Sobota, 6 września 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, CANYON 2025, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe 2025
2025 rok miałem rowerowo bardzo aktywny, ale MPP to dla mnie obowiązkowa pozycja w kalendarzu, więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie, tym bardziej, że w tym roku była jubileuszowa 10 edycja i z tej okazji organizatorzy przygotowali specjalną wersję trasy. Trochę się obawiałem jak to będzie z regeneracją po ukończonym ledwie 3,5 tygodnia wcześniej wycieńczającym The Transcontinental Race liczącym aż 4700km, tym bardziej, że 10 dni po wyścigu nie mogłem sobie odmówić przyjemności wyjechania na trasę MRDP by spotykać i pokibicować wielu jadącym wyścig zawodnikom. Początkowo planowałem dociągnąć do Przemyśla, ale tak mi się dobrze jechało, że w sumie trasą maratonu przejechałem od Terespola aż do Zakopanego i dokręciłem kolejne 900km tempem maratonowym, w tym sporo po górkach ;). Po tym uznałem więc, że regeneracja jest przereklamowana, w czym utwierdziło mnie kilku zawodników (Kuba Szumański, Jędrek Gąsiorowski, Marcin Wiktorowicz) jadących MRDP, którzy po przejechaniu 3200km planowali wystartować w MPP po ledwie...kilku dniach przerwy :P. Natomiast nie miałem żadnych planów sportowych, tym razem Północ-Południe chciałem przejechać wsłuchując się we własny organizm i jego potrzeby, bez żadnej presji na wyniki.
Dojazd na Hel w moim przypadku przebiegł bezproblemowo, aczkolwiek w Pendolino, którym podróżowałem do Gdyni jeden z zawodników jadących na MPP dostał koło 200zł kary za brak biletu na rower; ale na całe szczęście obsługa nie kazała mu opuścić pociągu. Już na peronie w Gdyni spotykam wielu dobrych znajomych, regularnie jeżdżących ten maraton, a po południu razem z Maćkiem i Wyciorem wybieramy się na obowiązkową pętlę nad morze, a następnie w Kuttrze ( także obowiązkowo!) tankujemy do pełna kalorie, bo szansa na kolejną sensowną wyżerkę będzie dopiero na Głodówce, a przecież dobrze wiadomo, że ultra jeździ się tylko po to, żeby móc jeść bez żadnych ograniczeń ;)
Start MPP to można powiedzieć takie prawdziwe kolarskie święto, bo to jedna z niewielu imprez, gdzie start jest wspólny dla wszystkich zawodników, a w tym roku była rekordowa frekwencja i na trasę MPP ruszył wielki peleton złożony z aż 196 kolarzy. Startujemy punktualnie o 9 spod latarni na Helu, pierwsze 35km do Władysławowa to wspólna jazda w eskorcie policji. Na pierwszym odcinku w lesie, patrząc na długiego, wijącego się węża bardzo urozmaiconych strojów kolarskich, rowerów i typów ekwipunku wszelakiego rodzaju nachodzi mnie taka refleksja, że oto właśnie wypuszczono na rynek nowy film czy grę z mojego ulubionego Uniwersum Ultra i wraz z dwustoma innymi kolorowymi Pokemonami zaludniamy świeżutki MPP Volume 10 ;)

Z eskortą policyjną na MPP często bywały problemy pod kątem utrzymania sensownego tempa, nie inaczej było i tym razem. Dopóki za policją jechał samochód z fotografami wyścigu było z tym OK, ale gdy przed Jastarnią (gdzie na trasę wyszedł mój brat z rodziną, akurat będący tu na wakacjach - dzięki!) ów samochód obsługi medialnej zjechał to policja wyraźnie przyspieszyła do poziomu 35, a później już pod 40km/h, przez co peleton szybko zaczął się rwać, co natychmiast wykorzystywali kierowcy wcinając się między rowerzystów. Przesunąłem się więc na czoło peletonu i podjechałem do policjantów prosząc o zwolnienie i odtąd już 30km/h nie przekraczali. Ale i to nie wystarczyło by powstrzymać kierowców, niestety kultura drogowa w Polsce ciągle jest na żenującym poziomie, pytałem się wcinającego się w peleton motocyklistę, dlaczego to robi to mi powiedział, że on nie będzie czekać aż przejedzie cała grupa i jadące za nią samochody. Bank rozbił kierowca osobówki, który widząc jadący w przeciwnym kierunku autobus wyprzedził i peleton i policję dosłownie na żyletki unikając czołowego zderzenia z owym autobusem, bo przecież jaśnie pan nie może czekać. Robienie takiego numeru jak bardzo niebezpieczne wyprzedzanie radiowozu policji to już nie tylko nieodpowiedzialna brawura, ale i na Nagrodę Darwina się kwalifikowało, policja od razu go przyhaltowała.
Za rondem we Władysławowie kończy się eskorta - i od razu poszły konie po betonie! Kolejne 20-30km to okres formowania się grup, w czym wydatnie pomagają kaszubskie pagóreczki. Załapałem się do grupki razem z Danielem z naszego forum, który debiutował w ultra jako bardzo młody chłopak na pierwszym Podróżniku, a teraz po ponad 10 latach wrócił do intensywnego jeżdżenia i któremu trochę pomagałem w przygotowaniach do MPP. Zachęcanie ludzi do ultra i obserwowanie jak później przełamują własne bariery zawsze dawało mi masę frajdy, bo choć wielu osobom trudno w to uwierzyć to tak naprawdę nie jest to nic specjalnie elitarnego, jest to w zasięgu każdego jako-tako wysportowanego człowieka, trzeba tylko wierzyć we własne możliwości i być gotowym pocierpieć, dlatego właśnie głowa i nastawienie psychiczne są w tym najważniejsze. W przypadku Daniela było widać, że jest forma, czyli ta "kolarska noga", bez problemu utrzymywał się w grupce, gdzie ja już musiałem się żyłować by utrzymać koło. Bo nasza grupka cisnęła solidnie, średnia oscylowała koło 31km/h, w czym pomagał korzystny wiatr. Pierwsze 200km tego maratonu to zawsze dość szarpana jazda, grupki nieustannie się tasują - a to na kolejnych podjazdach odpuszczają ci dla których tempo jest za mocne, a to dołączają ci którzy odpadli z grupek przed nami. A przy tak dużej liczbie zawodników na starcie jak w tym roku owa fluktuacja w składzie grupek była wysoka.

Gdzieś w okolicach 120-130km przykre wydarzenie, doszło do scysji zawodnika z naszej grupki z kierowcą wkurzonym tym że nie może łatwo nas wyprzedzić na wąskiej drodze, jeden i drugi się dość agresywnie zachowywali, sam tego nie widziałem, bo akurat jechałem na końcu grupki, ale ci co to widzieli później wspominali, że i kolarz się za mocno nakręcił, pluł na samochód itd. Ale takie sytuacje choć niepotrzebne się czasami zdarzają, gdy ludzi za bardzo poniosą nerwy, natomiast w tym wypadku kierowca już przegiął po całości, bo w końcu gdy mu się udało wyprzedzić naszą grupkę postanowił się odegrać i złośliwie i z pełną premedytacją dość ostro zahamował, przez co niespodziewający się tego rowerzysta uderzył w samochód i się przewrócił. Przy zderzeniu pękła też klamkomanetka w rowerze, co w konsekwencji zmusiło zawodnika do wycofu. Mieliśmy paruminutową przerwę, ale szczęście w nieszczęściu, że samemu zawodnikowi nic poważnego się nie stało, choć jak wspominałem przez awarię sprzętu musiał zakończyć jazdę maratonu. Już po zakończeniu imprezy dowiedziałem się, że policja wezwana na miejsce wypadku za winnego uznała kierowcę i ukarała go wysokim mandatem 3000zl. I w mojej opinii bardzo słusznie, bo zupełnie inny ciężar gatunkowy ma jakaś pyskówka, w której wina była po obu stronach, niż użycie ważącego tonę samochodu jako swoistej broni przeciw rowerzyście, a to zrobił ów kierowca złośliwie ostro hamując, to się mogło skończyć dużo gorzej niż uszkodzeniem roweru.
Tak od około setnego kilometra zaczęło też popadywać, z początku to ledwo co siąpiło, ale wraz z upływem kilometrów deszcz robił się coraz bardziej odczuwalny. I tak w rejonie Egiertowa, koło 140km zgodnie z moim założeniem by słuchać własnego organizmu odpuszczam jazdę z konkretnie cisnącą grupką Daniela, żeby ubrać kurtkę od deszczu, bo już powoli marznąć zaczynałem, a wiedziałem, że jak za długo ten moment odwlekę to kara będzie wyższa niż utrata grupy, której efektywność przy rosnących opadach będzie stopniowo maleć. Na tym samym przystanku zatrzymał się Michał Chrostowski, który zmieniał szkła w okularach, krótki kawałek za Egiertowem jechaliśmy wspólnie, było gołym okiem widać jaki spory postęp zrobił przez ostatni rok. Dalej kręciłem głównie solo, choć przy tej frekwencji dalej dość często się ludzi spotykało.
Przesadziłem też trochę z brakiem postojów (owo skrajne ciśnienie to jest na każdym maratonie znak firmowy u prawie wszystkich zawodników, przez pierwsze 200km to nawet postój na głupie 2min jest traktowany jak utrata niepodległości, podczas gdy po 700-800km w nogach to już nawet godzinny postój niewielu poza czołówką rusza ;)). Próbowałem dociągnąć na raz do Kwidzyna koło 235km, bo tam i tak miałem w planach stawać na jedzenie na ciepło, więc przy okazji kupiłbym wodę bez konieczności dodatkowego postoju. A na starcie miałem tylko 2 litrowe bidony z piciem, bo tym razem nie brałem bukłaka (co sumarycznie było dobrą decyzją, bo poza tym jednym początkowym odcinkiem mi owe dwa litry wystarczały na przeskoki pomiędzy popasami). Ale już mnie suszyć zaczynało, więc w Pelplinie przypominając sobie, że miałem słuchać własnego organizmu staję w końcu na tankowanie, bo koszt jazdy kolejnych 35km bez wody szybko bym zapłacił i byłby dużo wyższy niż te parę minut poświęcone na zakupy. Za Pelplinem spotykam Wyciora, na chwilę stajemy, bo Tomkowi obluzowała się lampka. I znowu tradycji stało się zadość, od ładnych paru lat na MPP udaje nam się pojechać jakiś kawałek, tym razem wspólnie dojechaliśmy do Kwidzyna, w międzyczasie deszcz już konkretnie się rozkręcił, choć w samym mieście odpuścił i mieliśmy nadzieję (o święta naiwności!), że to już koniec opadów, bo prognozy przed startem pokazywały, że koło zmierzchu deszcz miał się skończyć
W Kwidzynie zgodnie z planem staję na Orlenie na jedzenie na ciepło, zjadłem hamburgera i jeszcze ćwiartkę pizzy, której już nie był w stanie wcisnąć inny zawodnik. Cały postój zajął koło 20min, sensownie się zregenerowałem. Natomiast sumarycznie ów postój kosztował mnie koło 30min, bo zaraz po ruszeniu zorientowałem się, że zapomniałem przelać do bidonów wodę, którą na stacji kupiłem ;). Zjeżdżam więc na kolejną stację, ale gdy ruszam okazuje się, że przednia przerzutka nie wrzuca mi na dużą tarczę. Co się okazało? Przerzutka Di2 obluzowała się na śrubie i nieco przesunęła. Była to tylko i wyłącznie moja wina i niechlujstwo, bo dałem tam jakąś dziadowską śrubę, która teraz się zjechała i nie byłem w stanie jej ani odkręcić, ani dokręcić. Przez chwilę stanęło przede mną widmo powtórki z rozrywki, czyli z TCR, gdzie przerzutka padła mi dzień przed startem i całe 4700km z masą gór musiałem jechać bez przedniej przerzutki (co było niesamowicie upierdliwe), ale udało mi się na chama przesunąć przerzutkę ręką na pozycję w której wchodziła duża tarcza i o dziwo ta samoróbka wytrzymała mi do końca trasy.
Kawałek za miastem dojeżdżam do Tadka Baranowskiego, który mnie mijał gdy kupowałem wodę i zaraz dopada nas potężna ulewa, to już była ściana wody. I to trzymało długi kawałek, koło 2h. Padało na tyle intensywnie, że pomimo dość wysokiej temperatury (13-15'C) wolałem nie ryzykować i stanąłem na przystanku by się przebrać w ciepłe ciuchy. I to była bardzo dobra decyzja, bo odtąd zaczęło mi się świetnie jechać; poza deszczem były dobre warunki - noc ciepła, 12-13 stopni i prawie cały czas wiatr w plecy. A jaka to była przyjemna odmiana po wycieńczających upałach na bałkańskim odcinku TCR, gdzie na podjazdach w ponad 40 stopniach nieraz mi farba z nosa poszła; tam się strasznie męczyłem, natomiast jazda w deszczach zawsze była moim FORTE ;)). Z Tadkiem mijaliśmy się tak do Nowego Miasta Lubawskiego (300km), gdzie docieramy już po ciemku; tutaj Tadek planował postój w cieple, ja natomiast czułem się dobrze i nie marzłem więc pojechałem dalej i na popas stanąłem na Orlenie w Żurominie (350km). Tu już było widać, że wiele godzin jazdy w deszczu (w tym kilka w silnych opadach) zaczyna zbierać swoje żniwo wśród maratończyków, na stacjach nie brakowało przemarzniętych i trzęsących się z zimna kolarzy, pojawiają się pierwsze DNF-y, których do świtu będzie już znacząca liczba.
Do tego u wielu zawodników zaczęły się pojawiać się typowe dla deszczu problemy techniczne z elektroniką, przede wszystkim z zalanymi lampkami czy nawigacjami, iluś zawodników musiało robić dłuższe postoje w cieple, żeby nie ryzykować ładowania nawigacji na deszczu, innym z kolei puszczały nie do końca wodoodporne torby, w których zalewało im zapasowe ogniwa do lampek, tez i przypadki zwarć ogniw były. Nie będę tu wygłaszać żadnych mądrości odnośnie przygotowania sprzętu do jazdy w deszczu, bo jako znany na naszym forum z przemądrzałości "ekspert od wszystkiego" na TCR całkowicie się skompromitowałem, zamieniając jazdę tej imprezy w Wielką Improwizację, a i tutaj ta akcja ze zjechaną śrubą od przerzutki dała pokaz moich niemałych możliwości w tym temacie ;)). Tym razem dopisało mi szczęście i obeszło się bez żadnych problemów, sprzęt działał jak powinien.
Za Żurominem deszcz się uspokoił, co prawda padać nie przestało, ale solidne opady przeszły w mniej intensywną mżawkę i tak trzymało jeszcze wiele godzin, do samego świtu. Złapałem tu dobry rytm, powoli zacząłem nadrabiać dystans do ludzi przede mną; w takiej pogodzie zdecydowanie wolałem jechać solo, bo IMO jazda grupą przy deszczu nic nie dawała, bo i tak się na kole jechać nie dawało ze względu na spray spod kół, natomiast dochodziły upierdliwości szarpanego tempa i oślepianie tylnych lampek odbijających się od wody. Kawałek przed Wyszogrodem spotykam Tomka Iwanka - okazało się, że na deszczu padła mu lampka, na szczęście Jędrucha pożyczył mu swoją zapasową, może nie za mocną, ale ważne, że dawało się na niej dalej jechać. Przed mostem na Wiśle spotykamy Cokemana, który namierzył mnie na monitoringu i wyjechał pokibicować. To świetnie oddaje magię naszego forum - że komuś chciało się w środku nocy wyjechać w tak fatalną pogodę i zrobić w deszczu 170km, tylko żeby przybić piątkę paru znajomym. Dzięki za ten bardzo miły gest! Kawałek pojechaliśmy wspólnie, ale Michał jechał na trekingu z sakwami, więc trudno było mu utrzymać nasze tempo, tak po ok. 10km żegnamy się, a Michał rusza na spotkanie kolejnych zawodników. Na trasę MPP w świętokrzyskim rejonie planował też wyjechać Transatlanyk, niestety akurat mu się trafił ślub w rodzinie i nie dało rady.

Na kolejny postój zatrzymuję się na Orlenie w Żyrardowie po 500km, chwilkę po mnie przyjeżdża Tomek Iwanek i wjeżdżając na stację na śliskiej nawierzchni notuje bolesną wywrotkę na bok, mocno obtłukując i obcierając się z boku; taki duży minus jazdy w deszczu, że niestety czasem się takie akcje zdarzają. Na stacji okazuje się, że dogoniłem tu mocno już okrojoną grupkę Daniela, którą ostatni raz widziałem 350km temu w Egiertowie, było widać, ze towarzystwo jest już konkretnie ujechane. Stacja wyjątkowo dziadowska, nic poza hot-dogami nie było, nawet kibel był nieczynny i trzeba było latać w krzaki. Więc długo tu nie zabawiłem, ruszam z 5min po grupce Daniela, po chwili dojeżdża Tomek Iwanek - okazuje się, że padła mu i ta druga pożyczona lampka od Jędrka (prawdziwa kumulacja pecha na tym maratonie!), więc daję mu swoją dość silną czołówkę, którą wiozłem jako zapasowe oświetlenie. Grupkę Daniela doganiam kawałek dalej pod Mszczonowem i jakiś kawałek jechaliśmy wspólnie.
Niestety u Daniela zaczęły się nasilać problemy żołądkowe, czego przed startem maratonu najbardziej się obawiał. Coraz trudniej było mu utrzymywać tempo grupy, więc doradziłem Danielowi, żeby dał chwilę odpocząć żołądkowi leżąc na przystanku, no i generalnie trochę odpuścił, zmniejszył tempo, wtedy łatwiej idzie trawienie. I tak też koło świtu Daniel zrobił - duże brawa za to, że udało się przełamać ciężki kryzys na tym maratonie, wrócić do gry i w efekcie ukończyć MPP (który dla Daniela był pierwszym 1000km w życiu) z bardzo przyzwoitym czasem poniżej 60h.
Z bodajże 4-os grupką pojechałem jeszcze kawałek, ale że w Odrzywole zjeżdżali na Orlen to dalej pociągnąłem już solo, bo jeszcze nie potrzebowałem odpoczynku. Za Przysuchą kończy się płaskie Mazowsze i zaczynają hopki Gór Świętokrzyskich, kawałek dalej mija doba jazdy przez którą przejechałem 633km, poprawiając swój rekord dobowy o dobre 25km, jednym słowem jest dobrze, to też pokazuje, że poza deszczem warunki do jazdy w tym roku były naprawdę dobre.

Ale zaczynam już czuć zmęczenie, popas robię w Zagnańsku (znanym z Dębu Bartek, który był przy samej trasie maratonu); kolejny odcinek to już konkretne podjazdy, m.in. przecinamy parabolę Łysej Góry i zaliczamy część podjazdu na Święty Krzyż. Po tym odcinku nóżki już mam miękkie i czuję, że powoli zaczyna ze mnie schodzić powietrze jak ze starej dętki ;)). Ale inni mają jeszcze gorzej, gdzieś w tym rejonie trasą maratonu, ale w przeciwnym kierunku jedzie Damian Pazikowski, który potem na Stravie napisał o tym, że wszystko poszło zgodnie z jego planem i ten wycof planował od samego początku, co na mecie wprawiło w dobry humor wielu zawodników ;))
Kolejne 100km już coraz bardziej zaczynałem zdychać - tempo siadło, coraz mocniej muliła senność, co zaowocowało paroma zupełnie niepotrzebnymi postojami, które nic poza stratą czasu nie wnosiły. Wreszcie solidnie już wypruty dociągam koło 17 na stację BP w Koszycach (805km), gdzie planowałem ostatni większy postój przed górami. Stacja niby BP, ale jest tu takie samo dziadostwo jakie zawsze było, gdy jeszcze nazywała się Huzar. Na ciepło nic poza hot-dogami nie było, chcąc nie chcąc zamówiłem dwa duże, ale syfne to tak było, że połówki drugiego już nie dałem rady wciągnąć. Jest tu obok restauracja, tam można było zjeść normalny obiad, ale to już oznaczałoby stratę ponad godziny. Ale i tak poleciało mi tu blisko 40min, bo właśnie tu złapałem największy dołek na maratonie, bardzo ciężko było się zebrać do dalszej jazdy, Dobijała perspektywa tego co mnie czekało, wiedziałem, że górski odcinek to będzie kawał rzeźni. 8 stówek już w nogach, a tu trzeba będzie jechać drugą noc z rzędu (a już tutaj senność mnie składać zaczynała) i do tego z okazji 10-tej jubileuszowej edycji w tym roku była najtrudniejsza trasa w historii MPP, z masą bardzo ostrych ścianek, na których nie wypadało mi odpuszczać, bo przecież jeszcze ani razu na MPP nie podprowadzałem, czyli:
Reputacja!
I gdy tak rozmyślałem po co się tak męczyć to przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów, czyli piękną baśń "Stardust" i występującą tam postać Kapitana Shakespear'a, który przez całe życie musiał dbać o reputację nieustraszonego zabijaki. Postać kapitalnie zagrana przez Roberta de Niro, który słynąc z ról wielu twardzieli dał jej jeszcze dodatkowego smaczku. Bo tak naprawdę to Kapitan był człowiekiem gołębiego serca kochającym przebierać się w damskie ciuszki i tańczyć w rytm kankana :))

I tak to mniej więcej prezentowała się moja sytuacja przed górami ;)) Tak naprawdę w głębi serca to bym chętnie jak biały człowiek powpychał te podjazdy, poodpoczywał, pospał, ale w uszach dzwonił mi tekst Kapitana "Reputation, you know. Lifetime to build, seconds to destroy". Po tym jak tyle lat i energii poświęciłem na budowę swojej reputacji jako tego co się najgorszym podjazdom nie kłania to po prostu nie mogłem sobie pozwolić na żadne odpuszczanie, bo by na forum przez rok ze mnie łacha ciągnęli jak z Berkowicza w Ikei ;)))
Trochę humoru i dystansu do siebie samego świetnie pomaga by w takich chwilach kryzysu ustawić głowę do pionu, więc dalej ruszam z nową psychiką, z zawadiacką miną podkręcając wąsa - jak Kapitan w pełnej zgodzie ze swoją reputacją ;))

Po przejechaniu Wisły jeszcze 30km płaskiego i na początku drugiej nocy wjeżdżam w góry mając na ustach świetnie pasujący do tej chwili tekst zasłyszany niedawno na MRDP od bardzo zacnego zawodnika walczącego wtedy na 18% podjeździe pod Banicę, czyli:
Wóda, Dziwki, Koks!
I z taką właśnie ułańską fantazją już po ciemku wjeżdżam w zabójcze ścianki Pogórza Wiśnickiego, żadnej tam asekuracji, oszczędzania sił i zdroworozsądkowego myślenia, co ma być to i będzie - jedziemy to na maksa, albo z tarczą, albo na tarczy, tertium non datur! A Pogórza od razu pokazują, że ich reputacja bynajmniej nie jest na wyrost, każda kolejna ścianka ma sekcje sporo ponad 10%. Bodajże trzecia w kolejności mocno mnie zaskoczyła, już ledwo się turlam na 15% i przed sobą widzę wyłaniający się z ciemności ostry zakręt, więc pewien jestem, że to już koniec górki, a tymczasem za zakrętem nachylenie dowala do 20%, gdzie już trzeba walczyć o utrzymanie równowagi na rowerze ;). Podjazdy nie są tu jedyną trudnością, bo i zjeżdżanie po nocy bocznymi, wąziutkimi i mocno nachylonymi dróżkami to nie była bułka paryska, nie było tu mowy o prawdziwym odpoczynku, cały czas trzeba było jechać bardzo skoncentrowanym, mocno ściskając hamulce. Natomiast wjeżdżanie takich ścian miało jeden dość istotny bonus - zmuszało do wejścia na maksymalny dostępny poziom tętna (coś czego nie da nawet litr energetyka czy kawy), dzięki czemu senność, która jeszcze na 800km mocno mnie atakowała w górach zupełnie odpuściła.
Po kilku ściankach króciutkie zakupy na Orlenie w Ujanowicach (885km) i wjeżdżam w Beskid Wyspowy słynący z najcięższych podjazdów w Polsce. Creme de la creme tego odcinka był podjazd pod Skiełek, z bardzo długim odcinkiem 20-22% nachylenia. Na dole wyprzedzam dwóch zawodników, którzy wpychali cały podjazd, zresztą jeden z nich jechał MPP na rowerze czasowym, który na pierwszych 800km pewnie jakieś bonusy dawał, ale w górach na takim sprzęcie było już sporo gorzej. Walka była sroga, ale udało się cały Skiełek wciągnąć kanonicznie - w korbach i bez zatrzymywania. Już na wypłaszczeniu u góry, gdy mijałem jakiś mały przysiółek zaatakowało mnie parę psów, bo na wielu wioskach ciągle kultywuje się obyczaj by na noc puszczać psy luzem żeby sobie pobiegały, a że za rowerami zawsze biega im się najlepiej, więc takiej okazji nigdy nie odpuszczają :)). Z czego jeden kundel był wyjątkowo wredny, co mi się go udało odgonić i wsiadałem na rower by jechać dalej to ten znowu ruszał do ataku. A gdy w końcu udało mi się wyjechać z przysiółka to się okazało, że ten skubaniec okrążył od tyłu chałupy i wyleciał na drogę powyżej tej osady! Ale sumarycznie powinienem być wdzięczny tej ekipie sierściuchów, bo skutecznie zadbała o to bym nie przysypiał i by mój poziom tętna utrzymywał się w wysokich zakresach ;))
Kawałek dalej była kolejna rzeźnicka ściana, czyli podjazd pod wielki krzyż w Młyńczyskach, tutaj płacę cenę za wciągnięcie Skiełka. Już na pierwszej, łagodniejszej części (w przypadku tej klasy podjazdów łagodne to jest nachylenie 10% ;)) czuję jak łapie mnie skurcz w prawej nodze, myślałem, że już będzie game over i jednak będę musiał pchać, bo przy skurczu nie ma cudów i "dwudziestki" się nie przepchnie. Ale przesunąłem się maksymalnie na bok, by przenieść główne obciążenie na lewą nogę i jadąc wygięty jak żydowski paragraf jakimś cudem dałem radę tę górę wjechać, całe szczęście, że w kolarstwie nie ma not za styl ;)). Z bardzo ostrych ścian został mi jeszcze Wierch Młynne, ale to już jest jedna liga niżej niż Skiełek i Młyńczyska, więc jakoś to poszło. Po zjeździe już się robi sporo łatwiej, bo podjazd na przełęcz Knurowską jest łagodny i ciągnie się wiele kilometrów, więc można się było co nieco zregenerować po rzeźniach Beskidu Wyspowego. Zjazd na Podhale bardzo kręty, więc hamulce są cały czas w użyciu, na dole zauważam, że prawa klamka przestała mi do końca odbijać. Pokręciłem z tym z 10km, ale jako że coś drętwo się kręciło to robię inspekcję roweru i widzę, że tylne koło w ogóle się nie kręci - tłoki hamulca przestały się cofać i w efekcie klocki trą o tarczę. Nie miałem czasu ani chęci waflować się z tym po nocy, więc po prostu zdjąłem klocki uznając, że pozostałe do mety 40km z dwoma większymi zjazdami spokojnie ujadę z jednym hamulcem.
Podjazd pod Dursztyn prawdziwie magiczny, ciemną nocą jadę wśród gęstych mgieł, gdy nagle nade mną rozjaśnia się niebo i wychodzi piękny księżyc, zdjęcie niestety zupełnie nie jest w stanie oddać magii tej chwili:

Zjazd na Łapsze po wąziutkiej drodze z sekcją +15% z tym moim jednym hamulcem był emocjonującym przeżyciem, po tym ruszam na Łapszankę, gdzie powoli zaczyna świtać, dzięki czemu ponownie mam przepiękne widoki chmur ścielących się u stóp Tatr. Takie chwile jak na Dursztynie czy Łapszance to jest właśnie najwspanialsza nagroda za przetrzymanie nocy na rowerze, po to z pewnością warto było pocierpieć. Było tak pięknie, że nie mogłem sobie odmówić krótkiego postoju i kilku zdjęć.

Z Łapszanki meta już w zasięgu, zostaje jeden zjazd i długi podjazd na Głodówkę z ostrzejszą sekcją w Brzegach. Na metę docieram parę minut przed 7, a jako, że już byłem ostro ujechany to trochę smęciłem orgom, że taka trudna ta trasa w tym roku, ale Michał Więcki zgasił mnie moim własnym tekstem, że przecież "MPP to nie jest impreza dla francuskich piesków" i trudno się z tym nie zgodzić :)). Dojechałem z czasem 45h56min co dało mi 6 pozycję na 196 zawodników, którzy stanęli na starcie; bardzo zadowolony byłem, bo był najlepszy wynik jaki uzyskałem w historii swoich startów na MPP. Założenie by jechać wsłuchując się w swój organizm dobrze zagrało, blisko 80% trasy przejechałem solo, dzięki czemu dobrze rozłożyłem siły, nie przegiąłem w pierwszej części i na drugą zostało mi sporo energii. Polecam też jazdę TCR jako formę przygotowania do MPP - to naprawdę działa! :P

Na mecie tradycyjnie doskonała atmosfera, oklaskiwanie kolejnych znajomych kończących maraton, wysłuchiwanie masy ciekawych opowieści i przygód jakie mieli inni zawodnicy na trasie. No i oczywiście JEDZENIE, bo jak pisałem na wstępie po to właśnie się jeździ takie imprezy ;)). Garmin pokazał mi na tej trasie 22 500 spalonych kalorii, więc miejsce na 2 dwudaniowe obiady, kilka deserów i parę przekąsek spokojnie udało się wygospodarować. A we wtorek jako, że była piękna pogoda, a na maratonie szczęśliwie obeszło się bez kontuzji to tradycyjnie pojechałem jeszcze bardzo przyjemną trasę do Krakowa, dalej z tylko jednym hamulcem, bo po cofnięciu tłoków okazało się, ze hamulec jest zapowietrzony ;)
Zdjęcia z maratonu
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
2025 rok miałem rowerowo bardzo aktywny, ale MPP to dla mnie obowiązkowa pozycja w kalendarzu, więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie, tym bardziej, że w tym roku była jubileuszowa 10 edycja i z tej okazji organizatorzy przygotowali specjalną wersję trasy. Trochę się obawiałem jak to będzie z regeneracją po ukończonym ledwie 3,5 tygodnia wcześniej wycieńczającym The Transcontinental Race liczącym aż 4700km, tym bardziej, że 10 dni po wyścigu nie mogłem sobie odmówić przyjemności wyjechania na trasę MRDP by spotykać i pokibicować wielu jadącym wyścig zawodnikom. Początkowo planowałem dociągnąć do Przemyśla, ale tak mi się dobrze jechało, że w sumie trasą maratonu przejechałem od Terespola aż do Zakopanego i dokręciłem kolejne 900km tempem maratonowym, w tym sporo po górkach ;). Po tym uznałem więc, że regeneracja jest przereklamowana, w czym utwierdziło mnie kilku zawodników (Kuba Szumański, Jędrek Gąsiorowski, Marcin Wiktorowicz) jadących MRDP, którzy po przejechaniu 3200km planowali wystartować w MPP po ledwie...kilku dniach przerwy :P. Natomiast nie miałem żadnych planów sportowych, tym razem Północ-Południe chciałem przejechać wsłuchując się we własny organizm i jego potrzeby, bez żadnej presji na wyniki.
Dojazd na Hel w moim przypadku przebiegł bezproblemowo, aczkolwiek w Pendolino, którym podróżowałem do Gdyni jeden z zawodników jadących na MPP dostał koło 200zł kary za brak biletu na rower; ale na całe szczęście obsługa nie kazała mu opuścić pociągu. Już na peronie w Gdyni spotykam wielu dobrych znajomych, regularnie jeżdżących ten maraton, a po południu razem z Maćkiem i Wyciorem wybieramy się na obowiązkową pętlę nad morze, a następnie w Kuttrze ( także obowiązkowo!) tankujemy do pełna kalorie, bo szansa na kolejną sensowną wyżerkę będzie dopiero na Głodówce, a przecież dobrze wiadomo, że ultra jeździ się tylko po to, żeby móc jeść bez żadnych ograniczeń ;)
Start MPP to można powiedzieć takie prawdziwe kolarskie święto, bo to jedna z niewielu imprez, gdzie start jest wspólny dla wszystkich zawodników, a w tym roku była rekordowa frekwencja i na trasę MPP ruszył wielki peleton złożony z aż 196 kolarzy. Startujemy punktualnie o 9 spod latarni na Helu, pierwsze 35km do Władysławowa to wspólna jazda w eskorcie policji. Na pierwszym odcinku w lesie, patrząc na długiego, wijącego się węża bardzo urozmaiconych strojów kolarskich, rowerów i typów ekwipunku wszelakiego rodzaju nachodzi mnie taka refleksja, że oto właśnie wypuszczono na rynek nowy film czy grę z mojego ulubionego Uniwersum Ultra i wraz z dwustoma innymi kolorowymi Pokemonami zaludniamy świeżutki MPP Volume 10 ;)

Z eskortą policyjną na MPP często bywały problemy pod kątem utrzymania sensownego tempa, nie inaczej było i tym razem. Dopóki za policją jechał samochód z fotografami wyścigu było z tym OK, ale gdy przed Jastarnią (gdzie na trasę wyszedł mój brat z rodziną, akurat będący tu na wakacjach - dzięki!) ów samochód obsługi medialnej zjechał to policja wyraźnie przyspieszyła do poziomu 35, a później już pod 40km/h, przez co peleton szybko zaczął się rwać, co natychmiast wykorzystywali kierowcy wcinając się między rowerzystów. Przesunąłem się więc na czoło peletonu i podjechałem do policjantów prosząc o zwolnienie i odtąd już 30km/h nie przekraczali. Ale i to nie wystarczyło by powstrzymać kierowców, niestety kultura drogowa w Polsce ciągle jest na żenującym poziomie, pytałem się wcinającego się w peleton motocyklistę, dlaczego to robi to mi powiedział, że on nie będzie czekać aż przejedzie cała grupa i jadące za nią samochody. Bank rozbił kierowca osobówki, który widząc jadący w przeciwnym kierunku autobus wyprzedził i peleton i policję dosłownie na żyletki unikając czołowego zderzenia z owym autobusem, bo przecież jaśnie pan nie może czekać. Robienie takiego numeru jak bardzo niebezpieczne wyprzedzanie radiowozu policji to już nie tylko nieodpowiedzialna brawura, ale i na Nagrodę Darwina się kwalifikowało, policja od razu go przyhaltowała.
Za rondem we Władysławowie kończy się eskorta - i od razu poszły konie po betonie! Kolejne 20-30km to okres formowania się grup, w czym wydatnie pomagają kaszubskie pagóreczki. Załapałem się do grupki razem z Danielem z naszego forum, który debiutował w ultra jako bardzo młody chłopak na pierwszym Podróżniku, a teraz po ponad 10 latach wrócił do intensywnego jeżdżenia i któremu trochę pomagałem w przygotowaniach do MPP. Zachęcanie ludzi do ultra i obserwowanie jak później przełamują własne bariery zawsze dawało mi masę frajdy, bo choć wielu osobom trudno w to uwierzyć to tak naprawdę nie jest to nic specjalnie elitarnego, jest to w zasięgu każdego jako-tako wysportowanego człowieka, trzeba tylko wierzyć we własne możliwości i być gotowym pocierpieć, dlatego właśnie głowa i nastawienie psychiczne są w tym najważniejsze. W przypadku Daniela było widać, że jest forma, czyli ta "kolarska noga", bez problemu utrzymywał się w grupce, gdzie ja już musiałem się żyłować by utrzymać koło. Bo nasza grupka cisnęła solidnie, średnia oscylowała koło 31km/h, w czym pomagał korzystny wiatr. Pierwsze 200km tego maratonu to zawsze dość szarpana jazda, grupki nieustannie się tasują - a to na kolejnych podjazdach odpuszczają ci dla których tempo jest za mocne, a to dołączają ci którzy odpadli z grupek przed nami. A przy tak dużej liczbie zawodników na starcie jak w tym roku owa fluktuacja w składzie grupek była wysoka.

Gdzieś w okolicach 120-130km przykre wydarzenie, doszło do scysji zawodnika z naszej grupki z kierowcą wkurzonym tym że nie może łatwo nas wyprzedzić na wąskiej drodze, jeden i drugi się dość agresywnie zachowywali, sam tego nie widziałem, bo akurat jechałem na końcu grupki, ale ci co to widzieli później wspominali, że i kolarz się za mocno nakręcił, pluł na samochód itd. Ale takie sytuacje choć niepotrzebne się czasami zdarzają, gdy ludzi za bardzo poniosą nerwy, natomiast w tym wypadku kierowca już przegiął po całości, bo w końcu gdy mu się udało wyprzedzić naszą grupkę postanowił się odegrać i złośliwie i z pełną premedytacją dość ostro zahamował, przez co niespodziewający się tego rowerzysta uderzył w samochód i się przewrócił. Przy zderzeniu pękła też klamkomanetka w rowerze, co w konsekwencji zmusiło zawodnika do wycofu. Mieliśmy paruminutową przerwę, ale szczęście w nieszczęściu, że samemu zawodnikowi nic poważnego się nie stało, choć jak wspominałem przez awarię sprzętu musiał zakończyć jazdę maratonu. Już po zakończeniu imprezy dowiedziałem się, że policja wezwana na miejsce wypadku za winnego uznała kierowcę i ukarała go wysokim mandatem 3000zl. I w mojej opinii bardzo słusznie, bo zupełnie inny ciężar gatunkowy ma jakaś pyskówka, w której wina była po obu stronach, niż użycie ważącego tonę samochodu jako swoistej broni przeciw rowerzyście, a to zrobił ów kierowca złośliwie ostro hamując, to się mogło skończyć dużo gorzej niż uszkodzeniem roweru.
Tak od około setnego kilometra zaczęło też popadywać, z początku to ledwo co siąpiło, ale wraz z upływem kilometrów deszcz robił się coraz bardziej odczuwalny. I tak w rejonie Egiertowa, koło 140km zgodnie z moim założeniem by słuchać własnego organizmu odpuszczam jazdę z konkretnie cisnącą grupką Daniela, żeby ubrać kurtkę od deszczu, bo już powoli marznąć zaczynałem, a wiedziałem, że jak za długo ten moment odwlekę to kara będzie wyższa niż utrata grupy, której efektywność przy rosnących opadach będzie stopniowo maleć. Na tym samym przystanku zatrzymał się Michał Chrostowski, który zmieniał szkła w okularach, krótki kawałek za Egiertowem jechaliśmy wspólnie, było gołym okiem widać jaki spory postęp zrobił przez ostatni rok. Dalej kręciłem głównie solo, choć przy tej frekwencji dalej dość często się ludzi spotykało.
Przesadziłem też trochę z brakiem postojów (owo skrajne ciśnienie to jest na każdym maratonie znak firmowy u prawie wszystkich zawodników, przez pierwsze 200km to nawet postój na głupie 2min jest traktowany jak utrata niepodległości, podczas gdy po 700-800km w nogach to już nawet godzinny postój niewielu poza czołówką rusza ;)). Próbowałem dociągnąć na raz do Kwidzyna koło 235km, bo tam i tak miałem w planach stawać na jedzenie na ciepło, więc przy okazji kupiłbym wodę bez konieczności dodatkowego postoju. A na starcie miałem tylko 2 litrowe bidony z piciem, bo tym razem nie brałem bukłaka (co sumarycznie było dobrą decyzją, bo poza tym jednym początkowym odcinkiem mi owe dwa litry wystarczały na przeskoki pomiędzy popasami). Ale już mnie suszyć zaczynało, więc w Pelplinie przypominając sobie, że miałem słuchać własnego organizmu staję w końcu na tankowanie, bo koszt jazdy kolejnych 35km bez wody szybko bym zapłacił i byłby dużo wyższy niż te parę minut poświęcone na zakupy. Za Pelplinem spotykam Wyciora, na chwilę stajemy, bo Tomkowi obluzowała się lampka. I znowu tradycji stało się zadość, od ładnych paru lat na MPP udaje nam się pojechać jakiś kawałek, tym razem wspólnie dojechaliśmy do Kwidzyna, w międzyczasie deszcz już konkretnie się rozkręcił, choć w samym mieście odpuścił i mieliśmy nadzieję (o święta naiwności!), że to już koniec opadów, bo prognozy przed startem pokazywały, że koło zmierzchu deszcz miał się skończyć
W Kwidzynie zgodnie z planem staję na Orlenie na jedzenie na ciepło, zjadłem hamburgera i jeszcze ćwiartkę pizzy, której już nie był w stanie wcisnąć inny zawodnik. Cały postój zajął koło 20min, sensownie się zregenerowałem. Natomiast sumarycznie ów postój kosztował mnie koło 30min, bo zaraz po ruszeniu zorientowałem się, że zapomniałem przelać do bidonów wodę, którą na stacji kupiłem ;). Zjeżdżam więc na kolejną stację, ale gdy ruszam okazuje się, że przednia przerzutka nie wrzuca mi na dużą tarczę. Co się okazało? Przerzutka Di2 obluzowała się na śrubie i nieco przesunęła. Była to tylko i wyłącznie moja wina i niechlujstwo, bo dałem tam jakąś dziadowską śrubę, która teraz się zjechała i nie byłem w stanie jej ani odkręcić, ani dokręcić. Przez chwilę stanęło przede mną widmo powtórki z rozrywki, czyli z TCR, gdzie przerzutka padła mi dzień przed startem i całe 4700km z masą gór musiałem jechać bez przedniej przerzutki (co było niesamowicie upierdliwe), ale udało mi się na chama przesunąć przerzutkę ręką na pozycję w której wchodziła duża tarcza i o dziwo ta samoróbka wytrzymała mi do końca trasy.
Kawałek za miastem dojeżdżam do Tadka Baranowskiego, który mnie mijał gdy kupowałem wodę i zaraz dopada nas potężna ulewa, to już była ściana wody. I to trzymało długi kawałek, koło 2h. Padało na tyle intensywnie, że pomimo dość wysokiej temperatury (13-15'C) wolałem nie ryzykować i stanąłem na przystanku by się przebrać w ciepłe ciuchy. I to była bardzo dobra decyzja, bo odtąd zaczęło mi się świetnie jechać; poza deszczem były dobre warunki - noc ciepła, 12-13 stopni i prawie cały czas wiatr w plecy. A jaka to była przyjemna odmiana po wycieńczających upałach na bałkańskim odcinku TCR, gdzie na podjazdach w ponad 40 stopniach nieraz mi farba z nosa poszła; tam się strasznie męczyłem, natomiast jazda w deszczach zawsze była moim FORTE ;)). Z Tadkiem mijaliśmy się tak do Nowego Miasta Lubawskiego (300km), gdzie docieramy już po ciemku; tutaj Tadek planował postój w cieple, ja natomiast czułem się dobrze i nie marzłem więc pojechałem dalej i na popas stanąłem na Orlenie w Żurominie (350km). Tu już było widać, że wiele godzin jazdy w deszczu (w tym kilka w silnych opadach) zaczyna zbierać swoje żniwo wśród maratończyków, na stacjach nie brakowało przemarzniętych i trzęsących się z zimna kolarzy, pojawiają się pierwsze DNF-y, których do świtu będzie już znacząca liczba.
Do tego u wielu zawodników zaczęły się pojawiać się typowe dla deszczu problemy techniczne z elektroniką, przede wszystkim z zalanymi lampkami czy nawigacjami, iluś zawodników musiało robić dłuższe postoje w cieple, żeby nie ryzykować ładowania nawigacji na deszczu, innym z kolei puszczały nie do końca wodoodporne torby, w których zalewało im zapasowe ogniwa do lampek, tez i przypadki zwarć ogniw były. Nie będę tu wygłaszać żadnych mądrości odnośnie przygotowania sprzętu do jazdy w deszczu, bo jako znany na naszym forum z przemądrzałości "ekspert od wszystkiego" na TCR całkowicie się skompromitowałem, zamieniając jazdę tej imprezy w Wielką Improwizację, a i tutaj ta akcja ze zjechaną śrubą od przerzutki dała pokaz moich niemałych możliwości w tym temacie ;)). Tym razem dopisało mi szczęście i obeszło się bez żadnych problemów, sprzęt działał jak powinien.
Za Żurominem deszcz się uspokoił, co prawda padać nie przestało, ale solidne opady przeszły w mniej intensywną mżawkę i tak trzymało jeszcze wiele godzin, do samego świtu. Złapałem tu dobry rytm, powoli zacząłem nadrabiać dystans do ludzi przede mną; w takiej pogodzie zdecydowanie wolałem jechać solo, bo IMO jazda grupą przy deszczu nic nie dawała, bo i tak się na kole jechać nie dawało ze względu na spray spod kół, natomiast dochodziły upierdliwości szarpanego tempa i oślepianie tylnych lampek odbijających się od wody. Kawałek przed Wyszogrodem spotykam Tomka Iwanka - okazało się, że na deszczu padła mu lampka, na szczęście Jędrucha pożyczył mu swoją zapasową, może nie za mocną, ale ważne, że dawało się na niej dalej jechać. Przed mostem na Wiśle spotykamy Cokemana, który namierzył mnie na monitoringu i wyjechał pokibicować. To świetnie oddaje magię naszego forum - że komuś chciało się w środku nocy wyjechać w tak fatalną pogodę i zrobić w deszczu 170km, tylko żeby przybić piątkę paru znajomym. Dzięki za ten bardzo miły gest! Kawałek pojechaliśmy wspólnie, ale Michał jechał na trekingu z sakwami, więc trudno było mu utrzymać nasze tempo, tak po ok. 10km żegnamy się, a Michał rusza na spotkanie kolejnych zawodników. Na trasę MPP w świętokrzyskim rejonie planował też wyjechać Transatlanyk, niestety akurat mu się trafił ślub w rodzinie i nie dało rady.

Na kolejny postój zatrzymuję się na Orlenie w Żyrardowie po 500km, chwilkę po mnie przyjeżdża Tomek Iwanek i wjeżdżając na stację na śliskiej nawierzchni notuje bolesną wywrotkę na bok, mocno obtłukując i obcierając się z boku; taki duży minus jazdy w deszczu, że niestety czasem się takie akcje zdarzają. Na stacji okazuje się, że dogoniłem tu mocno już okrojoną grupkę Daniela, którą ostatni raz widziałem 350km temu w Egiertowie, było widać, ze towarzystwo jest już konkretnie ujechane. Stacja wyjątkowo dziadowska, nic poza hot-dogami nie było, nawet kibel był nieczynny i trzeba było latać w krzaki. Więc długo tu nie zabawiłem, ruszam z 5min po grupce Daniela, po chwili dojeżdża Tomek Iwanek - okazuje się, że padła mu i ta druga pożyczona lampka od Jędrka (prawdziwa kumulacja pecha na tym maratonie!), więc daję mu swoją dość silną czołówkę, którą wiozłem jako zapasowe oświetlenie. Grupkę Daniela doganiam kawałek dalej pod Mszczonowem i jakiś kawałek jechaliśmy wspólnie.
Niestety u Daniela zaczęły się nasilać problemy żołądkowe, czego przed startem maratonu najbardziej się obawiał. Coraz trudniej było mu utrzymywać tempo grupy, więc doradziłem Danielowi, żeby dał chwilę odpocząć żołądkowi leżąc na przystanku, no i generalnie trochę odpuścił, zmniejszył tempo, wtedy łatwiej idzie trawienie. I tak też koło świtu Daniel zrobił - duże brawa za to, że udało się przełamać ciężki kryzys na tym maratonie, wrócić do gry i w efekcie ukończyć MPP (który dla Daniela był pierwszym 1000km w życiu) z bardzo przyzwoitym czasem poniżej 60h.
Z bodajże 4-os grupką pojechałem jeszcze kawałek, ale że w Odrzywole zjeżdżali na Orlen to dalej pociągnąłem już solo, bo jeszcze nie potrzebowałem odpoczynku. Za Przysuchą kończy się płaskie Mazowsze i zaczynają hopki Gór Świętokrzyskich, kawałek dalej mija doba jazdy przez którą przejechałem 633km, poprawiając swój rekord dobowy o dobre 25km, jednym słowem jest dobrze, to też pokazuje, że poza deszczem warunki do jazdy w tym roku były naprawdę dobre.

Ale zaczynam już czuć zmęczenie, popas robię w Zagnańsku (znanym z Dębu Bartek, który był przy samej trasie maratonu); kolejny odcinek to już konkretne podjazdy, m.in. przecinamy parabolę Łysej Góry i zaliczamy część podjazdu na Święty Krzyż. Po tym odcinku nóżki już mam miękkie i czuję, że powoli zaczyna ze mnie schodzić powietrze jak ze starej dętki ;)). Ale inni mają jeszcze gorzej, gdzieś w tym rejonie trasą maratonu, ale w przeciwnym kierunku jedzie Damian Pazikowski, który potem na Stravie napisał o tym, że wszystko poszło zgodnie z jego planem i ten wycof planował od samego początku, co na mecie wprawiło w dobry humor wielu zawodników ;))
Kolejne 100km już coraz bardziej zaczynałem zdychać - tempo siadło, coraz mocniej muliła senność, co zaowocowało paroma zupełnie niepotrzebnymi postojami, które nic poza stratą czasu nie wnosiły. Wreszcie solidnie już wypruty dociągam koło 17 na stację BP w Koszycach (805km), gdzie planowałem ostatni większy postój przed górami. Stacja niby BP, ale jest tu takie samo dziadostwo jakie zawsze było, gdy jeszcze nazywała się Huzar. Na ciepło nic poza hot-dogami nie było, chcąc nie chcąc zamówiłem dwa duże, ale syfne to tak było, że połówki drugiego już nie dałem rady wciągnąć. Jest tu obok restauracja, tam można było zjeść normalny obiad, ale to już oznaczałoby stratę ponad godziny. Ale i tak poleciało mi tu blisko 40min, bo właśnie tu złapałem największy dołek na maratonie, bardzo ciężko było się zebrać do dalszej jazdy, Dobijała perspektywa tego co mnie czekało, wiedziałem, że górski odcinek to będzie kawał rzeźni. 8 stówek już w nogach, a tu trzeba będzie jechać drugą noc z rzędu (a już tutaj senność mnie składać zaczynała) i do tego z okazji 10-tej jubileuszowej edycji w tym roku była najtrudniejsza trasa w historii MPP, z masą bardzo ostrych ścianek, na których nie wypadało mi odpuszczać, bo przecież jeszcze ani razu na MPP nie podprowadzałem, czyli:
Reputacja!
I gdy tak rozmyślałem po co się tak męczyć to przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów, czyli piękną baśń "Stardust" i występującą tam postać Kapitana Shakespear'a, który przez całe życie musiał dbać o reputację nieustraszonego zabijaki. Postać kapitalnie zagrana przez Roberta de Niro, który słynąc z ról wielu twardzieli dał jej jeszcze dodatkowego smaczku. Bo tak naprawdę to Kapitan był człowiekiem gołębiego serca kochającym przebierać się w damskie ciuszki i tańczyć w rytm kankana :))

I tak to mniej więcej prezentowała się moja sytuacja przed górami ;)) Tak naprawdę w głębi serca to bym chętnie jak biały człowiek powpychał te podjazdy, poodpoczywał, pospał, ale w uszach dzwonił mi tekst Kapitana "Reputation, you know. Lifetime to build, seconds to destroy". Po tym jak tyle lat i energii poświęciłem na budowę swojej reputacji jako tego co się najgorszym podjazdom nie kłania to po prostu nie mogłem sobie pozwolić na żadne odpuszczanie, bo by na forum przez rok ze mnie łacha ciągnęli jak z Berkowicza w Ikei ;)))
Trochę humoru i dystansu do siebie samego świetnie pomaga by w takich chwilach kryzysu ustawić głowę do pionu, więc dalej ruszam z nową psychiką, z zawadiacką miną podkręcając wąsa - jak Kapitan w pełnej zgodzie ze swoją reputacją ;))

Po przejechaniu Wisły jeszcze 30km płaskiego i na początku drugiej nocy wjeżdżam w góry mając na ustach świetnie pasujący do tej chwili tekst zasłyszany niedawno na MRDP od bardzo zacnego zawodnika walczącego wtedy na 18% podjeździe pod Banicę, czyli:
Wóda, Dziwki, Koks!
I z taką właśnie ułańską fantazją już po ciemku wjeżdżam w zabójcze ścianki Pogórza Wiśnickiego, żadnej tam asekuracji, oszczędzania sił i zdroworozsądkowego myślenia, co ma być to i będzie - jedziemy to na maksa, albo z tarczą, albo na tarczy, tertium non datur! A Pogórza od razu pokazują, że ich reputacja bynajmniej nie jest na wyrost, każda kolejna ścianka ma sekcje sporo ponad 10%. Bodajże trzecia w kolejności mocno mnie zaskoczyła, już ledwo się turlam na 15% i przed sobą widzę wyłaniający się z ciemności ostry zakręt, więc pewien jestem, że to już koniec górki, a tymczasem za zakrętem nachylenie dowala do 20%, gdzie już trzeba walczyć o utrzymanie równowagi na rowerze ;). Podjazdy nie są tu jedyną trudnością, bo i zjeżdżanie po nocy bocznymi, wąziutkimi i mocno nachylonymi dróżkami to nie była bułka paryska, nie było tu mowy o prawdziwym odpoczynku, cały czas trzeba było jechać bardzo skoncentrowanym, mocno ściskając hamulce. Natomiast wjeżdżanie takich ścian miało jeden dość istotny bonus - zmuszało do wejścia na maksymalny dostępny poziom tętna (coś czego nie da nawet litr energetyka czy kawy), dzięki czemu senność, która jeszcze na 800km mocno mnie atakowała w górach zupełnie odpuściła.
Po kilku ściankach króciutkie zakupy na Orlenie w Ujanowicach (885km) i wjeżdżam w Beskid Wyspowy słynący z najcięższych podjazdów w Polsce. Creme de la creme tego odcinka był podjazd pod Skiełek, z bardzo długim odcinkiem 20-22% nachylenia. Na dole wyprzedzam dwóch zawodników, którzy wpychali cały podjazd, zresztą jeden z nich jechał MPP na rowerze czasowym, który na pierwszych 800km pewnie jakieś bonusy dawał, ale w górach na takim sprzęcie było już sporo gorzej. Walka była sroga, ale udało się cały Skiełek wciągnąć kanonicznie - w korbach i bez zatrzymywania. Już na wypłaszczeniu u góry, gdy mijałem jakiś mały przysiółek zaatakowało mnie parę psów, bo na wielu wioskach ciągle kultywuje się obyczaj by na noc puszczać psy luzem żeby sobie pobiegały, a że za rowerami zawsze biega im się najlepiej, więc takiej okazji nigdy nie odpuszczają :)). Z czego jeden kundel był wyjątkowo wredny, co mi się go udało odgonić i wsiadałem na rower by jechać dalej to ten znowu ruszał do ataku. A gdy w końcu udało mi się wyjechać z przysiółka to się okazało, że ten skubaniec okrążył od tyłu chałupy i wyleciał na drogę powyżej tej osady! Ale sumarycznie powinienem być wdzięczny tej ekipie sierściuchów, bo skutecznie zadbała o to bym nie przysypiał i by mój poziom tętna utrzymywał się w wysokich zakresach ;))
Kawałek dalej była kolejna rzeźnicka ściana, czyli podjazd pod wielki krzyż w Młyńczyskach, tutaj płacę cenę za wciągnięcie Skiełka. Już na pierwszej, łagodniejszej części (w przypadku tej klasy podjazdów łagodne to jest nachylenie 10% ;)) czuję jak łapie mnie skurcz w prawej nodze, myślałem, że już będzie game over i jednak będę musiał pchać, bo przy skurczu nie ma cudów i "dwudziestki" się nie przepchnie. Ale przesunąłem się maksymalnie na bok, by przenieść główne obciążenie na lewą nogę i jadąc wygięty jak żydowski paragraf jakimś cudem dałem radę tę górę wjechać, całe szczęście, że w kolarstwie nie ma not za styl ;)). Z bardzo ostrych ścian został mi jeszcze Wierch Młynne, ale to już jest jedna liga niżej niż Skiełek i Młyńczyska, więc jakoś to poszło. Po zjeździe już się robi sporo łatwiej, bo podjazd na przełęcz Knurowską jest łagodny i ciągnie się wiele kilometrów, więc można się było co nieco zregenerować po rzeźniach Beskidu Wyspowego. Zjazd na Podhale bardzo kręty, więc hamulce są cały czas w użyciu, na dole zauważam, że prawa klamka przestała mi do końca odbijać. Pokręciłem z tym z 10km, ale jako że coś drętwo się kręciło to robię inspekcję roweru i widzę, że tylne koło w ogóle się nie kręci - tłoki hamulca przestały się cofać i w efekcie klocki trą o tarczę. Nie miałem czasu ani chęci waflować się z tym po nocy, więc po prostu zdjąłem klocki uznając, że pozostałe do mety 40km z dwoma większymi zjazdami spokojnie ujadę z jednym hamulcem.
Podjazd pod Dursztyn prawdziwie magiczny, ciemną nocą jadę wśród gęstych mgieł, gdy nagle nade mną rozjaśnia się niebo i wychodzi piękny księżyc, zdjęcie niestety zupełnie nie jest w stanie oddać magii tej chwili:

Zjazd na Łapsze po wąziutkiej drodze z sekcją +15% z tym moim jednym hamulcem był emocjonującym przeżyciem, po tym ruszam na Łapszankę, gdzie powoli zaczyna świtać, dzięki czemu ponownie mam przepiękne widoki chmur ścielących się u stóp Tatr. Takie chwile jak na Dursztynie czy Łapszance to jest właśnie najwspanialsza nagroda za przetrzymanie nocy na rowerze, po to z pewnością warto było pocierpieć. Było tak pięknie, że nie mogłem sobie odmówić krótkiego postoju i kilku zdjęć.

Z Łapszanki meta już w zasięgu, zostaje jeden zjazd i długi podjazd na Głodówkę z ostrzejszą sekcją w Brzegach. Na metę docieram parę minut przed 7, a jako, że już byłem ostro ujechany to trochę smęciłem orgom, że taka trudna ta trasa w tym roku, ale Michał Więcki zgasił mnie moim własnym tekstem, że przecież "MPP to nie jest impreza dla francuskich piesków" i trudno się z tym nie zgodzić :)). Dojechałem z czasem 45h56min co dało mi 6 pozycję na 196 zawodników, którzy stanęli na starcie; bardzo zadowolony byłem, bo był najlepszy wynik jaki uzyskałem w historii swoich startów na MPP. Założenie by jechać wsłuchując się w swój organizm dobrze zagrało, blisko 80% trasy przejechałem solo, dzięki czemu dobrze rozłożyłem siły, nie przegiąłem w pierwszej części i na drugą zostało mi sporo energii. Polecam też jazdę TCR jako formę przygotowania do MPP - to naprawdę działa! :P

Na mecie tradycyjnie doskonała atmosfera, oklaskiwanie kolejnych znajomych kończących maraton, wysłuchiwanie masy ciekawych opowieści i przygód jakie mieli inni zawodnicy na trasie. No i oczywiście JEDZENIE, bo jak pisałem na wstępie po to właśnie się jeździ takie imprezy ;)). Garmin pokazał mi na tej trasie 22 500 spalonych kalorii, więc miejsce na 2 dwudaniowe obiady, kilka deserów i parę przekąsek spokojnie udało się wygospodarować. A we wtorek jako, że była piękna pogoda, a na maratonie szczęśliwie obeszło się bez kontuzji to tradycyjnie pojechałem jeszcze bardzo przyjemną trasę do Krakowa, dalej z tylko jednym hamulcem, bo po cofnięciu tłoków okazało się, ze hamulec jest zapowietrzony ;)
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 1009.90 km AVS: 24.60 km/h
ALT: 10766 m MAX: 69.60 km/h
Temp:14.0 'C
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

