wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 307720.00 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 560d 11h 19m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:143978.65 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:5933:04
Średnia prędkość:24.01 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:954667 m
Suma kalorii:321874 kcal
Liczba aktywności:419
Średnio na aktywność:343.62 km i 14h 11m
Więcej statystyk
Sobota, 12 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wycieczka
Ryga
Co to była za wyrypa!
Piękna sobota, której wisienką na torcie był przejazd nad Biebrzą. Później 13-godzinna noc, której wg prognoz miało być 4-5 stopni, a ponad 100km musiałem jechać na mrozie w letnich butach bez ochraniaczy 😄






Drugiego dnia pogoda również dopisała - odwiedziłem Kiejdany, Poniewież i (po raz pierwszy) Birże.
Czasu miałem (tak mi się przynajmniej wydawało 😄) dużo w zapasie, dlatego go specjalnie nie pilnowałem i mocno przesadziłem z postojami. Tak więc nieoczekiwanie końcówka to już był ostry wyścig z czasem by zdążyć na autobus, nie ma to jak sprint z 700km w nogach. W samej Rydze to i ekspresówką nie pogardziłem i most z trzema pasami w każdym kierunku też wpadł 😄





Sumarycznie - trochę za chojracko podszedłem do tej trasy. 700km o tej porze to jest kawał wyzwania, to nie ta sama bajka co latem bo pogoda dużo od siebie "dodaje". Tak długa i zimna noc potrafi dać popalić (do tego miałem długi przerzut Suwałki - Kowno ponad 130km bez stacji), prognozy okazały się nic nie warte - w nocy było dużo zimniej, a drugiego dnia słonecznie, a miało być pochmurnie.

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 743.22 km AVS: 26.39 km/h ALT: 2803 m MAX: 54.23 km/h Temp:4.0 'C
Piątek, 4 października 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2024, Wycieczka
Jesień na Mazurach

Pogoda w ten weekend była niespecjalna, ale Mazury wyglądały najsensowniej, więc postanowiłem się wybrać na dłuższą pętlę. Startuję przed północą z Ostrołęki, pierwsze nocne 130km jadę do Ełku pod wiatr, ale pociesza mnie fakt, że później zacznie mi pomagać. Temperatury i kolory już jesienne, ani razu nie było powyżej 10 stopni, ani razu nie wyszło słońce, ale właśnie taka pogoda dobrze oddawała nostalgię jesieni, cos a la "Dolina Muminków w listopadzie" 😉







Zdjęcia z trasy

A dla zainteresowanych - mój subiektywny test Garmina Edge 1050, test pod kątem moich dość specyficznych zastosowań, czyli jazdy długich dystansów. Wczoraj przejechałem trasę 350km po Mazurach, z Ostrołęki przez Ełk, Mikołajki, Nidzicę do Mławy. Jechałem z Edge 1040 Solar i Edge 1050 by porównać osiągi urządzeń, oba z najnowszymi wersjami firmware. Trzeba tu dodać, że po wprowadzeniu na rynek E1050 wypuszczono poważniejszą zmianę firmware do E1040, E840 i E540, która wprowadza kilka nowych rozwiązań z E1050, m.in. ulepszone planowanie kursów czy też zmianę algorytmu wyliczania nachylenia na podjeździe. Generalnie soft oba te urządzenia mają bardzo zbliżony - np. te same fonty, bardzo podobny układ ekranów. E1050 ma nieco przeprojektowane menu, ale nie są to duże różnice, raczej kosmetyka typu wygodniejsze przestawianie układu ekranów.

I ma też dość wkurzającą sprawę odnośnie układów profili, gdy mamy tych profilów więcej niż jeden - to po wyłączeniu i ponownym włączeniu urządzenie automatycznie ustawia się na pierwszy profil, a nie jak w E1040 na ostatnio używany, przy czym kolejności profilów nie można edytować, przynajmniej ja nie widziałem takiej opcji. Irytujące jeśli mamy jakiś poboczny profil typu dojazdy do pracy i np. na wyprawie przypadkiem zapomnimy zmienić któregoś dnia. Bo dalej obowiązuje fatalne rozwiązanie, że nie można edytować dystansów profilów, to się liczy od założenia profilów. Więc chcąc mieć policzony dystans np. wyprawy czy wielodniowego wyścigu trzeba na to stworzyć osobny profil. Tę fatalną opcję wprowadzono w E1030 i odtąd obowiązuje, wcześniej w E800 nie było profilów aktywności, tylko rowery, a dystans całkowity był w pełni konfigurowalny - co było niebo lepszym rozwiązaniem. A teraz żeby zmienić ten dystans profilu to już trzeba wyższej matematyki i edycji pliku .fit, a takich edytorów praktycznie nie ma, jak ostatnio szukałem to nic nie znalazłem.

Oba urządzenia dzielą też irytującego buga - w czasie używania urządzenia "na sucho", bez odpalonej aktywności regularnie się wywalają, czyli nagle urządzenie się wyłącza, a później włącza. A tego nie było w E1040, to weszło wraz z tą poważniejszą zmianą firmware. Więc jak to nieraz bywało wraz z nowym firmware Garmin coś fajnego wprowadził i jednocześnie odwalił kaszanę. Myślę, że jest nadzieja, że ten problem zostanie usunięty w nowszych wersjach softu. Na szczęście w trakcie odpalonej aktywności bug nie występuje, nie zanotowałem żadnego wywalenia podczas wielogodzinnej aktywności.

Zasadnicze różnice pomiędzy E1040 a E1050 są dwie - głośnik zastępujący dotychczasowy beeper oraz nowy typ ekranu o wyższej rozdzielczości.

Głośnik - jak dla mnie duże rozczarowanie. Sam pomysł niegłupi, natomiast wykonanie do niczego, bo wgrany układ dźwięków jest skopany. Przede wszystkim owe dźwięki są za ciche, też i za krótkie. Tutaj zwyczajnie dźwięki z beepera są dużo lepsze, bo wystarczająco głośne, co za tym idzie spełniają swoją główną funkcję, czyli informują użytkownika. A w E1050 dźwięki ostrzegające przed skrętem są na tle ciche, że można ich nie usłyszeć i jak nie patrzymy na ekran to przestrzelić zakręt. W E1040 były dwa ostrzeżenia - pierwsze na jakieś 180m przed skrętem, drugie na 50m, tutaj jest podobnie, z czego pierwszego ostrzeżenia prawie nigdy nie słychać, drugie jest już z reguły słyszalne, ale bardzo krótkie. Dźwięki o ukończeniu okrążenia też praktycznie niesłyszalne, start/stop też marniutko. I to wszystko nie jest kwestią hardware, bo głośnik ma wystarczającą siłę do emitowania dźwięków, problem jest w skopanych plikach audio do owego głośnika. Ale to też daje nadzieję, że w kolejnych wersjach softu może to naprawią.

Oprócz tradycyjnych dźwięków jest też możliwość włączenia komunikatów głosowych, znanych z nawigacji samochodowych. Działa to w języku polskim, jest do wyboru głos kobiecy lub męski, są różne opcje ustawień - dla komunikatów nawigacyjnych, wszelakich alertów itd. I tutaj już siła dźwięku jest wystarczająca, to już słychać. Tyle, że to nie każdemu odpowiada, dla mnie to już trochę za duża ingerencja w jazdę, szczególnie np. na maratonie, gdy musisz co skręt wysłuchiwać takich komunikatów z urządzeń paru innych zawodników.
Natomiast jest funkcja, która Garminowi naprawdę wyszła, niby zwykły gadżet - ale ile daje człowiekowi radości :lol: Mówię tu o dzwonku, naprawdę to jest fajnie pomyślane i działa jak potrzeba, sygnał jest wystarczająco głośny by spełniać swoje zadanie. Włączyć go jest łatwo - dwa kliknięcia w ekran, a jeśli mamy manetki Di2 lub pilota Edge - to jednym naciśnięciem guzika, bez odrywania rąk od kierownicy. Natomiast brakuje customizacji, żeby dało się tu wstawić własny sygnał dźwiękowy - to już byłby pełen sztos.
No i teraz do najważniejszej różnicy pomiędzy urządzeniami, czyli ekranu. Róźnica jest widoczna gołym okiem - w E1050 po prostu sporo ładniej to wygląda; przede wszystkim jeśli chodzi o mapę - i wyższa rozdzielczość i odwzorowanie kolorów robią swoje. Np. o ile w nocnym układzie barw w E1040 już jest słabiutko z tą czytelnością mapy - to w E1050 działa to elegancko. Tutaj dla przykładu fotki:







Przy czym podświetlenie w E1050 na tych zdjęciach to było ustawione 0% (bo takiego absolutnego zera, żeby w ogóle nie działało to nie da się ustawić, aczkolwiek ustawiając suwakiem a nie przez menu można zjechać jeszcze trochę niżej na wartość powiedzmy "minusową", ale to już ledwo co widać), w E1040 na 20%.

Tak więc tutaj mamy odwrócony układ zużycia energii - E1050 mniej jej zużywa nocą niż dniem (choć to jeszcze od temperatur zależy, ja akurat miałem nocą ledwie 2-3 stopnie mniej niż za dnia), bo wymaga mniejszego podświetlenia. Natomiast z nastaniem dnia rolę się odwracają - już krótko po świcie urządzenie się robi za ciemne i trzeba włączyć podświetlenie. Pogoda na mojej trasie była pochmurna, słońce nie wyszło ani razu - i na te warunki wystarczyło mi podświetlenie 30%. Natomiast w dzień ekrany danych w z E1040, bez podświetlenia wyglądają nieco lepiej w E1040, natomiast w E1050 ze względu na podświetlenie znacznie mniej widać na ekranie śladów po palcach. Natomiast mapa na pewno działa wygląda lepiej w E1050, rozdzielczość swoje robi.



I w takich warunkach zużycie energii było dla mnie zaskakujące, okazało się, że bateria w E1050 radzi sobie nadspodziewanie dobrze. Na starcie w E1040 miałem 92% baterii, na mecie po 350km miałem 67% (z czego dużo zjadło w nocy). A w E1050 na starcie 98%, a na mecie 66%, zużycie circa 10%/1000km. Co daje estymację dystansu bez ładowania w okolicach 1000km! A oprócz tego jest jeszcze tryb "oszczędzania baterii", gdzie można ustawić wygaszanie ekranu po 15 sekundach, testowałem to i działa dobrze - jedno kliknięcie wybudza ekran, też się sam wybudza przed skrętami.

Oczywiście trzeba tu mocno brać pod uwagę, ze ten mój test nie jest do końca obiektywny, ja jeżdżę na dość oszczędnych ustawieniach urządzenia, wielu bajerów nie używam, a poziom podświetlenia miałem tak ustawiony, by to był minimalny akceptowalny przeze mnie level. Też ja jechałem na ręcznym ustawieniu podświetlenia, co jest dość upierdliwe, dla urządzenia z takim typem ekranu wiele wygodniejsze jest przestawienie podświetlenia na "jasność adaptacyjną" - działa to bardzo przyzwoicie i wrzuca poziom podświetlenia który daje już pełen wypas. No i przede wszystkim pogoda - w E1050 w pochmurny dzień bez słońca to zużycie prądu będzie sporo niższe niż w dzień słoneczny. I tu bardzo ciekaw jestem jak to by wyglądało przy mocniejszym slońcu, jaki poziom podświetlenia by trzeba ustawić by ekran był widoczny? Też czym innym jest słońce w październiku czym innym słońce w lipcu, inny kąt padania słońca swoje robi, podobnie jak czas ekspozycji na owo słońce. To już widzę w swojej wersji solarnej E1040, że nawet w pełni słoneczny dzień w październiku/listopadzie to doładowanie solarne jest dużo mniej efektywne niż w lipcu.

A druga kwestia - to na ile obiektywne są dane o poziomie baterii w E1050. Bo mnóstwo współczesnych urządzeń przekłamuje te dane i powiedzmy od 30% w dół to już ta bateria schodzi bardzo szybko. Ale dotychczasowe Garminy pokazywały ten poziom baterii bardzo realnie nawet na dolnych zakresach, zobaczymy jak pokazuje go E1050 ze sporo większą baterią. Bo tu też mogą być spore przekłamania.
Tak więc to zużycie baterii jakie miałem na trasie w październiku, w pochmurny dzień, z czego 1/3 to była jazda nocą - w słoneczny dzień może wyglądać zupełnie inaczej.

Co do drobniejszych kwestii - w E1050 trochę inaczej wygląda ekran wysokościomierza, ten przejechany przez nas odcinek jest przysłonięty taką szarą linią, też kolory nieco zmieniono jak dla mnie gorzej to wygląda niż to co było w E1040, mniej to jest przejrzyste:





Natomiast poprawiono ClimbPro, wcześniej bardzo irytujące było, że 150m przed podjazdem wskakiwał ekranik z profilem i jeśli akurat droga skręcała (nierzadki przypadek szczególnie na bocznych drogach w górach) to trzeba się było szybko przerzucać na ekran mapy. A teraz wjeżdża ekranik podzielony na mapę i profil, więc nie ma takiej potrzeby. Do tego ekranik jest konfigurowalny, możemy przesunąć ręką i albo zwiększyć profil, albo mapę. Natomiast podobnie jak na ekranie wysokościomierza jest ta szara strefa pokazująca już przejechany odcinek. Natomiast pojazdy ClimbPro pojawiły się na mapie, są na śladzie zaznaczone na zielono, jest też widżet Climbpro, który pokazuje nam na mapie podjazdy niedaleko naszej lokalizacji.



I jeszcze kwestia zmiany algorytmu wyliczającego chwilowe nachylenie (to dotyczy obu modeli). Teraz wygląda to tak, ze urządzenie reaguje błyskawicznie na zmiany nachylenia drogi, natomiast też sporo mocniej skacze. Na krótkich górkach jak na Mazurach to sporo wnosi, bo tam w starym algorytmie to zanim nachylenie doszło do prawdziwych wartości to już się górka skończyła, natomiast na więskzych górach to już to skakanie może być problemem.
Zmieniła się też klasyfikacja wykrywania podjazdów ClimbPro, wcześniej były 3 stopnie i ten środkowy był dla mnie akurat, z grubsza to wykrywało podjazdy po 50m w pionie i większe. A teraz mamy aż 6 stopni, wzorowanych na kategoriach podjazdów Tour de France - kategoria HC "Poza Kategorią" oraz premie 1,2,3 i 4-tej kategorii. A oprócz tego jeszcze kategoria mniejszych podjazdów. Garmin to klasyfikuje mnożąc długość podjazdu w metrach przez średnie nachylenie w procentach i tak mamy:
Kategoria HC - 80 000 i więcej
Kategoria 1 - 64 000 i więcej
Kategoria 2 - 32 000 i więcej
Kategoria 3 - 16 000 i więcej
Kategoria 4 - 8 000 i więcej
Małe podjazdy - 1500 i więcej
Na polskie warunki - za duży IMO jest przeskok pomiędzy Kategorią 4, a małymi podjazdami. Małe to wystarczy 500m długości i 3% średniego nachylenia (to jest najniższy level od jakiego podjazd wchodzi do ClimbPro). To średnio wychodzą podjazdy po 15-25m przewyższenia, to już tego za dużo się zbiera i czasem dość śmieszne górki jak na tych Mazurach, gdzie mi wykryło aż 13 podjazdów, gdy miałem najniższe ustawienie i żadnego gdy miałem na Kategorię 4.. Natomiast 8000 punktów to już wymaga konkretnego podjazdu w okolicach ze 100m w pionie i więcej, więc ucina ileś podjazdów na poziomie 50m przewyższenia. Np. dla tegorocznej trasy MPP to przy ustawieniu na Kategorię 4 - to znalazło ledwie 13 podjazdów - 1 na Kaszubach, 1 na Jurze i trzeci to już była Marcyporęba. Tak więc stary system uważam tu za lepszy - to co nam Garmin wrzucił to się sprawdza może w Alpach, gdzie jest masa długich podjazdów, natomiast polska specyfika jest inna.

Dane wycieczki: DST: 352.15 km AVS: 26.21 km/h ALT: 2068 m MAX: 49.19 km/h Temp:7.0 'C
Sobota, 7 września 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe z podbitym okiem

MPP to obowiązkowa pozycja w moim kalendarzu startowym, więc i tym razem nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Tym razem na Hel dojeżdżam bardzo nietypowo, po raz pierwszy autem - razem z Blondasem, który jedzie samochodem, który będzie przewozić rzeczy zawodników na metę. Dojeżdżamy sprawnie, melduję się na kwaterze - śpimy razem z Tomkiem Wyciszczakiem i Maćkiem Orszulskim. Pogoda na maraton zapowiada się bardzo zbliżona do tej sprzed 2 tygodni na BBT - czyli dość upalnie i sporo przeciwnego wiatru.


Start w tym roku opóźnił się o 15min, bo czekaliśmy na policyjną eskortę, ale za to owa eskorta prowadziła wielki 150-osobowy peleton doskonale, bardzo równe tempo 28-30km/h bez żadnego szarpania. Na rondzie we Władysławowie tradycyjnie następuje ostre szarpnięcie, tutaj peleton dzieli się na grupy osób na podobnym poziomie, a kilka górek które szybko się pojawiają szybko segreguje zawodników. Ja zostałem na sikanie, więc później musiałem mocno gonić, ale po paru kilometrach udało mi się dojść grupkę Marty, do której planowałem się przyłączyć, bo wspólna jazda w grupie na BBT bardzo mi odpowiadała pod względem tempa. Marta świetnie jeździ w grupie, przede wszystkim bardzo równo, nie ma niepotrzebnego szarpania, a zmiany daje przyspieszając na sensownym poziomie 5-10%, a nie jak co poniektórzy po 30-40%. Jednym słowem jazda w grupie z osobami potrafiącymi tak jeździć jest sporo efektywniejsza.


Co nie znaczyło, że jedziemy wolno - tempo było naprawdę solidne, średnia na poziomie mniej więcej 31km/h, a było sporo górek i boczno-przeciwnego wiatru, choć ten wiatr mniej przeszkadzał niż się z prognoz zapowiadało. Natomiast bardziej dawał się we znaki upał, szybko temperatura wskoczyła na poziom mniej więcej 30 stopni i tak trzymała parę godzin, więc picie szybko schodziło. Na pierwszy postój stajemy po jakiś 120km, jest to jeszcze ta faza maratonu, gdzie ciśnienie jest ogromne, tak więc ta wizyta w sklepie to wyglądała jak casting do "The Walking Dead" - do sklepu wpada ekipa rowerzystów z mętnymi oczami i rękoma wyciągniętymi przed siebie by zgarniać butelki z regałów; zupełnie jak zombie za ludzkim mięsem; myślę, że na castingu role zombie byśmy dostali od ręki ;))

Najbliższy odcinek to kumulacja kaszubskich górek, tutaj z grubsza kształtuje się trzon naszej grupy - Rafał Mianowski odpuścił jazdę z przodu i do nas dołączył, oprócz tego jedzie Dawid Jankowski i Paweł Ziomka; to był skład, który utrzymał się bardzo długo, poza tym oczywiście czasowo dołączali się inni zawodnicy. Tak po 200km upał już odpuszcza, odżywa Paweł, którego mocno męczył upał i daje kilka mocnych zmian; był tu też błąd na śladzie, kierujący na ostry zjazd po kamienistym szutrze; na drugi postój stajemy w niewielkim sklepiku, teraz to już chwilkę posiedzieliśmy, gdy ruszamy w trasę nadjeżdża Joasia Rumińska.


Odcinek do Grudziądza był pierwszy raz na MPP, powiedziałbym, że średnio wypadł - za dużo było tu dziurawych asfaltów; ale nie można w kółko jeździć tego samego.

Do Grudziądza dojeżdżamy o zmierzchu, 300km w nogach to czas na już porządniejszy posiłek, więc stajemy na dłużej na Orlenie przed wjazdem do miasta. Już nocą ruszamy dalej, tutaj dołącza do nas Kuba Miczołek (Pyndalarz) - początkowo jechał z najszybszą grupą, ale nabawił się kontuzji kolana (tzw. kolano biegacza) i musiał zwolnić. Na wyjeździe z Grudziądza jest sporo lasów i mamy tutaj niezwykłe spotkanie - z lasu wyłania się ogromny łoś, puls od razu mocniej skoczył, na szczęście łoś tylko się pokazał, bo gdyby wbiegł na drogę to byłoby dużo gorzej. Zaczyna się całkiem sprawnie jak na noc jechać, bo są tu fragmenty, gdzie jedzie się na zachód, z wiatrem w plecy, generalnie jedzie mi się bardzo dobrze, tempo grupy dla mnie było idealne.

Ale za piękne to było, żeby mogło długo trwać - na jednym z takich odcinków, kawałek przed Chełmżą dochodzi do poważnego wypadku. Jechaliśmy po idealnym asfalcie, z wiatrem, prędkość oscylowała w granicach 35km/h - i nagle z hukiem pęka mi przednia opona. A że jechałem na lemondce to nie było mowy by się utrzymać na rowerze, zresztą przy tej prędkości i w górnym chwycie pewnie bym nie dał rady, najpewniej najechałem na jakiś mały kamyczek, który przeciął oponę z boku. Gleba bardzo bolesna - przywaliłem głową (jeżdżę bez kasku), pościerane obie ręce, kolano, ale najmocniej oberwałem w lewy bok, na który poszło główne uderzenie, co po paru godzinach zaowocowało wielkim siniakiem na pół uda. Ale prawdziwym cudem było to, że przy takiej prędkości nie doszło do "domina", że nie przejechali po mnie inni kolarze; oprócz mnie upada tylko jadąca na moim kole Marta, ale na szczęście tak fartownie, że na mnie, więc wychodzi z tego zupełnie bez szwanku, za to malowniczo podbijając mi oko :)). Łatamy na szybko koło stojąc po ciemku przy drodze, niestety po wymianie dętki okazuje się, że jest spora dziura w oponie. Zostawiamy to lekko napompowane i jedziemy, bo czas ucieka, w międzyczasie wyprzedziło nas kilku zawodników, w tym Asia Rumińska co zirytowało Martę dotąd prowadzącą wśród kobiet ;))

Miarą szoku powypadkowego było to, że ruszyłem z taką niedopompowaną, a i tak wyłażącą z opony dętką - bo przecież było oczywistym że zaraz się to rozwali i tylko niepotrzebnie stracę na to dętkę. I tak mniej więcej po kilometrze mam kolejnego kapcia, ekipa już jedzie, ja zostaję by to porządniej naprawić. Miałem niby specjalną łatkę do opon, ale nie bardzo mogłem to dopasować, szok po wypadku jeszcze trzymał i kiepsko mi szła ta naprawa. W końcu podklejam oponę łatką do dętek, a dętki pożyczają mi Adam Pryjomski i Maciek Kordas - wielkie dzięki. Dotąd jeszcze zachowywałem zupełny spokój, ale to się skończyło, gdy wziąłem się za pompowanie opony. Używałem pompki Lezyne z wężykiem, a pompowałem bardzo solidnie i długo, by nabić odpowiednie ciśnienie. I gdy odkręcam wężyk z pompki (spuściwszy z niego zaworem powietrze) - ta wykręca mi zawór wentyla i całe powietrze schodzi w sekundę!

Tego już było dla mnie za wiele - wielkim głosem przeklinam bliżej sobie nieznanego twórcę pompki Lezyne Pocket Drive i wszystkich głoszących jej sławę, nie omieszkując sprecyzować co i w jaki otwór owego twórcy powinno trafić; jednym słowem jak ktoś to słyszał to miał niezłe kino ;)). W skrócie jedyną zaletą tego gówna jest jego rozmiar, ale liczyć na nią to można jak na zwycięstwo Najmana w ringu, takie rozwiązania jak plastikowy gwint łączący pompkę z wężykiem wołają o pomstę do nieba. Na całe szczęście dętka od Maćka była bez wykręcanych zaworów wentyla i tę udaje mi się założyć i napompować. W końcówce naprawy pomagają mi Michał Czubkowski i Sylwester Szustak, następnie chłopaki pociągnęli mnie do Torunia, bo szok ciągle trzymał - kolejny raz wielkie dzięki za pomoc.

Za Toruniem szok po wypadku odpuszcza, zaczynam wracać do formy, wychodzę już na zmiany. Niestety na tę drugą naprawę poleciało mi w sumie ze 45min, więc twardy kolarski realizm mówił mi, że szanse na dogonienie mocno jadącej grupy Marty jadąc solo były czysto teoretyczne. Ale to jak z graniem w Lotto - jedyną pewną sprawą jest to, że jak się nie zagra to się na pewno nie wygra; więc postanawiam powalczyć. Rezygnuję więc (z bólem) z postoju w McDonaldzie za Toruniem (gdzie zjeżdżają Michał i Sylwek, wraz z dogonionym przez nas Piotrem Albotą) - i zaczynam mocno cisnąć, na monitoring już więcej nie zaglądając, żeby się nie dołować. Nocą całkiem dobrze się jechało, choć sporo było odcinków z przeciwnym wiatrem, gdzie grupa miała ewidentną przewagę. W Brześciu Kujawskim zmieniam ogniwo w lampce, przy okazji wypada mi z torebki tracker, który jak się później okazało się przy tym wyłączył. Parę osób pisało mi o tym, że znikłem z monitoringu, ale byłem przekonany, że to się stało w wyniku wypadku pod Chełmżą, więc nie zawracałem sobie tym głowy. Dopiero gdzieś na Jurze kolega mi napisał, że na monitoringu stoję w Brześciu, więc mnie oświeciło, że tracker musiał się wyłączyć, gdy wypadł przy wymianie ogniwa, wystarczył prosty restart, bym wrócił na monitoring.

Za Brześciem zaczynają się wredne, wielokilometrowe proste, widzę przed sobą migające światełko; wydaje mi się, że zaraz dojdę tego zawodnika - a tymczasem zajęło mi to niemal pół godziny, bo mocną lampkę na tych prostych było widać z dobrych dwóch kilometrów, a zawodnik trzymał niemal identyczne tempo co ja. Gdy w końcu doganiam właściciela tej lampki - okazuje się, że to Tomek Wyciszczak! Tradycji stało się więc zadość, bo na ostatnich paru MPP zawsze jakiś kawałek jechaliśmy razem ;)). Gdy opowiadam Tomkowi o swoim wypadku proponuje mi pożyczenie zapasowej opony, którą jako jeden z bardzo nielicznych zawodników wiózł ze sobą; wielkie dzięki dla Wyciora - bo to mi uratowało maraton!

Jedziemy razem ok. 20km pozostałe do Kłodawy - i tam ku mojemu dużemu zaskoczeniu spotykam wzmocnioną Tomkiem Iwankiem zbierającą się do odjazdu grupę Marty! Warto było więc powalczyć, szybko kupuję tylko wodę i jedziemy dalej, a że następny postój mamy w Łasku koło 600km, więc bez sensownego postoju to mi wypadło blisko 300km, ale na tym odcinku to się żywiłem najpierw adrenaliną, a później euforią, że jednak udało mi się dojść macierzystą grupę i wrócić do Drużyny (jak w Baldurs Gate). Odcinek do Łaska niespecjalny, jest tutaj dużo dziurawych nawierzchni, do tego dochodzi poranne zamulenie. Na tym odcinku od grupy odpada Pyndalarz, niestety kontuzja kolana stopniowo się powiększała i Kuba musiał cały czas jechać na jedną nogę; dalsza jazda w ten sposób nie miała sensu (tak to można zrobić 200km na płaskim, nie 300-400km po górach) i Kuba musiał się wycofać na wysokości Łodzi. W Łasku stajemy na dużej stacji BP, wjeżdżając na postój sprawdzam stan opony - i jest całkiem OK. Postój dość długi, w międzyczasie słońce zaczyna już konkretniej grzać i gdy zbieramy się okazuje się, że pod wpływem temperatury opona zaczęła wyłazić i puszczać na rantach, więc musiałem ją zmienić na zapasową od Tomka; głupio to wyszło, bo gdybym wiedział że zacznie się to rozwalać to od razu bym zmienił oponę, a tak to poleciało dodatkowo z 15min na wymianę opony, ale mniej niż normalnie, bo Marta posiadająca "ręce, które leczą" dała radę naciągnąć moją oponę na obręcz bez użycia łyżek, unikając ryzyka przycięcia dętki ;)

Kolejny odcinek do Radomska to rejon kopalni bełchatowskiej, sporo "industrialu" przy drogach i dalej sporo bardzo słabych asfaltów, pod kątem jakości dróg to niespecjalnie tegoroczna edycja wypadła. Gdy dojeżdżamy do Radomska już mocno smaży, decydujemy się na postój w KFC.


I to był chyba spory błąd, w KFC były dobre warunki, odpoczywamy tam blisko godzinę, co mocno rozleniwiło grupę i przestawiło z trybu wyścigowego na bardziej towarzyski. Na 140km z Radomska do Olkusza to w sumie mieliśmy ze 3h postojów, nie szła za dobrze ta jazda, ale też i poziom 600-700km w nogach to ten okres, gdy jazda w grupie z reguły przestaje być efektywna. Gdy zaczęły się górki to były spore dysproporcje na podjazdach, część osób miała większą pojemność na picie, część ledwie 1,5l i musieli znacznie częściej zjeżdżać po picie, na czym efektywność jazdy traciła.

(popas w Olsztynie, fot. Kamil Kwadrans)

Pod Ogrodzieńcem na trasę przyjechał Zbyszek, który pokręcił z nami parę km - dzięki za bardzo miłą wizytę. Do Olkusza dojeżdżamy koło zmierzchu, tutaj znowu poleciała godzina na Orlenie, ale już zmęczenie wśród grupy było spore.

Na podjeździe za Olkuszem swoim tempem rusza świetnie jeżdżący po górach Tomek Iwanek, my jeszcze robimy kilka rozmaitych postojów na przebieranie, lampki itd. Razem z grupą przejeżdżam most na Wiśle i jeszcze zaliczam pierwszy ciężki podjazd na Marcyporębę (a konkretniej to przełęcz Zapusta), dalej ruszam już samotnie. Potrzebowałem przede wszystkim resetu psychicznego, a na to nie ma lepszej opcji niż mocne ciśnięcie. Górska końcówka tegorocznego MPP była bardzo soczysta, chyba po raz pierwszy w historii była Lanckorona z ostrą ścianką (która planującemu trasę Jędrkowi pewnie zapadła w pamięć podczas zimowego WOŚP), później Zachełmna, ale nowym wariantem, równie stromym jak ten oryginalny, następnie już klasyka czyli Makowska Góra. Jako, że był środek nocy i było zupełnie pusto odpaliłem sobie na głośniku z telefonu klimatyczną muzykę z Baldurs Gate, z tym w uszach to nawet nie było opcji by któregokolwiek podjazdu nie wjechać, z taką muzą to Makowska weszła elegancko, jakbym miał w nogach 100, a nie 900km.

Za Makowem musiałem zjechać 1km z trasy na stację, bo już mi się woda kończyła, ale nic nie odpoczywałem, od razu ruszyłem dalej. Na tym fragmencie patrząc na monitoring zorientowałem się, że zbliżam się do paru zawodników, co mnie jeszcze bardziej zmobilizowało - i w rejonie Nowego Targu, już za ostrym podjazdem na Obidową wariantem przez Rdzawkę doganiam paru zawodników między innym Tomka Iwanka. Kawałek pojechaliśmy z Tomkiem razem, ale gdy zorientowałem się, że jest szansa dogonić jeszcze Górala Nizinnego to przed Gliczarowem (gdzie łapie nas świt) poszedłem już w trupa. Walka była do samego końca, Górala mi się udało dojść na ostatnim podjeździe na Wierch Poroniec, a do kolejnego zawodnika Dawida Bogdanowicza zabrakło dosłownie ze 100m, jedna górka więcej i dałbym radę ;)). Z dużą satysfakcją wjeżdżam na metę na Głodówce z czasem 45h47min co daje 14 pozycję na 145 zawodników, którzy stanęli na starcie. Nieoczekiwanie udało się też poprawić czas z zeszłego roku i zejść poniżej 46h, co jest moim najlepszym czasem na MPP od czasów gdy liczy sobie 1000km (na pierwszych edycjach było to ok. 930-950km).

(fot. Koło Ultra)

Udało się to dzięki temu, że w końcówce miałem prawdziwy Dzień Konia, odcinek 200km gór z Olkusza na metę zajął mi 11h, tak szybko gór na MPP to jeszcze nigdy nie przejechałem, nad grupą Marty na 150km od Marcyporęby nadrobiłem niemal 4h. Naprawdę udało się na tej końcówce zupełnie wyłączyć psychikę, udało się wyłączyć ból, koncentrować się jedynie na kolejnym podjeździe. Pomimo, że to była druga noc jazdy to senność mnie prawie nie łapała, zimno też mi nie przeszkadzało, mijani zawodnicy byli poubierani na długo, w czapki, buffy, ja przejechałem całą noc w krótkich spodenkach, rękawkach i bluzie z krótkim rękawem i letniej czapeczce z daszkiem. Bo na takich maratonach to głowa jest wszystkim, moją ultramaratońską dewizą niezmiennie jest ten fragment z Batmana

Maraton dla mnie niezwykły, najpoważniejszy wypadek w mojej kolarskiej przygodzie spowodował, że blisko 700km musiałem jechać solidnie poobijany, najbardziej dawało się we znaki mocno obite udo, na rowerze jeszcze było OK, natomiast chodząc już solidnie kulałem. Ale za to na mecie był "szacun na dzielni" - z rozbitym łbem i podbitym okiem idealnie się wkomponowałem w góralskie klimaty na Głodówce wyglądając jakbym dopiero co wyszedł z góralskiego wesela ;)). Mam też sporą satysfakcję, że powalczyłem, że potrafiłem się z tego wypadku podnieść i wrócić do gry; osobiście taką już mam konstrukcję psychiczną, że nie cierpię się poddawać i zawsze próbuję powalczyć, kieruję się w tym zakresie sercem, nie rozumem. Bo nie miejsca i cyferki są ważne, a właśnie przeżycia, walka z samym sobą, zmagania z własną psychiką.

Jeszcze raz gorące podziękowania dla wszystkich zawodników, którzy mi pomogli na trasie, dla osób z naszej grupy, z którymi przejechałem kilkaset kilometrów. Dla Krzyśka za transport na start i dla Maćka Orszulskiego, który zawiózł mnie z Głodówki na dworzec do Krakowa, bo gdy zeszła wyścigowa adrenalina to się czułem jakbym zdrowe bęcki dostał i konieczność powrotu rowerem do Krakowa byłaby bolesna ;))

Zdjęcia z wyścigu



Dane wycieczki: DST: 1009.99 km AVS: 26.32 km/h ALT: 8165 m MAX: 61.17 km/h Temp:21.0 'C
Niedziela, 11 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wyprawa
Kolejna ciekawa trasa na moim koncie - czyli tym razem wybrałem się na wschód. Zawsze zastanawiałem się jak to byłoby zrobić ultra na Ukrainie, więc tym razem postanowiłem spróbować :). Pełne ultra to nie wyszło bo ze względu na stan wojenny na większości terytorium Ukrainy (poza Zakarpaciem) obowiązuje godzina policyjna i na jej czas musiałem przerwać jazdę, niemniej sporo jazdy nocą zaliczyłem. Celem był Kamieniec Podolski - zarówno twierdza jak i miasto robią duże wrażenie, jedno z najładniejszych miejsc na Ukrainie i całkiem sporo turystów. O wojnie przypominają przede wszystkim zdjęcia poległych żołnierzy, obecne niemal w każdym mijanym mieście, pokazujące jak straszną cenę płaci ten kraj za odparcie rosyjskiej napaści. Jazda po Podolu ciekawa, dużo górek, bo jadąc w osi wschód-zachód przecina się liczne jary naddniestrzańskie, którymi płyną dopływy Dniestru, więc do miasta często zjeżdża się 100m w dół, by z niego wyjeżdżając zaliczyć 100m podjazdu.

Z Ukrainy wjechałem do Mołdawii, która ma gorsze drogi niż Ukraina, bo o ile na Ukrainie złe drogi przeplatają się z sensownymi to w Mołdawii dziury są może nieco mniejsze, ale są niemal cały czas, więcej niż 2-3km normalnego asfaltu jednym ciągiem to nie trafiłem. Za to Rumunia zaskoczyła mnie w drugą stronę - cały czas doskonałe drogi, bardzo wiele się pod tym kątem tam zmieniło od czasów mojego ostatniego tam pobytu jakieś 10 lat temu. Ale niestety ruch na tych drogach jest często dotkliwy, w Maramureszu zaskoczyły mnie wioski ciągnące się na dziesiątki kilometrów, ze 20km więcej niż planowałem musiałem przejechać by znaleźć miejscówkę na namiot i to kiepską.

Do Polski wracałem górzystą trasą przez Słowację zaliczając przełom Dunajca i Velo Dunajec, początkowo miałem jechać ze Słowacji przez 2 dni do Skarżyska, a skończyła się na ponad 500km przerzucie spod Spiskiego Hradu do Warszawy ;)
Galeria zdjęć i filmików


Dane wycieczki: DST: 531.50 km AVS: 23.45 km/h ALT: 5031 m MAX: 79.00 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 9 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wyprawa




Dane wycieczki: DST: 231.59 km AVS: 25.26 km/h ALT: 1252 m MAX: 63.38 km/h Temp:21.0 'C
Czwartek, 8 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wyprawa


Dane wycieczki: DST: 263.30 km AVS: 23.72 km/h ALT: 2581 m MAX: 64.06 km/h Temp:23.0 'C
Wtorek, 6 sierpnia 2024Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2024, Wyprawa





Dane wycieczki: DST: 560.73 km AVS: 24.10 km/h ALT: 4881 m MAX: 58.76 km/h Temp:19.0 'C
Sobota, 27 lipca 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wypad
Poranek mamy deszczowy, na szczęście udało się zebrać przed opadami, które na szczęście nie były obfite i szybko się skończyły. Pierwsza część dnia to pagórki na czesko-niemieckim pograniczu, na jakieś 20km wracamy do Czech, by kolejny raz wrócić do Saksonii i zjechać na jej nizinną część, czyli Łużyce.


Za Budziszynem krajobraz zupełnie się zmienia - robi się zupełnie płasko, jest zielono, a wkrótce wjeżdżamy na swoiste "pojezierze". W większości są to jeziora poprzemysłowe, ale świetnie zagospodarowane pod turystykę rowerową, jest tu cała sieć dróg rowerowych, niektóre naprawdę fajnie pomyślane, poprowadzone z szerokim widokiem na jeziora



Po zawrotce na wschód mamy elegancki wiatr w plecy, więc kilometry do polskiej granicy bardzo szybko schodzą. Do Polski wracamy przez Mużaków, którego znakiem firmowym jest piękny parku (po obu stronach granicy), do tego świetnie wpasowany w parkowy krajobraz zamek


Po przejechaniu granicy niestety się rozpadało, więc do Zielonej Góry jedziemy na mokro, kończąc jazdę już po ciemku; jako, że pociąg mieliśmy kolejnego dnia rankiem, więc robimy jeszcze krótki nocleg w lasach pod miastem.

Podziękowania dla Rafała za wspólną jazdę - był to dla niego pierwszy wyjazd rowerowy pod namiot i bardzo sprawnie nam się jechało na tej dość wymagającej trasie. 

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 257.92 km AVS: 24.84 km/h ALT: 1553 m MAX: 62.22 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 26 lipca 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wypad
Rano ze względu na wysokość dość chłodno, koło 10-11'C, ale widać że czeka nas kolejny piękny dzień. Wjeżdżamy do Niemiec, sprawnie zaliczamy Fichtelberg.


Byliśmy tu z Marzeną 10 lat temu (i to była nasza pierwsza wspólna trasa), wtedy jechaliśmy w odwrotnym kierunku - z Niemiec do Pragi. Teraz ponadto dalszą trasę mamy atrakcyjniejszą - do Drezna jedziemy głównie bocznymi drogami, na których roi się od ładnych widoków. Górki kończą się tak ze 30km przed Dreznem - i czeka nas kolejne piękne miasto. Robimy rundkę po centrum oglądając Dresdener Zwinger i katedrę, następnie przejeżdżamy do pięknych ogrodów, po czym przerzucamy się na drugą stronę Łaby by zobaczyć awangardową dzielnicę.





Ale to nie był koniec atrakcji na dzisiaj - z Drezna jadąc wygodną drogą rowerową wzdłuż Łaby kierujemy się do największej atrakcji Saksonii, czyli Parku Narodowego Szwajcarii Saksońskiej. 10 lat temu z Marzeną też przez ten park przejeżdżaliśmy, ale omijając jego serce, czyli rejon Basteibrucke i przełom Łaby. A jest co oglądać - niezwykłe formacje skalne, głębokie wąwozy, które można pokonać na rowerze robią ogromne wrażenie.






Warto tu też napisać o realiach podróżowania rowerem po Niemczech. Infrastruktura rowerowa jest na naprawdę wysokim poziomie, było to widać szczególnie dobrze w samym Dreznie - tam drogi rowerowe buduje się po to by rowerzystom ułatwić jazdę, a nie jak w Polsce by ich wyrzucić z jezdni. I daje to duży efekt - jak na miasto tej wielkości ruch samochodowy w centrum jest niewielki, a rowerzystów całe tłumy i są równoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego.

Natomiast jadąc na rowerze całkowitą porażką jest system kaucji za plastikowe butelki i puszki. Kaucje są bardzo wysokie (25 centów, czyli ponad 1zł za dowolnych rozmiarów butelkę czy puszkę) i funkcjonuje to tak, że w większych marketach są automaty  do zwrotu, ale nie jest to wcale normą, np. w Netto nie było w ogóle takiego automatu, a w Lidlu był tylko do butelek, ale już nie do puszek. Ale z takiego automatu dostajemy nie pieniądze - a kwitek, z którym musimy iść do kasy, kolejny raz stać w kolejce (a te w Niemczech są dużo dłuższe niż w Polsce, bo nie ma tu kas samoobsługowych, a kasjerów mało). Ale co najgorsze - kwitki z danego automatu do butelek są ważne tylko w tym konkretnym sklepie, co już uważam za zwykłe złodziejstwo. Więc kupując wodę, po przelaniu jej do bidonów nie możemy oddać do automatu i później bez stania w kolejce uzyskać zwrot w kolejnym sklepie. Więc efekt jest taki, że wyrzuca się w błoto ileś pieniędzy na kaucje, a butelki wywala, bo stanie drugi raz w kolejce przy dystansach po 200km odpada całkowicie - i tak się na zakupy traci mnóstwo czasu. 

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 217.78 km AVS: 23.05 km/h ALT: 2556 m MAX: 70.47 km/h Temp:20.0 'C
Czwartek, 25 lipca 2024Kategoria >100km, >200km, Canyon 2024, Wypad
Drugiego dnia wita nas piękny poranek, kilometry do Pragi szybko schodzą. Za to na samą Pragę poświęcamy sporo czasu - bo zdecydowanie warto, to przepiękne miasto, jedno z najładniejszych w świecie (i nie jest to żadna przesada).



Robimy dużą rundę po centrum miasta odwiedzając Stare Miasto, a następnie mostem Karola przenosząc się na Hradczany





Dalsza część dnia wymagająca - długi dystans po czeskich hopkach, praktycznie cały czas pod wiatr; do tego na sam koniec dnia czeka nas duży podjazd w rejonie granicy z Niemcami na poziom ok. 1000m. Dojeżdżamy zmęczeni - ale w nagrodę dostajemy świetną miejscówkę biwakową z szerokim widokiem na Fichtelberg, na który jutro będziemy wjeżdżać


Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 226.12 km AVS: 22.54 km/h ALT: 2827 m MAX: 70.14 km/h Temp:21.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl