wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 295010.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.28%)
  • Czas na rowerze: 538d 00h 20m
  • Prędkość średnia: 22.73 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>500km

Dystans całkowity:41579.56 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1614:14
Średnia prędkość:24.81 km/h
Maksymalna prędkość:78.90 km/h
Suma podjazdów:287104 m
Suma kalorii:13294 kcal
Liczba aktywności:61
Średnio na aktywność:681.63 km i 26h 54m
Więcej statystyk
Sobota, 21 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton, MRDP 2021
MRDP - Wstęp

Maraton Rowerowy Dookoła Polski to impreza ultra z długą już tradycją, rozgrywana jest bardzo nietypowo - co 4 lata; dotąd odbyły się 4 edycje, w 2021 była piąta. Startowałem w 2013 i 2017, więc i w 2021 roku nie mogło mnie zabraknąć na linii startu. MRDP to bardzo trudny maraton samowystarczalny, nie bez kozery uznawany w środowisku długodystansowych kolarzy za zdecydowanie najtrudniejszy ultramaraton w Polsce, który są w stanie ukończyć jedynie nieliczni. Podstawowe założenie MRDP to bardzo wymagający limit, czyli 10 dni na pokonanie dystansu 3200km, co oznacza aż 320km na dzień. W przypadku imprez na 500km czy 1000km taki poziom limitu nie jest specjalnie trudny, ale w przypadku tras wiele dłuższych to już zupełnie co innego, bo wydajność z dnia na dzień spada, brak snu się potęguje, a na trasie jest ponad 1000km gór.

Ale na tym właśnie polega cały urok tej imprezy, że nie jest tu łatwo. To właśnie przyciąga na start wielu zawodników, chęć zmierzenia się z takim wyzwaniem, chęć sprawdzenia się na ekstremalnej imprezie. Jak na żadnym innym maratonie limit wyznacza tu strategię jazdy i zmusza zawodników do znalezienia w sobie sił wtedy gdy nic nie idzie, gdy pogoda i własny organizm rzucają nam liczne kłody pod nogi. Czymś niezwykłym w tej imprezie jest stopień poświęcenia jakiego wymaga, tego nie da się ukończyć jadąc na pół gwizdka, tu trzeba się na te 10dni wyłączyć zupełnie z życia i jego spraw, tu jest tylko rower i droga, nic zbędnego, nic ponadto. Jak mawiał Michał Anioł tworząc swoje wspaniałe rzeźby - on po prostu bierze kamień i usuwa co zbędne. I to jest w MRDP piękne, tu nie ma żadnych zbędnych dodatków, zostaje jedynie nasz prywatny film drogi, zostaje czyste piękno długodystansowej jazdy!

Impreza wymaga dobrego przygotowania zarówno od strony fizycznej jak i logistycznej. Tak w dużym skrócie można powiedzieć, ze sukces zależy po 1/3 - od przygotowania fizycznego, od logistyki i od psychiki, bo mocną głową bardzo wiele się tu zyskuje, a równie wiele można stracić, gdy psychika zawodzi i nie potrafimy swojego na trasie odcierpieć. Bo też MRDP jest to swoista impreza na wyniszczenie, znaleźć w sobie motywację po tygodniu bardzo intensywnej jazdy nie jest łatwo; do tego swoje dołożyć potrafi pogoda - i w tym roku dołożyła niemało :)).

MRDP było moim głównym celem sportowym na ten sezon, przygotowałem się do niego solidnie, w tym sezonie nietypowo dla siebie postawiłem na bardziej usystematyzowany trening typu sportowego, korzystając ze wsparcia trenerskiego Radka Rogóża, z którym bardzo dobrze mi się współpracowało, każdemu polecam. Celem maksimum w który celowałem było poprawienie mojego rekordu z 2013, czyli 8 dni 14h i 16min, a to już bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, tym bardziej, że w 2021 trasa była dłuższa o prawie 70km niż w 2013 oraz doszło ok. 3000m w pionie, co realnie wydłużyło tę trasę o przynajmniej 4h w stosunku do 2017, a z 5h do 2013 (choć odpadł też czasochłonny prom na Wiśle). Plan jazdy na imprezę miałem dość ogólny, nie przywiązywałem za dużej wagi do tego, nastawiając się na bieżącą improwizację, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że na takiej trasie jest tyle zmiennych wpływających na to ile danego dnia można przejechać i gdzie dotrzeć, że nie sposób przed startem precyzyjnie tego zaplanować. Startuję oczywiście w królewskiej kategorii Solo, tak w mojej opinii długie dystanse jeździ się najlepiej, a na trasach tej długości wspólna jazda z innymi zawodnikami więcej strat przynosi niż zysków (wyłączając z tego bardzo zgrane rowerowo pary, ale takich wielu nie ma).

I dzień - Rozewie - Braniewo - Bartoszyce - Gołdap - Sejny - Kuźnica - Hajnówka - Siemiatycze

Start imprezy odbywa się tradycyjnie spod latarni na Rozewiu, czyli symbolicznym, najdalej na północ wysuniętym fragmencie Polski. Obsada w tym roku bardzo mocna i liczna (jak na tej długości imprezę), na podjęcie wyzwania okrążenia całej Polski w 10 dni zdecydowało się 49 osób w kategorii Solo, 27 osób w kategorii Open oraz 2 osoby w pobocznej kategorii Support jadącej na zupełnie innych zasadach (z wsparciem wozu technicznego). Punktualnie o 12.00 starujemy całym peletonem i drogami dla rowerów wyjeżdżamy z Jastrzębiej Góry.

(fot.MRDP)

W tej edycji na odcinku trójmiejskim została mocno zmieniona trasa, nie ma już bardzo niekomfortowego przejazdu przez Trójmiasto, które mija się od zachodu. Na początek mamy idealne warunki - słoneczna pogoda, okolice 20 stopni i sprzyjający wiatr; pierwsze kilometry to jeszcze dość ciasno zbici w mniejsze i większe peletony zawodników, wszyscy pełni sił, z wysokim morale, jeszcze nie wiedzą co będzie za 2-3 dni, że ten stan niestety nie potrwa już za długo i że wkrótce zacznie się klasyczna jazda na wyniszczenie. Jak wojsko idące do pierwszej bitwy, w świeżutkich mundurach, a za parę dni to będą już realia wojny okopowej :P

Po ok. 15km wjeżdżamy na DW 216 i kolejne 15km jedziemy w korku do Redy (na szczęście jest tu sporo odcinków z poboczem); niestety choć samo Trójmiasto mijamy to i na drogach w okolicy jest spory ruch. Wyjazd z Redy masakrycznie dziurawy, na szczęście to podjazd, więc nie ma tragedii. Kawałek dalej w Karczemkach jestem świadkiem wypadku. Na tym odcinku był zakaz dla rowerów i trzeba było wjechać na drogę dla rowerów, która prowadziła równolegle do szosy. I zaraz na początku tej rowerówki przecinała ona zjazd na stację benzynową, był tam przejazd rowerowy, więc to rowerówka miała pierwszeństwo przejazdu. Jakieś 30m przede mną jechał najmłodszy uczestnik MRDP Grzesiu Szamrowicz i na moich oczach skręcający na stację samochód wjechał na przejazd rowerowy bez oglądania się, bez redukcji prędkości. Na cale szczęście Grzesiek wjeżdżający już na przejazd rowerowy zobaczył go kątem oka i w ostatniej chwili wykonał unik w prawą stronę, unik dzięki któremu uniknął poważnego wypadku, a jedynie dostał lekko w tylne koło, na szczęście nieszkodliwie. Ochrzaniliśmy zdrowo kierowcę, a Grzesiu (czemu trudno się dziwić) powiedział, że do końca maratonu żadnymi rowerówkami nie pojedzie. Taki dobitny przykład na to, że wiele dróg rowerowych jest bardziej niebezpiecznych niż jazda szosą, dotyczy to przede wszystkim takich jak ta - przecinających wiele wjazdów w bok, na których kierowcy notorycznie wymuszają pierwszeństwo.

Na odcinku "trójmiejskim" jak to na Kaszubach - sporo górek, niestety ruch na wielu drogach jest dotkliwy i psuje przyjemność z jazdy, taki urok sąsiedztwa dużej aglomeracji; czekam już z upragnieniem na Pruszcz Gdański za którym liczę, że powinno się uspokoić. Na tym kawałku jadę blisko Adama Kałużnego, z którym dzisiaj sporo będę się mijać. Przed Pruszczem jeszcze krótka wizyta w sklepie i wjeżdżam na Żuławy. Zmienia się zupełnie charakter jazdy - robi się całkiem płasko i wreszcie ruch zdecydowanie maleje. Mija tutaj pierwsze 100km maratonu, więc zaglądam na monitoring wyścigu (orientując się przy okazji, że bardzo fajnie działa; monitoring FollowMyChallenge to obecnie chyba najlepsze rozwiązanie na rynku), po którym orientuję się że raczej trzymam tyły, jestem bodajże 33 na 49 osób w Solo - ludzie tradycyjnie solidnie wyrwali do przodu. Ale zupełnie się tym nie przejąłem, wolę zdecydowanie jechać swoim równym tempem, wiedząc że miarodajne będzie jak kto przejechał noc i dopiero pozycje po ok. 24h coś tam powiedzą. Na Żuławach spotykam Krzyśka Wolańskiego i Damiana Pałyskę, z którymi trochę rozmawiamy, póki co humory zdecydowanie dopisują. Co prawda wiatr który miał być zachodni i pchać zamiast tego przeszkadza - to takie pierwsze sygnały tego jak można ufać prognozom pogody ;)). Ale generalnie jedzie się elegancko, cały czas jest słonecznie, a na horyzoncie pojawiają się już pagórki Wysoczyzny Elbląskiej. 


Po pięknym kawałku nad Nogatem, ładnie oświetlonym popołudniowym słońcem wjeżdżamy w pagóreczki, jeszcze jesteśmy dość ciasno pogrupowani i co chwilę się kogoś spotyka, między innymi Kaziu Piechówka przyjął z ulgą pierwsze górki, bo narzekał, że niszczy go monotonia - i rzeczywiście, gdy tylko się skończyło płaskie to na pierwszym podjeździe wyrwał do przodu jak Pantani; też i Tomek Wyciszczak mocno cisnął; Tomek nietypowo już pierwszej nocy planował spać, bo większość zawodników szykowała się na noc na siodełku. Odcinek bardzo fajny, ostry zjazd do Suchacza, jeszcze ze dwie większe ścianki i zjeżdża się do Fromborka, ze wspaniałą katedrą tuż przy drodze. Kawałek dalej w Braniewie jak wiele osób zatrzymałem się na dłuższy postój, bo to ostatni sensowny punkt zaopatrzeniowy na sporym odcinku; też już się ściemniać zaczęło, więc przebrałem się do nocnej jazdy. Od Braniewa już po ciemku, trochę obawiałem się na tym odcinku słabszych asfaltów, bo na wcześniejszych edycjach było tu sporo dziur - ale okazało się, że jest elegancko, prawie cały ten kawałek to wyremontowane drogi. Na tym odcinku mijam się z Robertem Woźniakiem i Adamem Kałużnym, od początku dnia mocno męczy mnie sikanie, chwilami już co 15min muszę się zatrzymywać; w Górowie Iławieckim na nieczynnej stacji gdzie spotykam Rybę (Grzegorza Rybkowskiego) trochę poprawiam pozycję. Kawałek dalej jedziemy objazdem przez Bezledy, po wjeździe na krajówkę do Olsztyna niemiłe zaskoczenie - bo pomimo, że już było po 23 ruch był bardzo duży, samochód za samochodem. Jak się później dowiedziałem w Bezledach był koncert Zenka Martyniuka, a na takich "artystów" to mało wyszukana publiczność chodzi. I akurat jak jechaliśmy wracało z niego dużo już pijanej hołoty. W pewnym momencie ktoś mocno rzucił we mnie jabłkiem, jakimś cudem o centymetry minęło przednie koło, bo takie zupełnie niespodziewane, dość silne uderzenie łatwo może doprowadzić do groźnej wywrotki. Analogiczną sytuację miał jadący w bliskiej odległości Robert Woźniak, jak czytałem w jego relacji w niego z kolei butelką rzucili. To jest właśnie ten poziom ludzi, którzy za doskonały żart uważają rzucić czymś w rowerzystę, opluć go, albo nawet uderzyć drzwiami samochodu (była taka sytuacja na BBT, do tego zakończona pobiciem), a ich mózgi są za małe by przewidzieć jak groźne mogą być konsekwencje takich zachowań.

Za Bartoszycami jechało mi się całkiem przyzwoicie, siły jeszcze są, dobrej jakości drogi zachęcają do ciśnięcia. Na 3PK w Korszach spotykam jadących wspólnie Maćka Blimela i Władysława Pieleckiego (bardzo sprawnie współpracowali), no i zaczyna się robić zdecydowanie zimno, temperatura spada w okolice 5-6 stopni, więc trzeba się porządnie ubrać. Do tego na trasie było dużo wilgoci, szczególnie w okolicach licznych tu jezior; w okularach już nie dało się jechać, bo od razu parowały. Wielu zawodnikom to zimno dało mocno w kość, ale mnie wiele to nie ruszyło, zimno oczywiście czułem, ale też nie byłem jakoś wielce zmarznięty, choć za Baniami Mazurskimi termometr już tylko 3 stopnie pokazywał. Tak więc odcinek do Gołdapi pokonuję całkiem sprawnie, tutaj zasłużony postój na Orlenie, gdzie już panowała atmosfera w stylu "The Walking Dead"; spotykam tu między innymi mocno już ugotowanego Wojtka Gubałę, prawdziwego Króla DNF-ów; i tym razem nie zawiódł, tradycyjnie przeholowując mocno z tempem w pierwszej fazie maratonu.

Za Gołdapią zaczyna już świtać i zaczyna się kapitalny kawałek do Szypliszek, uwielbiam ten odcinek, wiele razy tu jechałem, ale zawsze z przyjemnością tu wracam. Kawałek wymagający, bo zimnica cały czas trzyma, a górek nie brakuje. Ale widoki są kapitalne, wioseczki jak na końcu świata, pełno mgieł oświetlanych blaskiem wchodzącego słońca - po takie chwile się jeździ ultramaratony!


Za Wiżajnami mijam się z Góralem Nizinnym (Adamem Szczygłem), a na postoju na przebranie się (przed Sejnami wreszcie zaczęło się ocieplać!) spotykam się ze Śrubą (Krzysztofem Naskrętem), zawsze fajnie wybić się z monotonii samotnej jazdy chwilę rozmawiając. Wraz ze wzrostem temperatury rośnie i morale, a wzrosło jeszcze mocniej jak sprawdziłem sytuację na monitoringu i okazało się, że jestem już w pierwszej dziesiątce. To od razu dało mi wiatr w skrzydła, bo widziałem, że moja taktyka "tisze jediesz dalsze budiesz", czyli spokojnej, równej jazdy swojego bez oglądania się na to jak jadą inni przyniosła dobry skutek. Zimna noc zweryfikowała część zawodników i ponieśli sporo strat, a 500km w nogach to też ten poziom, gdy już przechodzi się z szybkości na wytrzymałość i różnice w mocy ze startu zaczynają się zmniejszać.

Za Sejnami kawałek krajówki, następnie przejazd przez Puszczę Augustowską i dojazd pod białoruską granicę w rejonie Nowego Dworu. Zaczyna się Podlasie i bardzo fajny, długi i pusty odcinek wzdłuż granicy, były obawy czy nie będzie jakiś problemów w związku z kryzysem z uchodźcami - ale zero problemów, nawet żadnej wzmożonej aktywności służb nie widziałem. Odcinek malowniczy, ale i sporo górek na odcinku do Krynek, więc czuć już coraz mocniejsze zmęczenie w nogach, 600km strzela przed Kuźnicą. Cały dalszy odcinek to już coraz bardziej rosnące zmęczenie, w takich chwilach wzrasta rola głowy, trzeba umieć znaleźć w sobie motywację by dalej jechać. Inaczej niż na poprzedniej edycji wygląda kawałek za Kruszynianami, nie ma już odcinka szutrowego, zamiast tego jedziemy asfaltem przez Bobrowniki co dodało parę km i kilka górek. Za Bobrownikami już coraz większe zamulanie, zmęczenie już bardzo duże; w rejonie zalewu Siemianówka miłe zaskoczenie - zrobili nowy asfalt, bo były tam bardzo ostre dziury, teraz został tego tylko krótki kawałeczek, a jeszcze wczesną wiosną straszyły tam niezłe kratery. 

Razem z jadącym w bliskiej odległości Śrubą już mocno wypompowani stajemy na postój w Narewce, chodzi się już z trudem i powolutku. Z Narewki już blisko do Hajnówki, gdzie robię większe zakupy i ogarniam kwestię noclegu. Postanawiam jechać objazdem, a na noc dociągnąć do Siemiatycz. W Kleszczelach zaczyna się ściemniać, a ponieważ słaba o tej porze była widoczność, więc jechałem bez okularów - i wpada mi do oka muszka. I tak pechowo się złożyło, że próbując ją usunąć rozbabrało mi się to oko bardzo mocno; niestety nie było w tym rejonie stacji z toaletami, gdzie na spokojnie można było to ogarnąć. A że oko dalej mocno szczypało, a ja nie byłem w stanie ustalić czy ta muszka jeszcze dalej siedzi w oku, a rąk też nie miałem czystych - więc sumarycznie opuchło to bardzo mocno, do tego zaszło ropą. Tak więc długi, nocny odcinek do Siemiatycz strasznie mi się ciągnął, oprócz oka zmęczenie dystansem było już bardzo duże, tak więc docieram do hotelu z wielką ulgą.

W tej edycji postawiłem na noclegi na kwaterach, chcąc sprawdzić na ile inaczej wyjdzie jazda MRDP niż w poprzednich edycjach, gdy jechałem śpiąc na dziko. Pierwsze minusy tego systemu już widzę, czyli konieczność jazdy na dużym wypruciu by dociągnąć w miejsce noclegu, zamiast spać wtedy gdy organizm zaczyna tego mocno potrzebować. Też w hotelu straciłem ze 20min na samo meldowanie się, chodzili sprawdzać pokój itd. Ale są też i spore plusy - hotel elegancki, można wziąć prysznic, a w łóżku wygodniej się śpi niż na zewnątrz, mogłem też ogarnąć i przemyć to oko. Sumarycznie - pierwsze 1,5 dnia na duży plus, przejechałem aż 800km i wypracowałem pewien zapas kilometrowy nad swoim rekordowym czasem, także i w klasyfikacji imprezy byłem blisko czuba.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 796.20 km AVS: 26.01 km/h ALT: 4719 m MAX: 60.60 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 7 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Kórnicki Maraton Turystyczny

Maraton w Kórniku niezmiennie cieszy się dobrą opinią, więc w tym roku postanowiłem się wybrać; termin nieźle pasował jako ostatni, poważny test przed docelowym startem w tym sezonie, czyli MRDP. Dojeżdżam w piątek, razem z kolegą z Puław jedziemy ze Swarzędza do Kórnika, tam spotykamy sporo zawodników i jemy obiad. Później rundka po ładnej promenadzie nad jeziorem Kórnickim i ostatnie parę km do bazy maratonu w Prusinowie.


Podobnie jak na Pyrze - baza zorganizowana elegancko, duży zielony teren pod namioty, są kiełbaski z grilla, można pogadać z wieloma znajomymi szykującymi się do startu. Nocka niestety do niczego, bardzo niewiele spałem, ale w przypadku maratonu na 500km to jeszcze nie tragedia. Start dość wcześnie rano, pierwsze grupy ruszają jeszcze przed siódmą, ja startuję o 7.25. Start jest rozłożony na raty, z bazy jedziemy spokojnym tempem do Kórnika i tam na rynku jest właściwy start ostry. Tempo na starcie koło 30km/h, jadę tu spory kawałek z Michałem Szelągiem, ale szybko dochodzi nas ekipa z dystansu 300km (pierwsze ok. 60km mieliśmy wspólne), startująca zaraz po nas (przy starcie z rynku nie było już godzin startu, więc grupki ruszały zaraz po dojechaniu), którzy już cisnęli bardzo solidnie, często powyżej 35km/h. Fajnie się jechało, bo trasa prowadziła pod wiatr, więc grupowa jazda wiele wnosiła. Niestety długo nie pojechałem, bo wkrótce musiałem się zatrzymać na sikanie i tyle było z grupowej jazdy ;). Sikanie męczyło mnie na tym pierwszym odcinku mocno, co najmniej ze 4 razy musiałem stawać na pierwszej setce, też i drobne poprawki w rowerze robiłem.

Tak więc jechałem ten kawałek głównie solo, krótkimi kawałkami jedynie jadąc z innymi ludźmi. Jedzie się nieźle, trzymam tempo pod 30km/h, niestety wiatr zdecydowanie przeszkadza, a jest tu dużo odkrytych, rolniczych terenów. Przy przejeździe kolejowym w Kąkolewie łapie mnie opuszczony szlaban, szybko docierają też inni. Od tego kawałka odcinek grupowej jazdy, jechaliśmy tak w 4-5 osób w sumie do mostu na Odrze, tam dwie osoby zjechały na tankowanie, ja poprawiałem rower, a jeden chłopak pojechał do przodu. Wkrótce zaczynają się pierwsze pagóreczki w rejonie zagłębia miedziowego i kompleksu górniczego w Rudnej, między innymi jedzie się tu spory kawałek wzdłuż gigantycznych hałd górniczych. Wjazd do Polkowic męczący, sporo dziur, ruch dość spory. W Polkowicach był pierwszy punkt żywnościowy, na którym był normalny obiad, ale na tak duże jedzenie było dla mnie za wcześnie, więc planowałem tylko zatankować i jechać dalej. Niestety na punkcie nie było wody, jedynie izotoniki, których nie lubię i nie używam, więc musiałem po wodę zjechać do pobliskiego sklepu.

Za Polkowicami jazda zaczyna się robić przyjemniejsza, coraz mniej zurbanizowane tereny, są też dłuższe odcinki lepszego asfaltu, bo na razie sporo było dziurawych odcinków, niestety dolnośląskie z tego słynie. Tempo powoli spada, wiatr cały czas w twarz, któraś godzina takiej jazdy już wchodzi w nogi. Za Chojnowem wreszcie pojawiają się górki na horyzoncie i wkrótce zaczyna się najciekawszy odcinek KMT. Góry na trasie wielkie nie są, ale to zawsze ekstra urozmaicenie bo długich odcinkach równin, też i wiatr w tym terenie znacznie mniej przeszkadza. Na jednym z podjazdów spotykam prowadzącego rower Jarosława Piekarza, niestety padł mu bębenek w tylnym kole i musiał się wycofać - awaria typowa dla kół Mavica, z tego powodu przestałem ich używać. Kawałek dalej wjeżdżam w tereny dobrze znane z tegorocznego zlotu forum pod Wleniem, pokonuję kawałek wzdłuż Bobru i podjeżdżam na zaporę Pilchowicką, gdzie mieści się drugi punkt żywnościowy, w karczmie jest paru kolarzy, min. Paweł Kosiorek i Marcin Podrażka. Do jedzenia jest tłusta gulaszowa, próbowałem to jeść, ale mi nie podeszło zupełnie, więc ruszyłem dalej; teraz przydałoby się menu z Polkowic, taki schaboszczak wszedłby aż miło ;))

Za Pilchowicami najciekawsze górki, trzy solidne podjazdy po ok. 150m w pionie. Przed Świeżawą tankuję na stacji, a gdy ruszam to akurat jadą Paweł i Marcin do których się podłączam. Marcin trochę wolniej jechał pod górę, a z Pawłem jechaliśmy razem aż do Jawora, gdzie zjechał na stację. Ja pojechałem dalej, zaczęła się już noc, kręciło się całkiem sensownie, choć oczywiście zmęczenie było już odczuwalne, tez na tym odcinku trafiło się sporo brukowanych odcinków w małych miasteczkach. Kawałek za Prochowicami dochodzi mnie większa ekipa, między innymi z Pawłem Kosiorkiem w składzie, solidnie cisnęli, więc się podłączyłem. Ale dużo wspólnej jazdy nie było bo przed Ścinawą, gdy wjeżdżamy w światła orientuję się, ze nie mam telefonu na kierownicy, musiał wypiąć się z mocowania na którymś z bruków. Zawracam więc by spróbować znaleźć telefon, kawałek dalej spotykam Marcina Podrażkę, któremu mówię o zgubionym telefonie. Ujechałem pod prąd z 10km (nadrabiając w sumie ok.20km i tracąc na to ponad godzinę), ale telefonu nie znalazłem, co mnie nieźle zdołowało. Gdy nadjechali Adam Czekaj i Piotr Sternal wpadłem na pomysł by z ich telefonu zadzwonić na swój numer, może ktoś telefon znalazł? I okazało się, że znalazł go Marcin Podrażka, chwilę po naszym rozłączeniu się, leżał w jakiejś dziurze na środku ulicy, do tego nie uszkodzony. Fart ogromny, bo już byłem pewien że będę mocno w plecy, do tego utrata telefonu to masa kłopotów; wielkie podziękowania dla Marcina!

Jedziemy dalej w trójkę, powoli zaczyna błyskać na niebie, wjeżdżamy też w mokrą nawierzchnię, nas samych deszcz jeszcze oszczędza. Przebieramy się w Wińsku, a postój robimy na małej stacji w Wąsoszu. Sen mnie jeszcze nie mulił, więc ruszam przed chłopakami, tuż po tym jak ruszyłem to zaczęła się solidna burza, mocno lało, a przede wszystkim mocno wiało, bardzo wredny, silny boczny wiatr, rower na stożkach skakał po jezdni jak Żyd po pustym sklepie ;)). Ze dwa razy jeszcze krótkie postoje na przebieranie się robiłem, ale generalnie jechałem już longiem na metę. Padało mocniej ze 2h, później już się stopniowo uspokoiło, też i wiatr odpuścił. Na trasie jeszcze trochę górek w rejonie Gostynia (fajna ścianka do Bazyliki Świętogórskiej) oraz w rejonie Dolska (już za dnia). Na metę docieram ok. 6.20, łącznie zajęło mi to 22h36min, z czego ponad godzina poleciała na ten telefon. 

Kórnicki Maraton Turystyczny ma opinię najłatwiejszego w Polsce, ale tym razem wyszło to ciężkie ultra 24h. Pierwsze 250km pod solidny wiatr, później odcinek górek, a na koniec w nocy załamanie pogody i burze - to wszystko spowodowało, że było najwięcej wycofów w historii KMT. Duże podziękowania dla organizatorów, którzy robią świetną robotę, dzięki czemu KMT to naprawdę fajna impreza!

Test przed MRDP wyszedł całkiem nieźle, z formą nie jest źle, choć miałem na trasie sporo problemów z pozycją i trzeba było poprawiać to i owo. Ale MRDP to zupełnie inna impreza, tam mocna noga nie wystarczy do ukończenia, musi zagrać też kilka innych elementów, a kluczowy jest brak kontuzji o co na tak trudnej trasie bardzo trudno.

Kilka fotek 

Dane wycieczki: DST: 542.40 km AVS: 26.22 km/h ALT: 2925 m MAX: 58.70 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 12 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2021

Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))

Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.


Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie. 

Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć. 


Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).

W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.


Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).

Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)

Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.

Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.

Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.

Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))

Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.

Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Dane wycieczki: DST: 511.30 km AVS: 23.87 km/h ALT: 6358 m MAX: 78.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 12 września 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2020

Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.

Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.


Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.


Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.


Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.

Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.

Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!

Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.

Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.

Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)


Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.

Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.

W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.


Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.

Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.

Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))


Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.


Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!

Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.


Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.

Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.

Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P


Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 1000.50 km AVS: 23.44 km/h ALT: 7969 m MAX: 62.20 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
BBT z blatu

W 2020 roku BBT był moim głównym celem na ten sezon. Najbardziej znany i prestiżowy ultramaraton w Polsce, mimo trasy po bardzo ruchliwych drogach nieodmiennie przyciąga setki miłośników długich dystansów, podobnie było i ze mną. Przygotowywałem się solidnie, niestety popełniłem błąd jadąc na PGR. Impreza była ekstra, ale 2,5 tygodnia odstępu od BBT to trochę mało. Na imprezie śpiąc na zimnie złapałem infekcję zatok, która długo się ciągnęła i jeszcze tuż przed startem brałem leki i nie wiedziałem czy dam radę BBT przejechać.

Dojazd ze względu na kolejowe remonty mocno kłopotliwy, ale jechałem już w czwartek, więc miałem zapas czasowy na regenerację po męczącej podróży.


Pierwszy nocleg na Karsiborze, drugi już w samym Świnoujściu, więc trochę sobie pojeździłem po okolicy. Piątek schodzi na ostatnich przygotowaniach do wyścigu, analizach prognoz pogody; po raz pierwszy wybrałem się też nad morze w Świnoujściu, oglądając zabytkowy wiatrak (a faktycznie to stawa, rodzaj znaku nawigacyjnego) bo przy pozostałych czterech startach dojeżdżałem w piątek koło 16-17 i już nie było czasu na turystykę.


W sobotę zerwać się trzeba było bardzo wcześnie, bo start miałem już o 7.25, a trzeba było jeszcze doliczyć czas na promowanie z wyspy Uznam na Wolin. Ale udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać przed startem, więc rano byłem dobrej myśli. Niestety pogoda od wczoraj (gdy cały dzień było upalnie) mocno się skopała i na start jechałem już częściowo w deszczu. Na starcie oddawanie przepaków i bagażu na metę, oraz na ostatnią chwilę grupowe sikanie po krzakach, bo była tylko toaleta na monety, a nikt nie miał przy sobie odpowiedniego bilonu ;)


Startujemy tradycyjnie z rampy promu Bielik, tempo od razu solidne, powyżej 35km/h. Wolin szybko przelatuje, rychło też zaczyna popadywać i ten deszcz będzie nam tego dnia towarzyszyć bardzo długo... Koło 30km doganiamy grupę z Gerwazym i Czesią, są drobne przetasowania, jeden z naszych zawodników zostaje z tą grupą, do nas z kolei podłączają się inni. Ale jazda dalej jest ostra, o ile opady nie pomagają, to wiatr jest z kierunków sprzyjających. Na całe szczęście jest ciepło, koło 20 stopni, więc siła rażenia deszczu jest ograniczona, ze względu na tempo wszyscy jadą na krótko, bo w kurtkach przeciwdeszczowych szybko byśmy się zagotowali, tak więc wkrótce jesteśmy mokrzy; zastanawiam się czy to się na mnie nie odbije w związku z stanem permanentnego podziębienia przed wyścigiem. Ale póki co jest elegancko, na pierwszych 50km średnia 35,5km/h, na 100km 34,6km/h, potem już tylko będzie spadać; na pierwszy PK w Płotach docieramy w dobrej kondycji. Tutaj krótka przerwa, tankowanie bidonów - i dalej w drogę .Dopiero na punkcie dogania nas startująca 5min po nas ekipa Szybkiego Kopyta, więc nie jest źle ;).

Krótki kawałek za Płotami łapie nas wielka ulewa, tak więc błyskawicznie jesteśmy całkiem mokrzy bo nikt nie jedzie w kurtce od deszczu. Tutaj też dogania nas Szybkie Kopyto z podłączonymi do nich ludźmi, nasza grupka też się chwilowo dołączyła; widać, że mają duże ciśnienie na wynik, Krzysiek Dziedzic kilka razy jeździ po całej grupce i mówi, żeby dawać zmiany po 500m na maksa. Oczywiście ani mi to w głowie było, bo taka jazda mając 900km na metę to najprostsza recepta na szybkie zarżnięcie się; na szczęście wśród osób z naszej grupki też zwyciężył rozsądek i szybko odpuściliśmy zostając razem w czwórkę, z Rafałem Wanatem i Michałem Surmacewiczem z którymi razem startowaliśmy w grupie oraz jeszcze jednym kolegą z Drawska. Całkiem dobrze się jechało, ale kawałek przed Drawskiem Michał łapie gumę i razem z Rafałem zostają naprawiać dętkę. Zawodnika z Drawska na punkcie w jego mieście wita wielu kibiców, więc zostaje trochę dłużej, ja szybciej samotnie ruszam na trasę.

Jadąc samemu od razu czuć ile daje jazda w grupce, tym bardziej, ze droga za Drawskiem skręca na południe i wiatr robi się niekorzystny, do tego jest też to odcinek mocno pagórkowaty, są nawet ścianki pod 8-9%, ale cały czas jadę na dużej tarczy, bo zawsze na BBT mam zasadę, że przed górami z blatu nie zrzucam. To jeszcze taki "relikt" z czasów, gdy jeździłem sporo twardziej, na starej wersji trasy Bałtyku zrzucałem dopiero za Rzeszowem na podjeździe w rejonie Domaradza. Teraz czasy się zmieniły, jeżdżę bardzo miękko, na codzień używam kasety 11-40, ale tradycje trzeba pielęgnować, nie wiedziałem tylko jeszcze jak bardzo przyjdzie mi tradycyjnie tutaj pojechać ;). Po ok. 35km, już po wjeździe na DK10 doganiają mnie Michał i Rafał i razem jedziemy dalej, tempo od razu wzrasta. "Dziesiątka" beznadziejna na rower, pomimo, że to weekend ruch jest duży, a w deszczu (cały czas nam towarzyszącym) jedzie się tutaj dodatkowo słabiej. Apogeum tego mamy w Wałczu, gdzie są zajścia z kierowcami, m.in. tir nam złośliwie zajechał drogę, my też żeśmy fragmentami łamali przepisy ignorując beznadziejną ścieżkę rowerową - jednym słowem puszczanie tędy takiego maratonu to jest bardzo słaby pomysł. Za Wałczem krótki postój na sikanie, który wykorzystuję na założenie w końcu kapoty przeciwdeszczowej, bo deszcz nie dość, że nie odpuszcza to znowu zaczął wzbierać na sile, a temperatura spada w dół oscylując koło 17-18'C.

Kawałek za Wałczem wreszcie opuszczamy fatalną DK10, jadąc bocznymi drogami do Piły po solidnych pagórkach na których zostaję za grupką, też deszcz znowu przypuścił mocniejsze uderzenie. Na punkt w mieście docieram już zmęczony, jem makaron na ciepło, trochę po nas wpadają na tandemie Kurier z Patrycją, którzy jak na razie świetnie jadą. Z Piły wyruszamy większą grupką, bo dołączyli do nas startujący z wcześniejszych grupek Sylwia Kowalska z Rafałem Maletą oraz jeszcze 2-3 osoby. Miało to spore plusy, bo raz, że im więcej osób do pracy w grupie - tym sprawniej się jedzie, a po drugie zaraz za Piłą znowu wracaliśmy na DK 10, a przed większą grupką kierowcy mają zauważalnie większy respekt i bezpieczniej ją mijają. Kolejne kilometry przebiegają sprawnie, pod Wyrzyskiem ku mojemu zaskoczeniu doganiamy Marcina Kronera z Szybkiego Kopyta, okazało się, że miał dwie wywrotki na rowerze na mokrej drodze i mocno się poobijał - rozdarte spodenki, szlify na nogach i rękach oraz boleśnie obite biodra. Tak więc jedzie spokojniejszym tempem, by spróbować dociągnąć na duży punkt w Solcu, by tam go porządniej opatrzono. My już solidnie zmęczeni docieramy do Nakła, tutaj już za dużo czasu poleciało, dobre 25min, a jedzenie takie sobie z tłustą gulaszową, która zupełnie mi nie smakowała i z trudem połowę wepchnąłem.


Za Nakłem deszcz powoli zaczyna odpuszczać, przestaje padać, choć drogi dalej są mokre. Trasy już mniej ruchliwe, choć przed samym Solcem jeszcze wracamy na DK 10 na obwodnicy Bydgoszczy. Grupowa jazda procentuje, średnią po 300km mam na poziomie 32km/h, myślę, że dobre 4-5km/h więcej niż bym był w stanie zrobić samotnie, ale ma to też wysoką cenę, bo poziom wyprucia rośnie, podobnie jak czas postojów. Na dużym punkcie znowu schodzi się pół godziny, a zjadłem tylko niewielki talerz makaronu, więc średnio z efektywnością tego postoju było. Z Solca wyjeżdżamy tą samą dużą grupą tuż przed zmierzchem, wkrótce odpalamy lampki. Pod Toruniem opuszczamy wreszcie na długo bardzo ruchliwe drogi, ale wkrótce okazuje się, że trasa do Kowala jest słabo zaprojektowana, wiele na niej dziurawych odcinków. Na tym kawałku wyprzedza nas grupa 71-letniego Krzysztofa Łańcuckiego (taką formę mieć w tym wieku - tylko pozazdrościć!), który nadrobił do mnie już godzinę ze startu, ale wkrótce ich mijamy jak łatają gumę. Następują przetasowania grupek, część osób zaczyna słabnąć i już odpuszcza zmiany, w naszej grupce najwięcej pracowała Sylwia Kowalska, która dawała zmiany jak każdy, żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznając; jak się okazało później była to zwyciężczyni kategorii Open wśród kobiet ze świetnym czasem 44h 50min.

Niestety słabnąć mocno zaczynam i ja, podobnie jak na Pierścieniu i Podróżniku pary starczyło tak na 350-400km mocnej jazdy, tak więc w rejonie Brześcia Kujawskiego odpuszczam już jazdę w grupie. Na punkcie w Kowalu też za długo zabawiłem, niewiele jedząc, ale zmęczenie swoje robiło; niemniej ruszyłem przed grupką Sylwii i Rafałów, dogonili mnie kilkanaście km dalej. Na odcinku do Łowicza duży kryzys, jakoś nie szła ta jazda, pozycja na lemondce mocno mnie męczyć zaczynała, na tym kawałku spotykam Wojtka Łuszcza, który jak zawsze jest w wyśmienitym humorze, jego optymizm szybko mi się udziela. Na punkcie zjadam makaron, biorę swój przepak, znowu się na to wszystko schodzi z pół h, ale inni siedzą jeszcze dłużej, 500km w nogach jednak swoje robi. Tym razem grupka Sylwii łyka mnie już z dużą łatwością, bo jadę z prędkością w okolicach 23-24km/h, niemniej jeszcze na 500km miałem średnią 30km/h, co jest moim rekordowym wynikiem, ale po tym już szybko poleciała w dół ;). Odcinek na kolejny punkt w Opocznie ciągnął się i ciągnął, robiłem parę przerw po drodze, coraz więcej osób mnie wyprzedzało co działało deprymująco, do tego irytowała pogoda, bo wraz ze świtem znowu się pokiełbasiło i przed Opocznem zaczęło popadywać. Ale to nie zmieniało faktu, że sumarycznie było bardzo przyzwoicie, bo przed Opocznem mija 24h w trasie, przejechałem rekordowe dla mnie 615km, więc szansa na dobry wynik dalej była duża. Na punkcie w Opocznie już grupki Sylwii nie dałem rady dogonić, wyjechali chwilę przede mną; znowu za dużo czasu tu poleciało, ale starałem się jeść wszystko co było.

Kawałek za Opocznem znowu się solidniej rozpadało, mocno przeszkadzała mi jazda na lemondce, więc postanawiam ją cofnąć do tyłu. Gdy ruszam dalej okazuje się, że nie działają przerzutki. Gdy sprawdzam co się stało - okazuje się, że cofając lemondkę przyciąłem kable od elektronicznych przerzutek! No i niestety padły nie tylko manetki na lemondce, których kable przyciąłem, padło wszystko. Naprawiałem to przez dobre 2h sprawdzając wszystkie połączenia - ale guzik to dało, ani drgnęło. Postanawiam więc wycofać się i zawracam w stronę Opoczna, gdzie można złapać szybki pociąg do Warszawy. Jadąc ten kawałek orientuję się, że biegi zablokowały się na przełożeniu 50-25, pozwalającym jechać mniej więcej 21-22km/h. Jako, że nienawidzę się poddawać i rezygnować w ten sposób, postanawiam, że tak to się nie skończy i żebym miał wpychać rower na każdej górce to wyścig ukończę! Pozostawała też kwestia zakładu z Waxmundem o wąsy. Wax dotąd bardzo dobrze jechał, ale zaczynały go coraz mocniej łapać kontuzje i jak się okazało wycofał się w Końskich, a by zakład wygrać musiałem dojechać na metę ;). Jadąc za Końskimi, na pierwszych hopkach widzę, że jakoś się jedzie, daleko do optimum, ale góry siłowo daje radę zaliczać. Przed Skarżyskiem próbuję jeszcze napraw, ale nic z tego nie wychodzi, tracę tylko ze 40min.

W międzyczasie wreszcie wyklarowała się pogoda, robi się słonecznie. Za Skarżyskiem zaczyna się solidna seria górek, jakoś je wciągam, jedzie się z cudacznymi kadencjami rzędu 40, ale daję radę ;). Za Wąchockiem ostra ścianka 10%, tutaj to już bolało, ale jak ją wepchnąłem to postanowiłem spróbować całą trasę przejechać bez żadnego pchania, a że dotąd jeszcze nie zrzucałem z blatu, więc oznaczałoby to cały BBT na tarczy 50. Ale bardziej irytuje mnie brak możliwości dokręcania powyżej 23-24km/h, a jest tutaj dużo łagodnych zjazdów 1-3%, na których lekko dokręcając jedzie się bez problemu powyżej 30km/h, podczas gdy ja pokonywać je mogę jedynie siłą grawitacji. Na takich odcinkach co rusz wyprzedzają mnie ludzie, których mijałem pod górę. W Starachowicach elegancki punkt, dobry dwudaniowy obiad, daje się też powoli odczuć rosnąca senność. Jako, że punkt w Sandomierzu wypadnie w okolicach 20 postanawiam tam się zdrzemnąć ze 2h. Odcinek do Sandomierza mocno męczący, znowu masa bardzo ruchliwych krajówek, trasa w tym rejonie jest bardzo słabo zaplanowana, dałoby się to puścić sporo lepiej bez uszczerbku dla jakości dróg. Przed Sandomierzem trochę hopek, ładne tereny, dużo sadów owocowych, wjazd do miasta ruchliwą krajówką, spotykam tutaj Darka Urbańczyka, razem dojeżdżamy na punkt, obserwując położone na wzgórzu i pięknie podświetlone Stare Miasto w Sandomierzu.

Ale niestety punkt okazuje się mocną wtopą, jako że jest po 20, a punkt leży nad samą Wisłą i mieści się w otwartym namiocie - to jest tu mnóstwo komarów, 30 sekund nie można ustać by się do człowieka nie dobrały. Do tego współorganizator wpadł na pomysł by robić "oprawę medialną" i jakaś mocno nadpobudliwa dziewczyna cały czas nawija bardzo głośno przez mikrofon i to mówiąc zupełnie bez sensu. Jednym słowem szybko doszedłem do wniosku, że nie ma nawet co próbować tu spać, także i zupę odpuściłem ze względu na konieczność czekania wśród tych komarów. Słabo się to ułożyło, bo kolejny punkt był aż za 100km, a deficyt snu już dotkliwy. Dalsza jazda była więc mało efektywna, noc ciągnęła się długo, a senność łapała coraz mocniejsza. Do tego za Niskiem doszedł odcinek fatalną DK19, na której przez dobre 20km nie było pobocza, a jechały całe stada tirów; na tym odcinku wielu zawodników zalegało na przystankach. W Sokołowie Małopolskim, gdy wreszcie opuściłem DK19 zaczęły się z kolei zbierać duże mgły, w których dojechałem na punkt. Tu wreszcie była możliwość przespania się, choć warunki takie sobie bo większość osób spała we dwóch na jednym materacu, ja akurat załapałem się na osobny materac. Najważniejsze, że udało się sensownie pospać prawie 2h, gdy zbierałem się do startu dojechała grupa Czesi, jak się wkrótce okazało trzeciej na mecie wśród pań w Open.

Odcinek za Łańcutem to wreszcie bardzo fajna jazda, zaczyna się pas pogórzy. Do Kańczugi jechałem na wschód, więc ekstra było widać poranne zorze na niebie, razem z licznymi mgłami dodawało to okolicy masę uroku.


Za Kańczugą najostrzejsza górka maratonu, z długą sekcją 10%, ale wciągnąłem ją w korbach mijając parę pchających osób. Zjazd techniczny, wąską i mokrą drogą, więc trzeba było uważać, następnie długi dość płaski odcinek do Birczy na którym wyprzedzili mnie mijani na podjeździe rowerzyści, m.in. Ola i Zdzisiu Piekarscy. Na punkcie w Birczy króciutko zabawiłem i ruszam na kolejny ciężki podjazd. Ale że szedł wersją przez rynek to było łatwiej, bo wersja ulicą Okońskiego jest bardzo bolesna, z nachyleniem pod 16%. Tutaj też dochodziło do 11%, podjazd też męczył długością, bo cały czas musiałem jechać na stojąco, ale dało radę wpompować. U góry piękna nagroda za podjazd - czyli ekstra kawałek do Grąziowej, zupełne pustki, piękna leśna droga a dobrym asfaltem i fajnymi zjazdami wśród szpalerów kwitnących kwiatów.


Później jeszcze mała ścianka w Jureczkowej i dojeżdżam na ostatni punkt w Ustrzykach Dolnych, na którym spotykam poznanego na Wiśle Irka Nowaka z kolegą. Punkt samoobsługowy, do tego nie ma wody, więc pozostaje nabrać kranówkę (co też nie było takie proste, bo bidony nie mieściły się pod kranem) i szybko ruszam dalej. Na obwodnicy bieszczadzkiej już większy ruch, ale kilometrów na metę coraz mniej. Sprawnie wchodzi podjazd pod Żłobek, natomiast większa górka za Czarną już mnie wymęczyła swoją długością, bo mięśnie i kolana od siłowej jazdy mam zarżnięte - ale była to ostatnia większa góra BBT. Kawałek za wierzchołkiem piękna panorama na zielone Bieszczady, dobrze, że chociaż końcówka trasy wypadła w ekstra pogodę.


Po zjeździe do Lutowisk już tylko żmudne odliczanie kilometrów do Ustrzyk Górnych i przed 13 melduje się na mecie z czasem 53h19min, z czego całość na blacie 50T, a wszystkie podjazdy wjechane ;))


Podsumowanie

Wyścig tradycyjnie zdrowo daje w kość, w tym roku mogę go podzielić na dwie fazy - pierwsza to ostrzejsza jazda i ściganie się, natomiast po awarii przerzutek na którą straciłem mnóstwo czasu już odpuściłem i jechałem spokojniejszym tempem. Z dobrego wyniku i poprawienia mojego rekordu niewiele wyszło, ale za to satysfakcja, że pomimo poważnej awarii sprzętu nie poległem - bardzo duża. Atmosfera wyścigu pierwszorzędna, to jest ogromną zaletą tej imprezy, podobnie jak i rozmach trasy - znad Bałtyku po kraniec Bieszczadów.

Sportowo - tak sobie to wypadło, mocno mam mieszane uczucia czy start w Open był dobrym pomysłem. Niby się jedzie parę kilometrów szybciej, ale kosztem większej eksploatacji organizmu, zawsze jest ileś nierównego tempa; nie jestem przekonany, czy na tak długim dystansie w moim przypadku jest to opłacalne. Nie bez powodu w BBT najlepsze wyniki uzyskują soliści, bo w ten sposób jedzie się cały czas swoim tempem, bez nadmiernych skoków, jedzie się na mniejszym obciążeniu, a dzięki temu na punktach można spędzać mniej czasu, bo punkty są mocnym zasysaczem czasu na takiej imprezie. Tak więc dalej nie wiem co lepsze - czy Solo czy Open, ale jeśli kiedyś będę jeszcze jechać tę imprezę, to już raczej Solo.

Organizacyjnie - wyścig na pewno dla ludzi go robiących wymagający, z bardzo zawiłą logistyką i oceniając trzeba sobie zdawać sprawę ze stopnia zawiłości tego przedsięwzięcia. Generalnie organizację oceniam wysoko, podobnie jak i stopień zaangażowania wielu ludzi obsługujących punkty kontrolne. Ale wpadki się zdarzają i nie są dobrym wyjściem z tego próby zamykania ludziom ust w tym zakresie. W tej kwestii mocno mnie zniesmaczyło zachowanie Roberta Janika po wyścigu. Na grupie FB dziewczyna z grupy organizującej punkt w Sandomierzu miała jakieś pretensje, że ludzie narzekali, że są niewdzięczni itd. Więc rzeczowo opisałem, że punkt uważam za źle zorganizowany, bo nie sposób inaczej ocenić punktu, który iluś zawodników spokojnie mieszczących się w limicie zastało zamknięty. Do tego lokalizacja w miejscu z komarami (to dotyczyło wieczornych godzin dojazdu na punkt) i całkowicie niepotrzebna, nachalnie głośna oprawa medialna, nic nie wznosząca, a tylko utrudniająca odpoczynek. Za tę opinię od razu spotkałem się z atakiem organizatora, czysto osobistymi wycieczkami, bez słowa odniesienia się do zarzutów i pytania czy punkt, który zawodnicy zastają zamknięty uważa za dobrą organizację, po czym szybko zostałem przez niego usunięty z grupy.1008 na FB.

Takie zachowanie uważam za bardzo słabe, w żadnym razie nie uważam wyścigu za źle zorganizowany, ale też nie zgodzę się na nazywanie ewidentnych wpadek sukcesami. Wyścig ma swoje minusy i trzeba sobie z nich zdawać sprawę przymierzając się do startu. Największym minusem IMO jest trasa prowadząca setkami km po bardzo ruchliwych drogach, jedzie się po tym mocno nieprzyjemnie i niebezpiecznie. A organizator pytany o tę sprawę cały czas sprowadzą ją do alternatywy - albo dobre i ruchliwe drogi, albo puste i dziurawe. A jest to zupełna nieprawda, w Polsce wyremontowano mnóstwo bocznych dróg i wiele z nich ma świetny asfalt, cały odcinek Starachowice - Łańcut można było puścić po bocznych drogach ze fajnym asfaltem, do tego krajobrazowych. Najlepszym przykładem niech będzie piekny odcinek za Birczą, to ja zgłosiłem tę propozycję, bo oryginalnie było 13km ruchliwą krajówką Przemyśl - Sanok. I podobnie jest w wielu miejscach, są fajne alternatywy dla krajówek, tylko trzeba się dobrze orientować w danym rejonie.  Zmiany w tym zakresie blokuje dość betonowe podejście organizatora i niechęć do poważnych modyfikacji w tym zakresie. Na mecie sędzia wyścigu żalił się, że wielu kolarzy nie używało na Pomorzu tylnych lampek w dzień i było słabiej widocznych. Z jednej strony troska o mało znaczące detale w dziedzinie bezpieczeństwa, a z drugiej olewanie nie detali, a podstaw w zakresie bezpieczeństwa i puszczanie ludzi na setki km najruchliwszych dróg w Polsce, z czego większość bez pobocza..

Podobnie betonowe podejście jest w zakresie menu na punktach, dominują produkty niewiele mające wspólnego ze sportową dietą, jakieś bardzo tłuste zupy, postulaty ludzi na diecie wege od lat się olewa, a Robert Janik kwituje je złośliwymi tekstami o tym, że niedługo będzie potrzebna osobna dieta na ramadan. A ludzi na takiej diecie wśród kolarzy szybko przybywa i takimi tekstami się do nich nie dotrze, płacą tyle samo wpisowego co wszyscy, a większość ciepłego jedzenia się dla nich nie nadaje.

Wyścig jest wyścigiem dobrze zorganizowanym, ale ma kilka ewidentnych minusów, nad którymi myślę, że warto popracować by je poprawić.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 1023.20 km AVS: 24.70 km/h ALT: 5581 m MAX: 62.90 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 25 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2020

W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.

Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.


Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.

Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.

Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.

Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.


Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!

Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.


Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.

Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.

Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.

Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia 

Dane wycieczki: DST: 497.80 km AVS: 23.44 km/h ALT: 6847 m MAX: 70.50 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 4 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.


Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.

I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu. 


Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką. 

Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)

Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.


Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.

Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.


Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)

A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.

W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))


Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.

Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 616.00 km AVS: 28.09 km/h ALT: 4172 m MAX: 64.50 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 23 maja 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Wycieczka
Bracia Wilcy

Sezon ultra niestety w zawieszeniu, ale że terminy powoli robią się coraz bardziej optymalne na długie trasy - głód jeżdżenia rośnie ;). Byłem w tym roku na paru dłuższych trasach, ale nie byłem jeszcze na prawdziwym ultra, czyli całodobowej trasie i te zaległości należało czym prędzej nadrobić.

Kocham to uczucie, gdy wychodzi się z domu z założeniem dojechania aż na granice, że dzięki własnym mięśniom i determinacji przejedzie się rowerem trasę, która dla innych i pokonywana samochodem jest męcząca. Do tego cała otoczka długich tras - zaplanowanie sensownych miejsc na postoje, przygotowanie ekwipunku zgodnie z prognozami pogody, zasilanie do GPS, telefonu czy oświetlenia. I to uczucie gdy włącza się ślad na GPS, a tam w polu "dystans do celu" pojawia się liczba 640km ;)). Taki entuzjazm nie ma sobie równych, tego za żadne pieniądze się nie kupi!


Takim właśnie entuzjazmem naładowany ruszam o 8 rano z domu kierując się na południe. Wiatr sprzyjający, więc początek się leci szybko. Pierwsze kilometry to powtórka z początku miesiąca, czyli trasa przez Górę, Warkę, Pionki aż do Solca, z fajnymi nadwiślańskimi hopkami w końcówce. Po 150km przed Solcem postój na drugie śniadanie, w tym sam miejscu co na trasie śladami Maratonu Podróżnika - i podobnie jak wtedy atakują mnie kleszcze ;). Po przejechaniu na drugą stronę Wisły dalej jadę wzdłuż rzeki przez Józefów i Annopol, tam wracam na lewą stronę rzeki. Trasa całkiem fajna, cały czas są pagóreczki, pogoda świetna, cały czas słonecznie, ale w okolicach 18-20 stopni. W Sandomierzu krótki postój na pięknym rynku, kolejny most na Wiśle i po paru km ruchliwą krajówką zjeżdżam na boczne drogi.


Ten odcinek "delty" Wisły i Sanu płaski jak stół, pierwsze góreczki dopiero po wjechaniu na trasę BBT w Nowej Dębie, od razu wracają liczne wspomnienia z tego wyścigu (choć edycja 2020 ma iść już inną trasą, przez Łańcut). Postój obiadowy miałem w planach w Macu w Kolbuszowej, tutaj rozczarowanie, bo pomimo zniesienia zakazu pracy restauracji Mac działa tylko w formie wydawania posiłków przez okienko. 


Wkurzyło mnie to, bo już zmierzchało i temperatura była w okolicach 10 stopni, a chciałem tu dłużej odpocząć w cieple, a trzeba było jeść marznąć na powietrzu. Ale to było dopiero niewielkie preludium marznięcia z którym przyszło się zmierzyć na tej trasie ;). Już koło 22 temperatura spada do poziomu 3-4 stopni, czyli wg prognoz najniższych temperatur jakich należało się spodziewać. Ale jak tyle było o 22, to wiedziałem, że o świcie będzie sporo zimniej. Przed Łańcutem coraz więcej hopek, ale prawdziwe podjazdy zaczynają się dopiero za tym miastem, są 3 długie ściany ponad 100m w pionie z rzędu, od razu czuć inwersję temperaturową, na szczytach 1-2 stopnie, a na dole już mróz. Jechałem przez takie zadupia, że żadnych stacji całodobowych nie było, a już tym bardziej takich, gdzie można by było ogrzać się w cieple, więc żeby utrzymywać sensowną termikę trzeba było cały czas kręcić. 


Od Birczy zaczynają się już długie podjazdy bieszczadzkiego pogórza, ostra ścianka na wyjeździe z miasteczka, później wąska leśna droga ze świetnym asfaltem (tędy ma prowadzić tegoroczny BBT). Niestety zrobiłem tutaj błąd i źle puściłem ślad wpakowując się na bardzo dziurawą drogę, która wkrótce przeszła w kamienisty szuter, a następnie płyty z dziurami, z 5km się czymś takim turlałem. Zaczyna już świtać, więc zimno osiąga apogeum zbliżając się do -4'C, w sumie to z pół nocy jechałem na mrozie, na szczęście ze względu na inwersję często się wracało w trochę cieplejsze miejsca i woda w bidonach nie przymarzła tak by się pić nie dało. 

Zaczyna się też najcięższy kawałek mojej trasy, najpierw rzeźnicki podjazd do Ropieńki, a później drogą na zaporę w Solinie i dalej do Cisnej. Ta droga wzdłuż Sanu i dalej Solinki na mapie wygląda całkiem niewinnie, ot droga wzdłuż rzeki, ale faktycznie jest tam kupa podjazdów. Ale ociepla się już sensownie, tak że przed Cisną można już jechać w krótkich spodenkach, a pogoda znowu ekstra. Myślałem nad ciepłym śniadaniem w Cisnej, gdzie są liczne i smaczne bary, ale analizując czas widzę, że moja rezerwa względem powrotnego pociągu do Rzeszowa niebezpiecznie stopniała, więc trzeba jechać minimalizując postoje. Za Cisną z 10km mocno dziurawego asfaltu na przełęcz Przysłup, podobnie i na zjeździe, gdzie przy dużej prędkości te dziury dają zdrowo popalić. Ale po tych 10km wraca dobra nawierzchnia i jedzie się świetnie, bo odcinek do Komańczy to jeden z najładniejszych na tej trasie, nie ma tu lasów przy drodze więc są bardzo szerokie widoki na zielone łąki i łagodnie zaokrąglone szczyty pogranicza Bieszczad i Beskidu Niskiego.


W Komańczy cel mojej trasy - czyli piękny mural z wilkiem, bo właśnie w tym rejonie jest ich największa populacja w Polsce; trzeba było więc odwiedzić braci ;)

 
Z Komańczy miałem do wyboru dwie drogi, jedną bardziej płaską przez Sanok, ale pojechałem bardziej boczną przez Bukowską i to była dobra decyzja, bo droga urodą niewiele ustępuje kawałkowi przed Komańczą, a przez Sanok jeździ się beznadziejnie i w dużym ruchu. Podobnie było z powrotem do Rzeszowa, jechałem bocznymi drogami przez pasmo pogórzy. O ile DK19 w tym rejonie omija większość gór, to pogórza za Rzeszowem strasznie dają w kość, co chwile podjazdy po 150-200m, prawie bez płaskich odcinków; mieszkańcy tego miasta mają świetne tereny do jeżdżenia, bo asfalty w bardzo dobrym stanie; zresztą spotykałem tutaj sporo szosowców. Na dworzec dojeżdżam z ok. 20min zapasem.

Trasa bardzo udana, kawał świetnego ultra - długi i mocno górzysty, do tego większość gór była skoncentrowana po 400km. Jechało się bardzo przyzwoicie, choć w końcówce siedzenie już się mocno odczuć dawało, a dziś okazało się że jednak mi lekko ręce zdrętwiały, choć na samej trasie tego tak nie czułem.
Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 643.70 km AVS: 24.03 km/h ALT: 5751 m MAX: 69.10 km/h Temp:12.0 'C
Sobota, 14 września 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2019

Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.

Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.



Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.



W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).

Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.

Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.

Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.

Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!

Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).

Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.



Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.



Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.

Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.

Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 951.50 km AVS: 22.51 km/h ALT: 7944 m MAX: 70.40 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 1 czerwca 2019Kategoria Ultramaraton, Canyon 2019, >500km, >300km, >200km, >100km
Maraton Podróżnika

Maraton Podróżnika to stały punkt programu w moich rowerowych planach, jako jedna z paru osób przejechałem wszystkie edycje - więc tym bardziej nie mogło mnie zabraknąć, gdy maraton zawitał na Mazowsze. Baza tegorocznej imprezy była w Warce, ledwie 2h jazdy z domu. W tym roku nie jadę na wynik, zamiast tego prowadziłem grupkę mniej doświadczonych rowerzystów, z których większość debiutowała na tak długim, całodobowym dystansie; zawsze lubiłem zachęcać i pomagać ludziom w ambitnych planach rowerowych, a długie dystanse siedzą przede wszystkim w głowie, motywacja jest połową sukcesu, a w tym grupowa jazda bardzo pomaga.

Tuż przed startem pogoda elegancka, nasza 10-os grupka (z dwoma dziewczynami w składzie) rusza na trasę o 8.15. Start z wypasem, startujemy z wareckiego rynku, spod konnego pomnika hetmana Czarnieckiego. Pierwszy odcinek nieciekawy - ruchliwa droga do Góry Kalwarii, ale niezbędna ze względu na konieczność dojazdu do mostu na Wiśle. Na liczniku monitoruję prędkość średnią, by trzymać się ustalonych ok. 27km/h, a że jedziemy na tym fragmencie czołowo pod wiatr to wymaga sporo wysiłku, razem z Szafarem zmieniamy się na prowadzeniu. Po przejechaniu mostu w Górze robi się dużo przyjemniej, ruch maleje zdecydowanie, a wiatr zamiast przeszkadzać zaczyna więcej pomagać, wieje z północnego-zachodu. W tych warunkach utrzymanie ok. 27km/h jest już sporo łatwiejsze, a ze względu na mały ruch można jechać obok siebie parami i normalnie rozmawiać. Powoli zaczyna się robić coraz cieplej, słońce na dobre wyszło spoza chmur, jest ciepło, ale też i wielkiego upału nie ma, a wiaterek trochę chłodzi.

Pierwszy postój zgodnie z planem mamy po 100km na Orlenie w Krzywdzie - już solidnie okupowanym przez uczestników maratonu. Bardzo fajnym pomysłem organizatorów było załatwienie z Orlenem zniżkowych kuponów na niektóre produkty dla uczestników maratonu, obowiązujących na stacjach na trasie wyścigu. Tutaj zgodnie z planem robimy 30min postój, taktyka na wyścig zakładała dłuższe postoje odpoczynkowe na stacjach, by potem móc zrobić większe przeskoki bez odpoczynków - i sprawdziło to się bardzo przyzwoicie, w miarę zregenerowani na samej trasie traciliśmy bardzo niewiele czasu. Z Krzywdy jedziemy dalej na wschód, jak to na każdym maratonie następują przetasowania grupek - Szafar pojechał mocniej do przodu, chyba dwie osoby dla których tempo było trochę za duże odpuściły, za to czasowo dołączali się inni, ale trzon dalej się trzymał ;). Przed Parczewem jazdę urozmaicają jeziorka na Tyśmienicy, stacja w tym mieście to niestety porażka - bardzo mały i ciasny Orlen, nawet toalety sensownej nie było, jedynie taka dla pracowników, samo zrobienie zakupów przez całą grupkę zajęło ponad 15min, lepiej było chyba stanąć trochę wcześniej na stacji Lotosu. 

Z Parczewa ruszamy mocno na wschód, tutaj dogonił nas Pablo, który dołączył się do maratonu i przejechał jego całą trasę wraz z zawodnikami ;). Trasa do Włodawy ze sporą częścią lasów, asfalty powoli się zaczynają psuć, ale jazda dalej idzie sprawnie. We Włodawie nie stajemy, od razu skręcamy na południe i ładną trasą wzdłuż granicy, z dużą ilością lasów zmierzamy w stronę punktu żywnościowego. Tempo powoli zaczyna spadać, po skręcie na zachód doszło kilka hopek, z Parczewa mieliśmy długi 90km przerzut, ale udało się go sprawnie pokonać bez stawania - przed nami była wizja długiego godzinnego odpoczynku na punkcie, by się zregenerować przed nocną jazdą. Na punkcie spotykamy sporo osób, są jadący wspólnie Karolina, Wąski i Turysta. Jemy spaghetti, można było brać dokładki, więc dało się nieźle napełnić żołądek, a długi czas odpoczynku pozwolił mięśniom na trochę regeneracji. 

Ruszamy trochę po 20, szybko robimy też postój na przebieranie się na nocną jazdę. Naładowani długim odpoczynkiem trzymamy nadspodziewanie wysokie tempo, chwilami w okolicach 30km/h, wiatr też sprzyja. Na stacji w Cycowie nie stawaliśmy, mieliśmy w planach długi 100km przerzut do Bychawy. Z naszej grupki zatrzymałem się jedynie ja, by przestawić pozycję w rowerze, bo ciągle coś mnie pobolewało, mam też lekko uszkodzoną ramę, przez co sztyca regularnie delikatnie zjeżdża mi do ramy, co wymaga regularnych poprawek, w końcu będę musiał dać to do naprawy. Tempo grupki było bardzo solidne, mocno się żyłując dogoniłem ich dopiero po ponad 20km, od tego momentu zaczęła się już spokojniejsza jazda. Na zmniejszenie tempa wpłynął też fakt, że zaczął się najbardziej dziurawy odcinek maratonu, też doszły górki, w pamięć zapadł szczególnie dość ostry zjazd po niewąskich dziurach, na którym nasza grupka rozbiła się na dobrą minutę. W końcu docieramy na stację w Bychawie, tutaj zasłużony odpoczynek i motywująca świadomość, że za trochę ponad godzinkę zacznie świtać, krótkie czerwcowe noce to bardzo fajna sprawa na ultramaratony ;)).

Na tym odcinku dołącza do nas parę innych osób, m.in. Turysta i Pablo, wesoło gadając z Pablem szybko mija czas i powoli zaczyna świtać. Trochę przed świtem jeszcze mocna akcja, gdy coś poprawiając zostałem mały kawałek za grupą nagle tuż przy nodze usłyszałem głośne ujadanie wielkiego psa. Wcześniej nic nie szczekał, więc kompletnie mnie to zaskoczyło, serce podjechało do gardła i odruchowo w korby dałem jak na finiszu Tour de France ;). Na szczęście na strachu się skończyło, ale niewiele już brakowało, Gerwazy który jechał kawałek za mną i widział tę akcję mówił że myślał, że mnie dziabnął. A mogło to być niebezpieczne, bo to było wielkie bydlę, jakby dziabnął w udo i przebił ważną tętnicę to mogłoby być nieciekawie, niestety wolno latające psy to niezła plaga, tutaj na szczęście i tak niewiele było takich akcji. Na tym odcinku okazało się, że Gerwazemu na jednej z dziur pękła szprycha w tylnym kole, było zauważalne bicie koła, ale na szczęście był to rower z hamulcami tarczowymi, więc dało się z tym jechać - to była jedyna awaria sprzętowa jaką mieliśmy na trasie.

Przed Józefowem zaczyna świtać, przy dojeździe do Wisły piękne widoki, rzeka tutaj po obu stronach ma wysokie skarpy, więc z naszego brzegu dobrze było widać te po drugiej stronie, a nad wodą malownicze tumany mgły, na zdjęciach słabo to wyszło, ale na żywo wyglądało ekstra. Przejeżdżamy Wisłę, w Solcu był w planach najbardziej problematyczny postój, trzeba było zjechać ok. 1km z trasy do jakiejś lokalnej stacji, która miała być 24h, ale za pewnie to nie wyglądało. No i niestety obawy się potwierdziły, stacja była zamknięta, więc usiedliśmy sobie po prostu pod stacją i zjedliśmy to co jeszcze każdy miał, zakupy zostawiając na odległą o 40km stację w Górze Puławskiej. Tutaj zostałem na trochę dłużej regulując rower, ale gdy zabrakło tego pilnującego dyscypliny na przodzie grupka rozerwała się na parę mniejszych, czemu sprzyjały liczne na tym fragmencie trasy góreczki, do kupy zjechaliśmy się dopiero na stacji w Górze, zresztą chyba dwie osoby już na własny rachunek pojechały na metę. Ten odcinek od Solca do Góry Puławskiej jak dal mnie najładniejszy na maratonie, fajna pagórkowata droga pod nadwiślańskich skarpach, świetne boczne asfalty, poranne słońce padające pod mocnym kątem - świetnie to wyglądało.

W Górze Puławskiej robimy ostatni postój, przebieramy się na krótko, bo zrobiło się już ciepło - i ruszamy na ostatni odcinek maratonu. Czuć było już w nogach mocno wielki dystans, dwie osoby już na górkach solidniej odcinało, a niestety cała trasa na metę była pod wiatr. Pogoda piękna, tyle że już smażyć zaczynało, więc te końcowe kilometry nie były łatwe, ale wizja bliskiej mety mocno dodawała wiatru w żagle - i przed 11, z czasem 26h 28min wpadamy na metę witani gromkimi oklaskami, a chwilę później mamy na szyjach zasłużone medale z jabłkiem ;)).

Maraton bardzo udany, przejazd grupowy wypadł nadspodziewanie dobrze, z 10 osób jakie liczyła nasza grupka na starcie, aż 6 dojechało razem na metę, po drodze dołączali też i inni. Towarzysko impreza bardzo udana, spotykało się wielu znajomych, jadąc w grupie zawsze było z kim pogadać, dzięki czemu kilometry, szczególnie te nocne szybciej schodziły. Duże podziękowania dla organizatorów za pracę włożoną w przygotowanie tej imprezy i oczywiście podziękowania dla mojej grupki za dzielną walkę, bo dla większości był to rekordowy dystans.

Kilka zdjęć z maratonu
Dane wycieczki: DST: 563.20 km AVS: 25.76 km/h ALT: 2370 m MAX: 52.00 km/h Temp:20.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl