Pętla po Bieszczadach, by wypróbować karbonowy rower Krzyśka. Pogoda marna, dużo wiatru, chłodno, w drugiej części też padało ponad 20km. Rower fajny, bardzo sztywny, ale trochę na mnie za długi, więc za wygodnie nie było. Na przełęcz Wyżną z Ustrzyk wyjechała mi naprzeciw Marzena i razem już nocą pojechaliśmy z powrotem; tym razem niebo było zachmurzone i takich pięknych gwiazd jak dzień wcześniej nie było.
Noc
przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h,
później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania
dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w
swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie
wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą
Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać
pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A
osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która
tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza
niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej
grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do
rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do
gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym
zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z
organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł
wpadł.
Start Na
starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił
Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w
porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę
wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to
przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce
oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty
zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas
Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi
widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się
szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało
mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z
Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy
2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na
sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by
dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km,
strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h.
Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem
docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy
doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to
koło 35km/h. Płoty
76km
Postój
dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na
trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą
trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz
i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za
Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest
solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie,
na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.
Drawsko
Pomorskie 130km
Tutaj
na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w
rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę
dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków,
powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na
przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy
Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza,
by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie
jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej
części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach
mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich
drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje
aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)).
Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo
głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za
szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też
co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest
wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem
Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko,
ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów,
którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po
skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w
mieście meldujemy się szybko.
Piła
229km
Punkt
z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po
krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta
wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie
przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej
30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w
pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy –
można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło
20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy
z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie
bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie
sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.
Bydgoszcz
305km
Na
punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz
na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo
sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w
barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko
chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak
porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich
latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo
oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i
zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę
;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy
świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko
jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny
czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo
mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami,
więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do
Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero
pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia
dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno. Toruń
368km
Punkt,
jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo
przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata
itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym
mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym
odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą
autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten
krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku
witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to
szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).
Włocławek
424km
We
Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie
zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić
sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której
wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km
za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim
asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie
rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek
jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne
koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu
nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić –
grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego
jeszcze padać zaczęło).
Parę
słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie
tak nie wkurzył.
Zdecydowałem
się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu
szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą
miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na
oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo
wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to
potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na
usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele
godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do
szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to
lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko
na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i
ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że
to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na
szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy
ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po
gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje
mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma
żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie
wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty
zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego
systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako,
że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na
oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A
akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako
ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach,
większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).
Wracając
do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była
szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum,
od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc
tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat
sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze
się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z
prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach
trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km,
ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.
Gąbin
485km
Na
punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno
nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a
że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów
samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało,
że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie
zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby
do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że
zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze
spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem
dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej
mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek
za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że
bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla
nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś
czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze
daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba
było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie
odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku
decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z
tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić?
Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na
gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać
zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo
była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na
ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie
grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to
najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach
pogodowych realny.
Sochaczew
530km
W
Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po
godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie
zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie
jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po
nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem
silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem,
na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w
międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do
Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji
oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie
mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem
spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i
wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za
Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.
Żyrardów
557km
Tu
na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W
Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że
tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii
zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży
ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem
zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było
coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do
Białobrzegów jechałem powolutku.
Białobrzegi
623km
Punkt
najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło,
kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za
Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie
lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do
Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki
były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w
ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się
uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym
uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w
grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.
Iłża
700km
W
Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu
też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na
spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w
pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się
pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się
przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie
koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy
zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik
działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe
problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do
wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc
odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się
m.in. na jakieś 10min na przystanku.
Nowa
Dęba 807km
Punkt
świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez
możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem.
1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie
sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem,
zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed
Rzeszowem zaczęło już świtać.
Rzeszów
865km
Na
punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę
posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem
się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie
solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim,
mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki
pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce,
widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na
większości trasy pomaga.
Brzozów
909km
Po
kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie
świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu
zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem
zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa
dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać;
spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie
swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji
benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd
prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki,
nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w
drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore
górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku
zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.
Ustrzyki
Dolne 979km
Na
punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na
zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły
miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy
dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który
szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord
też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem
jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza
wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią
przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie
się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby
widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się
eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr,
był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr
przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne,
a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się
ukończyć ten morderczy wyścig!
Mój
czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię
szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła
się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to –
była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z
którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży
na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we
dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście
gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia
było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy
wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc
szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych
po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał
go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako
jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord
na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby
czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na
54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał
na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich
również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.
Zdjęć
na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący
sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))
A
tutaj medale za ukończenie BBTour: W 2012 była zębatka, w 2014
zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;)) Trasę
wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h)
zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym
zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.