wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 320328.34 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 583d 04h 04m
  • Prędkość średnia: 22.78 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:97001.73 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3948:10
Średnia prędkość:24.18 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:668877 m
Suma kalorii:402059 kcal
Liczba aktywności:197
Średnio na aktywność:492.39 km i 20h 08m
Więcej statystyk
Sobota, 6 września 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, CANYON 2025, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe 2025

2025 rok miałem rowerowo bardzo aktywny, ale MPP to dla mnie obowiązkowa pozycja w kalendarzu, więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie, tym bardziej, że w tym roku była jubileuszowa 10 edycja i z tej okazji organizatorzy przygotowali specjalną wersję trasy. Trochę się obawiałem jak to będzie z regeneracją po ukończonym ledwie 3,5 tygodnia wcześniej wycieńczającym The Transcontinental Race liczącym aż 4700km, tym bardziej, że 10 dni po wyścigu nie mogłem sobie odmówić przyjemności wyjechania na trasę MRDP by spotykać i pokibicować wielu jadącym wyścig zawodnikom. Początkowo planowałem dociągnąć do Przemyśla, ale tak mi się dobrze jechało, że w sumie trasą maratonu przejechałem od Terespola aż do Zakopanego i dokręciłem kolejne 900km tempem maratonowym, w tym sporo po górkach ;). Po tym uznałem więc, że regeneracja jest przereklamowana, w czym utwierdziło mnie kilku zawodników (Kuba Szumański, Jędrek Gąsiorowski, Marcin Wiktorowicz) jadących MRDP, którzy po przejechaniu 3200km planowali wystartować w MPP po ledwie...kilku dniach przerwy :P. Natomiast nie miałem żadnych planów sportowych, tym razem Północ-Południe chciałem przejechać wsłuchując się we własny organizm i jego potrzeby, bez żadnej presji na wyniki.

Dojazd na Hel w moim przypadku przebiegł bezproblemowo, aczkolwiek w Pendolino, którym podróżowałem do Gdyni jeden z zawodników jadących na MPP dostał koło 200zł kary za brak biletu na rower; ale na całe szczęście obsługa nie kazała mu opuścić pociągu. Już na peronie w Gdyni spotykam wielu dobrych znajomych, regularnie jeżdżących ten maraton, a po południu razem z Maćkiem i Wyciorem wybieramy się na obowiązkową pętlę nad morze, a następnie w Kuttrze ( także obowiązkowo!) tankujemy do pełna kalorie, bo szansa na kolejną sensowną wyżerkę będzie dopiero na Głodówce, a przecież dobrze wiadomo, że ultra jeździ się tylko po to, żeby móc jeść bez żadnych ograniczeń ;)

Start MPP to można powiedzieć takie prawdziwe kolarskie święto, bo to jedna z niewielu imprez, gdzie start jest wspólny dla wszystkich zawodników, a w tym roku była rekordowa frekwencja i na trasę MPP ruszył wielki peleton złożony z aż 196 kolarzy. Startujemy punktualnie o 9 spod latarni na Helu, pierwsze 35km do Władysławowa to wspólna jazda w eskorcie policji. Na pierwszym odcinku w lesie, patrząc na długiego, wijącego się węża bardzo urozmaiconych strojów kolarskich, rowerów i typów ekwipunku wszelakiego rodzaju nachodzi mnie taka refleksja, że oto właśnie wypuszczono na rynek nowy film czy grę z mojego ulubionego Uniwersum Ultra i wraz z dwustoma innymi kolorowymi Pokemonami zaludniamy świeżutki MPP Volume 10 ;)


Z eskortą policyjną na MPP często bywały problemy pod kątem utrzymania sensownego tempa, nie inaczej było i tym razem. Dopóki za policją jechał samochód z fotografami wyścigu było z tym OK, ale gdy przed Jastarnią (gdzie na trasę wyszedł mój brat z rodziną, akurat będący tu na wakacjach - dzięki!) ów samochód obsługi medialnej zjechał to policja wyraźnie przyspieszyła do poziomu 35, a później już pod 40km/h, przez co peleton szybko zaczął się rwać, co natychmiast wykorzystywali kierowcy wcinając się między rowerzystów. Przesunąłem się więc na czoło peletonu i podjechałem do policjantów prosząc o zwolnienie i odtąd już 30km/h nie przekraczali. Ale i to nie wystarczyło by powstrzymać kierowców, niestety kultura drogowa w Polsce ciągle jest na żenującym poziomie, pytałem się wcinającego się w peleton motocyklistę, dlaczego to robi to mi powiedział, że on nie będzie czekać aż przejedzie cała grupa i jadące za nią samochody. Bank rozbił kierowca osobówki, który widząc jadący w przeciwnym kierunku autobus wyprzedził i peleton i policję dosłownie na żyletki unikając czołowego zderzenia z owym autobusem, bo przecież jaśnie pan nie może czekać. Robienie takiego numeru jak bardzo niebezpieczne wyprzedzanie radiowozu policji to już nie tylko  nieodpowiedzialna brawura, ale i na Nagrodę Darwina się kwalifikowało, policja od razu go przyhaltowała.

Za rondem we Władysławowie kończy się eskorta - i od razu poszły konie po betonie! Kolejne 20-30km to okres formowania się grup, w czym wydatnie pomagają kaszubskie pagóreczki. Załapałem się do grupki razem z Danielem z naszego forum, który debiutował w ultra jako bardzo młody chłopak na pierwszym Podróżniku, a teraz po ponad 10 latach wrócił do intensywnego jeżdżenia i któremu trochę pomagałem w przygotowaniach do MPP. Zachęcanie ludzi do ultra  i obserwowanie jak później przełamują własne bariery zawsze dawało mi masę frajdy, bo choć wielu osobom trudno w to uwierzyć to tak naprawdę nie jest to nic specjalnie elitarnego, jest to w zasięgu każdego jako-tako wysportowanego człowieka, trzeba tylko wierzyć we własne możliwości i być gotowym pocierpieć, dlatego właśnie głowa i nastawienie psychiczne są w tym najważniejsze. W przypadku Daniela było widać, że jest forma, czyli ta "kolarska noga", bez problemu utrzymywał się w grupce, gdzie ja już musiałem się żyłować by utrzymać koło. Bo nasza grupka cisnęła solidnie, średnia oscylowała koło 31km/h, w czym pomagał korzystny wiatr. Pierwsze 200km tego maratonu to zawsze dość szarpana jazda, grupki nieustannie się tasują - a to na kolejnych podjazdach odpuszczają ci dla których tempo jest za mocne, a to dołączają ci którzy odpadli z grupek przed nami. A przy tak dużej liczbie zawodników na starcie jak w tym roku owa fluktuacja w składzie grupek była wysoka.


Gdzieś w okolicach 120-130km przykre wydarzenie, doszło do scysji zawodnika z naszej grupki z kierowcą wkurzonym tym że nie może łatwo nas wyprzedzić na wąskiej drodze, jeden i drugi się dość agresywnie zachowywali, sam tego nie widziałem, bo akurat jechałem na końcu grupki, ale ci co to widzieli później wspominali, że i kolarz się za mocno nakręcił, pluł na samochód itd. Ale takie sytuacje choć niepotrzebne się czasami zdarzają, gdy ludzi za bardzo poniosą nerwy, natomiast w tym wypadku kierowca już przegiął po całości, bo w końcu gdy mu się udało wyprzedzić naszą grupkę postanowił się odegrać i złośliwie i z pełną premedytacją dość ostro zahamował, przez co niespodziewający się tego rowerzysta uderzył w samochód i się przewrócił. Przy zderzeniu pękła też klamkomanetka w rowerze, co w konsekwencji zmusiło zawodnika do wycofu. Mieliśmy paruminutową przerwę, ale szczęście w nieszczęściu, że samemu zawodnikowi nic poważnego się nie stało, choć jak wspominałem przez awarię sprzętu musiał zakończyć jazdę maratonu. Już po zakończeniu imprezy dowiedziałem się, że policja wezwana na miejsce wypadku za winnego uznała kierowcę i ukarała go wysokim mandatem 3000zl. I w mojej opinii bardzo słusznie, bo zupełnie inny ciężar gatunkowy ma jakaś pyskówka, w której wina była po obu stronach, niż użycie ważącego tonę samochodu jako swoistej broni przeciw rowerzyście, a to zrobił ów kierowca złośliwie ostro hamując, to się mogło skończyć dużo gorzej niż uszkodzeniem roweru.

Tak od około setnego kilometra zaczęło też popadywać, z początku to ledwo co siąpiło, ale wraz z upływem kilometrów deszcz robił się coraz bardziej odczuwalny. I tak w rejonie Egiertowa, koło 140km zgodnie z moim założeniem by słuchać własnego organizmu odpuszczam jazdę z konkretnie cisnącą grupką Daniela, żeby ubrać kurtkę od deszczu, bo już powoli marznąć zaczynałem, a wiedziałem, że jak za długo ten moment odwlekę to kara będzie wyższa niż utrata grupy, której efektywność przy rosnących opadach będzie stopniowo maleć. Na tym samym przystanku zatrzymał się Michał Chrostowski, który zmieniał szkła w okularach, krótki kawałek za Egiertowem jechaliśmy wspólnie, było gołym okiem widać jaki spory postęp zrobił przez ostatni rok. Dalej kręciłem głównie solo, choć przy tej frekwencji dalej dość często się ludzi spotykało. 

Przesadziłem też trochę z brakiem postojów (owo skrajne ciśnienie to jest na każdym maratonie znak firmowy u prawie wszystkich zawodników, przez pierwsze 200km to nawet postój na głupie 2min jest traktowany jak utrata niepodległości, podczas gdy po 700-800km w nogach to już nawet godzinny postój niewielu poza czołówką rusza ;)). Próbowałem dociągnąć na raz do Kwidzyna koło 235km, bo tam i tak miałem w planach stawać na jedzenie na ciepło, więc przy okazji kupiłbym wodę bez konieczności dodatkowego postoju. A na starcie miałem tylko 2 litrowe bidony z piciem, bo tym razem nie brałem bukłaka (co sumarycznie było dobrą decyzją, bo poza tym jednym początkowym odcinkiem mi owe dwa litry wystarczały na przeskoki pomiędzy popasami). Ale już mnie suszyć zaczynało, więc w Pelplinie przypominając sobie, że miałem słuchać własnego organizmu staję w końcu na tankowanie, bo koszt jazdy kolejnych 35km bez wody szybko bym zapłacił i byłby dużo wyższy niż te parę minut poświęcone na zakupy. Za Pelplinem spotykam Wyciora, na chwilę stajemy, bo Tomkowi obluzowała się lampka. I znowu tradycji stało się zadość, od ładnych paru lat na MPP udaje nam się pojechać jakiś kawałek, tym razem wspólnie dojechaliśmy do Kwidzyna, w międzyczasie deszcz już konkretnie się rozkręcił, choć w samym mieście odpuścił i mieliśmy nadzieję (o święta naiwności!), że to już koniec opadów, bo prognozy przed startem pokazywały, że koło zmierzchu deszcz miał się skończyć

W Kwidzynie zgodnie z planem staję na Orlenie na jedzenie na ciepło, zjadłem hamburgera i jeszcze ćwiartkę pizzy, której już nie był w stanie wcisnąć inny zawodnik. Cały postój zajął koło 20min, sensownie się zregenerowałem. Natomiast sumarycznie ów postój kosztował mnie koło 30min, bo zaraz po ruszeniu zorientowałem się, że zapomniałem przelać do bidonów wodę, którą na stacji kupiłem ;). Zjeżdżam więc na kolejną stację, ale gdy ruszam okazuje się, że przednia przerzutka nie wrzuca mi na dużą tarczę. Co się okazało? Przerzutka Di2 obluzowała się na śrubie i nieco przesunęła. Była to tylko i wyłącznie moja wina i niechlujstwo, bo dałem tam jakąś dziadowską śrubę, która teraz się zjechała i nie byłem w stanie jej ani odkręcić, ani dokręcić. Przez chwilę stanęło przede mną widmo powtórki z rozrywki, czyli z TCR, gdzie przerzutka padła mi dzień przed startem i całe 4700km z masą gór musiałem jechać bez przedniej przerzutki (co było niesamowicie upierdliwe), ale udało mi się na chama przesunąć przerzutkę ręką na pozycję w której wchodziła duża tarcza i o dziwo ta samoróbka wytrzymała mi do końca trasy. 

Kawałek za miastem dojeżdżam do Tadka Baranowskiego, który mnie mijał gdy kupowałem wodę i zaraz dopada nas potężna ulewa, to już była ściana wody. I to trzymało długi kawałek, koło 2h. Padało na tyle intensywnie, że pomimo dość wysokiej temperatury (13-15'C) wolałem nie ryzykować i stanąłem na przystanku by się przebrać w ciepłe ciuchy. I to była bardzo dobra decyzja, bo odtąd zaczęło mi się świetnie jechać; poza deszczem były dobre warunki - noc ciepła, 12-13 stopni i prawie cały czas wiatr w plecy. A jaka to była przyjemna odmiana po wycieńczających upałach na bałkańskim odcinku TCR, gdzie na podjazdach w ponad 40 stopniach nieraz mi farba z nosa poszła; tam się strasznie męczyłem, natomiast jazda w deszczach zawsze była moim FORTE ;)). Z Tadkiem mijaliśmy się tak do Nowego Miasta Lubawskiego (300km), gdzie docieramy już po ciemku; tutaj Tadek planował postój w cieple, ja natomiast czułem się dobrze i nie marzłem więc pojechałem dalej i na popas stanąłem na Orlenie w Żurominie (350km). Tu już było widać, że wiele godzin jazdy w deszczu (w tym kilka w silnych opadach) zaczyna zbierać swoje żniwo wśród maratończyków, na stacjach nie brakowało przemarzniętych i trzęsących się z zimna kolarzy, pojawiają się pierwsze DNF-y, których do świtu będzie już znacząca liczba.

Do tego u wielu zawodników zaczęły się pojawiać się typowe dla deszczu problemy techniczne z elektroniką, przede wszystkim z zalanymi lampkami czy nawigacjami, iluś zawodników musiało robić dłuższe postoje w cieple, żeby nie ryzykować ładowania nawigacji na deszczu, innym z kolei puszczały nie do końca wodoodporne torby, w których zalewało im zapasowe ogniwa do lampek, tez i przypadki zwarć ogniw były. Nie będę tu wygłaszać żadnych mądrości odnośnie przygotowania sprzętu do jazdy w deszczu, bo jako znany na naszym forum z przemądrzałości "ekspert od wszystkiego" na TCR całkowicie się skompromitowałem, zamieniając jazdę tej imprezy w Wielką Improwizację, a i tutaj ta akcja ze zjechaną śrubą od przerzutki dała pokaz moich niemałych możliwości w tym temacie ;)). Tym razem dopisało mi szczęście i obeszło się bez żadnych problemów, sprzęt działał jak powinien.

Za Żurominem deszcz się uspokoił, co prawda padać nie przestało, ale solidne opady przeszły w mniej intensywną mżawkę i tak trzymało jeszcze wiele godzin, do samego świtu. Złapałem tu dobry rytm, powoli zacząłem nadrabiać dystans do ludzi przede mną;  w takiej pogodzie zdecydowanie wolałem jechać solo, bo IMO jazda grupą przy deszczu nic nie dawała, bo i tak się na kole jechać nie dawało ze względu na spray spod kół, natomiast dochodziły upierdliwości szarpanego tempa i oślepianie tylnych lampek odbijających się od wody. Kawałek przed Wyszogrodem spotykam Tomka Iwanka - okazało się, że na deszczu padła mu lampka, na szczęście Jędrucha pożyczył mu swoją zapasową, może nie za mocną, ale ważne, że dawało się na niej dalej jechać. Przed mostem na Wiśle spotykamy Cokemana, który namierzył mnie na monitoringu i wyjechał pokibicować. To świetnie oddaje magię naszego forum - że komuś chciało się w środku nocy wyjechać w tak fatalną pogodę i zrobić w deszczu 170km, tylko żeby przybić piątkę paru znajomym. Dzięki za ten bardzo miły gest! Kawałek pojechaliśmy wspólnie, ale Michał jechał na trekingu, więc trudno było mu utrzymać nasze tempo, tak po ok. 10km żegnamy się, a Michał rusza na spotkanie kolejnych zawodników. Na trasę MPP w świętokrzyskim rejonie planował też wyjechać Transatlanyk, niestety akurat mu się trafił ślub w rodzinie i nie dało rady.


Na kolejny postój zatrzymuję się na Orlenie w Żyrardowie po 500km, chwilkę po mnie przyjeżdża Tomek Iwanek i wjeżdżając na stację na śliskiej nawierzchni notuje bolesną wywrotkę na bok, mocno obtłukując i obcierając się z boku; taki duży minus jazdy w deszczu, że niestety czasem się takie akcje zdarzają. Na stacji okazuje się, że dogoniłem tu mocno już okrojoną grupkę Daniela, którą ostatni raz widziałem 350km temu w Egiertowie, było widać, ze towarzystwo jest już konkretnie ujechane. Stacja wyjątkowo dziadowska, nic poza hot-dogami nie było, nawet kibel był nieczynny i trzeba było latać w krzaki. Więc długo tu nie zabawiłem, ruszam z 5min po grupce Daniela, po chwili dojeżdża Tomek Iwanek - okazuje się, że padła mu i ta druga pożyczona lampka od Jędrka (prawdziwa kumulacja pecha na tym maratonie!), więc daję mu swoją dość silną czołówkę, którą wiozłem jako zapasowe oświetlenie. Grupkę Daniela doganiam kawałek dalej pod Mszczonowem i jakiś kawałek jechaliśmy wspólnie. 

Niestety u Daniela zaczęły się nasilać problemy żołądkowe, czego przed startem maratonu najbardziej się obawiał. Coraz trudniej było mu utrzymywać tempo grupy, więc doradziłem Danielowi, żeby dał chwilę odpocząć żołądkowi leżąc na przystanku, no i generalnie trochę odpuścił, zmniejszył tempo, wtedy łatwiej idzie trawienie. I tak też koło świtu Daniel zrobił - duże brawa za to, że udało się przełamać ciężki kryzys na tym maratonie, wrócić do gry i w efekcie ukończyć MPP (który dla Daniela był pierwszym 1000km w życiu) z bardzo przyzwoitym czasem poniżej 60h.

Z bodajże 4-os grupką pojechałem jeszcze kawałek, ale że w Odrzywole zjeżdżali na Orlen to dalej pociągnąłem już solo, bo jeszcze nie potrzebowałem odpoczynku. Za Przysuchą kończy się płaskie Mazowsze i zaczynają hopki Gór Świętokrzyskich, kawałek dalej mija doba jazdy przez którą przejechałem 633km, poprawiając swój rekord dobowy o dobre 25km, jednym słowem jest dobrze, to też pokazuje, że poza deszczem warunki do jazdy w tym roku były naprawdę dobre.


Ale zaczynam już czuć zmęczenie, popas robię w Zagnańsku (znanym z Dębu Bartek, który był przy samej trasie maratonu); kolejny odcinek to już konkretne podjazdy, m.in. przecinamy parabolę Łysej Góry i zaliczamy część podjazdu na Święty Krzyż. Po tym odcinku nóżki już mam miękkie i czuję, że powoli zaczyna ze mnie schodzić powietrze jak ze starej dętki ;)). Ale inni mają jeszcze gorzej, gdzieś w tym rejonie trasą maratonu, ale w przeciwnym kierunku jedzie Damian Pazikowski, który potem na Stravie napisał o tym, że wszystko poszło zgodnie z jego planem i ten wycof planował od samego początku, co na mecie wprawiło w dobry humor wielu zawodników ;))

Kolejne 100km już coraz bardziej zaczynałem zdychać - tempo siadło, coraz mocniej muliła senność, co zaowocowało paroma zupełnie niepotrzebnymi postojami, które nic poza stratą czasu nie wnosiły. Wreszcie solidnie już wypruty dociągam koło 17 na stację BP w Koszycach (805km), gdzie planowałem ostatni większy postój przed górami. Stacja niby BP, ale jest tu takie samo dziadostwo jakie zawsze było, gdy jeszcze nazywała się Huzar. Na ciepło nic poza hot-dogami nie było, chcąc nie chcąc zamówiłem dwa duże, ale syfne to tak było, że połówki drugiego już nie dałem rady wciągnąć. Jest tu obok restauracja, tam można było zjeść normalny obiad, ale to już oznaczałoby stratę ponad godziny. Ale i tak poleciało mi tu blisko 40min, bo właśnie tu złapałem największy dołek na maratonie, bardzo ciężko było się zebrać do dalszej jazdy, Dobijała perspektywa tego co mnie czekało, wiedziałem, że górski odcinek to będzie kawał rzeźni. 8 stówek już w nogach, a tu trzeba będzie jechać drugą noc z rzędu (a już tutaj senność mnie składać zaczynała) i do tego z okazji 10-tej jubileuszowej edycji w tym roku była najtrudniejsza trasa w historii MPP, z masą bardzo ostrych ścianek, na których nie wypadało mi odpuszczać, bo przecież jeszcze ani razu na MPP nie podprowadzałem, czyli:

Reputacja!
I gdy tak rozmyślałem po co się tak męczyć to przypomniałem sobie jeden z moich ulubionych filmów, czyli piękną baśń "Stardust" i występującą tam postać Kapitana Shakespear'a, który przez całe życie musiał dbać o reputację nieustraszonego zabijaki. Postać kapitalnie zagrana przez Roberta de Niro, który słynąc z ról wielu twardzieli dał jej jeszcze dodatkowego smaczku. Bo tak naprawdę to Kapitan był człowiekiem gołębiego serca kochającym przebierać się w damskie ciuszki i tańczyć w rytm kankana :))


I tak to mniej więcej prezentowała się moja sytuacja przed górami ;)) Tak naprawdę w głębi serca to bym chętnie jak biały człowiek powpychał te podjazdy, poodpoczywał, pospał, ale w uszach dzwonił mi tekst Kapitana "Reputation, you know. Lifetime to build, seconds to destroy". Po tym jak tyle lat i energii poświęciłem na budowę swojej reputacji jako tego co się najgorszym podjazdom nie kłania to po prostu nie mogłem sobie pozwolić na żadne odpuszczanie, bo by na forum przez rok ze mnie łacha ciągnęli jak z Berkowicza w Ikei ;)))

Trochę humoru i dystansu do siebie samego świetnie pomaga by w takich chwilach kryzysu ustawić głowę do pionu, więc dalej ruszam z nową psychiką, z zawadiacką miną podkręcając wąsa - jak Kapitan w pełnej zgodzie ze swoją reputacją ;))


Po przejechaniu Wisły jeszcze 30km płaskiego i na początku drugiej nocy wjeżdżam w góry mając na ustach świetnie pasujący do tej chwili tekst zasłyszany niedawno na MRDP od bardzo zacnego zawodnika walczącego wtedy na 18% podjeździe pod Banicę, czyli:

Wóda, Dziwki, Koks!

I z taką właśnie ułańską fantazją już po ciemku wjeżdżam w zabójcze ścianki Pogórza Wiśnickiego, żadnej tam asekuracji, oszczędzania sił  i zdroworozsądkowego myślenia, co ma być to i będzie - jedziemy to na maksa, albo z tarczą, albo na tarczy, tertium non datur! A Pogórza od razu pokazują, że ich reputacja bynajmniej nie jest na wyrost, każda kolejna ścianka ma sekcje sporo ponad 10%. Bodajże trzecia w kolejności mocno mnie zaskoczyła, już ledwo się turlam na 15% i przed sobą widzę wyłaniający się z ciemności ostry zakręt, więc pewien jestem, że to już koniec górki, a tymczasem za zakrętem nachylenie dowala do 20%, gdzie już trzeba walczyć o utrzymanie równowagi na rowerze ;). Podjazdy nie są tu jedyną trudnością, bo i zjeżdżanie po nocy bocznymi, wąziutkimi i mocno nachylonymi dróżkami to nie była bułka paryska, nie było tu mowy o prawdziwym odpoczynku, cały czas trzeba było jechać bardzo skoncentrowanym, mocno ściskając hamulce. Natomiast wjeżdżanie takich ścian miało jeden dość istotny bonus - zmuszało do wejścia na maksymalny dostępny poziom tętna (coś czego nie da nawet litr energetyka czy kawy), dzięki czemu senność, która jeszcze na 800km mocno mnie atakowała w górach zupełnie odpuściła. 

Po kilku ściankach króciutkie zakupy na Orlenie w Ujanowicach (885km) i wjeżdżam w Beskid Wyspowy słynący z najcięższych podjazdów w Polsce. Creme de la creme tego odcinka był podjazd pod Skiełek, z bardzo długim odcinkiem 20-22% nachylenia. Na dole wyprzedzam dwóch zawodników, którzy wpychali cały podjazd, zresztą jeden z nich jechał MPP na rowerze czasowym, który na pierwszych 800km pewnie jakieś bonusy dawał, ale w górach na takim sprzęcie było już sporo gorzej. Walka była sroga, ale udało się cały Skiełek wciągnąć kanonicznie - w korbach i bez zatrzymywania. Już na wypłaszczeniu u góry, gdy mijałem jakiś mały przysiółek zaatakowało mnie parę psów, bo na wielu wioskach ciągle kultywuje się obyczaj by na noc puszczać psy luzem żeby sobie pobiegały, a że za rowerami zawsze biega im się najlepiej, więc takiej okazji nigdy nie odpuszczają :)). Z czego jeden kundel był wyjątkowo wredny, co mi się go udało odgonić i wsiadałem na rower by jechać dalej to ten znowu ruszał do ataku. A gdy w końcu udało mi się wyjechać z przysiółka to się okazało, że ten skubaniec okrążył od tyłu chałupy i wyleciał na drogę powyżej tej osady! Ale sumarycznie powinienem być wdzięczny tej ekipie sierściuchów, bo skutecznie zadbała o to bym nie przysypiał i by mój poziom tętna utrzymywał się w wysokich zakresach ;))

Kawałek dalej była kolejna rzeźnicka ściana, czyli podjazd pod wielki krzyż w Młyńczyskach, tutaj płacę cenę za wciągnięcie Skiełka. Już na pierwszej, łagodniejszej części (w przypadku tej klasy podjazdów łagodne to jest nachylenie 10% ;)) czuję jak łapie mnie skurcz w prawej nodze, myślałem, że już będzie game over i jednak będę musiał pchać, bo przy skurczu nie ma cudów i "dwudziestki" się nie przepchnie. Ale przesunąłem się maksymalnie na bok, by przenieść główne obciążenie na lewą nogę i jadąc wygięty jak żydowski paragraf jakimś cudem dałem radę tę górę wjechać, całe szczęście, że w kolarstwie nie ma not za styl ;)). Z bardzo ostrych ścian został mi jeszcze Wierch Młynne, ale to już jest jedna liga niżej niż Skiełek i Młyńczyska, więc jakoś to poszło. Po zjeździe już się robi sporo łatwiej, bo podjazd na przełęcz Knurowską jest łagodny i ciągnie się wiele kilometrów, więc można się było co nieco zregenerować po rzeźniach Beskidu Wyspowego. Zjazd na Podhale bardzo kręty, więc hamulce są cały czas w użyciu, na dole zauważam, że prawa klamka przestała mi do końca odbijać. Pokręciłem z tym z 10km, ale jako że coś drętwo się kręciło to robię inspekcję roweru i widzę, że tylne koło w ogóle się nie kręci - tłoki hamulca przestały się cofać i w efekcie klocki trą o tarczę. Nie miałem czasu ani chęci waflować się z tym po nocy, więc po prostu zdjąłem klocki uznając, że pozostałe do mety 40km z dwoma większymi zjazdami spokojnie ujadę z jednym hamulcem.

Podjazd pod Dursztyn prawdziwie magiczny, ciemną nocą jadę wśród gęstych mgieł, gdy nagle nade mną rozjaśnia się niebo i wychodzi piękny księżyc, zdjęcie niestety zupełnie nie jest w stanie oddać magii tej chwili:


Zjazd na Łapsze po wąziutkiej drodze z sekcją +15% z tym moim jednym hamulcem był emocjonującym przeżyciem, po tym ruszam na Łapszankę, gdzie powoli zaczyna świtać, dzięki czemu ponownie mam przepiękne widoki chmur ścielących się u stóp Tatr. Takie chwile jak na Dursztynie czy Łapszance to jest właśnie najwspanialsza nagroda za przetrzymanie nocy na rowerze, po to z pewnością warto było pocierpieć. Było tak pięknie, że nie mogłem sobie odmówić krótkiego postoju i kilku zdjęć. 


Z Łapszanki meta już w zasięgu, zostaje jeden zjazd i długi podjazd na Głodówkę z ostrzejszą sekcją w Brzegach. Na metę docieram parę minut przed 7, a jako, że już byłem ostro ujechany to trochę smęciłem orgom, że taka trudna ta trasa w tym roku, ale Michał Więcki zgasił mnie moim własnym tekstem, że przecież "MPP to nie jest impreza dla francuskich piesków" i trudno się z tym nie zgodzić :)). Dojechałem z czasem 45h56min co dało mi 6 pozycję na 196 zawodników, którzy stanęli na starcie; bardzo zadowolony byłem, bo był najlepszy wynik jaki uzyskałem w historii swoich startów na MPP. Założenie by jechać wsłuchując się w swój organizm dobrze zagrało, blisko 80% trasy przejechałem solo, dzięki czemu dobrze rozłożyłem siły, nie przegiąłem w pierwszej części i na drugą zostało mi sporo energii. Polecam też jazdę TCR jako formę przygotowania do MPP - to naprawdę działa! :P


Na mecie tradycyjnie doskonała atmosfera, oklaskiwanie kolejnych znajomych kończących maraton, wysłuchiwanie masy ciekawych opowieści i przygód jakie mieli inni zawodnicy na trasie. No i oczywiście JEDZENIE, bo jak pisałem na wstępie po to właśnie się jeździ takie imprezy ;)). Garmin pokazał mi na tej trasie 22 500 spalonych kalorii, więc miejsce na 2 dwudaniowe obiady, kilka deserów i parę przekąsek spokojnie udało się wygospodarować. A we wtorek jako, że była piękna pogoda, a na maratonie szczęśliwie obeszło się bez kontuzji to tradycyjnie pojechałem jeszcze bardzo przyjemną trasę do Krakowa, dalej z tylko jednym hamulcem, bo po cofnięciu tłoków okazało się, ze hamulec jest zapowietrzony ;)

Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 1009.90 km AVS: 24.60 km/h ALT: 10766 m MAX: 69.60 km/h Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 10 lutego 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, CANYON 2025, Wycieczka
Jeden z najbardziej prawdziwych cytatów z "Władcy Pierścieni" to tekst Bilba: "To niebezpieczna rzecz, Frodo, wyjść za próg domu. Wstępujesz na Drogę i jeśli nie powstrzymasz swoich stóp, nie wiadomo, dokąd cię może ponieść". Wypisz wymaluj historia tego wyjazdu 😆

Zgodnie z planem miałem jechać do Poznania. Początek nadspodziewanie mroźny, aż do Sochaczewa trzymało kolo - 9'C, mróz odpuścił dopiero koło 11.


Założeniem tej trasy była jazda z wiatrem, więc postawiłem na najlepszą drogę w Polsce do tego typu wyjazdu - czyli DK92. Ta krajówka jest niemal w osi wschód - zachód przez 300km do Poznania, więc przy wschodnich i zachodnich wiatrach trzymamy idealnie kierunek. Do tego trasa jest stricte nizinna i prowadzi niemal caly czas po odkytych, rolniczych terenach, więc nic nie blokuje wiatru. Od Sochaczewa jedzie się elegancko, a od Łowicza to już bajka, nie brakowało odcinków z przelotową koło 35km/h. Na drogowskazach pojawia się Świecko i to powoduje, że maksyma Bilba zaczyna brać górę, Droga kusi coraz mocniej 😄. Więc na postoju w Kłodawie zmieniam trasę i postanawiam dać się ponieść Drodze.




"Titanic" pod Koninem ;))


DK92 tak mniej więcej do Konina jest wygodna do jazdy, ruch solidny, ale przy poboczu to nie tragedia. Natomiast odcinek z Konina do Poznania, szczególnie w dzień powszedni i w godzinach szczytu to już inna rozmowa - to można powiedzieć szosa dla koneserów mocnych wrażeń, typu pociągi 10 tirów. Rzadko już tak jeżdżę, ale swego czasu zdobyłem na rowerze "skalpy" z paru najbardziej hardkorowych szos w Polsce jak stara zakopianka, szosa krakowska, czy DK8 z Białegostoku do Augustowa, tutaj były podobne klimaty 😉


Dopiero po długim odpoczynku w Macu w Swarzędzu się to uspokoiło, a za Poznaniem już luzik. Noc piękna i księżycowa, ale to oczywiście oznaczało solidny mróz, od Świebodzina już koło - -7-8'C. Tak więc jeśli ktoś myśli że to był wyjazd typu "z wiatrem to i śmieci polecą" - to nic z tych rzeczy, jechalo się szybko, ale pogoda potrafiła ukąsić. Za Świebodzinem dostałem mocno w kość, tam moja trasa odbijała sporo na południe i miałem dużo bocznego wiatru, a wschodnie wiatry zimą niemal zawsze są lodowate, więc przy tych -8'C zmarzłem na kość, tak że aż ze 20km musiałem jechać w puchówce, którą zabieram tylko na postoje.


Nocą nNad Bobrem:


Niemiecki odcinek już za dnia, aż do aglomeracji Berlina ladne tereny - lasy, jeziora, trochę hopek. Niestety z asfaltami straszna słabizna, nie tyle dziury co dużo falującego, nierownego asfaltu, do tego w paru miejscach bruki wysokiej klasy, takie na 10km/h 😉. Nie spodziewałem się że w Niemczech będzie z tym gorzej niż w Polsce, ale w landach byłego NRD szału nie ma. Gdybym wiedział że tak to będzie to wjechalbym do Berlina bardziej z polnocy, rowninami od Frankfurtu, nudniej ale szybciej i po lepszych asfaltach, bo przy ponad 500km w nogach i siedzeniu kiepski asfalt to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej...


Głodny już byłem solidnie, a żemiałem ze sobą kuchenkę więc odpaliłem sobie zupki chińskie. Ależ to smakowało! Restauracja z trzema gwiazdkami Michelina może się schować ;). Nie zna prawdziwego życia ten, kto po 500km w nogach nie wciągał takiego specjału ;))


Przez to wszystko zrobiło sie krucho z czasem i końcówka już była emocjonujaca, na dworzec dotarłem 20min przed odjazdem pociągu. Niby zapas czasu miałem, ale musiałem się przebić przez cały Berlin, gdzie było mnóstwo świateł. Do tego ostatnie 100km jechałem na zdychajacej baterii od Di2, planując Poznań nie wziąłem ladowarki, a w tych temperaturach szybko bateria zeszła, zresztą ona już chyba do wymiany się nadaje, bo słabiutko mi ostatnio trzyma. Więc na tych ostatnich 100km już dużo rzadziej niż normalnie zmieniałem biegi, w tym cały Berlin przejechałem ruszając spod świateł na biegu tak mniej więcej na 28km/h, co teraz solidnie czuję w kolanach 😉


Ale z pewnością było warto, a że nie wszystko poszło jak w planie - to miał rację Bilbo mówiąc że to niebezpieczna rzecz wyjść za próg domu i nie powstrzymać swoich nóg 😉
Zdjęcia z wyjazdu
<button>•••</button>

Dane wycieczki: DST: 649.37 km AVS: 28.32 km/h ALT: 2164 m MAX: 49.97 km/h Temp:-3.0 'C
Piątek, 17 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 1, czyli Chujowe Węgry
Ruszam z Bratysławy:


Nocka mocno dała w kość, niby plasko, tyle że na mrozie i cały czas pod wiatr, a na Nizinie Węgierskiej jest niemal caly czas odkryty teren, więc umeczylem się setnie. W czasie postoju na stacji za Balatonem (jedyna stacja calodobowa w tych omszałych Wegrzech, wiec by na nia się dostać musiałem wjechac na autostradę) orientuję się ze niedaleko mojej trasy znajduje się slynny wegierski Święty Graal. Przebijając się do niego pakuję się w straszny ujeb, nie do końca zmarznięte bloto i kałuże, zasyfiam mocno rower, by minąć błoto muszę się przebijać przez gęsty las pełen kolczastego krzalu.

Ale nic to - odnajduję Świętego Graala, czyli miejscowość Kutas, zapominam o walce z mrozem i wiatrem, to mi robi cały dzień 😆.


Końcówka już w Chorwacji, a konkretnie w Slawonii, bardzo mi przypadła do gustu, po 300km równin i dziurawych węgierskich asfaltow soczyste hopki były świetną odmianą. Cały dzień na mrozie, więc nie mogłem się doczekać chwili wejścia do śpiwora 😉

Koty zawsze na propsie ;))
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 403.20 km AVS: 23.02 km/h ALT: 2054 m MAX: 51.77 km/h Temp:-4.0 'C
Sobota, 21 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Ściana Wschodnia

Na Ścianę Wschodnią zawsze wracam z przyjemnością, szczególnie z dobrym wiatrem 😆. Jechało się elegancko, w nocy lekki mróz, w dzień lekko na plusie, odwiedziłem Świętą Górę Grabarkę i zalew Siemianówka, a w Michałowie żywą szopkę. Na granicy ciągle niespokojnie, na trasie minęło mnie dobre 50 wojskowych Starów. A na sam koniec piękne iluminacje świąteczne w Białymstoku.







Dane wycieczki: DST: 325.15 km AVS: 26.51 km/h ALT: 1427 m MAX: 46.58 km/h Temp:-1.0 'C
Piątek, 13 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Wilno na mrozie

Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉

Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie

Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆













Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 510.41 km AVS: 24.84 km/h ALT: 2700 m MAX: 49.82 km/h Temp:-6.0 'C
Niedziela, 1 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Zimowe Tatry

... czyli na przypale, albo wcale 😄
Jako że na weekend zapowiedziano dobrą pogodę w Tatrach - nie mogłem odpuścić takiej gratki by zobaczyć Tatry w zimowej szacie. Ruszam ze Skarżyska przed 14, do Suchedniowa towarzyszy mi Transatlantyk - dzięki za miłe spotkanie!
Niestety wiatr mam z poludnia - i tak było aż ponad 300km do Liptowskiego Mikulasza, z czego do Krakowa był to wiatr niewielki, natomiast za Krakowem zaczął już dawać w kość. Początek elegancki, w pięknym słońcu, ale gdy po 2h zaczyna się noc pojawiają się gęste mgły, takie, że gdy dojeżdżam do Krakowa jestem już cały mokry. Za Krakowem łapie mróz, gdy dojeżdżam do polskiego bieguna zimna, czyli Kotliny Orawskiej zaczyna solidnie trzepać, na termometrze często widać wartości kolo - 8'C. Są problemy z tylną przerzutką, mokra po tej mgle na mrozie szybko podmarza, trzeba ręcznie usuwać lód by wróciła normalna praca.

Świta za Chochołowem, przetrwanie 16-godzinnej grudniowej nocy to zawsze duży zastrzyk motywacji. Poranek choć bardzo zimny to i piękny, nie spodziewałem się że będzie aż tyle śniegu, droga na Oravice trochę zalodzona (ale ujdzie), na Kwaczanach porządnie odśnieżona, na wysokości 1000m jest już dużo śniegu, zastanawiam się co to będzie na trasie do Strbskego Plesa. Z Mikulasza (320km) ruszam z zaledwie godziną zapasu do pociągu (licząc średnią 20km/h, którą niełatwo w takich górach utrzymać, jazda pod wiatr i dotkliwy mróz wyssały ze mnie sporo sił, na takim zimnie mięśnie pracują dużo mniej efektywnie.

Na wysokości 1000m zaczyna się zabawa, okazuje się że droga do Strbskiego Plesa jest nieodśnieżona, jest dużo odcinków z gołoledzią, chwilami na szosie jest żywy lód. Jest klasyczna przeplatanka, na odcinkach gdzie świeci słońce daje się jechać, ale na wielu zacienionych fragmentach mam masakrę - lód, skorupy lodowe, odcinków z ubitym śniegiem niewiele.
Jednym słowem warunki zupełnie się nie nadają na rower szosowy, ale jak to mawiał Pawlak w Samych Swoich "kto mi zabroni spacerować z pastowanym kabanem po lesie?" 😁

W takich warunkach oczywiście jedzie się bardzo wolno, więc rychło mój zapas czasowy do pociągu spada do zera, więc byłem przekonany że się nie wyrobię i będę musiał wracać nocnym pociągiem do Warszawy. Ale na zjeździe ze Strbskego jest nieco lepiej, a od Tatrzańskiej Polanki niespodziewanie droga jest posypana solą i wraca normalny asfalt, co mnie uratowało.
Po zaliczeniu Zdziaru mam jeszcze 10min zapasu, więc postanawiam pojechać zgodnie z pierwotnym planem, czyli gorzystą drogą Oswalda Balcera, a nie skrócić przez Bukowinę do Poronina. Ale od Tatrzańskiej Jaworzyny znowu odcinek z lodem i do Zakopanego musiałem zasuwać z wywieszonym językiem, na dworzec wpadam ledwie 7min przed odjazdem, 😊
Trasa z gatunku mocnego hardcoru, ujechalem się niewąsko - ale z pewnością było warto, przeżycia i przepiękne widoki zostaną mi na dlugo









Zdjęcia z wyjazdu


Dane wycieczki: DST: 435.62 km AVS: 21.46 km/h ALT: 5685 m MAX: 58.18 km/h Temp:-2.0 'C
Sobota, 2 listopada 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Mroźna wizyta u rodziny

W święta zawsze warto spotkać się z rodziną, więc postanowiłem się wybrać do Komańczy by zobaczyć najslynniejszego bieszczadzkiego wilka 😊

Ten wyjazd to była klasyka kolarstwa martyrologicznego, dostałem fest w kość, już same parametry trasy jak na tę porę roku (wielki dystans i masa przewyższeń) były niewąskie, ale kluczowa była tu pogoda. Mróz złapał tak ok. 18 i trzymał do ok. 10 rano, w tym ladnych parę godzin poniżej -5'C, na liczniku rekordowo wskoczyło - 9'C. Pierwszy postój jeszcze na powietrzu z gotowaniem (już był mróz), później już odpuściłem i przeniosłem się na stacje. Na Orlen w Ustrzykach dojechałem siłą woli - w 4 koszulkach, dwóch kapotach i dwóch parach portek 😉

W końcówce ze 150km ścigania się z czasem by zdążyć na pociąg z Tarnowa i nadrobić czas stracony na zagrzewaniu się na stacjach w nocy. I gdy dotarłem na dworzec wypruty jak koń po Wielkiej Pardubickiej - okazało się że parówy z PKP dały na trasę do Krakowa zupełnie inny skład niż miał jechać. Wagonu w którym miałem miejscówkę w ogóle nie było, więc ledwo trzymając się na nogach musiałem sterczeć cały odcinek do Krakowa. Na PKP zawsze można liczyć, jedt to instytucja, która dba jak może by jej pasażerowie się nie nudzili 😉Faktyczna średnia yo 23,7kmh, bo jak widać po liniach prostych nowy Garmin mi się dwa razy wywalił...






Dane wycieczki: DST: 642.99 km AVS: 21.61 km/h ALT: 6284 m MAX: 66.96 km/h Temp:0.0 'C
Sobota, 12 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Ryga
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄






Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄





Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 743.22 km AVS: 26.39 km/h ALT: 2803 m MAX: 54.23 km/h Temp:4.0 'C
Piątek, 4 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Jesień na Mazurach

Pogoda w ten weekend była niespecjalna, ale Mazury wyglądały najsensowniej, więc postanowiłem się wybrać na dłuższą pętlę. Startuję przed północą z Ostrołęki, pierwsze nocne 130km jadę do Ełku pod wiatr, ale pociesza mnie fakt, że później zacznie mi pomagać. Temperatury i kolory już jesienne, ani razu nie było powyżej 10 stopni, ani razu nie wyszło słońce, ale właśnie taka pogoda dobrze oddawała nostalgię jesieni, cos a la "Dolina Muminków w listopadzie" 😉







Zdjęcia z trasy

A dla zainteresowanych - mój subiektywny test Garmina Edge 1050, test pod kątem moich dość specyficznych zastosowań, czyli jazdy długich dystansów. Wczoraj przejechałem trasę 350km po Mazurach, z Ostrołęki przez Ełk, Mikołajki, Nidzicę do Mławy. Jechałem z Edge 1040 Solar i Edge 1050 by porównać osiągi urządzeń, oba z najnowszymi wersjami firmware. Trzeba tu dodać, że po wprowadzeniu na rynek E1050 wypuszczono poważniejszą zmianę firmware do E1040, E840 i E540, która wprowadza kilka nowych rozwiązań z E1050, m.in. ulepszone planowanie kursów czy też zmianę algorytmu wyliczania nachylenia na podjeździe. Generalnie soft oba te urządzenia mają bardzo zbliżony - np. te same fonty, bardzo podobny układ ekranów. E1050 ma nieco przeprojektowane menu, ale nie są to duże różnice, raczej kosmetyka typu wygodniejsze przestawianie układu ekranów.

I ma też dość wkurzającą sprawę odnośnie układów profili, gdy mamy tych profilów więcej niż jeden - to po wyłączeniu i ponownym włączeniu urządzenie automatycznie ustawia się na pierwszy profil, a nie jak w E1040 na ostatnio używany, przy czym kolejności profilów nie można edytować, przynajmniej ja nie widziałem takiej opcji. Irytujące jeśli mamy jakiś poboczny profil typu dojazdy do pracy i np. na wyprawie przypadkiem zapomnimy zmienić któregoś dnia. Bo dalej obowiązuje fatalne rozwiązanie, że nie można edytować dystansów profilów, to się liczy od założenia profilów. Więc chcąc mieć policzony dystans np. wyprawy czy wielodniowego wyścigu trzeba na to stworzyć osobny profil. Tę fatalną opcję wprowadzono w E1030 i odtąd obowiązuje, wcześniej w E800 nie było profilów aktywności, tylko rowery, a dystans całkowity był w pełni konfigurowalny - co było niebo lepszym rozwiązaniem. A teraz żeby zmienić ten dystans profilu to już trzeba wyższej matematyki i edycji pliku .fit, a takich edytorów praktycznie nie ma, jak ostatnio szukałem to nic nie znalazłem.

Oba urządzenia dzielą też irytującego buga - w czasie używania urządzenia "na sucho", bez odpalonej aktywności regularnie się wywalają, czyli nagle urządzenie się wyłącza, a później włącza. A tego nie było w E1040, to weszło wraz z tą poważniejszą zmianą firmware. Więc jak to nieraz bywało wraz z nowym firmware Garmin coś fajnego wprowadził i jednocześnie odwalił kaszanę. Myślę, że jest nadzieja, że ten problem zostanie usunięty w nowszych wersjach softu. Na szczęście w trakcie odpalonej aktywności bug nie występuje, nie zanotowałem żadnego wywalenia podczas wielogodzinnej aktywności.

Zasadnicze różnice pomiędzy E1040 a E1050 są dwie - głośnik zastępujący dotychczasowy beeper oraz nowy typ ekranu o wyższej rozdzielczości.

Głośnik - jak dla mnie duże rozczarowanie. Sam pomysł niegłupi, natomiast wykonanie do niczego, bo wgrany układ dźwięków jest skopany. Przede wszystkim owe dźwięki są za ciche, też i za krótkie. Tutaj zwyczajnie dźwięki z beepera są dużo lepsze, bo wystarczająco głośne, co za tym idzie spełniają swoją główną funkcję, czyli informują użytkownika. A w E1050 dźwięki ostrzegające przed skrętem są na tle ciche, że można ich nie usłyszeć i jak nie patrzymy na ekran to przestrzelić zakręt. W E1040 były dwa ostrzeżenia - pierwsze na jakieś 180m przed skrętem, drugie na 50m, tutaj jest podobnie, z czego pierwszego ostrzeżenia prawie nigdy nie słychać, drugie jest już z reguły słyszalne, ale bardzo krótkie. Dźwięki o ukończeniu okrążenia też praktycznie niesłyszalne, start/stop też marniutko. I to wszystko nie jest kwestią hardware, bo głośnik ma wystarczającą siłę do emitowania dźwięków, problem jest w skopanych plikach audio do owego głośnika. Ale to też daje nadzieję, że w kolejnych wersjach softu może to naprawią.

Oprócz tradycyjnych dźwięków jest też możliwość włączenia komunikatów głosowych, znanych z nawigacji samochodowych. Działa to w języku polskim, jest do wyboru głos kobiecy lub męski, są różne opcje ustawień - dla komunikatów nawigacyjnych, wszelakich alertów itd. I tutaj już siła dźwięku jest wystarczająca, to już słychać. Tyle, że to nie każdemu odpowiada, dla mnie to już trochę za duża ingerencja w jazdę, szczególnie np. na maratonie, gdy musisz co skręt wysłuchiwać takich komunikatów z urządzeń paru innych zawodników.
Natomiast jest funkcja, która Garminowi naprawdę wyszła, niby zwykły gadżet - ale ile daje człowiekowi radości :lol: Mówię tu o dzwonku, naprawdę to jest fajnie pomyślane i działa jak potrzeba, sygnał jest wystarczająco głośny by spełniać swoje zadanie. Włączyć go jest łatwo - dwa kliknięcia w ekran, a jeśli mamy manetki Di2 lub pilota Edge - to jednym naciśnięciem guzika, bez odrywania rąk od kierownicy. Natomiast brakuje customizacji, żeby dało się tu wstawić własny sygnał dźwiękowy - to już byłby pełen sztos.
No i teraz do najważniejszej różnicy pomiędzy urządzeniami, czyli ekranu. Róźnica jest widoczna gołym okiem - w E1050 po prostu sporo ładniej to wygląda; przede wszystkim jeśli chodzi o mapę - i wyższa rozdzielczość i odwzorowanie kolorów robią swoje. Np. o ile w nocnym układzie barw w E1040 już jest słabiutko z tą czytelnością mapy - to w E1050 działa to elegancko. Tutaj dla przykładu fotki:







Przy czym podświetlenie w E1050 na tych zdjęciach to było ustawione 0% (bo takiego absolutnego zera, żeby w ogóle nie działało to nie da się ustawić, aczkolwiek ustawiając suwakiem a nie przez menu można zjechać jeszcze trochę niżej na wartość powiedzmy "minusową", ale to już ledwo co widać), w E1040 na 20%.

Tak więc tutaj mamy odwrócony układ zużycia energii - E1050 mniej jej zużywa nocą niż dniem (choć to jeszcze od temperatur zależy, ja akurat miałem nocą ledwie 2-3 stopnie mniej niż za dnia), bo wymaga mniejszego podświetlenia. Natomiast z nastaniem dnia rolę się odwracają - już krótko po świcie urządzenie się robi za ciemne i trzeba włączyć podświetlenie. Pogoda na mojej trasie była pochmurna, słońce nie wyszło ani razu - i na te warunki wystarczyło mi podświetlenie 30%. Natomiast w dzień ekrany danych w z E1040, bez podświetlenia wyglądają nieco lepiej w E1040, natomiast w E1050 ze względu na podświetlenie znacznie mniej widać na ekranie śladów po palcach. Natomiast mapa na pewno działa wygląda lepiej w E1050, rozdzielczość swoje robi.



I w takich warunkach zużycie energii było dla mnie zaskakujące, okazało się, że bateria w E1050 radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Na starcie w E1040 miałem 92% baterii, na mecie po 350km miałem 67% (z czego dużo zjadło w nocy). A w E1050 na starcie 98%, a na mecie 66%, zużycie circa 10%/1000km. Co daje estymację dystansu bez ładowania w okolicach 1000km! A oprócz tego jest jeszcze tryb "oszczędzania baterii", gdzie można ustawić wygaszanie ekranu po 15 sekundach, testowałem to i działa dobrze - jedno kliknięcie wybudza ekran, też się sam wybudza przed skrętami.

Oczywiście trzeba tu mocno brać pod uwagę, ze ten mój test nie jest do końca obiektywny, ja jeżdżę na dość oszczędnych ustawieniach urządzenia, wielu bajerów nie używam, a poziom podświetlenia miałem tak ustawiony, by to był minimalny akceptowalny przeze mnie level. Też ja jechałem na ręcznym ustawieniu podświetlenia, co jest dość upierdliwe, dla urządzenia z takim typem ekranu wiele wygodniejsze jest przestawienie podświetlenia na "jasność adaptacyjną" - działa to bardzo przyzwoicie i wrzuca poziom podświetlenia który daje już pełen wypas. No i przede wszystkim pogoda - w E1050 w pochmurny dzień bez słońca to zużycie prądu będzie sporo niższe niż w dzień słoneczny. I tu bardzo ciekaw jestem jak to by wyglądało przy mocniejszym slońcu, jaki poziom podświetlenia by trzeba ustawić by ekran był widoczny? Też czym innym jest słońce w październiku czym innym słońce w lipcu, inny kąt padania słońca swoje robi, podobnie jak czas ekspozycji na owo słońce. To już widzę w swojej wersji solarnej E1040, że nawet w pełni słoneczny dzień w październiku/listopadzie to doładowanie solarne jest dużo mniej efektywne niż w lipcu.

A druga kwestia - to na ile obiektywne są dane o poziomie baterii w E1050. Bo mnóstwo współczesnych urządzeń przekłamuje te dane i powiedzmy od 30% w dół to już ta bateria schodzi bardzo szybko. Ale dotychczasowe Garminy pokazywały ten poziom baterii bardzo realnie nawet na dolnych zakresach, zobaczymy jak pokazuje go E1050 ze sporo większą baterią. Bo tu też mogą być spore przekłamania.
Tak więc to zużycie baterii jakie miałem na trasie w październiku, w pochmurny dzień, z czego 1/3 to była jazda nocą - w słoneczny dzień może wyglądać zupełnie inaczej.

Co do drobniejszych kwestii - w E1050 trochę inaczej wygląda ekran wysokościomierza, ten przejechany przez nas odcinek jest przysłonięty taką szarą linią, też kolory nieco zmieniono jak dla mnie gorzej to wygląda niż to co było w E1040, mniej to jest przejrzyste:





Natomiast poprawiono ClimbPro, wcześniej bardzo irytujące było, że 150m przed podjazdem wskakiwał ekranik z profilem i jeśli akurat droga skręcała (nierzadki przypadek szczególnie na bocznych drogach w górach) to trzeba się było szybko przerzucać na ekran mapy. A teraz wjeżdża ekranik podzielony na mapę i profil, więc nie ma takiej potrzeby. Do tego ekranik jest konfigurowalny, możemy przesunąć ręką i albo zwiększyć profil, albo mapę. Natomiast podobnie jak na ekranie wysokościomierza jest ta szara strefa pokazująca już przejechany odcinek. Natomiast pojazdy ClimbPro pojawiły się na mapie, są na śladzie zaznaczone na zielono, jest też widżet Climbpro, który pokazuje nam na mapie podjazdy niedaleko naszej lokalizacji.



I jeszcze kwestia zmiany algorytmu wyliczającego chwilowe nachylenie (to dotyczy obu modeli). Teraz wygląda to tak, ze urządzenie reaguje błyskawicznie na zmiany nachylenia drogi, natomiast też sporo mocniej skacze. Na krótkich górkach jak na Mazurach to sporo wnosi, bo tam w starym algorytmie to zanim nachylenie doszło do prawdziwych wartości to już się górka skończyła, natomiast na więskzych górach to już to skakanie może być problemem.
Zmieniła się też klasyfikacja wykrywania podjazdów ClimbPro, wcześniej były 3 stopnie i ten środkowy był dla mnie akurat, z grubsza to wykrywało podjazdy po 50m w pionie i większe. A teraz mamy aż 6 stopni, wzorowanych na kategoriach podjazdów Tour de France - kategoria HC "Poza Kategorią" oraz premie 1,2,3 i 4-tej kategorii. A oprócz tego jeszcze kategoria mniejszych podjazdów. Garmin to klasyfikuje mnożąc długość podjazdu w metrach przez średnie nachylenie w procentach i tak mamy:
Kategoria HC - 80 000 i więcej
Kategoria 1 - 64 000 i więcej
Kategoria 2 - 32 000 i więcej
Kategoria 3 - 16 000 i więcej
Kategoria 4 - 8 000 i więcej
Małe podjazdy - 1500 i więcej
Na polskie warunki - za duży IMO jest przeskok pomiędzy Kategorią 4, a małymi podjazdami. Małe to wystarczy 500m długości i 3% średniego nachylenia (to jest najniższy level od jakiego podjazd wchodzi do ClimbPro). To średnio wychodzą podjazdy po 15-25m przewyższenia, to już tego za dużo się zbiera i czasem dość śmieszne górki jak na tych Mazurach, gdzie mi wykryło aż 13 podjazdów, gdy miałem najniższe ustawienie i żadnego gdy miałem na Kategorię 4.. Natomiast 8000 punktów to już wymaga konkretnego podjazdu w okolicach ze 100m w pionie i więcej, więc ucina ileś podjazdów na poziomie 50m przewyższenia. Np. dla tegorocznej trasy MPP to przy ustawieniu na Kategorię 4 - to znalazło ledwie 13 podjazdów - 1 na Kaszubach, 1 na Jurze i trzeci to już była Marcyporęba. Tak więc stary system uważam tu za lepszy - to co nam Garmin wrzucił to się sprawdza może w Alpach, gdzie jest masa długich podjazdów, natomiast polska specyfika jest inna.

Dane wycieczki: DST: 352.15 km AVS: 26.21 km/h ALT: 2068 m MAX: 49.19 km/h Temp:7.0 'C
Piątek, 20 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Dookoła Tatr

...nieco dluższą drogą 😉
Startuję koło 21 ze Skarżyska, nocka nadspodziewanie zimna, koło świtu nawet do zera temperatura dochodziła. Ale dzięki temu w dzień miałem piękną wyżową pogodę na bardzo atrakcyjnym widokowo górskim odcinku.

Zmierzch łapie mnie za Lubowlą, przed północą krótki nocleg pod Popradem; przy 3 stopniach w worku biwakowym było wesoło 😄. Plan miałem taki by na wschód słońca wjechać na Śląski Dom, co się udaje, z podjazdu fantastycznie prezentują się poranne zorze, choć nad ranem zimnica była okrutna, na łąkach za Popradem trzymało koło zera stopni, ciepła herbatka pod Gerlachem smakowała wybornie. W niedzielę objeżdzam Tatry i wracam do Krakowa, niestety wywalił mi się Garmin i jak to prawie zawsze w takich wypadkach bywa - ucięło część śladu (faktyczna średnia to ok. 22,8km/h). Jako że na wyjazd zdecydowałem się w ostatniej chwili już nie było biletów kolejowych na rower, ale jakoś dało radę 😉

Przewyższenia wyszły srogie, więcej gór niż na niedawnym MPP, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Widać już coraz więcej oznak zbliżającej się jesieni, góry powoli zaczynają ubierać jesienne barwy















Dane wycieczki: DST: 684.89 km AVS: 20.93 km/h ALT: 8749 m MAX: 64.80 km/h Temp:12.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl