wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:148762.92 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6134:02
Średnia prędkość:24.00 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:994238 m
Suma kalorii:422345 kcal
Liczba aktywności:428
Średnio na aktywność:347.58 km i 14h 21m
Więcej statystyk
Sobota, 28 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wypad
Kotlina 2

Po pierwszych nocnych 50km w gęstych mgłachc zrobiła się elegancka pogoda i wyszło słońce, które trzymało niemal do końca dnia. Po zmroku w rejonie Nysy znowu masa wilgoci, dopiero w górach zrobiło się przyjemniej. Przełęcz Lądecka weszła elegancko, ale w Kotlinie Kłodzkiej już sporo zimniej, w Stroniu -5-6'C. Podjazd na Puchaczówkę wyslizgany, tylko się wstało z siodełka to koło od razu zaczynało buzować. Biwak na Puchaczówce bajkowy, z widokiem na wszystkie możliwe gwiazdy, hotel 5-gwiazdkowy może się schować.









Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 297.06 km AVS: 23.21 km/h ALT: 2259 m MAX: 46.37 km/h Temp:0.0 'C
Sobota, 21 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Ściana Wschodnia

Na Ścianę Wschodnią zawsze wracam z przyjemnością, szczególnie z dobrym wiatrem 😆. Jechało się elegancko, w nocy lekki mróz, w dzień lekko na plusie, odwiedziłem Świętą Górę Grabarkę i zalew Siemianówka, a w Michałowie żywą szopkę. Na granicy ciągle niespokojnie, na trasie minęło mnie dobre 50 wojskowych Starów. A na sam koniec piękne iluminacje świąteczne w Białymstoku.







Dane wycieczki: DST: 325.15 km AVS: 26.51 km/h ALT: 1427 m MAX: 46.58 km/h Temp:-1.0 'C
Piątek, 13 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Wilno na mrozie

Grudzień bez trasy do Wilna się nie liczy, a dobre tradycje trzeba kontynuować 😉

Ale ostatnio z roku na rok los funduje mi coraz większe hardkory na tej trasie - w zeszłym roku z Martą większość trasy zmagaliśmy się z deszczem przy 1-2 stopniach, tym razem moim przeciwnikiem był mróz. Przez cale 510km nawet chwilę nie było temperatury na plusie, ale kluczowa była tu długa 16-godzinna noc, gdzie zdecydowaną większość było koło - 8'C, a chwilami nawet wartości dwucyfrowe - a to już nie przelewki jechać wiele godzin na dużym mrozie

Obawiałem się szczególnie długiego odcinka do Augustowa, gdzie jest aż 150km bez stacji, bez tak ważnej możliwości regeneracji w cieple. Ale weszło to całkiem dobrze, bo poza mrozem było ekstra, bardzo jasna księżycowa noc, jak już sie przywyklo do temperatury to ta nocna rajza miała dużo uroku, do tego mnóstwo iluminacji świątecznych bardzo jazdę nocą uprzyjemnialo. Druga nocka łapie mnie w rejonie Piwoszunów, końcówka nieprzyjemna, bo pojawiło się sporo wilgoci. Do Wilna docieram z wystarczającym zapasem czasowym by móc zrobić rundkę po pięknej starówce. I odkuć się za zeszły rok, gdy tak nas zlało że musieliśmy odpuścić zobaczenie słynnej wileńskiej choinki. Tym razem się udało 😆













Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 510.41 km AVS: 24.84 km/h ALT: 2700 m MAX: 49.82 km/h Temp:-6.0 'C
Niedziela, 1 grudnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Zimowe Tatry

... czyli na przypale, albo wcale 😄
Jako że na weekend zapowiedziano dobrą pogodę w Tatrach - nie mogłem odpuścić takiej gratki by zobaczyć Tatry w zimowej szacie. Ruszam ze Skarżyska przed 14, do Suchedniowa towarzyszy mi Transatlantyk - dzięki za miłe spotkanie!
Niestety wiatr mam z poludnia - i tak było aż ponad 300km do Liptowskiego Mikulasza, z czego do Krakowa był to wiatr niewielki, natomiast za Krakowem zaczął już dawać w kość. Początek elegancki, w pięknym słońcu, ale gdy po 2h zaczyna się noc pojawiają się gęste mgły, takie, że gdy dojeżdżam do Krakowa jestem już cały mokry. Za Krakowem łapie mróz, gdy dojeżdżam do polskiego bieguna zimna, czyli Kotliny Orawskiej zaczyna solidnie trzepać, na termometrze często widać wartości kolo - 8'C. Są problemy z tylną przerzutką, mokra po tej mgle na mrozie szybko podmarza, trzeba ręcznie usuwać lód by wróciła normalna praca.

Świta za Chochołowem, przetrwanie 16-godzinnej grudniowej nocy to zawsze duży zastrzyk motywacji. Poranek choć bardzo zimny to i piękny, nie spodziewałem się że będzie aż tyle śniegu, droga na Oravice trochę zalodzona (ale ujdzie), na Kwaczanach porządnie odśnieżona, na wysokości 1000m jest już dużo śniegu, zastanawiam się co to będzie na trasie do Strbskego Plesa. Z Mikulasza (320km) ruszam z zaledwie godziną zapasu do pociągu (licząc średnią 20km/h, którą niełatwo w takich górach utrzymać, jazda pod wiatr i dotkliwy mróz wyssały ze mnie sporo sił, na takim zimnie mięśnie pracują dużo mniej efektywnie.

Na wysokości 1000m zaczyna się zabawa, okazuje się że droga do Strbskiego Plesa jest nieodśnieżona, jest dużo odcinków z gołoledzią, chwilami na szosie jest żywy lód. Jest klasyczna przeplatanka, na odcinkach gdzie świeci słońce daje się jechać, ale na wielu zacienionych fragmentach mam masakrę - lód, skorupy lodowe, odcinków z ubitym śniegiem niewiele.
Jednym słowem warunki zupełnie się nie nadają na rower szosowy, ale jak to mawiał Pawlak w Samych Swoich "kto mi zabroni spacerować z pastowanym kabanem po lesie?" 😁

W takich warunkach oczywiście jedzie się bardzo wolno, więc rychło mój zapas czasowy do pociągu spada do zera, więc byłem przekonany że się nie wyrobię i będę musiał wracać nocnym pociągiem do Warszawy. Ale na zjeździe ze Strbskego jest nieco lepiej, a od Tatrzańskiej Polanki niespodziewanie droga jest posypana solą i wraca normalny asfalt, co mnie uratowało.
Po zaliczeniu Zdziaru mam jeszcze 10min zapasu, więc postanawiam pojechać zgodnie z pierwotnym planem, czyli gorzystą drogą Oswalda Balcera, a nie skrócić przez Bukowinę do Poronina. Ale od Tatrzańskiej Jaworzyny znowu odcinek z lodem i do Zakopanego musiałem zasuwać z wywieszonym językiem, na dworzec wpadam ledwie 7min przed odjazdem, 😊
Trasa z gatunku mocnego hardcoru, ujechalem się niewąsko - ale z pewnością było warto, przeżycia i przepiękne widoki zostaną mi na dlugo









Zdjęcia z wyjazdu


Dane wycieczki: DST: 435.62 km AVS: 21.46 km/h ALT: 5685 m MAX: 58.18 km/h Temp:-2.0 'C
Piątek, 8 listopada 2024Kategoria >100km, >200km, MTB 2024, Wypad
Antywyprawka 1

Dojazd na Antywyprawkę bezpośrednio z Warszawy, bo kto powiedział że na góralu nie można robić dużych dystansów 😉. Na asfalcie idzie trochę drętwo, szczególnie że jechałem na oponach z solidnymi klockami, które założyłem na góry (a opony na mleku niewygodnie się przekłada, więc już mi się nie chciało ich zmieniać). Ale w terenie jest już elegancko, miałem trochę piaszczystych dróg, a tam szerokie opony idą jak złoto 😉. 

Ładne odcinki nad Narwią i nad Biebrzą, Bagno Ławki, nocny przejazd Carską Drogą. Wieczorem obowiązkowo ognisko, a biwak mamy bardzo oryginalny - w byłym wojskowym składzie amunicji 😄





Zdjęcia z Antywyprawki
Dane wycieczki: DST: 261.55 km AVS: 21.95 km/h ALT: 861 m MAX: 41.54 km/h Temp:3.0 'C
Sobota, 2 listopada 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Mroźna wizyta u rodziny

W święta zawsze warto spotkać się z rodziną, więc postanowiłem się wybrać do Komańczy by zobaczyć najslynniejszego bieszczadzkiego wilka 😊

Ten wyjazd to była klasyka kolarstwa martyrologicznego, dostałem fest w kość, już same parametry trasy jak na tę porę roku (wielki dystans i masa przewyższeń) były niewąskie, ale kluczowa była tu pogoda. Mróz złapał tak ok. 18 i trzymał do ok. 10 rano, w tym ladnych parę godzin poniżej -5'C, na liczniku rekordowo wskoczyło - 9'C. Pierwszy postój jeszcze na powietrzu z gotowaniem (już był mróz), później już odpuściłem i przeniosłem się na stacje. Na Orlen w Ustrzykach dojechałem siłą woli - w 4 koszulkach, dwóch kapotach i dwóch parach portek 😉

W końcówce ze 150km ścigania się z czasem by zdążyć na pociąg z Tarnowa i nadrobić czas stracony na zagrzewaniu się na stacjach w nocy. I gdy dotarłem na dworzec wypruty jak koń po Wielkiej Pardubickiej - okazało się że parówy z PKP dały na trasę do Krakowa zupełnie inny skład niż miał jechać. Wagonu w którym miałem miejscówkę w ogóle nie było, więc ledwo trzymając się na nogach musiałem sterczeć cały odcinek do Krakowa. Na PKP zawsze można liczyć, jedt to instytucja, która dba jak może by jej pasażerowie się nie nudzili 😉Faktyczna średnia yo 23,7kmh, bo jak widać po liniach prostych nowy Garmin mi się dwa razy wywalił...






Dane wycieczki: DST: 642.99 km AVS: 21.61 km/h ALT: 6284 m MAX: 66.96 km/h Temp:0.0 'C
Sobota, 12 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Ryga
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄






Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄





Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 743.22 km AVS: 26.39 km/h ALT: 2803 m MAX: 54.23 km/h Temp:4.0 'C
Piątek, 4 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Jesień na Mazurach

Pogoda w ten weekend była niespecjalna, ale Mazury wyglądały najsensowniej, więc postanowiłem się wybrać na dłuższą pętlę. Startuję przed północą z Ostrołęki, pierwsze nocne 130km jadę do Ełku pod wiatr, ale pociesza mnie fakt, że później zacznie mi pomagać. Temperatury i kolory już jesienne, ani razu nie było powyżej 10 stopni, ani razu nie wyszło słońce, ale właśnie taka pogoda dobrze oddawała nostalgię jesieni, cos a la "Dolina Muminków w listopadzie" 😉







Zdjęcia z trasy

A dla zainteresowanych - mój subiektywny test Garmina Edge 1050, test pod kątem moich dość specyficznych zastosowań, czyli jazdy długich dystansów. Wczoraj przejechałem trasę 350km po Mazurach, z Ostrołęki przez Ełk, Mikołajki, Nidzicę do Mławy. Jechałem z Edge 1040 Solar i Edge 1050 by porównać osiągi urządzeń, oba z najnowszymi wersjami firmware. Trzeba tu dodać, że po wprowadzeniu na rynek E1050 wypuszczono poważniejszą zmianę firmware do E1040, E840 i E540, która wprowadza kilka nowych rozwiązań z E1050, m.in. ulepszone planowanie kursów czy też zmianę algorytmu wyliczania nachylenia na podjeździe. Generalnie soft oba te urządzenia mają bardzo zbliżony - np. te same fonty, bardzo podobny układ ekranów. E1050 ma nieco przeprojektowane menu, ale nie są to duże różnice, raczej kosmetyka typu wygodniejsze przestawianie układu ekranów.

I ma też dość wkurzającą sprawę odnośnie układów profili, gdy mamy tych profilów więcej niż jeden - to po wyłączeniu i ponownym włączeniu urządzenie automatycznie ustawia się na pierwszy profil, a nie jak w E1040 na ostatnio używany, przy czym kolejności profilów nie można edytować, przynajmniej ja nie widziałem takiej opcji. Irytujące jeśli mamy jakiś poboczny profil typu dojazdy do pracy i np. na wyprawie przypadkiem zapomnimy zmienić któregoś dnia. Bo dalej obowiązuje fatalne rozwiązanie, że nie można edytować dystansów profilów, to się liczy od założenia profilów. Więc chcąc mieć policzony dystans np. wyprawy czy wielodniowego wyścigu trzeba na to stworzyć osobny profil. Tę fatalną opcję wprowadzono w E1030 i odtąd obowiązuje, wcześniej w E800 nie było profilów aktywności, tylko rowery, a dystans całkowity był w pełni konfigurowalny - co było niebo lepszym rozwiązaniem. A teraz żeby zmienić ten dystans profilu to już trzeba wyższej matematyki i edycji pliku .fit, a takich edytorów praktycznie nie ma, jak ostatnio szukałem to nic nie znalazłem.

Oba urządzenia dzielą też irytującego buga - w czasie używania urządzenia "na sucho", bez odpalonej aktywności regularnie się wywalają, czyli nagle urządzenie się wyłącza, a później włącza. A tego nie było w E1040, to weszło wraz z tą poważniejszą zmianą firmware. Więc jak to nieraz bywało wraz z nowym firmware Garmin coś fajnego wprowadził i jednocześnie odwalił kaszanę. Myślę, że jest nadzieja, że ten problem zostanie usunięty w nowszych wersjach softu. Na szczęście w trakcie odpalonej aktywności bug nie występuje, nie zanotowałem żadnego wywalenia podczas wielogodzinnej aktywności.

Zasadnicze różnice pomiędzy E1040 a E1050 są dwie - głośnik zastępujący dotychczasowy beeper oraz nowy typ ekranu o wyższej rozdzielczości.

Głośnik - jak dla mnie duże rozczarowanie. Sam pomysł niegłupi, natomiast wykonanie do niczego, bo wgrany układ dźwięków jest skopany. Przede wszystkim owe dźwięki są za ciche, też i za krótkie. Tutaj zwyczajnie dźwięki z beepera są dużo lepsze, bo wystarczająco głośne, co za tym idzie spełniają swoją główną funkcję, czyli informują użytkownika. A w E1050 dźwięki ostrzegające przed skrętem są na tle ciche, że można ich nie usłyszeć i jak nie patrzymy na ekran to przestrzelić zakręt. W E1040 były dwa ostrzeżenia - pierwsze na jakieś 180m przed skrętem, drugie na 50m, tutaj jest podobnie, z czego pierwszego ostrzeżenia prawie nigdy nie słychać, drugie jest już z reguły słyszalne, ale bardzo krótkie. Dźwięki o ukończeniu okrążenia też praktycznie niesłyszalne, start/stop też marniutko. I to wszystko nie jest kwestią hardware, bo głośnik ma wystarczającą siłę do emitowania dźwięków, problem jest w skopanych plikach audio do owego głośnika. Ale to też daje nadzieję, że w kolejnych wersjach softu może to naprawią.

Oprócz tradycyjnych dźwięków jest też możliwość włączenia komunikatów głosowych, znanych z nawigacji samochodowych. Działa to w języku polskim, jest do wyboru głos kobiecy lub męski, są różne opcje ustawień - dla komunikatów nawigacyjnych, wszelakich alertów itd. I tutaj już siła dźwięku jest wystarczająca, to już słychać. Tyle, że to nie każdemu odpowiada, dla mnie to już trochę za duża ingerencja w jazdę, szczególnie np. na maratonie, gdy musisz co skręt wysłuchiwać takich komunikatów z urządzeń paru innych zawodników.
Natomiast jest funkcja, która Garminowi naprawdę wyszła, niby zwykły gadżet - ale ile daje człowiekowi radości :lol: Mówię tu o dzwonku, naprawdę to jest fajnie pomyślane i działa jak potrzeba, sygnał jest wystarczająco głośny by spełniać swoje zadanie. Włączyć go jest łatwo - dwa kliknięcia w ekran, a jeśli mamy manetki Di2 lub pilota Edge - to jednym naciśnięciem guzika, bez odrywania rąk od kierownicy. Natomiast brakuje customizacji, żeby dało się tu wstawić własny sygnał dźwiękowy - to już byłby pełen sztos.
No i teraz do najważniejszej różnicy pomiędzy urządzeniami, czyli ekranu. Róźnica jest widoczna gołym okiem - w E1050 po prostu sporo ładniej to wygląda; przede wszystkim jeśli chodzi o mapę - i wyższa rozdzielczość i odwzorowanie kolorów robią swoje. Np. o ile w nocnym układzie barw w E1040 już jest słabiutko z tą czytelnością mapy - to w E1050 działa to elegancko. Tutaj dla przykładu fotki:







Przy czym podświetlenie w E1050 na tych zdjęciach to było ustawione 0% (bo takiego absolutnego zera, żeby w ogóle nie działało to nie da się ustawić, aczkolwiek ustawiając suwakiem a nie przez menu można zjechać jeszcze trochę niżej na wartość powiedzmy "minusową", ale to już ledwo co widać), w E1040 na 20%.

Tak więc tutaj mamy odwrócony układ zużycia energii - E1050 mniej jej zużywa nocą niż dniem (choć to jeszcze od temperatur zależy, ja akurat miałem nocą ledwie 2-3 stopnie mniej niż za dnia), bo wymaga mniejszego podświetlenia. Natomiast z nastaniem dnia rolę się odwracają - już krótko po świcie urządzenie się robi za ciemne i trzeba włączyć podświetlenie. Pogoda na mojej trasie była pochmurna, słońce nie wyszło ani razu - i na te warunki wystarczyło mi podświetlenie 30%. Natomiast w dzień ekrany danych w z E1040, bez podświetlenia wyglądają nieco lepiej w E1040, natomiast w E1050 ze względu na podświetlenie znacznie mniej widać na ekranie śladów po palcach. Natomiast mapa na pewno działa wygląda lepiej w E1050, rozdzielczość swoje robi.



I w takich warunkach zużycie energii było dla mnie zaskakujące, okazało się, że bateria w E1050 radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Na starcie w E1040 miałem 92% baterii, na mecie po 350km miałem 67% (z czego dużo zjadło w nocy). A w E1050 na starcie 98%, a na mecie 66%, zużycie circa 10%/1000km. Co daje estymację dystansu bez ładowania w okolicach 1000km! A oprócz tego jest jeszcze tryb "oszczędzania baterii", gdzie można ustawić wygaszanie ekranu po 15 sekundach, testowałem to i działa dobrze - jedno kliknięcie wybudza ekran, też się sam wybudza przed skrętami.

Oczywiście trzeba tu mocno brać pod uwagę, ze ten mój test nie jest do końca obiektywny, ja jeżdżę na dość oszczędnych ustawieniach urządzenia, wielu bajerów nie używam, a poziom podświetlenia miałem tak ustawiony, by to był minimalny akceptowalny przeze mnie level. Też ja jechałem na ręcznym ustawieniu podświetlenia, co jest dość upierdliwe, dla urządzenia z takim typem ekranu wiele wygodniejsze jest przestawienie podświetlenia na "jasność adaptacyjną" - działa to bardzo przyzwoicie i wrzuca poziom podświetlenia który daje już pełen wypas. No i przede wszystkim pogoda - w E1050 w pochmurny dzień bez słońca to zużycie prądu będzie sporo niższe niż w dzień słoneczny. I tu bardzo ciekaw jestem jak to by wyglądało przy mocniejszym slońcu, jaki poziom podświetlenia by trzeba ustawić by ekran był widoczny? Też czym innym jest słońce w październiku czym innym słońce w lipcu, inny kąt padania słońca swoje robi, podobnie jak czas ekspozycji na owo słońce. To już widzę w swojej wersji solarnej E1040, że nawet w pełni słoneczny dzień w październiku/listopadzie to doładowanie solarne jest dużo mniej efektywne niż w lipcu.

A druga kwestia - to na ile obiektywne są dane o poziomie baterii w E1050. Bo mnóstwo współczesnych urządzeń przekłamuje te dane i powiedzmy od 30% w dół to już ta bateria schodzi bardzo szybko. Ale dotychczasowe Garminy pokazywały ten poziom baterii bardzo realnie nawet na dolnych zakresach, zobaczymy jak pokazuje go E1050 ze sporo większą baterią. Bo tu też mogą być spore przekłamania.
Tak więc to zużycie baterii jakie miałem na trasie w październiku, w pochmurny dzień, z czego 1/3 to była jazda nocą - w słoneczny dzień może wyglądać zupełnie inaczej.

Co do drobniejszych kwestii - w E1050 trochę inaczej wygląda ekran wysokościomierza, ten przejechany przez nas odcinek jest przysłonięty taką szarą linią, też kolory nieco zmieniono jak dla mnie gorzej to wygląda niż to co było w E1040, mniej to jest przejrzyste:





Natomiast poprawiono ClimbPro, wcześniej bardzo irytujące było, że 150m przed podjazdem wskakiwał ekranik z profilem i jeśli akurat droga skręcała (nierzadki przypadek szczególnie na bocznych drogach w górach) to trzeba się było szybko przerzucać na ekran mapy. A teraz wjeżdża ekranik podzielony na mapę i profil, więc nie ma takiej potrzeby. Do tego ekranik jest konfigurowalny, możemy przesunąć ręką i albo zwiększyć profil, albo mapę. Natomiast podobnie jak na ekranie wysokościomierza jest ta szara strefa pokazująca już przejechany odcinek. Natomiast pojazdy ClimbPro pojawiły się na mapie, są na śladzie zaznaczone na zielono, jest też widżet Climbpro, który pokazuje nam na mapie podjazdy niedaleko naszej lokalizacji.



I jeszcze kwestia zmiany algorytmu wyliczającego chwilowe nachylenie (to dotyczy obu modeli). Teraz wygląda to tak, ze urządzenie reaguje błyskawicznie na zmiany nachylenia drogi, natomiast też sporo mocniej skacze. Na krótkich górkach jak na Mazurach to sporo wnosi, bo tam w starym algorytmie to zanim nachylenie doszło do prawdziwych wartości to już się górka skończyła, natomiast na więskzych górach to już to skakanie może być problemem.
Zmieniła się też klasyfikacja wykrywania podjazdów ClimbPro, wcześniej były 3 stopnie i ten środkowy był dla mnie akurat, z grubsza to wykrywało podjazdy po 50m w pionie i większe. A teraz mamy aż 6 stopni, wzorowanych na kategoriach podjazdów Tour de France - kategoria HC "Poza Kategorią" oraz premie 1,2,3 i 4-tej kategorii. A oprócz tego jeszcze kategoria mniejszych podjazdów. Garmin to klasyfikuje mnożąc długość podjazdu w metrach przez średnie nachylenie w procentach i tak mamy:
Kategoria HC - 80 000 i więcej
Kategoria 1 - 64 000 i więcej
Kategoria 2 - 32 000 i więcej
Kategoria 3 - 16 000 i więcej
Kategoria 4 - 8 000 i więcej
Małe podjazdy - 1500 i więcej
Na polskie warunki - za duży IMO jest przeskok pomiędzy Kategorią 4, a małymi podjazdami. Małe to wystarczy 500m długości i 3% średniego nachylenia (to jest najniższy level od jakiego podjazd wchodzi do ClimbPro). To średnio wychodzą podjazdy po 15-25m przewyższenia, to już tego za dużo się zbiera i czasem dość śmieszne górki jak na tych Mazurach, gdzie mi wykryło aż 13 podjazdów, gdy miałem najniższe ustawienie i żadnego gdy miałem na Kategorię 4.. Natomiast 8000 punktów to już wymaga konkretnego podjazdu w okolicach ze 100m w pionie i więcej, więc ucina ileś podjazdów na poziomie 50m przewyższenia. Np. dla tegorocznej trasy MPP to przy ustawieniu na Kategorię 4 - to znalazło ledwie 13 podjazdów - 1 na Kaszubach, 1 na Jurze i trzeci to już była Marcyporęba. Tak więc stary system uważam tu za lepszy - to co nam Garmin wrzucił to się sprawdza może w Alpach, gdzie jest masa długich podjazdów, natomiast polska specyfika jest inna.

Dane wycieczki: DST: 352.15 km AVS: 26.21 km/h ALT: 2068 m MAX: 49.19 km/h Temp:7.0 'C
Piątek, 20 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Dookoła Tatr

...nieco dluższą drogą 😉
Startuję koło 21 ze Skarżyska, nocka nadspodziewanie zimna, koło świtu nawet do zera temperatura dochodziła. Ale dzięki temu w dzień miałem piękną wyżową pogodę na bardzo atrakcyjnym widokowo górskim odcinku.

Zmierzch łapie mnie za Lubowlą, przed północą krótki nocleg pod Popradem; przy 3 stopniach w worku biwakowym było wesoło 😄. Plan miałem taki by na wschód słońca wjechać na Śląski Dom, co się udaje, z podjazdu fantastycznie prezentują się poranne zorze, choć nad ranem zimnica była okrutna, na łąkach za Popradem trzymało koło zera stopni, ciepła herbatka pod Gerlachem smakowała wybornie. W niedzielę objeżdzam Tatry i wracam do Krakowa, niestety wywalił mi się Garmin i jak to prawie zawsze w takich wypadkach bywa - ucięło część śladu (faktyczna średnia to ok. 22,8km/h). Jako że na wyjazd zdecydowałem się w ostatniej chwili już nie było biletów kolejowych na rower, ale jakoś dało radę 😉

Przewyższenia wyszły srogie, więcej gór niż na niedawnym MPP, ale grzechem byłoby nie wykorzystać takiej pogody. Widać już coraz więcej oznak zbliżającej się jesieni, góry powoli zaczynają ubierać jesienne barwy















Dane wycieczki: DST: 684.89 km AVS: 20.93 km/h ALT: 8749 m MAX: 64.80 km/h Temp:12.0 'C
Sobota, 7 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe z podbitym okiem

MPP to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startowym, więc i tym razem nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Tym razem na Hel dojeżdżam bardzo nietypowo, po raz pierwszy autem - razem z Blondasem, który jedzie samochodem, który będzie przewozić rzeczy zawodników na metę. Dojeżdżamy sprawnie, melduję się na kwaterze - śpimy razem z Tomkiem Wyciszczakiem i Maćkiem Orszulskim. Pogoda na maraton zapowiada się bardzo zbliżona do tej sprzed 2 tygodni na BBT - czyli dość upalnie i sporo przeciwnego wiatru.


Start w tym roku opóźnił się o 15min, bo czekaliśmy na policyjną eskortę, ale za to owa eskorta prowadziła wielki 150-osobowy peleton doskonale, bardzo równe tempo 28-30km/h bez żadnego szarpania. Na rondzie we Władysławowie tradycyjnie następuje ostre szarpnięcie, tutaj peleton dzieli się na grupy osób na podobnym poziomie, a kilka górek które szybko się pojawiają szybko segreguje zawodników. Ja zostałem na sikanie, więc później musiałem mocno gonić, ale po paru kilometrach udało mi się dojść grupkę Marty, do której planowałem się przyłączyć, bo wspólna jazda w grupie na BBT bardzo mi odpowiadała pod względem tempa. Marta świetnie jeździ w grupie, przede wszystkim bardzo równo, nie ma niepotrzebnego szarpania, a zmiany daje przyspieszając na sensownym poziomie 5-10%, a nie jak co poniektórzy po 30-40%. Jednym słowem jazda w grupie z osobami potrafiącymi tak jeździć jest sporo efektywniejsza.


Co nie znaczyło, że jedziemy wolno - tempo było naprawdę solidne, średnia na poziomie mniej więcej 31km/h, a było sporo górek i boczno-przeciwnego wiatru, choć ten wiatr mniej przeszkadzał niż się z prognoz zapowiadało. Natomiast bardziej dawał się we znaki upał, szybko temperatura wskoczyła na poziom mniej więcej 30 stopni i tak trzymała parę godzin, więc picie szybko schodziło. Na pierwszy postój stajemy po jakiś 120km, jest to jeszcze ta faza maratonu, gdzie ciśnienie jest ogromne, tak więc ta wizyta w sklepie to wyglądała jak casting do "The Walking Dead" - do sklepu wpada ekipa rowerzystów z mętnymi oczami i rękoma wyciągniętymi przed siebie by zgarniać butelki z regałów; zupełnie jak zombie za ludzkim mięsem; myślę, że na castingu role zombie byśmy dostali od ręki ;))

Najbliższy odcinek to kumulacja kaszubskich górek, tutaj z grubsza kształtuje się trzon naszej grupy - Rafał Mianowski odpuścił jazdę z przodu i do nas dołączył, oprócz tego jedzie Dawid Jankowski i Paweł Ziomka; to był skład, który utrzymał się bardzo długo, poza tym oczywiście czasowo dołączali się inni zawodnicy. Tak po 200km upał już odpuszcza, odżywa Paweł, którego mocno męczył upał i daje kilka mocnych zmian; był tu też błąd na śladzie, kierujący na ostry zjazd po kamienistym szutrze; na drugi postój stajemy w niewielkim sklepiku, teraz to już chwilkę posiedzieliśmy, gdy ruszamy w trasę nadjeżdża Joasia Rumińska.


Odcinek do Grudziądza był pierwszy raz na MPP, powiedziałbym, że średnio wypadł - za dużo było tu dziurawych asfaltów; ale nie można w kółko jeździć tego samego.

Do Grudziądza dojeżdżamy o zmierzchu, 300km w nogach to czas na już porządniejszy posiłek, więc stajemy na dłużej na Orlenie przed wjazdem do miasta. Już nocą ruszamy dalej, tutaj dołącza do nas Kuba Miczołek (Pyndalarz) - początkowo jechał z najszybszą grupą, ale nabawił się kontuzji kolana (tzw. kolano biegacza) i musiał zwolnić. Na wyjeździe z Grudziądza jest sporo lasów i mamy tutaj niezwykłe spotkanie - z lasu wyłania się ogromny łoś, puls od razu mocniej skoczył, na szczęście łoś tylko się pokazał, bo gdyby wbiegł na drogę to byłoby dużo gorzej. Zaczyna się całkiem sprawnie jak na noc jechać, bo są tu fragmenty, gdzie jedzie się na zachód, z wiatrem w plecy, generalnie jedzie mi się bardzo dobrze, tempo grupy dla mnie było idealne.

Ale za piękne to było, żeby mogło długo trwać - na jednym z takich odcinków, kawałek przed Chełmżą dochodzi do poważnego wypadku. Jechaliśmy po idealnym asfalcie, z wiatrem, prędkość oscylowała w granicach 35km/h - i nagle z hukiem pęka mi przednia opona. A że jechałem na lemondce to nie było mowy by się utrzymać na rowerze, zresztą przy tej prędkości i w górnym chwycie pewnie bym nie dał rady, najpewniej najechałem na jakiś mały kamyczek, który przeciął oponę z boku. Gleba bardzo bolesna - przywaliłem głową (jeżdżę bez kasku), pościerane obie ręce, kolano, ale najmocniej oberwałem w lewy bok, na który poszło główne uderzenie, co po paru godzinach zaowocowało wielkim siniakiem na pół uda. Ale prawdziwym cudem było to, że przy takiej prędkości nie doszło do "domina", że nie przejechali po mnie inni kolarze; oprócz mnie upada tylko jadąca na moim kole Marta, ale na szczęście tak fartownie, że na mnie, więc wychodzi z tego zupełnie bez szwanku, za to malowniczo podbijając mi oko :)). Łatamy na szybko koło stojąc po ciemku przy drodze, niestety po wymianie dętki okazuje się, że jest spora dziura w oponie. Zostawiamy to lekko napompowane i jedziemy, bo czas ucieka, w międzyczasie wyprzedziło nas kilku zawodników, w tym Asia Rumińska co zirytowało Martę dotąd prowadzącą wśród kobiet ;))

Miarą szoku powypadkowego było to, że ruszyłem z taką niedopompowaną, a i tak wyłażącą z opony dętką - bo przecież było oczywistym że zaraz się to rozwali i tylko niepotrzebnie stracę na to dętkę. I tak mniej więcej po kilometrze mam kolejnego kapcia, ekipa już jedzie, ja zostaję by to porządniej naprawić. Miałem niby specjalną łatkę do opon, ale nie bardzo mogłem to dopasować, szok po wypadku jeszcze trzymał i kiepsko mi szła ta naprawa. W końcu podklejam oponę łatką do dętek, a dętki pożyczają mi Adam Pryjomski i Maciek Kordas - wielkie dzięki. Dotąd jeszcze zachowywałem zupełny spokój, ale to się skończyło, gdy wziąłem się za pompowanie opony. Używałem pompki Lezyne z wężykiem, a pompowałem bardzo solidnie i długo, by nabić odpowiednie ciśnienie. I gdy odkręcam wężyk z pompki (spuściwszy z niego zaworem powietrze) - ta wykręca mi zawór wentyla i całe powietrze schodzi w sekundę!

Tego już było dla mnie za wiele - wielkim głosem przeklinam bliżej sobie nieznanego twórcę pompki Lezyne Pocket Drive i wszystkich głoszących jej sławę, nie omieszkując sprecyzować co i w jaki otwór owego twórcy powinno trafić; jednym słowem jak ktoś to słyszał to miał niezłe kino ;)). W skrócie jedyną zaletą tego gówna jest jego rozmiar, ale liczyć na nią to można jak na zwycięstwo Najmana w ringu, takie rozwiązania jak plastikowy gwint łączący pompkę z wężykiem wołają o pomstę do nieba. Na całe szczęście dętka od Maćka była bez wykręcanych zaworów wentyla i tę udaje mi się założyć i napompować. W końcówce naprawy pomagają mi Michał Czubkowski i Sylwester Szustak, następnie chłopaki pociągnęli mnie do Torunia, bo szok ciągle trzymał - kolejny raz wielkie dzięki za pomoc.

Za Toruniem szok po wypadku odpuszcza, zaczynam wracać do formy, wychodzę już na zmiany. Niestety na tę drugą naprawę poleciało mi w sumie ze 45min, więc twardy kolarski realizm mówił mi, że szanse na dogonienie mocno jadącej grupy Marty jadąc solo były czysto teoretyczne. Ale to jak z graniem w Lotto - jedyną pewną sprawą jest to, że jak się nie zagra to się na pewno nie wygra; więc postanawiam powalczyć. Rezygnuję więc (z bólem) z postoju w McDonaldzie za Toruniem (gdzie zjeżdżają Michał i Sylwek, wraz z dogonionym przez nas Piotrem Albotą) - i zaczynam mocno cisnąć, na monitoring już więcej nie zaglądając, żeby się nie dołować. Nocą całkiem dobrze się jechało, choć sporo było odcinków z przeciwnym wiatrem, gdzie grupa miała ewidentną przewagę. W Brześciu Kujawskim zmieniam ogniwo w lampce, przy okazji wypada mi z torebki tracker, który jak się później okazało się przy tym wyłączył. Parę osób pisało mi o tym, że znikłem z monitoringu, ale byłem przekonany, że to się stało w wyniku wypadku pod Chełmżą, więc nie zawracałem sobie tym głowy. Dopiero gdzieś na Jurze kolega mi napisał, że na monitoringu stoję w Brześciu, więc mnie oświeciło, że tracker musiał się wyłączyć, gdy wypadł przy wymianie ogniwa, wystarczył prosty restart, bym wrócił na monitoring.

Za Brześciem zaczynają się wredne, wielokilometrowe proste, widzę przed sobą migające światełko; wydaje mi się, że zaraz dojdę tego zawodnika - a tymczasem zajęło mi to niemal pół godziny, bo mocną lampkę na tych prostych było widać z dobrych dwóch kilometrów, a zawodnik trzymał niemal identyczne tempo co ja. Gdy w końcu doganiam właściciela tej lampki - okazuje się, że to Tomek Wyciszczak! Tradycji stało się więc zadość, bo na ostatnich paru MPP zawsze jakiś kawałek jechaliśmy razem ;)). Gdy opowiadam Tomkowi o swoim wypadku proponuje mi pożyczenie zapasowej opony, którą jako jeden z bardzo nielicznych zawodników wiózł ze sobą; wielkie dzięki dla Wyciora - bo to mi uratowało maraton!

Jedziemy razem ok. 20km pozostałe do Kłodawy - i tam ku mojemu dużemu zaskoczeniu spotykam wzmocnioną Tomkiem Iwankiem zbierającą się do odjazdu grupę Marty! Warto było więc powalczyć, szybko kupuję tylko wodę i jedziemy dalej, a że następny postój mamy w Łasku koło 600km, więc bez sensownego postoju to mi wypadło blisko 300km, ale na tym odcinku to się żywiłem najpierw adrenaliną, a później euforią, że jednak udało mi się dojść macierzystą grupę i wrócić do Drużyny (jak w Baldurs Gate). Odcinek do Łaska niespecjalny, jest tutaj dużo dziurawych nawierzchni, do tego dochodzi poranne zamulenie. Na tym odcinku od grupy odpada Pyndalarz, niestety kontuzja kolana stopniowo się powiększała i Kuba musiał cały czas jechać na jedną nogę; dalsza jazda w ten sposób nie miała sensu (tak to można zrobić 200km na płaskim, nie 300-400km po górach) i Kuba musiał się wycofać na wysokości Łodzi. W Łasku stajemy na dużej stacji BP, wjeżdżając na postój sprawdzam stan opony - i jest całkiem OK. Postój dość długi, w międzyczasie słońce zaczyna już konkretniej grzać i gdy zbieramy się okazuje się, że pod wpływem temperatury opona zaczęła wyłazić i puszczać na rantach, więc musiałem ją zmienić na zapasową od Tomka; głupio to wyszło, bo gdybym wiedział że zacznie się to rozwalać to od razu bym zmienił oponę, a tak to poleciało dodatkowo z 15min na wymianę opony, ale mniej niż normalnie, bo Marta posiadająca "ręce, które leczą" dała radę naciągnąć moją oponę na obręcz bez użycia łyżek, unikając ryzyka przycięcia dętki ;)

Kolejny odcinek do Radomska to rejon kopalni bełchatowskiej, sporo "industrialu" przy drogach i dalej sporo bardzo słabych asfaltów, pod kątem jakości dróg to niespecjalnie tegoroczna edycja wypadła. Gdy dojeżdżamy do Radomska już mocno smaży, decydujemy się na postój w KFC.


I to był chyba spory błąd, w KFC były dobre warunki, odpoczywamy tam blisko godzinę, co mocno rozleniwiło grupę i przestawiło z trybu wyścigowego na bardziej towarzyski. Na 140km z Radomska do Olkusza to w sumie mieliśmy ze 3h postojów, nie szła za dobrze ta jazda, ale też i poziom 600-700km w nogach to ten okres, gdy jazda w grupie z reguły przestaje być efektywna. Gdy zaczęły się górki to były spore dysproporcje na podjazdach, część osób miała większą pojemność na picie, część ledwie 1,5l i musieli znacznie częściej zjeżdżać po picie, na czym efektywność jazdy traciła.

(popas w Olsztynie, fot. Kamil Kwadrans)

Pod Ogrodzieńcem na trasę przyjechał Zbyszek, który pokręcił z nami parę km - dzięki za bardzo miłą wizytę. Do Olkusza dojeżdżamy koło zmierzchu, tutaj znowu poleciała godzina na Orlenie, ale już zmęczenie wśród grupy było spore.

Na podjeździe za Olkuszem swoim tempem rusza świetnie jeżdżący po górach Tomek Iwanek, my jeszcze robimy kilka rozmaitych postojów na przebieranie, lampki itd. Razem z grupą przejeżdżam most na Wiśle i jeszcze zaliczam pierwszy ciężki podjazd na Marcyporębę (a konkretniej to przełęcz Zapusta), dalej ruszam już samotnie. Potrzebowałem przede wszystkim resetu psychicznego, a na to nie ma lepszej opcji niż mocne ciśnięcie. Górska końcówka tegorocznego MPP była bardzo soczysta, chyba po raz pierwszy w historii była Lanckorona z ostrą ścianką (która planującemu trasę Jędrkowi pewnie zapadła w pamięć podczas zimowego WOŚP), później Zachełmna, ale nowym wariantem, równie stromym jak ten oryginalny, następnie już klasyka czyli Makowska Góra. Jako, że był środek nocy i było zupełnie pusto odpaliłem sobie na głośniku z telefonu klimatyczną muzykę z Baldurs Gate, z tym w uszach to nawet nie było opcji by któregokolwiek podjazdu nie wjechać, z taką muzą to Makowska weszła elegancko, jakbym miał w nogach 100, a nie 900km.

Za Makowem musiałem zjechać 1km z trasy na stację, bo już mi się woda kończyła, ale nic nie odpoczywałem, od razu ruszyłem dalej. Na tym fragmencie patrząc na monitoring zorientowałem się, że zbliżam się do paru zawodników, co mnie jeszcze bardziej zmobilizowało - i w rejonie Nowego Targu, już za ostrym podjazdem na Obidową wariantem przez Rdzawkę doganiam paru zawodników między innym Tomka Iwanka. Kawałek pojechaliśmy z Tomkiem razem, ale gdy zorientowałem się, że jest szansa dogonić jeszcze Górala Nizinnego to przed Gliczarowem (gdzie łapie nas świt) poszedłem już w trupa. Walka była do samego końca, Górala mi się udało dojść na ostatnim podjeździe na Wierch Poroniec, a do kolejnego zawodnika Dawida Bogdanowicza zabrakło dosłownie ze 100m, jedna górka więcej i dałbym radę ;)). Z dużą satysfakcją wjeżdżam na metę na Głodówce z czasem 45h47min co daje 14 pozycję na 145 zawodników, którzy stanęli na starcie. Nieoczekiwanie udało się też poprawić czas z zeszłego roku i zejść poniżej 46h, co jest moim najlepszym czasem na MPP od czasów gdy liczy sobie 1000km (na pierwszych edycjach było to ok. 930-950km).

(fot. Koło Ultra)

Udało się to dzięki temu, że w końcówce miałem prawdziwy Dzień Konia, odcinek 200km gór z Olkusza na metę zajął mi 11h, tak szybko gór na MPP to jeszcze nigdy nie przejechałem, nad grupą Marty na 150km od Marcyporęby nadrobiłem niemal 4h. Naprawdę udało się na tej końcówce zupełnie wyłączyć psychikę, udało się wyłączyć ból, koncentrować się jedynie na kolejnym podjeździe. Pomimo, że to była druga noc jazdy to senność mnie prawie nie łapała, zimno też mi nie przeszkadzało, mijani zawodnicy byli poubierani na długo, w czapki, buffy, ja przejechałem całą noc w krótkich spodenkach, rękawkach i bluzie z krótkim rękawem i letniej czapeczce z daszkiem. Bo na takich maratonach to głowa jest wszystkim, moją ultramaratońską dewizą niezmiennie jest ten fragment z Batmana

Maraton dla mnie niezwykły, najpoważniejszy wypadek w mojej kolarskiej przygodzie spowodował, że blisko 700km musiałem jechać solidnie poobijany, najbardziej dawało się we znaki mocno obite udo, na rowerze jeszcze było OK, natomiast chodząc już solidnie kulałem. Ale za to na mecie był "szacun na dzielni" - z rozbitym łbem i podbitym okiem idealnie się wkomponowałem w góralskie klimaty na Głodówce wyglądając jakbym dopiero co wyszedł z góralskiego wesela ;)). Mam też sporą satysfakcję, że powalczyłem, że potrafiłem się z tego wypadku podnieść i wrócić do gry; osobiście taką już mam konstrukcję psychiczną, że nie cierpię się poddawać i zawsze próbuję powalczyć, kieruję się w tym zakresie sercem, nie rozumem. Bo nie miejsca i cyferki są ważne, a właśnie przeżycia, walka z samym sobą, zmagania z własną psychiką.

Jeszcze raz gorące podziękowania dla wszystkich zawodników, którzy mi pomogli na trasie, dla osób z naszej grupy, z którymi przejechałem kilkaset kilometrów. Dla Krzyśka za transport na start i dla Maćka Orszulskiego, który zawiózł mnie z Głodówki na dworzec do Krakowa, bo gdy zeszła wyścigowa adrenalina to się czułem jakbym zdrowe bęcki dostał i konieczność powrotu rowerem do Krakowa byłaby bolesna ;))

Zdjęcia z wyścigu



Dane wycieczki: DST: 1009.99 km AVS: 26.32 km/h ALT: 8165 m MAX: 61.17 km/h Temp:21.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl