wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 307720.00 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 560d 11h 19m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Niedziela, 24 sierpnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
BAŁTYK - BIESZCZADY TOUR 2014

Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.

Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.

Płoty 76km

Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.

Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.

Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.

Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.

Toruń 368km

Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).

Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).

Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).

Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.

Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.

Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.

Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.

Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.

Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.

Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.

Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.

Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.

Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!

Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.

Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))

A tutaj medale za ukończenie BBTour:

W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.


Dane wycieczki: DST: 1019.80 km AVS: 25.84 km/h ALT: 5219 m MAX: 63.50 km/h Temp:16.0 'C

Komentarze
"zapada brukowany odcinek w Wyrzysku." trzeba było Wyrzysk objechać obwodnicą :) tam nie ma bruku :) Wilku czytam niejedną Twoją relację i Ty taki doświadczony na jakąś szytkę się dałeś załapać :-o no nie i jeszcze lampka nieprzetestowana :)

Wilku i tak jesteś wielki :) Szacun!
Trendix
- 19:41 środa, 10 września 2014 | linkuj
Ogromnie podziwiam, czas poniżej 40h byłby świetny jasna sprawa, ale to przygoda z kołem pokazała jaki z kolegi twardy zawodnik. Żelazna psychika. Ten zrzut ekranu genialny, ciekawe co sobie myśleli wszyscy Ci co to widzieli obserwując stronę :)
Relacja równie fajna, bardzo przyjemnie się czytało.
Pozdrawiam.
piotrkol
- 19:16 poniedziałek, 1 września 2014 | linkuj
Dzięki wszystkim, na takich maratonach każdy się w jakiś sposób hartuje, także psychicznie. Miejsca wysokiego nie zająłem, ale swój prywatny maraton wygrałem, bo po takich awariach miałbym łatwe wytłumaczenie dla rezygnacji, na strój rowerowy za ukończenie BBTour uczciwie zapracowałem ;)

Co do bocialarki - to oczywiście znam obsługę tej lampki i umiem rozróżnić miganie ostrzegawcze przed wyładowaniem od awarii, a na całą noc miałem dodatkowe akumulatory na zapas. A problemy z miganiem na wybojach już jakiś czas temu na niej miałem. To dobrze pomyślana lampka, mocna - ale wykonanie nie powala na kolana + fatalnie pomyślane zmienianie trybów przez "miękkie" kliki, w każdej porządnej lampce zmienia się to normalnym kliknięciem.
wilk
- 15:25 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Nieprawdopodobnie silna wola! Coś niespotykanego. Na pewien sposób jesteś zwycięzcą tego wyścigu. Gratuluję.
michuss
- 11:29 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Samozaparcie godne podziwu! Mnie interesuje los bocialarki, którą tak w swojej relacji zjechałeś. Ta lampka tak ma, że gdy moc akumulatora spada poniżej pewnego poziomu, to zaczyna ona przeskakiwać między trybami jako ostrzeżenie. Później wskakuje na najsłabszy tryb, aż w końcu umiera. Czy zmiana akumulatora nie przywróciła bocialarki do życia?
chirality
- 11:15 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Obrazek zastępujący fotki świetny! Lepszy chyba niż 1000 zdjęć. Wszyscy na trasie, Ty w Warszawie :)). Gratuluję psychiki ze stali i walki do końca w sytuacji gdy z jazdy na rekord nie zostało już nic. BRAWO!
Kot
- 08:14 niedziela, 31 sierpnia 2014 | linkuj
Jesteś Wielki,podziwiam i gratuluję.
yurek55
- 20:15 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Gratuluję to... słabe słowo. Jeździsz w sposób nieosiągalny dla wielu, podziwiam zacięcie, że mimo awarii dokończyłeś wyścig z czasem znakomitym jak na tak poważne problemy. Klasa. A relacja jak zwykle extra.
elizium
- 20:00 sobota, 30 sierpnia 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl