Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Jeden z najbardziej prawdziwych cytatów z "Władcy Pierścieni" to tekst Bilba: "To niebezpieczna rzecz, Frodo, wyjść za próg domu. Wstępujesz na Drogę i jeśli nie powstrzymasz swoich stóp, nie wiadomo, dokąd cię może ponieść". Wypisz wymaluj historia tego wyjazdu 😆
Zgodnie z planem miałem jechać do Poznania. Początek nadspodziewanie mroźny, aż do Sochaczewa trzymało kolo - 9'C, mróz odpuścił dopiero koło 11.

Założeniem tej trasy była jazda z wiatrem, więc postawiłem na najlepszą drogę w Polsce do tego typu wyjazdu - czyli DK92. Ta krajówka jest niemal w osi wschód - zachód przez 300km do Poznania, więc przy wschodnich i zachodnich wiatrach trzymamy idealnie kierunek. Do tego trasa jest stricte nizinna i prowadzi niemal caly czas po odkytych, rolniczych terenach, więc nic nie blokuje wiatru. Od Sochaczewa jedzie się elegancko, a od Łowicza to już bajka, nie brakowało odcinków z przelotową koło 35km/h. Na drogowskazach pojawia się Świecko i to powoduje, że maksyma Bilba zaczyna brać górę, Droga kusi coraz mocniej 😄. Więc na postoju w Kłodawie zmieniam trasę i postanawiam dać się ponieść Drodze.


"Titanic" pod Koninem ;))

DK92 tak mniej więcej do Konina jest wygodna do jazdy, ruch solidny, ale przy poboczu to nie tragedia. Natomiast odcinek z Konina do Poznania, szczególnie w dzień powszedni i w godzinach szczytu to już inna rozmowa - to można powiedzieć szosa dla koneserów mocnych wrażeń, typu pociągi 10 tirów. Rzadko już tak jeżdżę, ale swego czasu zdobyłem na rowerze "skalpy" z paru najbardziej hardkorowych szos w Polsce jak stara zakopianka, szosa krakowska, czy DK8 z Białegostoku do Augustowa, tutaj były podobne klimaty 😉

Dopiero po długim odpoczynku w Macu w Swarzędzu się to uspokoiło, a za Poznaniem już luzik. Noc piękna i księżycowa, ale to oczywiście oznaczało solidny mróz, od Świebodzina już koło - -7-8'C. Tak więc jeśli ktoś myśli że to był wyjazd typu "z wiatrem to i śmieci polecą" - to nic z tych rzeczy, jechalo się szybko, ale pogoda potrafiła ukąsić. Za Świebodzinem dostałem mocno w kość, tam moja trasa odbijała sporo na południe i miałem dużo bocznego wiatru, a wschodnie wiatry zimą niemal zawsze są lodowate, więc przy tych -8'C zmarzłem na kość, tak że aż ze 20km musiałem jechać w puchówce, którą zabieram tylko na postoje.

Nocą nNad Bobrem:

Niemiecki odcinek już za dnia, aż do aglomeracji Berlina ladne tereny - lasy, jeziora, trochę hopek. Niestety z asfaltami straszna słabizna, nie tyle dziury co dużo falującego, nierownego asfaltu, do tego w paru miejscach bruki wysokiej klasy, takie na 10km/h 😉. Nie spodziewałem się że w Niemczech będzie z tym gorzej niż w Polsce, ale w landach byłego NRD szału nie ma. Gdybym wiedział że tak to będzie to wjechalbym do Berlina bardziej z polnocy, rowninami od Frankfurtu, nudniej ale szybciej i po lepszych asfaltach, bo przy ponad 500km w nogach i siedzeniu kiepski asfalt to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej...

Głodny już byłem solidnie, a żemiałem ze sobą kuchenkę więc odpaliłem sobie zupki chińskie. Ależ to smakowało! Restauracja z trzema gwiazdkami Michelina może się schować ;). Nie zna prawdziwego życia ten, kto po 500km w nogach nie wciągał takiego specjału ;))

Przez to wszystko zrobiło sie krucho z czasem i końcówka już była emocjonujaca, na dworzec dotarłem 20min przed odjazdem pociągu. Niby zapas czasu miałem, ale musiałem się przebić przez cały Berlin, gdzie było mnóstwo świateł. Do tego ostatnie 100km jechałem na zdychajacej baterii od Di2, planując Poznań nie wziąłem ladowarki, a w tych temperaturach szybko bateria zeszła, zresztą ona już chyba do wymiany się nadaje, bo słabiutko mi ostatnio trzyma. Więc na tych ostatnich 100km już dużo rzadziej niż normalnie zmieniałem biegi, w tym cały Berlin przejechałem ruszając spod świateł na biegu tak mniej więcej na 28km/h, co teraz solidnie czuję w kolanach 😉

Ale z pewnością było warto, a że nie wszystko poszło jak w planie - to miał rację Bilbo mówiąc że to niebezpieczna rzecz wyjść za próg domu i nie powstrzymać swoich nóg 😉
Zdjęcia z wyjazdu
<button>•••</button>
Zgodnie z planem miałem jechać do Poznania. Początek nadspodziewanie mroźny, aż do Sochaczewa trzymało kolo - 9'C, mróz odpuścił dopiero koło 11.

Założeniem tej trasy była jazda z wiatrem, więc postawiłem na najlepszą drogę w Polsce do tego typu wyjazdu - czyli DK92. Ta krajówka jest niemal w osi wschód - zachód przez 300km do Poznania, więc przy wschodnich i zachodnich wiatrach trzymamy idealnie kierunek. Do tego trasa jest stricte nizinna i prowadzi niemal caly czas po odkytych, rolniczych terenach, więc nic nie blokuje wiatru. Od Sochaczewa jedzie się elegancko, a od Łowicza to już bajka, nie brakowało odcinków z przelotową koło 35km/h. Na drogowskazach pojawia się Świecko i to powoduje, że maksyma Bilba zaczyna brać górę, Droga kusi coraz mocniej 😄. Więc na postoju w Kłodawie zmieniam trasę i postanawiam dać się ponieść Drodze.


"Titanic" pod Koninem ;))

DK92 tak mniej więcej do Konina jest wygodna do jazdy, ruch solidny, ale przy poboczu to nie tragedia. Natomiast odcinek z Konina do Poznania, szczególnie w dzień powszedni i w godzinach szczytu to już inna rozmowa - to można powiedzieć szosa dla koneserów mocnych wrażeń, typu pociągi 10 tirów. Rzadko już tak jeżdżę, ale swego czasu zdobyłem na rowerze "skalpy" z paru najbardziej hardkorowych szos w Polsce jak stara zakopianka, szosa krakowska, czy DK8 z Białegostoku do Augustowa, tutaj były podobne klimaty 😉

Dopiero po długim odpoczynku w Macu w Swarzędzu się to uspokoiło, a za Poznaniem już luzik. Noc piękna i księżycowa, ale to oczywiście oznaczało solidny mróz, od Świebodzina już koło - -7-8'C. Tak więc jeśli ktoś myśli że to był wyjazd typu "z wiatrem to i śmieci polecą" - to nic z tych rzeczy, jechalo się szybko, ale pogoda potrafiła ukąsić. Za Świebodzinem dostałem mocno w kość, tam moja trasa odbijała sporo na południe i miałem dużo bocznego wiatru, a wschodnie wiatry zimą niemal zawsze są lodowate, więc przy tych -8'C zmarzłem na kość, tak że aż ze 20km musiałem jechać w puchówce, którą zabieram tylko na postoje.

Nocą nNad Bobrem:

Niemiecki odcinek już za dnia, aż do aglomeracji Berlina ladne tereny - lasy, jeziora, trochę hopek. Niestety z asfaltami straszna słabizna, nie tyle dziury co dużo falującego, nierownego asfaltu, do tego w paru miejscach bruki wysokiej klasy, takie na 10km/h 😉. Nie spodziewałem się że w Niemczech będzie z tym gorzej niż w Polsce, ale w landach byłego NRD szału nie ma. Gdybym wiedział że tak to będzie to wjechalbym do Berlina bardziej z polnocy, rowninami od Frankfurtu, nudniej ale szybciej i po lepszych asfaltach, bo przy ponad 500km w nogach i siedzeniu kiepski asfalt to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej...

Głodny już byłem solidnie, a żemiałem ze sobą kuchenkę więc odpaliłem sobie zupki chińskie. Ależ to smakowało! Restauracja z trzema gwiazdkami Michelina może się schować ;). Nie zna prawdziwego życia ten, kto po 500km w nogach nie wciągał takiego specjału ;))

Przez to wszystko zrobiło sie krucho z czasem i końcówka już była emocjonujaca, na dworzec dotarłem 20min przed odjazdem pociągu. Niby zapas czasu miałem, ale musiałem się przebić przez cały Berlin, gdzie było mnóstwo świateł. Do tego ostatnie 100km jechałem na zdychajacej baterii od Di2, planując Poznań nie wziąłem ladowarki, a w tych temperaturach szybko bateria zeszła, zresztą ona już chyba do wymiany się nadaje, bo słabiutko mi ostatnio trzyma. Więc na tych ostatnich 100km już dużo rzadziej niż normalnie zmieniałem biegi, w tym cały Berlin przejechałem ruszając spod świateł na biegu tak mniej więcej na 28km/h, co teraz solidnie czuję w kolanach 😉

Ale z pewnością było warto, a że nie wszystko poszło jak w planie - to miał rację Bilbo mówiąc że to niebezpieczna rzecz wyjść za próg domu i nie powstrzymać swoich nóg 😉
Zdjęcia z wyjazdu
<button>•••</button>
Dane wycieczki:
DST: 649.37 km AVS: 28.32 km/h
ALT: 2164 m MAX: 49.97 km/h
Temp:-3.0 'C
Czwartek, 23 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 6 - Królewski Etap
... czyli zimowa rzeźnia w Alpach jakiej dawno nie miałem 😆
Wyspałem się sensownie, ruszam jeszcze nocą, świt łapie mnie na podjeździe do Misuriny. Jest pochmurno, ale z przebiciami, gdy zza chmur przeglądają imponujące szczyty Dolomitów. W Misurinie mam dużo szczęścia bo widać slynne Tre Cime di Lavaredo, mozna powiedzieć wizytówkę Dolomitów. Jedzie się dobrze, bo jest parustopniowy mróz. Niestety psuje się to na zjeździe z Tre Croci do Cortiny, temperatura oscyluje kolo zera i zaczyna padać drobny deszcz ze śniegiem. Nie jest na tyle intesywny, żeby zmoczyć, ale szosą plynie masa wody. Więc zjeżdża się nieprzyjemnie, rychło wszystko (włącznie ze mną) jest usyfione, a co najgorsze mam mokre stopy, co przy tak niskiej temperaturze jest wyjątkowo niekomfortowe.


Długi podjazd na Falzarego wchodzi eleancko, to piękna przełęcz i mam szczęście, bo jest wiele przejaśnień, gdy Dolomity pokazują swoją najpiękniejszą twarz. Po zjeździe dojeżdżam do Arabby, gdzie robię popas w knajpie jedząc świętne spaghetti. Pod Pordoi jedzie mi się zauważalnie ciężej, ale to zrozumiałe, bo mam w nogach kolo 3000m w pionie na ledwie 100km. Pogoda coraz słabsza - duże zachmurzenie, opady (niżej śnieg z deszczem, wyżej śnieg). To tereny mocno narciarskie, slynny rejon Sella Ronda, więc co rusz mijam narciarzy szusujących tuż przy samej szosie. Do tego pozdrawia mnie iluś kierowców, cykają mi fotki, krzyczą "bravissimo" - daje to masę frajdy.


Końcówka na Pordoi już w gęstej mgle, zjazd ciężki - mokro, ślisko i dziadowski asfalt (szosy w Dolomitach delikatnie mówiąc nie powalają jakością). Trzeci dwutysięcznik dzisiejszego dnia to Passo Sella (2240m) i choć to relatywnie krótki podjazd (400m w pionie) to trzyma 9-11% i czuję to solidnie w nogach. Do tego w pewnym momencie czuję że korba zaczyna latać już na boki, myślałem że już będzie game over, ale jakoś się to uspokoiło, choć dobrze nie jest i przez ten problem coraz mocniej czuję kolano.

Na Sellę docieram o zachodzie słońca, myślałem, że już najgorsze za mną, bo czekał mnie dlugi zjazd. Ale to właśnie ten zjazd, a nie dystans czy wielka liczba przewyższeń sprawił, że był to jeden z większych hardkorów jakie w swoim rowerowym życiu przerabiałem 😉. Na górze były 2-3 stopnie mrozu, droga śliska z zaczynającym zalegać śniegiem, więc trzeba było zjeżdżać ostrożnie. Do tego szybko zrobił się duży ruch. Dotąd dziwiłem się że pomimo sezonu narciarskiego ludzi i samochodów było niewiele - teraz się dowiedziałem, że 90% z nich kumuluje się właśnie w tym rejonie Selva di Val Gardena i sąsiednich kurortów.
Ale najgorsze było przenikliwe zimno, ten zjazd to nawet jak na alpejskie realia prawdziwe monstrum - 37km i 1700m w pionie. I zjazd ma tak rzadki uklad, że nie ma nawet krótkiego kawałka pod górę (o który się cały czas modliłem), więc nie mogłem się nigdzie rozgrzać i na samym dole byłem daleko poza komfortem termicznym, choć na zimno jestem akurat dość odporny. Duży wplyw na ten brak komfortu miały mokre stopy, na mrozie, czy minimalnie powyżej zera to drastycznie obniża termikę, a ja musiałem tak jechać wiele godzin. Usyfiony też byłem od góry do dołu, ale miałem zakiszone na czarną godzinę suche skarpetki, więc na długi powrót do Polski będą jak znalazł. Dopiero na podjeździe na Brenner wróciłem do żywych, w drugiej części było ekstra - zeszły chmury, miałem gwiaździste niebo, więc i złapał mróz. Ale to długo niestety nie potrwało, w końcówce podjazdu znowu wróciła cała wilgoć i zjazd do Innsbrucka był bardzo zimny i wilgotny, choć na szczęście sporo krótszy niż ten z Selli.
Podsumowując - taka moja, czysto prywatna ocena tego jakie warunki pogodowe najbardziej "niszczą" na rowerze. Deszcz i jeszcze raz deszcz - i długo, długo nic 😉. Gdybym zamiast tego mokrego syfu lecącego z nieba i zostającego na szosie miał cały czas parustopniowy mróz, to pomimo niższej temperatury mialbym o niebo większy komfort termiczny. A deszcz w zestawieniu z zakresem temperatur 0-5 stopni to już bardzo wysoko zawieszona półka, która pokona każde, nie wiem jak drogie ciuchy. Ale jak zawsze - naciąłem się na prognozach, jeszcze wczoraj wieczorem gdy to sprawdzałem było tylko zachmurzenie, a nie opady, gdybym to wiedział to nie wybrałbym najcięższego górskiego wariantu, tylko szybciej zjechał na niższe wysokości.
Tym mocnym akcentem kończę swoją styczniową wyprawę. W 6 dni jazdy przejechałem 1560km i 16 660m w pionie, odwiedzając aż 7 krajów. Założeniem wyjazdu była spontaniczna wyprawa w styczniu, tak na przekór tym opiniom, że to najbardziej nierowerowy miesiąc, że można tylko czekać na wiosnę i kręcić na trenażerze. Ale wyprawa z mottem "Jak jest zima to musi być zimno!", a nie jakieś tam Sralpe czy wyspy dla Kanarków 😄. I polecam każdemu spróbować - to wbrew pozorom nie jest wcale tak trudne. Oczywiście nie w tym wymiarze kilometrowym, na pewno nie nie w Alpach, bo to już wymaga dużej wytrzymałości, ale generalnie jezdzenie na rowerze o tej porze roku, nawet pod namiot jest do ogarnięcia dla każdego. Trzeba tylko przestawić nieco własną głowę, cytując Mistrza Yodę "No! No different! Only different in your mind". Pasuje jak ulał do realiów zimowej jazdy 😉
Miałem masę frajdy na tym wyjeździe, najmilej wspominam dojazd nad Adriatyk i ten niesamowity kontrast śniegów Bośni, ze śródziemnomorskim klimatem chorwackiego Jadranu. A pod kątem jakości asfaltów - z tych 7 krajów bezprzecznie wygrywa Bośnia, nie wiem może akurat tak dobrze trafiłem, ale asfalty na mojej trasie były idealne. Rozczarowały mocno pod tym kątem Dolomity, widać, że zwyczajnie kiedyś dobra infrastruktura zaczyna się sypać.
Zdjęcia z wyprawy
... czyli zimowa rzeźnia w Alpach jakiej dawno nie miałem 😆
Wyspałem się sensownie, ruszam jeszcze nocą, świt łapie mnie na podjeździe do Misuriny. Jest pochmurno, ale z przebiciami, gdy zza chmur przeglądają imponujące szczyty Dolomitów. W Misurinie mam dużo szczęścia bo widać slynne Tre Cime di Lavaredo, mozna powiedzieć wizytówkę Dolomitów. Jedzie się dobrze, bo jest parustopniowy mróz. Niestety psuje się to na zjeździe z Tre Croci do Cortiny, temperatura oscyluje kolo zera i zaczyna padać drobny deszcz ze śniegiem. Nie jest na tyle intesywny, żeby zmoczyć, ale szosą plynie masa wody. Więc zjeżdża się nieprzyjemnie, rychło wszystko (włącznie ze mną) jest usyfione, a co najgorsze mam mokre stopy, co przy tak niskiej temperaturze jest wyjątkowo niekomfortowe.


Długi podjazd na Falzarego wchodzi eleancko, to piękna przełęcz i mam szczęście, bo jest wiele przejaśnień, gdy Dolomity pokazują swoją najpiękniejszą twarz. Po zjeździe dojeżdżam do Arabby, gdzie robię popas w knajpie jedząc świętne spaghetti. Pod Pordoi jedzie mi się zauważalnie ciężej, ale to zrozumiałe, bo mam w nogach kolo 3000m w pionie na ledwie 100km. Pogoda coraz słabsza - duże zachmurzenie, opady (niżej śnieg z deszczem, wyżej śnieg). To tereny mocno narciarskie, slynny rejon Sella Ronda, więc co rusz mijam narciarzy szusujących tuż przy samej szosie. Do tego pozdrawia mnie iluś kierowców, cykają mi fotki, krzyczą "bravissimo" - daje to masę frajdy.


Końcówka na Pordoi już w gęstej mgle, zjazd ciężki - mokro, ślisko i dziadowski asfalt (szosy w Dolomitach delikatnie mówiąc nie powalają jakością). Trzeci dwutysięcznik dzisiejszego dnia to Passo Sella (2240m) i choć to relatywnie krótki podjazd (400m w pionie) to trzyma 9-11% i czuję to solidnie w nogach. Do tego w pewnym momencie czuję że korba zaczyna latać już na boki, myślałem że już będzie game over, ale jakoś się to uspokoiło, choć dobrze nie jest i przez ten problem coraz mocniej czuję kolano.

Na Sellę docieram o zachodzie słońca, myślałem, że już najgorsze za mną, bo czekał mnie dlugi zjazd. Ale to właśnie ten zjazd, a nie dystans czy wielka liczba przewyższeń sprawił, że był to jeden z większych hardkorów jakie w swoim rowerowym życiu przerabiałem 😉. Na górze były 2-3 stopnie mrozu, droga śliska z zaczynającym zalegać śniegiem, więc trzeba było zjeżdżać ostrożnie. Do tego szybko zrobił się duży ruch. Dotąd dziwiłem się że pomimo sezonu narciarskiego ludzi i samochodów było niewiele - teraz się dowiedziałem, że 90% z nich kumuluje się właśnie w tym rejonie Selva di Val Gardena i sąsiednich kurortów.
Ale najgorsze było przenikliwe zimno, ten zjazd to nawet jak na alpejskie realia prawdziwe monstrum - 37km i 1700m w pionie. I zjazd ma tak rzadki uklad, że nie ma nawet krótkiego kawałka pod górę (o który się cały czas modliłem), więc nie mogłem się nigdzie rozgrzać i na samym dole byłem daleko poza komfortem termicznym, choć na zimno jestem akurat dość odporny. Duży wplyw na ten brak komfortu miały mokre stopy, na mrozie, czy minimalnie powyżej zera to drastycznie obniża termikę, a ja musiałem tak jechać wiele godzin. Usyfiony też byłem od góry do dołu, ale miałem zakiszone na czarną godzinę suche skarpetki, więc na długi powrót do Polski będą jak znalazł. Dopiero na podjeździe na Brenner wróciłem do żywych, w drugiej części było ekstra - zeszły chmury, miałem gwiaździste niebo, więc i złapał mróz. Ale to długo niestety nie potrwało, w końcówce podjazdu znowu wróciła cała wilgoć i zjazd do Innsbrucka był bardzo zimny i wilgotny, choć na szczęście sporo krótszy niż ten z Selli.
Podsumowując - taka moja, czysto prywatna ocena tego jakie warunki pogodowe najbardziej "niszczą" na rowerze. Deszcz i jeszcze raz deszcz - i długo, długo nic 😉. Gdybym zamiast tego mokrego syfu lecącego z nieba i zostającego na szosie miał cały czas parustopniowy mróz, to pomimo niższej temperatury mialbym o niebo większy komfort termiczny. A deszcz w zestawieniu z zakresem temperatur 0-5 stopni to już bardzo wysoko zawieszona półka, która pokona każde, nie wiem jak drogie ciuchy. Ale jak zawsze - naciąłem się na prognozach, jeszcze wczoraj wieczorem gdy to sprawdzałem było tylko zachmurzenie, a nie opady, gdybym to wiedział to nie wybrałbym najcięższego górskiego wariantu, tylko szybciej zjechał na niższe wysokości.
Tym mocnym akcentem kończę swoją styczniową wyprawę. W 6 dni jazdy przejechałem 1560km i 16 660m w pionie, odwiedzając aż 7 krajów. Założeniem wyjazdu była spontaniczna wyprawa w styczniu, tak na przekór tym opiniom, że to najbardziej nierowerowy miesiąc, że można tylko czekać na wiosnę i kręcić na trenażerze. Ale wyprawa z mottem "Jak jest zima to musi być zimno!", a nie jakieś tam Sralpe czy wyspy dla Kanarków 😄. I polecam każdemu spróbować - to wbrew pozorom nie jest wcale tak trudne. Oczywiście nie w tym wymiarze kilometrowym, na pewno nie nie w Alpach, bo to już wymaga dużej wytrzymałości, ale generalnie jezdzenie na rowerze o tej porze roku, nawet pod namiot jest do ogarnięcia dla każdego. Trzeba tylko przestawić nieco własną głowę, cytując Mistrza Yodę "No! No different! Only different in your mind". Pasuje jak ulał do realiów zimowej jazdy 😉
Miałem masę frajdy na tym wyjeździe, najmilej wspominam dojazd nad Adriatyk i ten niesamowity kontrast śniegów Bośni, ze śródziemnomorskim klimatem chorwackiego Jadranu. A pod kątem jakości asfaltów - z tych 7 krajów bezprzecznie wygrywa Bośnia, nie wiem może akurat tak dobrze trafiłem, ale asfalty na mojej trasie były idealne. Rozczarowały mocno pod tym kątem Dolomity, widać, że zwyczajnie kiedyś dobra infrastruktura zaczyna się sypać.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 246.47 km AVS: 18.06 km/h
ALT: 4579 m MAX: 62.86 km/h
Temp:-1.0 'C
Wtorek, 21 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 4, czyli Awarie
Wstaję już o 3.45, żeby zdążyć na pierwszy prom z wyspy Pag na stały ląd. Niepotrzebnie bawiłem się jeszcze z podłączaniem ładowania do Garmina i w efekcie okazało się że jestem bardzo na styk z czasem, bo na ok. 25km do promu były dwa ciężkie podjazdy po 150m. Ale że kolejny prom był dopiero za 1,5h,więc miałem silną motywację, by jechać to w trupa; na ostatnim zjeździe do promu pomimo nocy to w zakręty wchodziłem kolo 50kmh,by nie wytracac niepotrzebnie prędkości 😉. Ale grunt, ze zdążyłem!

Dzień sporo cięższy niż wczorajszy, ten fragment Jadranskiej Magistrali jest wprost najeżony podjazdami, na pierwszych 100km miałem 1400m w pionie, choć wyżej jak kolo 400m nie wjechalem, a na 150km to wyszło niewiele mniej niż cała górska końcówka MPP. Ale widokowo sztos, choć pogoda wymagająca, solidnie mnie zlało w Velebicie.

W tym rejonie tylna przerzutka Di2 przestaje wrzucać na lżejsze biegi, nie zawsze, ale wrzuca mocno wybiórczo, w dół schodzi OK. To jasny znak, że silniczek przerzutki zaczyna kucać, bo w górę kasety jest większy opór. Elektryka w 95% przypadków jest mniej awaryjne od mechanicznych przerzutek, ale jak już pada to kaplica, a brak możliwości zmieniania w górę to game over na takiej trasie. Długo w tym dłubałem, ale w końcu wydlubalem i zaczęło działać normalnie, choć możliwe że to tylko chwilowo.

Wyszedłem więc spod topora, ale co się odwlecze to nie uciecze... Od wczoraj jadę z trzaskami w pedale, byłem pewien że to zużyte bloki. Ale dziś trzaski zrobiły się mocniejsze, więc przeprowadziłem dokładną inspekcje - i okazało się że pękła korba!!! A konkretniej glowny krzyżak rozwarstwia sie na dwa, jeszcze jechać się daje, ake z kilometra na kilometr jest coraz gorzej,tylko kwestia czasu aż się to rozleci. Szansa jak na wygranie w totka, ale mi się udalo... Na wcześniejszym wyjeździe padl mi pedal, a zapiekl się tak, że musiałem wymienić korbę. I ta padla mi teraz, niestety to znana wpadka Shimano, część korb 11rz jest produkowana z dwóch części i pitrafi tak pęknąć. Podobno to wymieniają, ale co mi po tym jak rozwaliło mi to wyprawę?

Pech straszny, bo swietnie mi się jechało, była para w nogach, a zawiódł sprzęt, a tak to miałem jeszcze 2 dni intensywnie pokręcić. Dawny Wilk strasznie by się na to wściekł, ale od tego roku pracuję nad sobą by potrafić znajdować we wszytkim pozytywy i przyjalem ten cios z zupełnym spokojem.
Ujechalem ponad 1000km, widzialem mnóstwo pięknych widoków, przeżyłem masę wrażeń - tego nie zabierze mi glupia korba. Bywa i tak, jak to mawiał Rejent Milczek "Niech się dzieje wola Nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba" 😉. A w ramach rekompensaty zafundowałem sobie hotel w Triescie 😄
Zdjęcia z wyprawy
Wstaję już o 3.45, żeby zdążyć na pierwszy prom z wyspy Pag na stały ląd. Niepotrzebnie bawiłem się jeszcze z podłączaniem ładowania do Garmina i w efekcie okazało się że jestem bardzo na styk z czasem, bo na ok. 25km do promu były dwa ciężkie podjazdy po 150m. Ale że kolejny prom był dopiero za 1,5h,więc miałem silną motywację, by jechać to w trupa; na ostatnim zjeździe do promu pomimo nocy to w zakręty wchodziłem kolo 50kmh,by nie wytracac niepotrzebnie prędkości 😉. Ale grunt, ze zdążyłem!

Dzień sporo cięższy niż wczorajszy, ten fragment Jadranskiej Magistrali jest wprost najeżony podjazdami, na pierwszych 100km miałem 1400m w pionie, choć wyżej jak kolo 400m nie wjechalem, a na 150km to wyszło niewiele mniej niż cała górska końcówka MPP. Ale widokowo sztos, choć pogoda wymagająca, solidnie mnie zlało w Velebicie.

W tym rejonie tylna przerzutka Di2 przestaje wrzucać na lżejsze biegi, nie zawsze, ale wrzuca mocno wybiórczo, w dół schodzi OK. To jasny znak, że silniczek przerzutki zaczyna kucać, bo w górę kasety jest większy opór. Elektryka w 95% przypadków jest mniej awaryjne od mechanicznych przerzutek, ale jak już pada to kaplica, a brak możliwości zmieniania w górę to game over na takiej trasie. Długo w tym dłubałem, ale w końcu wydlubalem i zaczęło działać normalnie, choć możliwe że to tylko chwilowo.

Wyszedłem więc spod topora, ale co się odwlecze to nie uciecze... Od wczoraj jadę z trzaskami w pedale, byłem pewien że to zużyte bloki. Ale dziś trzaski zrobiły się mocniejsze, więc przeprowadziłem dokładną inspekcje - i okazało się że pękła korba!!! A konkretniej glowny krzyżak rozwarstwia sie na dwa, jeszcze jechać się daje, ake z kilometra na kilometr jest coraz gorzej,tylko kwestia czasu aż się to rozleci. Szansa jak na wygranie w totka, ale mi się udalo... Na wcześniejszym wyjeździe padl mi pedal, a zapiekl się tak, że musiałem wymienić korbę. I ta padla mi teraz, niestety to znana wpadka Shimano, część korb 11rz jest produkowana z dwóch części i pitrafi tak pęknąć. Podobno to wymieniają, ale co mi po tym jak rozwaliło mi to wyprawę?

Pech straszny, bo swietnie mi się jechało, była para w nogach, a zawiódł sprzęt, a tak to miałem jeszcze 2 dni intensywnie pokręcić. Dawny Wilk strasznie by się na to wściekł, ale od tego roku pracuję nad sobą by potrafić znajdować we wszytkim pozytywy i przyjalem ten cios z zupełnym spokojem.
Ujechalem ponad 1000km, widzialem mnóstwo pięknych widoków, przeżyłem masę wrażeń - tego nie zabierze mi glupia korba. Bywa i tak, jak to mawiał Rejent Milczek "Niech się dzieje wola Nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba" 😉. A w ramach rekompensaty zafundowałem sobie hotel w Triescie 😄
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 221.71 km AVS: 21.32 km/h
ALT: 3181 m MAX: 59.62 km/h
Temp:6.0 'C
Poniedziałek, 20 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 3, czyli Jadran
Pierwotnie planowałem dojechać nad Adriatyk i zakończyć wyjazd w Dubrovniku. Ale gdy tu już dotarłem - to szkoda mi bardzo było, że ledwie niecałe 100km by wpadło nad Jadranem.
Postanawiam więc dać się porwać drodze - nie mam żadnego konkretnego planu, żadnych biletów na powrót, a trasy projektuję na bieżąco. Na razie moim celem jest jazda wzdluz wybrzeża Adriatyku, co będzie dalej - się zobaczy 😉

Bo jest tu naprawdę pięknie, niesamowity kontrast z dwoma dniami jazdy na mrozie, ze śniegami Bośni, nawet jeszcze dzisiaj rano zmroziło, dopiero na ostatnim zjeździe do Splitu temperatura na ledwie paru km wzrosła kolo 10 stopni. W dzień nad morzem trzyma kolo 12-15 stopni, a w ogródkach rosną pomarańcze, więc jedzie się elegancko.

Na razie kręcę slynną Jadranską Magistralą, droga bardzo widokowa, niestety latem bardzo ruchliwa. Teraz, w styczniu jest dużo lepiej, ruch jest dotkliwy tylko w rejonie dużych miast.

Tak niewiele wystarczy do pełnego szczęścia - rower i czekolada ;))
Ale co "robi" tę jazdę nad Adriatykiem - to zapachy, cały czas czuć intensywnie pinie, powiew morskiej bryzy. Gdy od Zadaru jechałem już nocą na wyspę Pag - niewiele widziałem, za to intensywne zapachy towarzyszyły mi cały czas

Zdjęcia z wyprawy
Pierwotnie planowałem dojechać nad Adriatyk i zakończyć wyjazd w Dubrovniku. Ale gdy tu już dotarłem - to szkoda mi bardzo było, że ledwie niecałe 100km by wpadło nad Jadranem.
Postanawiam więc dać się porwać drodze - nie mam żadnego konkretnego planu, żadnych biletów na powrót, a trasy projektuję na bieżąco. Na razie moim celem jest jazda wzdluz wybrzeża Adriatyku, co będzie dalej - się zobaczy 😉

Bo jest tu naprawdę pięknie, niesamowity kontrast z dwoma dniami jazdy na mrozie, ze śniegami Bośni, nawet jeszcze dzisiaj rano zmroziło, dopiero na ostatnim zjeździe do Splitu temperatura na ledwie paru km wzrosła kolo 10 stopni. W dzień nad morzem trzyma kolo 12-15 stopni, a w ogródkach rosną pomarańcze, więc jedzie się elegancko.

Na razie kręcę slynną Jadranską Magistralą, droga bardzo widokowa, niestety latem bardzo ruchliwa. Teraz, w styczniu jest dużo lepiej, ruch jest dotkliwy tylko w rejonie dużych miast.

Tak niewiele wystarczy do pełnego szczęścia - rower i czekolada ;))
Ale co "robi" tę jazdę nad Adriatykiem - to zapachy, cały czas czuć intensywnie pinie, powiew morskiej bryzy. Gdy od Zadaru jechałem już nocą na wyspę Pag - niewiele widziałem, za to intensywne zapachy towarzyszyły mi cały czas

Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 243.39 km AVS: 22.71 km/h
ALT: 2091 m MAX: 60.98 km/h
Temp:8.0 'C
Niedziela, 19 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 2, czyli piękna Bośnia
Po nocnym starcie tuż przed bośniacką granicą łapię gumę; robienie kapcia na mrozie w nocy to nowe i ciekawe doświadczenie 😉.

Pierwsze kilometry po Bośni to płaski odcinek do Banja Luki stolicy Republiki Serbskiej w Bośni. Dopiero za tym miastem zaczyna się ciekawie, bo wjeżdżam w góry. Głębokie kaniony z wielkimi soplami na ścianach, im wyżej tym więcej śniegu - jest pieknie.

Krajobraz diametralnie zmienia się po zaliczeniu wysokiej na 1200m przełęczy - wjeżdżam na bosniacką prerię (to w byłej Jugosławii kręcono filmy o Winnetou, tutejsze pejzaże zastępowały amerykańskie prerie) - widoczny znak że klimat śródziemnomorski odciska tu piętno.


Od strony szosowej Bośnia mocno mnie zaskoczyła in plus, spodziewałem się slabych dróg, a na ponad 200km to może ze 3-4km były słabsze, reszta to idealne asfalty, wszystko perfekcyjnie odśnieżone, nie to co te omszałe Węgry, gdzie proporcje asfaltów to były dokładnie odwrotne, czy Słowacja, gfzie nie są w stanie odśnieżyć bardzo turystycznej drogi pod Tatrami.
Pod koniec dnia (a raczej już nocą) wracam do Chorwacji (tym razem do Dalmacji), no i wreszcie jest powyżej zera, takie 5 stopni na plusie to bajeczka 😄
Zdjęcia z wyprawy
Po nocnym starcie tuż przed bośniacką granicą łapię gumę; robienie kapcia na mrozie w nocy to nowe i ciekawe doświadczenie 😉.

Pierwsze kilometry po Bośni to płaski odcinek do Banja Luki stolicy Republiki Serbskiej w Bośni. Dopiero za tym miastem zaczyna się ciekawie, bo wjeżdżam w góry. Głębokie kaniony z wielkimi soplami na ścianach, im wyżej tym więcej śniegu - jest pieknie.

Krajobraz diametralnie zmienia się po zaliczeniu wysokiej na 1200m przełęczy - wjeżdżam na bosniacką prerię (to w byłej Jugosławii kręcono filmy o Winnetou, tutejsze pejzaże zastępowały amerykańskie prerie) - widoczny znak że klimat śródziemnomorski odciska tu piętno.


Od strony szosowej Bośnia mocno mnie zaskoczyła in plus, spodziewałem się slabych dróg, a na ponad 200km to może ze 3-4km były słabsze, reszta to idealne asfalty, wszystko perfekcyjnie odśnieżone, nie to co te omszałe Węgry, gdzie proporcje asfaltów to były dokładnie odwrotne, czy Słowacja, gfzie nie są w stanie odśnieżyć bardzo turystycznej drogi pod Tatrami.
Pod koniec dnia (a raczej już nocą) wracam do Chorwacji (tym razem do Dalmacji), no i wreszcie jest powyżej zera, takie 5 stopni na plusie to bajeczka 😄
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 287.63 km AVS: 22.15 km/h
ALT: 2728 m MAX: 58.68 km/h
Temp:-2.0 'C
Piątek, 17 stycznia 2025Kategoria >100km, >200km, >300km, CANYON 2025, Wyprawa
Zimowy Spontan 1, czyli Chujowe Węgry
Ruszam z Bratysławy:

Nocka mocno dała w kość, niby plasko, tyle że na mrozie i cały czas pod wiatr, a na Nizinie Węgierskiej jest niemal caly czas odkryty teren, więc umeczylem się setnie. W czasie postoju na stacji za Balatonem (jedyna stacja calodobowa w tych omszałych Wegrzech, wiec by na nia się dostać musiałem wjechac na autostradę) orientuję się ze niedaleko mojej trasy znajduje się slynny wegierski Święty Graal. Przebijając się do niego pakuję się w straszny ujeb, nie do końca zmarznięte bloto i kałuże, zasyfiam mocno rower, by minąć błoto muszę się przebijać przez gęsty las pełen kolczastego krzalu.
Ale nic to - odnajduję Świętego Graala, czyli miejscowość Kutas, zapominam o walce z mrozem i wiatrem, to mi robi cały dzień 😆.

Końcówka już w Chorwacji, a konkretnie w Slawonii, bardzo mi przypadła do gustu, po 300km równin i dziurawych węgierskich asfaltow soczyste hopki były świetną odmianą. Cały dzień na mrozie, więc nie mogłem się doczekać chwili wejścia do śpiwora 😉

Koty zawsze na propsie ;))
Zdjęcia z wyprawy
Ruszam z Bratysławy:

Nocka mocno dała w kość, niby plasko, tyle że na mrozie i cały czas pod wiatr, a na Nizinie Węgierskiej jest niemal caly czas odkryty teren, więc umeczylem się setnie. W czasie postoju na stacji za Balatonem (jedyna stacja calodobowa w tych omszałych Wegrzech, wiec by na nia się dostać musiałem wjechac na autostradę) orientuję się ze niedaleko mojej trasy znajduje się slynny wegierski Święty Graal. Przebijając się do niego pakuję się w straszny ujeb, nie do końca zmarznięte bloto i kałuże, zasyfiam mocno rower, by minąć błoto muszę się przebijać przez gęsty las pełen kolczastego krzalu.
Ale nic to - odnajduję Świętego Graala, czyli miejscowość Kutas, zapominam o walce z mrozem i wiatrem, to mi robi cały dzień 😆.

Końcówka już w Chorwacji, a konkretnie w Slawonii, bardzo mi przypadła do gustu, po 300km równin i dziurawych węgierskich asfaltow soczyste hopki były świetną odmianą. Cały dzień na mrozie, więc nie mogłem się doczekać chwili wejścia do śpiwora 😉

Koty zawsze na propsie ;))
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 403.20 km AVS: 23.02 km/h
ALT: 2054 m MAX: 51.77 km/h
Temp:-4.0 'C
Sobota, 28 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wypad
Kotlina 2
Po pierwszych nocnych 50km w gęstych mgłachc zrobiła się elegancka pogoda i wyszło słońce, które trzymało niemal do końca dnia. Po zmroku w rejonie Nysy znowu masa wilgoci, dopiero w górach zrobiło się przyjemniej. Przełęcz Lądecka weszła elegancko, ale w Kotlinie Kłodzkiej już sporo zimniej, w Stroniu -5-6'C. Podjazd na Puchaczówkę wyslizgany, tylko się wstało z siodełka to koło od razu zaczynało buzować. Biwak na Puchaczówce bajkowy, z widokiem na wszystkie możliwe gwiazdy, hotel 5-gwiazdkowy może się schować.




Zdjęcia z wyjazdu
Po pierwszych nocnych 50km w gęstych mgłachc zrobiła się elegancka pogoda i wyszło słońce, które trzymało niemal do końca dnia. Po zmroku w rejonie Nysy znowu masa wilgoci, dopiero w górach zrobiło się przyjemniej. Przełęcz Lądecka weszła elegancko, ale w Kotlinie Kłodzkiej już sporo zimniej, w Stroniu -5-6'C. Podjazd na Puchaczówkę wyslizgany, tylko się wstało z siodełka to koło od razu zaczynało buzować. Biwak na Puchaczówce bajkowy, z widokiem na wszystkie możliwe gwiazdy, hotel 5-gwiazdkowy może się schować.




Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 297.06 km AVS: 23.21 km/h
ALT: 2259 m MAX: 46.37 km/h
Temp:0.0 'C
Sobota, 21 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Ściana Wschodnia
Na Ścianę Wschodnią zawsze wracam z przyjemnością, szczególnie z dobrym wiatrem 😆. Jechało się elegancko, w nocy lekki mróz, w dzień lekko na plusie, odwiedziłem Świętą Górę Grabarkę i zalew Siemianówka, a w Michałowie żywą szopkę. Na granicy ciągle niespokojnie, na trasie minęło mnie dobre 50 wojskowych Starów. A na sam koniec piękne iluminacje świąteczne w Białymstoku.



Na Ścianę Wschodnią zawsze wracam z przyjemnością, szczególnie z dobrym wiatrem 😆. Jechało się elegancko, w nocy lekki mróz, w dzień lekko na plusie, odwiedziłem Świętą Górę Grabarkę i zalew Siemianówka, a w Michałowie żywą szopkę. Na granicy ciągle niespokojnie, na trasie minęło mnie dobre 50 wojskowych Starów. A na sam koniec piękne iluminacje świąteczne w Białymstoku.




Dane wycieczki:
DST: 325.15 km AVS: 26.51 km/h
ALT: 1427 m MAX: 46.58 km/h
Temp:-1.0 'C
Wilno na mrozie
Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉
Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie
Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆






Zdjęcia z wyjazdu
Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉
Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie
Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆






Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 510.41 km AVS: 24.84 km/h
ALT: 2700 m MAX: 49.82 km/h
Temp:-6.0 'C
Niedziela, 1 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Zimowe Tatry
... czyli na przypale, albo wcale 😄
Jako że na weekend zapowiedziano dobrą pogodę w Tatrach - nie mogłem odpuścić takiej gratki by zobaczyć Tatry w zimowej szacie. Ruszam ze Skarżyska przed 14, do Suchedniowa towarzyszy mi Transatlantyk - dzięki za miłe spotkanie!
Niestety wiatr mam z poludnia - i tak było aż ponad 300km do Liptowskiego Mikulasza, z czego do Krakowa był to wiatr niewielki, natomiast za Krakowem zaczął już dawać w kość. Początek elegancki, w pięknym słońcu, ale gdy po 2h zaczyna się noc pojawiają się gęste mgły, takie, że gdy dojeżdżam do Krakowa jestem już cały mokry. Za Krakowem łapie mróz, gdy dojeżdżam do polskiego bieguna zimna, czyli Kotliny Orawskiej zaczyna solidnie trzepać, na termometrze często widać wartości kolo - 8'C. Są problemy z tylną przerzutką, mokra po tej mgle na mrozie szybko podmarza, trzeba ręcznie usuwać lód by wróciła normalna praca.
Świta za Chochołowem, przetrwanie 16-godzinnej grudniowej nocy to zawsze duży zastrzyk motywacji. Poranek choć bardzo zimny to i piękny, nie spodziewałem się że będzie aż tyle śniegu, droga na Oravice trochę zalodzona (ale ujdzie), na Kwaczanach porządnie odśnieżona, na wysokości 1000m jest już dużo śniegu, zastanawiam się co to będzie na trasie do Strbskego Plesa. Z Mikulasza (320km) ruszam z zaledwie godziną zapasu do pociągu (licząc średnią 20km/h, którą niełatwo w takich górach utrzymać, jazda pod wiatr i dotkliwy mróz wyssały ze mnie sporo sił, na takim zimnie mięśnie pracują dużo mniej efektywnie.
Na wysokości 1000m zaczyna się zabawa, okazuje się że droga do Strbskiego Plesa jest nieodśnieżona, jest dużo odcinków z gołoledzią, chwilami na szosie jest żywy lód. Jest klasyczna przeplatanka, na odcinkach gdzie świeci słońce daje się jechać, ale na wielu zacienionych fragmentach mam masakrę - lód, skorupy lodowe, odcinków z ubitym śniegiem niewiele.
Jednym słowem warunki zupełnie się nie nadają na rower szosowy, ale jak to mawiał Pawlak w Samych Swoich "kto mi zabroni spacerować z pastowanym kabanem po lesie?" 😁
W takich warunkach oczywiście jedzie się bardzo wolno, więc rychło mój zapas czasowy do pociągu spada do zera, więc byłem przekonany że się nie wyrobię i będę musiał wracać nocnym pociągiem do Warszawy. Ale na zjeździe ze Strbskego jest nieco lepiej, a od Tatrzańskiej Polanki niespodziewanie droga jest posypana solą i wraca normalny asfalt, co mnie uratowało.
Po zaliczeniu Zdziaru mam jeszcze 10min zapasu, więc postanawiam pojechać zgodnie z pierwotnym planem, czyli gorzystą drogą Oswalda Balcera, a nie skrócić przez Bukowinę do Poronina. Ale od Tatrzańskiej Jaworzyny znowu odcinek z lodem i do Zakopanego musiałem zasuwać z wywieszonym językiem, na dworzec wpadam ledwie 7min przed odjazdem, 😊
Trasa z gatunku mocnego hardcoru, ujechalem się niewąsko - ale z pewnością było warto, przeżycia i przepiękne widoki zostaną mi na dlugo




Zdjęcia z wyjazdu
... czyli na przypale, albo wcale 😄
Jako że na weekend zapowiedziano dobrą pogodę w Tatrach - nie mogłem odpuścić takiej gratki by zobaczyć Tatry w zimowej szacie. Ruszam ze Skarżyska przed 14, do Suchedniowa towarzyszy mi Transatlantyk - dzięki za miłe spotkanie!
Niestety wiatr mam z poludnia - i tak było aż ponad 300km do Liptowskiego Mikulasza, z czego do Krakowa był to wiatr niewielki, natomiast za Krakowem zaczął już dawać w kość. Początek elegancki, w pięknym słońcu, ale gdy po 2h zaczyna się noc pojawiają się gęste mgły, takie, że gdy dojeżdżam do Krakowa jestem już cały mokry. Za Krakowem łapie mróz, gdy dojeżdżam do polskiego bieguna zimna, czyli Kotliny Orawskiej zaczyna solidnie trzepać, na termometrze często widać wartości kolo - 8'C. Są problemy z tylną przerzutką, mokra po tej mgle na mrozie szybko podmarza, trzeba ręcznie usuwać lód by wróciła normalna praca.
Świta za Chochołowem, przetrwanie 16-godzinnej grudniowej nocy to zawsze duży zastrzyk motywacji. Poranek choć bardzo zimny to i piękny, nie spodziewałem się że będzie aż tyle śniegu, droga na Oravice trochę zalodzona (ale ujdzie), na Kwaczanach porządnie odśnieżona, na wysokości 1000m jest już dużo śniegu, zastanawiam się co to będzie na trasie do Strbskego Plesa. Z Mikulasza (320km) ruszam z zaledwie godziną zapasu do pociągu (licząc średnią 20km/h, którą niełatwo w takich górach utrzymać, jazda pod wiatr i dotkliwy mróz wyssały ze mnie sporo sił, na takim zimnie mięśnie pracują dużo mniej efektywnie.
Na wysokości 1000m zaczyna się zabawa, okazuje się że droga do Strbskiego Plesa jest nieodśnieżona, jest dużo odcinków z gołoledzią, chwilami na szosie jest żywy lód. Jest klasyczna przeplatanka, na odcinkach gdzie świeci słońce daje się jechać, ale na wielu zacienionych fragmentach mam masakrę - lód, skorupy lodowe, odcinków z ubitym śniegiem niewiele.
Jednym słowem warunki zupełnie się nie nadają na rower szosowy, ale jak to mawiał Pawlak w Samych Swoich "kto mi zabroni spacerować z pastowanym kabanem po lesie?" 😁
W takich warunkach oczywiście jedzie się bardzo wolno, więc rychło mój zapas czasowy do pociągu spada do zera, więc byłem przekonany że się nie wyrobię i będę musiał wracać nocnym pociągiem do Warszawy. Ale na zjeździe ze Strbskego jest nieco lepiej, a od Tatrzańskiej Polanki niespodziewanie droga jest posypana solą i wraca normalny asfalt, co mnie uratowało.
Po zaliczeniu Zdziaru mam jeszcze 10min zapasu, więc postanawiam pojechać zgodnie z pierwotnym planem, czyli gorzystą drogą Oswalda Balcera, a nie skrócić przez Bukowinę do Poronina. Ale od Tatrzańskiej Jaworzyny znowu odcinek z lodem i do Zakopanego musiałem zasuwać z wywieszonym językiem, na dworzec wpadam ledwie 7min przed odjazdem, 😊
Trasa z gatunku mocnego hardcoru, ujechalem się niewąsko - ale z pewnością było warto, przeżycia i przepiękne widoki zostaną mi na dlugo




Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 435.62 km AVS: 21.46 km/h
ALT: 5685 m MAX: 58.18 km/h
Temp:-2.0 'C