
Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉
Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie
Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆






Zdjęcia z wyjazdu
Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉
Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie
Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆






Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 510.41 km AVS: 24.84 km/h
ALT: 2700 m MAX: 49.82 km/h
Temp:-6.0 'C
Mroźna wizyta u rodziny
W święta zawsze warto spotkać się z rodziną, więc postanowiłem się wybrać do Komańczy by zobaczyć najslynniejszego bieszczadzkiego wilka 😊



W święta zawsze warto spotkać się z rodziną, więc postanowiłem się wybrać do Komańczy by zobaczyć najslynniejszego bieszczadzkiego wilka 😊
Ten wyjazd to była klasyka kolarstwa martyrologicznego, dostałem fest w kość, już same parametry trasy jak na tę porę roku (wielki dystans i masa przewyższeń) były niewąskie, ale kluczowa była tu pogoda. Mróz złapał tak ok. 18 i trzymał do ok. 10 rano, w tym ladnych parę godzin poniżej -5'C, na liczniku rekordowo wskoczyło - 9'C. Pierwszy postój jeszcze na powietrzu z gotowaniem (już był mróz), później już odpuściłem i przeniosłem się na stacje. Na Orlen w Ustrzykach dojechałem siłą woli - w 4 koszulkach, dwóch kapotach i dwóch parach portek 😉
W końcówce ze 150km ścigania się z czasem by zdążyć na pociąg z Tarnowa i nadrobić czas stracony na zagrzewaniu się na stacjach w nocy. I gdy dotarłem na dworzec wypruty jak koń po Wielkiej Pardubickiej - okazało się że parówy z PKP dały na trasę do Krakowa zupełnie inny skład niż miał jechać. Wagonu w którym miałem miejscówkę w ogóle nie było, więc ledwo trzymając się na nogach musiałem sterczeć cały odcinek do Krakowa. Na PKP zawsze można liczyć, jedt to instytucja, która dba jak może by jej pasażerowie się nie nudzili 😉Faktyczna średnia yo 23,7kmh, bo jak widać po liniach prostych nowy Garmin mi się dwa razy wywalił...



Dane wycieczki:
DST: 642.99 km AVS: 21.61 km/h
ALT: 6284 m MAX: 66.96 km/h
Temp:0.0 'C
Ryga
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄



Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄


Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.
Zdjęcia z trasy
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄



Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄


Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 743.22 km AVS: 26.39 km/h
ALT: 2803 m MAX: 54.23 km/h
Temp:4.0 'C
Dookoła Tatr
...nieco dluższą drogą 😉
Startuję koło 21 ze Skarżyska, nocka nadspodziewanie zimna, koło świtu nawet do zera temperatura dochodziła. Ale dzięki temu w dzień miałem piękną wyżową pogodę na bardzo atrakcyjnym widokowo górskim odcinku.
Zmierzch łapie mnie za Lubowlą, przed północą krótki nocleg pod Popradem; przy 3 stopniach w worku biwakowym było wesoło 😄. Plan miałem taki by na wschód słońca wjechać na Śląski Dom, co się udaje, z podjazdu fantastycznie prezentują się poranne zorze, choć nad ranem zimnica była okrutna, na łąkach za Popradem trzymało koło zera stopni, ciepła herbatka pod Gerlachem smakowała wybornie. W niedzielę objeżdzam Tatry i wracam do Krakowa, niestety wywalił mi się Garmin i jak to prawie zawsze w takich wypadkach bywa - ucięło część śladu (faktyczna średnia to ok. 22,8km/h). Jako że na wyjazd zdecydowałem się w ostatniej chwili już nie było biletów kolejowych na rower, ale jakoś dało radę 😉
Przewyższenia wyszły srogie, więcej gór niż na niedawnym MPP, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Widać już coraz więcej oznak zbliżającej się jesieni, góry powoli zaczynają ubierać jesienne barwy







...nieco dluższą drogą 😉
Startuję koło 21 ze Skarżyska, nocka nadspodziewanie zimna, koło świtu nawet do zera temperatura dochodziła. Ale dzięki temu w dzień miałem piękną wyżową pogodę na bardzo atrakcyjnym widokowo górskim odcinku.
Zmierzch łapie mnie za Lubowlą, przed północą krótki nocleg pod Popradem; przy 3 stopniach w worku biwakowym było wesoło 😄. Plan miałem taki by na wschód słońca wjechać na Śląski Dom, co się udaje, z podjazdu fantastycznie prezentują się poranne zorze, choć nad ranem zimnica była okrutna, na łąkach za Popradem trzymało koło zera stopni, ciepła herbatka pod Gerlachem smakowała wybornie. W niedzielę objeżdzam Tatry i wracam do Krakowa, niestety wywalił mi się Garmin i jak to prawie zawsze w takich wypadkach bywa - ucięło część śladu (faktyczna średnia to ok. 22,8km/h). Jako że na wyjazd zdecydowałem się w ostatniej chwili już nie było biletów kolejowych na rower, ale jakoś dało radę 😉
Przewyższenia wyszły srogie, więcej gór niż na niedawnym MPP, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Widać już coraz więcej oznak zbliżającej się jesieni, góry powoli zaczynają ubierać jesienne barwy







Dane wycieczki:
DST: 684.89 km AVS: 20.93 km/h
ALT: 8749 m MAX: 64.80 km/h
Temp:12.0 'C
Sobota, 7 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe z podbitym okiem
MPP to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startowym, więc i tym razem nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Tym razem na Hel dojeżdżam bardzo nietypowo, po raz pierwszy autem - razem z Blondasem, który jedzie samochodem, który będzie przewozić rzeczy zawodników na metę. Dojeżdżamy sprawnie, melduję się na kwaterze - śpimy razem z Tomkiem Wyciszczakiem i Maćkiem Orszulskim. Pogoda na maraton zapowiada się bardzo zbliżona do tej sprzed 2 tygodni na BBT - czyli dość upalnie i sporo przeciwnego wiatru.
Start w tym roku opóźnił się o 15min, bo czekaliśmy na policyjną eskortę, ale za to owa eskorta prowadziła wielki 150-osobowy peleton doskonale, bardzo równe tempo 28-30km/h bez żadnego szarpania. Na rondzie we Władysławowie tradycyjnie następuje ostre szarpnięcie, tutaj peleton dzieli się na grupy osób na podobnym poziomie, a kilka górek które szybko się pojawiają szybko segreguje zawodników. Ja zostałem na sikanie, więc później musiałem mocno gonić, ale po paru kilometrach udało mi się dojść grupkę Marty, do której planowałem się przyłączyć, bo wspólna jazda w grupie na BBT bardzo mi odpowiadała pod względem tempa. Marta świetnie jeździ w grupie, przede wszystkim bardzo równo, nie ma niepotrzebnego szarpania, a zmiany daje przyspieszając na sensownym poziomie 5-10%, a nie jak co poniektórzy po 30-40%. Jednym słowem jazda w grupie z osobami potrafiącymi tak jeździć jest sporo efektywniejsza.

Co nie znaczyło, że jedziemy wolno - tempo było naprawdę solidne, średnia na poziomie mniej więcej 31km/h, a było sporo górek i boczno-przeciwnego wiatru, choć ten wiatr mniej przeszkadzał niż się z prognoz zapowiadało. Natomiast bardziej dawał się we znaki upał, szybko temperatura wskoczyła na poziom mniej więcej 30 stopni i tak trzymała parę godzin, więc picie szybko schodziło. Na pierwszy postój stajemy po jakiś 120km, jest to jeszcze ta faza maratonu, gdzie ciśnienie jest ogromne, tak więc ta wizyta w sklepie to wyglądała jak casting do "The Walking Dead" - do sklepu wpada ekipa rowerzystów z mętnymi oczami i rękoma wyciągniętymi przed siebie by zgarniać butelki z regałów; zupełnie jak zombie za ludzkim mięsem; myślę, że na castingu role zombie byśmy dostali od ręki ;))
Najbliższy odcinek to kumulacja kaszubskich górek, tutaj z grubsza kształtuje się trzon naszej grupy - Rafał Mianowski odpuścił jazdę z przodu i do nas dołączył, oprócz tego jedzie Dawid Jankowski i Paweł Ziomka; to był skład, który utrzymał się bardzo długo, poza tym oczywiście czasowo dołączali się inni zawodnicy. Tak po 200km upał już odpuszcza, odżywa Paweł, którego mocno męczył upał i daje kilka mocnych zmian; był tu też błąd na śladzie, kierujący na ostry zjazd po kamienistym szutrze; na drugi postój stajemy w niewielkim sklepiku, teraz to już chwilkę posiedzieliśmy, gdy ruszamy w trasę nadjeżdża Joasia Rumińska.

Odcinek do Grudziądza był pierwszy raz na MPP, powiedziałbym, że średnio wypadł - za dużo było tu dziurawych asfaltów; ale nie można w kółko jeździć tego samego.
Do Grudziądza dojeżdżamy o zmierzchu, 300km w nogach to czas na już porządniejszy posiłek, więc stajemy na dłużej na Orlenie przed wjazdem do miasta. Już nocą ruszamy dalej, tutaj dołącza do nas Kuba Miczołek (Pyndalarz) - początkowo jechał z najszybszą grupą, ale nabawił się kontuzji kolana (tzw. kolano biegacza) i musiał zwolnić. Na wyjeździe z Grudziądza jest sporo lasów i mamy tutaj niezwykłe spotkanie - z lasu wyłania się ogromny łoś, puls od razu mocniej skoczył, na szczęście łoś tylko się pokazał, bo gdyby wbiegł na drogę to byłoby dużo gorzej. Zaczyna się całkiem sprawnie jak na noc jechać, bo są tu fragmenty, gdzie jedzie się na zachód, z wiatrem w plecy, generalnie jedzie mi się bardzo dobrze, tempo grupy dla mnie było idealne.
Ale za piękne to było, żeby mogło długo trwać - na jednym z takich odcinków, kawałek przed Chełmżą dochodzi do poważnego wypadku. Jechaliśmy po idealnym asfalcie, z wiatrem, prędkość oscylowała w granicach 35km/h - i nagle z hukiem pęka mi przednia opona. A że jechałem na lemondce to nie było mowy by się utrzymać na rowerze, zresztą przy tej prędkości i w górnym chwycie pewnie bym nie dał rady, najpewniej najechałem na jakiś mały kamyczek, który przeciął oponę z boku. Gleba bardzo bolesna - przywaliłem głową (jeżdżę bez kasku), pościerane obie ręce, kolano, ale najmocniej oberwałem w lewy bok, na który poszło główne uderzenie, co po paru godzinach zaowocowało wielkim siniakiem na pół uda. Ale prawdziwym cudem było to, że przy takiej prędkości nie doszło do "domina", że nie przejechali po mnie inni kolarze; oprócz mnie upada tylko jadąca na moim kole Marta, ale na szczęście tak fartownie, że na mnie, więc wychodzi z tego zupełnie bez szwanku, za to malowniczo podbijając mi oko :)). Łatamy na szybko koło stojąc po ciemku przy drodze, niestety po wymianie dętki okazuje się, że jest spora dziura w oponie. Zostawiamy to lekko napompowane i jedziemy, bo czas ucieka, w międzyczasie wyprzedziło nas kilku zawodników, w tym Asia Rumińska co zirytowało Martę dotąd prowadzącą wśród kobiet ;))
Miarą szoku powypadkowego było to, że ruszyłem z taką niedopompowaną, a i tak wyłażącą z opony dętką - bo przecież było oczywistym że zaraz się to rozwali i tylko niepotrzebnie stracę na to dętkę. I tak mniej więcej po kilometrze mam kolejnego kapcia, ekipa już jedzie, ja zostaję by to porządniej naprawić. Miałem niby specjalną łatkę do opon, ale nie bardzo mogłem to dopasować, szok po wypadku jeszcze trzymał i kiepsko mi szła ta naprawa. W końcu podklejam oponę łatką do dętek, a dętki pożyczają mi Adam Pryjomski i Maciek Kordas - wielkie dzięki. Dotąd jeszcze zachowywałem zupełny spokój, ale to się skończyło, gdy wziąłem się za pompowanie opony. Używałem pompki Lezyne z wężykiem, a pompowałem bardzo solidnie i długo, by nabić odpowiednie ciśnienie. I gdy odkręcam wężyk z pompki (spuściwszy z niego zaworem powietrze) - ta wykręca mi zawór wentyla i całe powietrze schodzi w sekundę!
Tego już było dla mnie za wiele - wielkim głosem przeklinam bliżej sobie nieznanego twórcę pompki Lezyne Pocket Drive i wszystkich głoszących jej sławę, nie omieszkując sprecyzować co i w jaki otwór owego twórcy powinno trafić; jednym słowem jak ktoś to słyszał to miał niezłe kino ;)). W skrócie jedyną zaletą tego gówna jest jego rozmiar, ale liczyć na nią to można jak na zwycięstwo Najmana w ringu, takie rozwiązania jak plastikowy gwint łączący pompkę z wężykiem wołają o pomstę do nieba. Na całe szczęście dętka od Maćka była bez wykręcanych zaworów wentyla i tę udaje mi się założyć i napompować. W końcówce naprawy pomagają mi Michał Czubkowski i Sylwester Szustak, następnie chłopaki pociągnęli mnie do Torunia, bo szok ciągle trzymał - kolejny raz wielkie dzięki za pomoc.
Za Toruniem szok po wypadku odpuszcza, zaczynam wracać do formy, wychodzę już na zmiany. Niestety na tę drugą naprawę poleciało mi w sumie ze 45min, więc twardy kolarski realizm mówił mi, że szanse na dogonienie mocno jadącej grupy Marty jadąc solo były czysto teoretyczne. Ale to jak z graniem w Lotto - jedyną pewną sprawą jest to, że jak się nie zagra to się na pewno nie wygra; więc postanawiam powalczyć. Rezygnuję więc (z bólem) z postoju w McDonaldzie za Toruniem (gdzie zjeżdżają Michał i Sylwek, wraz z dogonionym przez nas Piotrem Albotą) - i zaczynam mocno cisnąć, na monitoring już więcej nie zaglądając, żeby się nie dołować. Nocą całkiem dobrze się jechało, choć sporo było odcinków z przeciwnym wiatrem, gdzie grupa miała ewidentną przewagę. W Brześciu Kujawskim zmieniam ogniwo w lampce, przy okazji wypada mi z torebki tracker, który jak się później okazało się przy tym wyłączył. Parę osób pisało mi o tym, że znikłem z monitoringu, ale byłem przekonany, że to się stało w wyniku wypadku pod Chełmżą, więc nie zawracałem sobie tym głowy. Dopiero gdzieś na Jurze kolega mi napisał, że na monitoringu stoję w Brześciu, więc mnie oświeciło, że tracker musiał się wyłączyć, gdy wypadł przy wymianie ogniwa, wystarczył prosty restart, bym wrócił na monitoring.
Za Brześciem zaczynają się wredne, wielokilometrowe proste, widzę przed sobą migające światełko; wydaje mi się, że zaraz dojdę tego zawodnika - a tymczasem zajęło mi to niemal pół godziny, bo mocną lampkę na tych prostych było widać z dobrych dwóch kilometrów, a zawodnik trzymał niemal identyczne tempo co ja. Gdy w końcu doganiam właściciela tej lampki - okazuje się, że to Tomek Wyciszczak! Tradycji stało się więc zadość, bo na ostatnich paru MPP zawsze jakiś kawałek jechaliśmy razem ;)). Gdy opowiadam Tomkowi o swoim wypadku proponuje mi pożyczenie zapasowej opony, którą jako jeden z bardzo nielicznych zawodników wiózł ze sobą; wielkie dzięki dla Wyciora - bo to mi uratowało maraton!
Jedziemy razem ok. 20km pozostałe do Kłodawy - i tam ku mojemu dużemu zaskoczeniu spotykam wzmocnioną Tomkiem Iwankiem zbierającą się do odjazdu grupę Marty! Warto było więc powalczyć, szybko kupuję tylko wodę i jedziemy dalej, a że następny postój mamy w Łasku koło 600km, więc bez sensownego postoju to mi wypadło blisko 300km, ale na tym odcinku to się żywiłem najpierw adrenaliną, a później euforią, że jednak udało mi się dojść macierzystą grupę i wrócić do Drużyny (jak w Baldurs Gate). Odcinek do Łaska niespecjalny, jest tutaj dużo dziurawych nawierzchni, do tego dochodzi poranne zamulenie. Na tym odcinku od grupy odpada Pyndalarz, niestety kontuzja kolana stopniowo się powiększała i Kuba musiał cały czas jechać na jedną nogę; dalsza jazda w ten sposób nie miała sensu (tak to można zrobić 200km na płaskim, nie 300-400km po górach) i Kuba musiał się wycofać na wysokości Łodzi. W Łasku stajemy na dużej stacji BP, wjeżdżając na postój sprawdzam stan opony - i jest całkiem OK. Postój dość długi, w międzyczasie słońce zaczyna już konkretniej grzać i gdy zbieramy się okazuje się, że pod wpływem temperatury opona zaczęła wyłazić i puszczać na rantach, więc musiałem ją zmienić na zapasową od Tomka; głupio to wyszło, bo gdybym wiedział że zacznie się to rozwalać to od razu bym zmienił oponę, a tak to poleciało dodatkowo z 15min na wymianę opony, ale mniej niż normalnie, bo Marta posiadająca "ręce, które leczą" dała radę naciągnąć moją oponę na obręcz bez użycia łyżek, unikając ryzyka przycięcia dętki ;)
Kolejny odcinek do Radomska to rejon kopalni bełchatowskiej, sporo "industrialu" przy drogach i dalej sporo bardzo słabych asfaltów, pod kątem jakości dróg to niespecjalnie tegoroczna edycja wypadła. Gdy dojeżdżamy do Radomska już mocno smaży, decydujemy się na postój w KFC.

I to był chyba spory błąd, w KFC były dobre warunki, odpoczywamy tam blisko godzinę, co mocno rozleniwiło grupę i przestawiło z trybu wyścigowego na bardziej towarzyski. Na 140km z Radomska do Olkusza to w sumie mieliśmy ze 3h postojów, nie szła za dobrze ta jazda, ale też i poziom 600-700km w nogach to ten okres, gdy jazda w grupie z reguły przestaje być efektywna. Gdy zaczęły się górki to były spore dysproporcje na podjazdach, część osób miała większą pojemność na picie, część ledwie 1,5l i musieli znacznie częściej zjeżdżać po picie, na czym efektywność jazdy traciła.

(popas w Olsztynie, fot. Kamil Kwadrans)
Pod Ogrodzieńcem na trasę przyjechał Zbyszek, który pokręcił z nami parę km - dzięki za bardzo miłą wizytę. Do Olkusza dojeżdżamy koło zmierzchu, tutaj znowu poleciała godzina na Orlenie, ale już zmęczenie wśród grupy było spore.
Na podjeździe za Olkuszem swoim tempem rusza świetnie jeżdżący po górach Tomek Iwanek, my jeszcze robimy kilka rozmaitych postojów na przebieranie, lampki itd. Razem z grupą przejeżdżam most na Wiśle i jeszcze zaliczam pierwszy ciężki podjazd na Marcyporębę (a konkretniej to przełęcz Zapusta), dalej ruszam już samotnie. Potrzebowałem przede wszystkim resetu psychicznego, a na to nie ma lepszej opcji niż mocne ciśnięcie. Górska końcówka tegorocznego MPP była bardzo soczysta, chyba po raz pierwszy w historii była Lanckorona z ostrą ścianką (która planującemu trasę Jędrkowi pewnie zapadła w pamięć podczas zimowego WOŚP), później Zachełmna, ale nowym wariantem, równie stromym jak ten oryginalny, następnie już klasyka czyli Makowska Góra. Jako, że był środek nocy i było zupełnie pusto odpaliłem sobie na głośniku z telefonu klimatyczną muzykę z Baldurs Gate, z tym w uszach to nawet nie było opcji by któregokolwiek podjazdu nie wjechać, z taką muzą to Makowska weszła elegancko, jakbym miał w nogach 100, a nie 900km.
Za Makowem musiałem zjechać 1km z trasy na stację, bo już mi się woda kończyła, ale nic nie odpoczywałem, od razu ruszyłem dalej. Na tym fragmencie patrząc na monitoring zorientowałem się, że zbliżam się do paru zawodników, co mnie jeszcze bardziej zmobilizowało - i w rejonie Nowego Targu, już za ostrym podjazdem na Obidową wariantem przez Rdzawkę doganiam paru zawodników między innym Tomka Iwanka. Kawałek pojechaliśmy z Tomkiem razem, ale gdy zorientowałem się, że jest szansa dogonić jeszcze Górala Nizinnego to przed Gliczarowem (gdzie łapie nas świt) poszedłem już w trupa. Walka była do samego końca, Górala mi się udało dojść na ostatnim podjeździe na Wierch Poroniec, a do kolejnego zawodnika Dawida Bogdanowicza zabrakło dosłownie ze 100m, jedna górka więcej i dałbym radę ;)). Z dużą satysfakcją wjeżdżam na metę na Głodówce z czasem 45h47min co daje 14 pozycję na 145 zawodników, którzy stanęli na starcie. Nieoczekiwanie udało się też poprawić czas z zeszłego roku i zejść poniżej 46h, co jest moim najlepszym czasem na MPP od czasów gdy liczy sobie 1000km (na pierwszych edycjach było to ok. 930-950km).

(fot. Koło Ultra)
Udało się to dzięki temu, że w końcówce miałem prawdziwy Dzień Konia, odcinek 200km gór z Olkusza na metę zajął mi 11h, tak szybko gór na MPP to jeszcze nigdy nie przejechałem, nad grupą Marty na 150km od Marcyporęby nadrobiłem niemal 4h. Naprawdę udało się na tej końcówce zupełnie wyłączyć psychikę, udało się wyłączyć ból, koncentrować się jedynie na kolejnym podjeździe. Pomimo, że to była druga noc jazdy to senność mnie prawie nie łapała, zimno też mi nie przeszkadzało, mijani zawodnicy byli poubierani na długo, w czapki, buffy, ja przejechałem całą noc w krótkich spodenkach, rękawkach i bluzie z krótkim rękawem i letniej czapeczce z daszkiem. Bo na takich maratonach to głowa jest wszystkim, moją ultramaratońską dewizą niezmiennie jest ten fragment z Batmana
Maraton dla mnie niezwykły, najpoważniejszy wypadek w mojej kolarskiej przygodzie spowodował, że blisko 700km musiałem jechać solidnie poobijany, najbardziej dawało się we znaki mocno obite udo, na rowerze jeszcze było OK, natomiast chodząc już solidnie kulałem. Ale za to na mecie był "szacun na dzielni" - z rozbitym łbem i podbitym okiem idealnie się wkomponowałem w góralskie klimaty na Głodówce wyglądając jakbym dopiero co wyszedł z góralskiego wesela ;)). Mam też sporą satysfakcję, że powalczyłem, że potrafiłem się z tego wypadku podnieść i wrócić do gry; osobiście taką już mam konstrukcję psychiczną, że nie cierpię się poddawać i zawsze próbuję powalczyć, kieruję się w tym zakresie sercem, nie rozumem. Bo nie miejsca i cyferki są ważne, a właśnie przeżycia, walka z samym sobą, zmagania z własną psychiką.
Jeszcze raz gorące podziękowania dla wszystkich zawodników, którzy mi pomogli na trasie, dla osób z naszej grupy, z którymi przejechałem kilkaset kilometrów. Dla Krzyśka za transport na start i dla Maćka Orszulskiego, który zawiózł mnie z Głodówki na dworzec do Krakowa, bo gdy zeszła wyścigowa adrenalina to się czułem jakbym zdrowe bęcki dostał i konieczność powrotu rowerem do Krakowa byłaby bolesna ;))
Zdjęcia z wyścigu
MPP to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startowym, więc i tym razem nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Tym razem na Hel dojeżdżam bardzo nietypowo, po raz pierwszy autem - razem z Blondasem, który jedzie samochodem, który będzie przewozić rzeczy zawodników na metę. Dojeżdżamy sprawnie, melduję się na kwaterze - śpimy razem z Tomkiem Wyciszczakiem i Maćkiem Orszulskim. Pogoda na maraton zapowiada się bardzo zbliżona do tej sprzed 2 tygodni na BBT - czyli dość upalnie i sporo przeciwnego wiatru.
Start w tym roku opóźnił się o 15min, bo czekaliśmy na policyjną eskortę, ale za to owa eskorta prowadziła wielki 150-osobowy peleton doskonale, bardzo równe tempo 28-30km/h bez żadnego szarpania. Na rondzie we Władysławowie tradycyjnie następuje ostre szarpnięcie, tutaj peleton dzieli się na grupy osób na podobnym poziomie, a kilka górek które szybko się pojawiają szybko segreguje zawodników. Ja zostałem na sikanie, więc później musiałem mocno gonić, ale po paru kilometrach udało mi się dojść grupkę Marty, do której planowałem się przyłączyć, bo wspólna jazda w grupie na BBT bardzo mi odpowiadała pod względem tempa. Marta świetnie jeździ w grupie, przede wszystkim bardzo równo, nie ma niepotrzebnego szarpania, a zmiany daje przyspieszając na sensownym poziomie 5-10%, a nie jak co poniektórzy po 30-40%. Jednym słowem jazda w grupie z osobami potrafiącymi tak jeździć jest sporo efektywniejsza.

Co nie znaczyło, że jedziemy wolno - tempo było naprawdę solidne, średnia na poziomie mniej więcej 31km/h, a było sporo górek i boczno-przeciwnego wiatru, choć ten wiatr mniej przeszkadzał niż się z prognoz zapowiadało. Natomiast bardziej dawał się we znaki upał, szybko temperatura wskoczyła na poziom mniej więcej 30 stopni i tak trzymała parę godzin, więc picie szybko schodziło. Na pierwszy postój stajemy po jakiś 120km, jest to jeszcze ta faza maratonu, gdzie ciśnienie jest ogromne, tak więc ta wizyta w sklepie to wyglądała jak casting do "The Walking Dead" - do sklepu wpada ekipa rowerzystów z mętnymi oczami i rękoma wyciągniętymi przed siebie by zgarniać butelki z regałów; zupełnie jak zombie za ludzkim mięsem; myślę, że na castingu role zombie byśmy dostali od ręki ;))
Najbliższy odcinek to kumulacja kaszubskich górek, tutaj z grubsza kształtuje się trzon naszej grupy - Rafał Mianowski odpuścił jazdę z przodu i do nas dołączył, oprócz tego jedzie Dawid Jankowski i Paweł Ziomka; to był skład, który utrzymał się bardzo długo, poza tym oczywiście czasowo dołączali się inni zawodnicy. Tak po 200km upał już odpuszcza, odżywa Paweł, którego mocno męczył upał i daje kilka mocnych zmian; był tu też błąd na śladzie, kierujący na ostry zjazd po kamienistym szutrze; na drugi postój stajemy w niewielkim sklepiku, teraz to już chwilkę posiedzieliśmy, gdy ruszamy w trasę nadjeżdża Joasia Rumińska.

Odcinek do Grudziądza był pierwszy raz na MPP, powiedziałbym, że średnio wypadł - za dużo było tu dziurawych asfaltów; ale nie można w kółko jeździć tego samego.
Do Grudziądza dojeżdżamy o zmierzchu, 300km w nogach to czas na już porządniejszy posiłek, więc stajemy na dłużej na Orlenie przed wjazdem do miasta. Już nocą ruszamy dalej, tutaj dołącza do nas Kuba Miczołek (Pyndalarz) - początkowo jechał z najszybszą grupą, ale nabawił się kontuzji kolana (tzw. kolano biegacza) i musiał zwolnić. Na wyjeździe z Grudziądza jest sporo lasów i mamy tutaj niezwykłe spotkanie - z lasu wyłania się ogromny łoś, puls od razu mocniej skoczył, na szczęście łoś tylko się pokazał, bo gdyby wbiegł na drogę to byłoby dużo gorzej. Zaczyna się całkiem sprawnie jak na noc jechać, bo są tu fragmenty, gdzie jedzie się na zachód, z wiatrem w plecy, generalnie jedzie mi się bardzo dobrze, tempo grupy dla mnie było idealne.
Ale za piękne to było, żeby mogło długo trwać - na jednym z takich odcinków, kawałek przed Chełmżą dochodzi do poważnego wypadku. Jechaliśmy po idealnym asfalcie, z wiatrem, prędkość oscylowała w granicach 35km/h - i nagle z hukiem pęka mi przednia opona. A że jechałem na lemondce to nie było mowy by się utrzymać na rowerze, zresztą przy tej prędkości i w górnym chwycie pewnie bym nie dał rady, najpewniej najechałem na jakiś mały kamyczek, który przeciął oponę z boku. Gleba bardzo bolesna - przywaliłem głową (jeżdżę bez kasku), pościerane obie ręce, kolano, ale najmocniej oberwałem w lewy bok, na który poszło główne uderzenie, co po paru godzinach zaowocowało wielkim siniakiem na pół uda. Ale prawdziwym cudem było to, że przy takiej prędkości nie doszło do "domina", że nie przejechali po mnie inni kolarze; oprócz mnie upada tylko jadąca na moim kole Marta, ale na szczęście tak fartownie, że na mnie, więc wychodzi z tego zupełnie bez szwanku, za to malowniczo podbijając mi oko :)). Łatamy na szybko koło stojąc po ciemku przy drodze, niestety po wymianie dętki okazuje się, że jest spora dziura w oponie. Zostawiamy to lekko napompowane i jedziemy, bo czas ucieka, w międzyczasie wyprzedziło nas kilku zawodników, w tym Asia Rumińska co zirytowało Martę dotąd prowadzącą wśród kobiet ;))
Miarą szoku powypadkowego było to, że ruszyłem z taką niedopompowaną, a i tak wyłażącą z opony dętką - bo przecież było oczywistym że zaraz się to rozwali i tylko niepotrzebnie stracę na to dętkę. I tak mniej więcej po kilometrze mam kolejnego kapcia, ekipa już jedzie, ja zostaję by to porządniej naprawić. Miałem niby specjalną łatkę do opon, ale nie bardzo mogłem to dopasować, szok po wypadku jeszcze trzymał i kiepsko mi szła ta naprawa. W końcu podklejam oponę łatką do dętek, a dętki pożyczają mi Adam Pryjomski i Maciek Kordas - wielkie dzięki. Dotąd jeszcze zachowywałem zupełny spokój, ale to się skończyło, gdy wziąłem się za pompowanie opony. Używałem pompki Lezyne z wężykiem, a pompowałem bardzo solidnie i długo, by nabić odpowiednie ciśnienie. I gdy odkręcam wężyk z pompki (spuściwszy z niego zaworem powietrze) - ta wykręca mi zawór wentyla i całe powietrze schodzi w sekundę!
Tego już było dla mnie za wiele - wielkim głosem przeklinam bliżej sobie nieznanego twórcę pompki Lezyne Pocket Drive i wszystkich głoszących jej sławę, nie omieszkując sprecyzować co i w jaki otwór owego twórcy powinno trafić; jednym słowem jak ktoś to słyszał to miał niezłe kino ;)). W skrócie jedyną zaletą tego gówna jest jego rozmiar, ale liczyć na nią to można jak na zwycięstwo Najmana w ringu, takie rozwiązania jak plastikowy gwint łączący pompkę z wężykiem wołają o pomstę do nieba. Na całe szczęście dętka od Maćka była bez wykręcanych zaworów wentyla i tę udaje mi się założyć i napompować. W końcówce naprawy pomagają mi Michał Czubkowski i Sylwester Szustak, następnie chłopaki pociągnęli mnie do Torunia, bo szok ciągle trzymał - kolejny raz wielkie dzięki za pomoc.
Za Toruniem szok po wypadku odpuszcza, zaczynam wracać do formy, wychodzę już na zmiany. Niestety na tę drugą naprawę poleciało mi w sumie ze 45min, więc twardy kolarski realizm mówił mi, że szanse na dogonienie mocno jadącej grupy Marty jadąc solo były czysto teoretyczne. Ale to jak z graniem w Lotto - jedyną pewną sprawą jest to, że jak się nie zagra to się na pewno nie wygra; więc postanawiam powalczyć. Rezygnuję więc (z bólem) z postoju w McDonaldzie za Toruniem (gdzie zjeżdżają Michał i Sylwek, wraz z dogonionym przez nas Piotrem Albotą) - i zaczynam mocno cisnąć, na monitoring już więcej nie zaglądając, żeby się nie dołować. Nocą całkiem dobrze się jechało, choć sporo było odcinków z przeciwnym wiatrem, gdzie grupa miała ewidentną przewagę. W Brześciu Kujawskim zmieniam ogniwo w lampce, przy okazji wypada mi z torebki tracker, który jak się później okazało się przy tym wyłączył. Parę osób pisało mi o tym, że znikłem z monitoringu, ale byłem przekonany, że to się stało w wyniku wypadku pod Chełmżą, więc nie zawracałem sobie tym głowy. Dopiero gdzieś na Jurze kolega mi napisał, że na monitoringu stoję w Brześciu, więc mnie oświeciło, że tracker musiał się wyłączyć, gdy wypadł przy wymianie ogniwa, wystarczył prosty restart, bym wrócił na monitoring.
Za Brześciem zaczynają się wredne, wielokilometrowe proste, widzę przed sobą migające światełko; wydaje mi się, że zaraz dojdę tego zawodnika - a tymczasem zajęło mi to niemal pół godziny, bo mocną lampkę na tych prostych było widać z dobrych dwóch kilometrów, a zawodnik trzymał niemal identyczne tempo co ja. Gdy w końcu doganiam właściciela tej lampki - okazuje się, że to Tomek Wyciszczak! Tradycji stało się więc zadość, bo na ostatnich paru MPP zawsze jakiś kawałek jechaliśmy razem ;)). Gdy opowiadam Tomkowi o swoim wypadku proponuje mi pożyczenie zapasowej opony, którą jako jeden z bardzo nielicznych zawodników wiózł ze sobą; wielkie dzięki dla Wyciora - bo to mi uratowało maraton!
Jedziemy razem ok. 20km pozostałe do Kłodawy - i tam ku mojemu dużemu zaskoczeniu spotykam wzmocnioną Tomkiem Iwankiem zbierającą się do odjazdu grupę Marty! Warto było więc powalczyć, szybko kupuję tylko wodę i jedziemy dalej, a że następny postój mamy w Łasku koło 600km, więc bez sensownego postoju to mi wypadło blisko 300km, ale na tym odcinku to się żywiłem najpierw adrenaliną, a później euforią, że jednak udało mi się dojść macierzystą grupę i wrócić do Drużyny (jak w Baldurs Gate). Odcinek do Łaska niespecjalny, jest tutaj dużo dziurawych nawierzchni, do tego dochodzi poranne zamulenie. Na tym odcinku od grupy odpada Pyndalarz, niestety kontuzja kolana stopniowo się powiększała i Kuba musiał cały czas jechać na jedną nogę; dalsza jazda w ten sposób nie miała sensu (tak to można zrobić 200km na płaskim, nie 300-400km po górach) i Kuba musiał się wycofać na wysokości Łodzi. W Łasku stajemy na dużej stacji BP, wjeżdżając na postój sprawdzam stan opony - i jest całkiem OK. Postój dość długi, w międzyczasie słońce zaczyna już konkretniej grzać i gdy zbieramy się okazuje się, że pod wpływem temperatury opona zaczęła wyłazić i puszczać na rantach, więc musiałem ją zmienić na zapasową od Tomka; głupio to wyszło, bo gdybym wiedział że zacznie się to rozwalać to od razu bym zmienił oponę, a tak to poleciało dodatkowo z 15min na wymianę opony, ale mniej niż normalnie, bo Marta posiadająca "ręce, które leczą" dała radę naciągnąć moją oponę na obręcz bez użycia łyżek, unikając ryzyka przycięcia dętki ;)
Kolejny odcinek do Radomska to rejon kopalni bełchatowskiej, sporo "industrialu" przy drogach i dalej sporo bardzo słabych asfaltów, pod kątem jakości dróg to niespecjalnie tegoroczna edycja wypadła. Gdy dojeżdżamy do Radomska już mocno smaży, decydujemy się na postój w KFC.

I to był chyba spory błąd, w KFC były dobre warunki, odpoczywamy tam blisko godzinę, co mocno rozleniwiło grupę i przestawiło z trybu wyścigowego na bardziej towarzyski. Na 140km z Radomska do Olkusza to w sumie mieliśmy ze 3h postojów, nie szła za dobrze ta jazda, ale też i poziom 600-700km w nogach to ten okres, gdy jazda w grupie z reguły przestaje być efektywna. Gdy zaczęły się górki to były spore dysproporcje na podjazdach, część osób miała większą pojemność na picie, część ledwie 1,5l i musieli znacznie częściej zjeżdżać po picie, na czym efektywność jazdy traciła.

(popas w Olsztynie, fot. Kamil Kwadrans)
Pod Ogrodzieńcem na trasę przyjechał Zbyszek, który pokręcił z nami parę km - dzięki za bardzo miłą wizytę. Do Olkusza dojeżdżamy koło zmierzchu, tutaj znowu poleciała godzina na Orlenie, ale już zmęczenie wśród grupy było spore.
Na podjeździe za Olkuszem swoim tempem rusza świetnie jeżdżący po górach Tomek Iwanek, my jeszcze robimy kilka rozmaitych postojów na przebieranie, lampki itd. Razem z grupą przejeżdżam most na Wiśle i jeszcze zaliczam pierwszy ciężki podjazd na Marcyporębę (a konkretniej to przełęcz Zapusta), dalej ruszam już samotnie. Potrzebowałem przede wszystkim resetu psychicznego, a na to nie ma lepszej opcji niż mocne ciśnięcie. Górska końcówka tegorocznego MPP była bardzo soczysta, chyba po raz pierwszy w historii była Lanckorona z ostrą ścianką (która planującemu trasę Jędrkowi pewnie zapadła w pamięć podczas zimowego WOŚP), później Zachełmna, ale nowym wariantem, równie stromym jak ten oryginalny, następnie już klasyka czyli Makowska Góra. Jako, że był środek nocy i było zupełnie pusto odpaliłem sobie na głośniku z telefonu klimatyczną muzykę z Baldurs Gate, z tym w uszach to nawet nie było opcji by któregokolwiek podjazdu nie wjechać, z taką muzą to Makowska weszła elegancko, jakbym miał w nogach 100, a nie 900km.
Za Makowem musiałem zjechać 1km z trasy na stację, bo już mi się woda kończyła, ale nic nie odpoczywałem, od razu ruszyłem dalej. Na tym fragmencie patrząc na monitoring zorientowałem się, że zbliżam się do paru zawodników, co mnie jeszcze bardziej zmobilizowało - i w rejonie Nowego Targu, już za ostrym podjazdem na Obidową wariantem przez Rdzawkę doganiam paru zawodników między innym Tomka Iwanka. Kawałek pojechaliśmy z Tomkiem razem, ale gdy zorientowałem się, że jest szansa dogonić jeszcze Górala Nizinnego to przed Gliczarowem (gdzie łapie nas świt) poszedłem już w trupa. Walka była do samego końca, Górala mi się udało dojść na ostatnim podjeździe na Wierch Poroniec, a do kolejnego zawodnika Dawida Bogdanowicza zabrakło dosłownie ze 100m, jedna górka więcej i dałbym radę ;)). Z dużą satysfakcją wjeżdżam na metę na Głodówce z czasem 45h47min co daje 14 pozycję na 145 zawodników, którzy stanęli na starcie. Nieoczekiwanie udało się też poprawić czas z zeszłego roku i zejść poniżej 46h, co jest moim najlepszym czasem na MPP od czasów gdy liczy sobie 1000km (na pierwszych edycjach było to ok. 930-950km).

(fot. Koło Ultra)
Udało się to dzięki temu, że w końcówce miałem prawdziwy Dzień Konia, odcinek 200km gór z Olkusza na metę zajął mi 11h, tak szybko gór na MPP to jeszcze nigdy nie przejechałem, nad grupą Marty na 150km od Marcyporęby nadrobiłem niemal 4h. Naprawdę udało się na tej końcówce zupełnie wyłączyć psychikę, udało się wyłączyć ból, koncentrować się jedynie na kolejnym podjeździe. Pomimo, że to była druga noc jazdy to senność mnie prawie nie łapała, zimno też mi nie przeszkadzało, mijani zawodnicy byli poubierani na długo, w czapki, buffy, ja przejechałem całą noc w krótkich spodenkach, rękawkach i bluzie z krótkim rękawem i letniej czapeczce z daszkiem. Bo na takich maratonach to głowa jest wszystkim, moją ultramaratońską dewizą niezmiennie jest ten fragment z Batmana
Maraton dla mnie niezwykły, najpoważniejszy wypadek w mojej kolarskiej przygodzie spowodował, że blisko 700km musiałem jechać solidnie poobijany, najbardziej dawało się we znaki mocno obite udo, na rowerze jeszcze było OK, natomiast chodząc już solidnie kulałem. Ale za to na mecie był "szacun na dzielni" - z rozbitym łbem i podbitym okiem idealnie się wkomponowałem w góralskie klimaty na Głodówce wyglądając jakbym dopiero co wyszedł z góralskiego wesela ;)). Mam też sporą satysfakcję, że powalczyłem, że potrafiłem się z tego wypadku podnieść i wrócić do gry; osobiście taką już mam konstrukcję psychiczną, że nie cierpię się poddawać i zawsze próbuję powalczyć, kieruję się w tym zakresie sercem, nie rozumem. Bo nie miejsca i cyferki są ważne, a właśnie przeżycia, walka z samym sobą, zmagania z własną psychiką.
Jeszcze raz gorące podziękowania dla wszystkich zawodników, którzy mi pomogli na trasie, dla osób z naszej grupy, z którymi przejechałem kilkaset kilometrów. Dla Krzyśka za transport na start i dla Maćka Orszulskiego, który zawiózł mnie z Głodówki na dworzec do Krakowa, bo gdy zeszła wyścigowa adrenalina to się czułem jakbym zdrowe bęcki dostał i konieczność powrotu rowerem do Krakowa byłaby bolesna ;))
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 1009.99 km AVS: 26.32 km/h
ALT: 8165 m MAX: 61.17 km/h
Temp:21.0 'C
Sobota, 24 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Ultramaraton
Bałtyk Bieszczady Tour 2024
Kapeć złapany już ok. 30km po starcie spowodował, że musiałem długo gonić grupy, które mnie wtedy wyprzedzilły. Udało się taką większą grupę złapać dopiero w Płotach, po ponad 30km pogoni, w trakcie której zorientowałem się że przy dzisiejszym wietrze duża grupa daje duże fory.
W ciągle zmieniającym się składzie jedziemy 315km na punkt w Żninie, później zostajemy razem z Anią Kopytowską i Martą Gryczko, z ktorymi dojedziemy razem na metę. Drugiego dnia bardzo męczyło silne słońce, poniżej 30 stopni temperatura spadła dopiero po 19. Końcówka w Bieszczadach nadspodziewanie zimna, kolo 10 stopni.
Wielkie gratulacje dla Ani i Marty, które ex aequo wygrywają kobiecą klasyfikację Open z czasem 44h 5min! Osobiście zajmuję 17 lokatę w Open, poprawiając swój najlepszy czas przejazdu BBT na 44h 19min









Kapeć złapany już ok. 30km po starcie spowodował, że musiałem długo gonić grupy, które mnie wtedy wyprzedzilły. Udało się taką większą grupę złapać dopiero w Płotach, po ponad 30km pogoni, w trakcie której zorientowałem się że przy dzisiejszym wietrze duża grupa daje duże fory.
W ciągle zmieniającym się składzie jedziemy 315km na punkt w Żninie, później zostajemy razem z Anią Kopytowską i Martą Gryczko, z ktorymi dojedziemy razem na metę. Drugiego dnia bardzo męczyło silne słońce, poniżej 30 stopni temperatura spadła dopiero po 19. Końcówka w Bieszczadach nadspodziewanie zimna, kolo 10 stopni.
Wielkie gratulacje dla Ani i Marty, które ex aequo wygrywają kobiecą klasyfikację Open z czasem 44h 5min! Osobiście zajmuję 17 lokatę w Open, poprawiając swój najlepszy czas przejazdu BBT na 44h 19min










Dane wycieczki:
DST: 1016.00 km AVS: 28.50 km/h
ALT: 5708 m MAX: 60.39 km/h
Temp:23.0 'C
Regeneracja przed BBT ;)
Mieliśmy z Krzychem jechać do Skarżyska, ale trochę mi się przedłużyło 😛. Pełna improwizacja z elektroniką, szczególnie z telefonem w którym do gniazda USB dostała się wilgoć i nie dało się go ładować.




Mieliśmy z Krzychem jechać do Skarżyska, ale trochę mi się przedłużyło 😛. Pełna improwizacja z elektroniką, szczególnie z telefonem w którym do gniazda USB dostała się wilgoć i nie dało się go ładować.





Dane wycieczki:
DST: 610.60 km AVS: 24.41 km/h
ALT: 5898 m MAX: 65.30 km/h
Temp:22.0 'C
Kolejna ciekawa trasa na moim koncie - czyli tym razem wybrałem się na wschód. Zawsze zastanawiałem się jak to byłoby zrobić ultra na Ukrainie, więc tym razem postanowiłem spróbować :). Pełne ultra to nie wyszło bo ze względu na stan wojenny na większości terytorium Ukrainy (poza Zakarpaciem) obowiązuje godzina policyjna i na jej czas musiałem przerwać jazdę, niemniej sporo jazdy nocą zaliczyłem. Celem był Kamieniec Podolski - zarówno twierdza jak i miasto robią duże wrażenie, jedno z najładniejszych miejsc na Ukrainie i całkiem sporo turystów. O wojnie przypominają przede wszystkim zdjęcia poległych żołnierzy, obecne niemal w każdym mijanym mieście, pokazujące jak straszną cenę płaci ten kraj za odparcie rosyjskiej napaści. Jazda po Podolu ciekawa, dużo górek, bo jadąc w osi wschód-zachód przecina się liczne jary naddniestrzańskie, którymi płyną dopływy Dniestru, więc do miasta często zjeżdża się 100m w dół, by z niego wyjeżdżając zaliczyć 100m podjazdu.
Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.
Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików

Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.
Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików

Dane wycieczki:
DST: 531.50 km AVS: 23.45 km/h
ALT: 5031 m MAX: 79.00 km/h
Temp:20.0 'C

