Sobota, 25 maja 2024Kategoria Canyon 2024, Ultramaraton
Race Through Poland 2024, czyli dżihad w oczach!
Komentarze
Jadąc RTP rok temu postawiłem zdecydowanie na bardzo spontaniczną jazdę, taki system został niejako został wymuszony popołudniowym starem wyścigu, była z tym masa zabawy i totalna improwizacja. W tym roku postanowiłem natomiast spróbować czegoś zupełnie innego, podejść do imprezy jako do wyzwania stricte sportowego i wreszcie rozprawić się z nieosiągalną dla mnie na dotychczasowych trzech ukończonych RTP barierą 100h. Przygotowywałem się do imprezy bardzo rzetelnie, choć w zupełnie nieortodoksyjny dla trenujących wg utartych schematów kolarzy, żadnych tam watów, stref mocy i tej całej treningowej profeski, która szybko odbiera mi frajdę z jeżdżenia. Zima i wiosna upłynęły mi na częstych jazdach ultra na dystansach w zakresie 350-650km ze świetną ekipą "Chorych Pojebów" Marty Gryczko (wielkie dzięki za możliwość wspólnych tras!).Dało mi to masę pozytywnej energii od strony motywacyjnej, regularne cotygodniowe trasy na dystansach ultra z innymi fanatykami roweru były czystą frajdą. I to właśnie Marta z jej ekstremalnym, czysto męskim podejściem do wyścigów (klasyczny dżihad w oczach, żadne tam kolarstwo romantyczne, żadnych fotek, wyścig to ma być tylko i wyłącznie zapieprz na wynik) mocno mi zaimponowała i spowodowała, że i we mnie obudził się demon sportowej rywalizacji. I postanowiłem że na tej edycji nie biorę jeńców, tak więc standardowy tekst maratonowych francuskich piesków "zapłacone za 7 dni to jadę 7 dni" zastępuję frazą:
O ile pod względem motywacji te nasze liczne dystanse ultra zrobiły doskonałą robotę, to czułem, że od strony fizycznej to nie jest optymalny typ przygotowań do RTP, jeździliśmy głównie po płaskim, a trasy powyżej 400km zawsze siłą rzeczy oznaczają mniejsze lub większe zajechanie organizmu i mniejszą efektywność takiej jazdy; uważam, że 3x200km dzień po dniu w kontekście wyścigu jak RTP więcej wniesie niż 1x600km, a przede wszystkim trudno zrobić nogę na górski wyścig jeżdżąc głównie po płasko-Polsce. W okresie kwiecień - maj postawiłem więc na to co kocham na rowerze najbardziej, czyli wyprawy rowerowe, coś mocno niedocenianego w środowisku szosowym i często traktowanego z dużym lekceważeniem. Ale w moim przypadku wyprawy w góry zawsze świetnie się sprawdzały jako forma przygotowań, nie inaczej wyszło tym razem. Uważam, że to forma jazdy bardzo bliska wielodniowemu wyścigowi jak RTP i dlatego zdecydowałem się na wyjazdy na Ukrainę i bardzo wymagającą trasę w Alpach.
Przed startem rozbawiłem znajomych wrzucając zdjęcie mojego setupu wyścigowego, bo trzeba uczciwie przyznać, że nie ma na rynku gorzej wyglądającej torby podsiodłowej niż w pełni wyładowany duży Ortlieb :P
Trochę humoru przed startem nigdy nie zaszkodzi, nieźle się bawiłem czytając te komentarze o jeździe z maczugą Herkulesa; ale oczywiście była to forma żartu, chcąc się ścigać nie można jechać z taką cegłą; a zdjęcie przedstawiało torbę, którą nadawałem jako przepak na metę; natomiast docelowy setup na wyścig prezentował się tak, czyli klasycznie - "połówka" w ramę i mała podsiodłówka z tyłu:
W tym roku start RTP był jak lubię - czyli poranny, choć wściekle wcześnie o 5 rano. Ale Zakopane to mocno turystyczna miejscówka, więc kwaterę miałem tuż koło miejsca startu, tak by rano nie marnować czasu. Udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać (ponad 6h!), więc na starcie byłem w doskonałym humorze. Ruszamy od razu pod górę, czyli wjazd na Gubałówkę mocno nachyloną drogą z płytami ażurowymi, były też odcinki z wyślizganym piaskiem. Droga była wąska, a nie wszyscy dawali radę jechać na nachyleniach chwilami ponad 15%, sam mało nie leżałem, cudem w ostatniej chwili dając radę odbić w bok i utrzymać się na rowerze, gdy jadąca tuż przede mną Marta bez ostrzeżenia nagle się zatrzymała na stromiznie. Tak więc teraz jesteśmy kwita za te wszystkie wspólne jazdy na których jako nieuleczalny solowiec zapominałem ostrzegać przed dziurami czy wstawaniem z siodła! :)). Za to na grzbiecie Gubałówki mamy w nagrodę przepiękne widoki - ostre poranne słońce oświetlające Tatry, wyglądało to zjawiskowo, to jedna z tych chwil, gdy człowiek nie ma najmniejszych wątpliwości po co to robi.
Cała dalsza część segmentu startowego to przepiękna jazda po Podhalu, na drogach jeszcze dość pusto, doskonała pogoda - rower po prostu sam jedzie.
@fot. Bite of Me
Ale łatwo nie było, segment był najeżony podjazdami jak dobra kasza skwarkami, a jego kulminacyjnym punktem był słynny Gliczarów z 23% nachyleniem. I to był ten moment, gdzie dostałem silny zastrzyk motywacyjny, oczywiście wjeżdżałem Gliczarów nieraz, ale zawsze to była ciężka walka i bardzo siłowe przepychanie na granicy utrzymania równowagi. A tym razem weszło to zadziwiająco lekko, jednym słowem poczułem, że jest forma. Dodatkowym bonusem był fakt, że po kilku wyjazdach z pełnym bagażem, po miesiącu jazdy na rowerze w setupie wyprawowym, z wyprawowymi kołami - teraz odczuwałem wyraźny dodatkowy bonus z jazdy na leciutkim sprzęcie w wyścigowej konfiguracji, można powiedzieć takie wirtualne 30 watów więcej ;)).
Za przełęczą Zdziarską kończy się segment startowy, odtąd każdy jedzie po samodzielnie zaplanowanej trasie (powiedzmy, bo znam takich, którym to robią koledzy...). Zdecydowana większość zawodników wybiera powrót do Polski, jak się rychło okazało jazda przez Słowację była kiepskim pomysłem kosztującym znaczne straty czasowe, nie zabrakło osób, które w ten sposób wtopiły. Po zaliczeniu przełęczy Osice wjeżdżam do doliny Dunajca i aż do Nowego Sącza jadę mało przyjemną, ale płaską i szybką DW 969. Tutaj strzela pierwsza setka, pojawiają się też pierwsze niedogodności z siedzeniem, które sporo dadzą mi do wiwatu na tym maratonie. Nowy Sącz mijam bokiem zaliczając ostrą ściankę po płytach, kawałek dalej spotykam Jędruchę (Jędrka Gąsiorowskiego), którego widok daje mi kolejnego kopa motywacyjnego, bo jest to zawodnik sporo ode mnie mocniejszy, który w pierwszej fazie maratonu zawsze mocno mi odjeżdżał, a tym razem daję radę się utrzymywać w jego okolicy.
Robi się coraz cieplej, po płaściutkim odcinku wzdłuż Dunajca czeka mnie seria górek w rejonie Grybowa i Gorlic, wjeżdżając do Grybowa wizualizuję sobie powrót z maratonu, zastanawiając się w jakim wtedy będę stanie, bo właśnie tutaj miałem w planach jechać z mety na pociąg, jeszcze te bagatelka 1300km - i będziemy się witać z gąską. W Gorlicach robię pierwszy popas pod Żabką, jest już całkiem gorąco, woda zaczyna szybko schodzić. Za Gorlicami na drodze do Nowego Żmigrodu są znaki informujące o zamkniętej drodze, wiedząc że w remoncie jest most zaryzykowałem i na tym wygrałem, bo remont był już na ukończeniu i mostem dało się przejechać, kilka osób wybrało objazd tego odcinka nadrabiając z 5km. W rejonie Tylawy mam na trasie pierwszy z wielu "odcinków specjalnych", by objechać ponad kilometrowy odcinek krajówki, czyli nazywając rzeczy po kolarsku - klasyczny terenowy ujeb. Wjeżdżamy na niego razem z Tomkiem Madzią, rychło robi się wesoło, gdy droga się kończy. Na szczęście kobieta z pobliskiej posesji krzyczy do nas by iść przez ogrodzone pole i tamtędy się przebijamy. Był tu też kamienisty bród, ale jako, że na maraton założyłem opony aż 32mm to uznałem, że nie honor przez niego przechodzić i go po prostu przejechałem jak na MTB, ale by się nie wyglebić trzeba było na tyle mocno kręcić, że i tak zamoczenia butów nie uniknąłem, choć było na tyle ciepło, że nie stanowiło to problemu i buty szybko przeschły.
Dalej jest ładny i widokowy odcinek szos Beskidu Niskiego do Komańczy, znany mi doskonale z tras MRDP czy PGR,
@fot. Adrian Crapciu
Natomiast za Komańczą zaczyna się długi obowiązkowy segment na CP1, którego znakiem firmowym są brody na Osławie. Ku mojemu zdziwieniu sprawiły wielu ludziom problemy, było kilka gleb, a mnóstwo osób wolało je przechodzić zamiast jechać. Wywrotkę zaliczył m.in. jeden z głównych faworytów imprezy, czyli Paweł Pieczka, mocno rozcinając łokieć. Paweł nie chciał ryzykować dalszej jazdy z babrzącą się raną, więc dojechał taksówką do szpitala na zszycie rany, po czym wrócił na trasę w tym samym miejscu, zajęło to zaledwie koło 2h - wielkie brawa za pomysłowość i nieustępliwość! Osobiście znałem dobrze te brody z trasy PGR, wiedziałem w którym miejscu wjeżdżać w rzekę, poziom wody był niski i na dobrze trzymających oponach 32mm nie stanowiły problemu, jeśli się jechało z wyczuciem, udało się nawet nie zamoczyć butów.
@fot. Bite of Me
Zaraz za brodami zaczyna się długi podjazd pod przełęcz Żebrak, tutaj łapie mnie krótka burza, przez pewien czas padało dość intensywnie, ale było widać, że długo to nie potrzyma, a parę piorunów, które walnęły dość blisko urozmaiciło jazdę, jazda w burzy ma swój niekłamany urok i swoistą magię. Zjazd do Baligrodu bardzo słaby z kupą dziur, bo droga na tym odcinku choć asfaltowa jest prawnie drogą leśną, a nie publiczną - co widać w kiepskim utrzymaniu i licznych przepustach wody ją przecinających. Za Baligrodem poczułem, że zaczynam słabnąć, było to już koło 300km w nogach, a jadąc cały dzień na słodyczach bardzo już tęskniłem za normalnym jedzeniem. Ku mojemu zaskoczeniu w Wołkowyi trafiłem na Zajazd Kuźnia, gdzie po rozmowie z bardzo uczynnym właścicielem okazało się, że można w miarę szybko zjeść obiad, zamówiłem więc pomidorową i pierogi z jagodami.
I to był strzał w 10, dzięki temu od razu lepiej się poczułem i nabrałem energii potrzebnej na najbardziej górzystą końcówkę pierwszego segmentu. W tym rejonie układ trasy był taki, że zawodnicy, którzy już zaliczyli CP1 wracali tą samą drogą przez przełęcze Wyżniańską i Wyżną, więc jadąc na punkt spotykam liderów wyścigu jadących już w przeciwnym kierunku. Zmrok łapie mnie w rejonie przełęczy Wyżniańskiej, Wyżną wjeżdżam już po ciemku, asfalty w Bieszczadach generalnie nie wymiatają. Na punkt w Wołosatem docieram o 21.25 po 16h20min jazdy z Zakopanego. Okazuje się, że zajmuję 13 pozycję, co było dla mnie dużym zastrzykiem motywacyjnym, bo o ile w drugiej części tego typu wyścigów z reguły przesuwałem się do przodu, to pierwszego dnia zawsze sporo traciłem, a tym razem udało mi się świetnie pojechać również i pierwszy dzień.
Po krótkim postoju (spotkanie z Jędruchą) i z dodatkową energią ruszam w dalszą trasę o spaniu w ogóle nie myśląc (będąc wiernym zasadzie, że szosa to przecież nie jakiś tam za przeproszeniem gravel i pierwszej nocy spać się po prostu nie godzi :)). A poważniej - to procentowało odwalanie zimą i na wiosnę wielu pełnych nocek w klubie "Chorych Pojebów" wraz z Martą i Rafałem, organizm wtedy się dobrze przyzwyczaił do dużo dłuższych zimowych nocy, więc krótka i ciepła majowa nocka nie stanowiła dla mnie żadnego problemu. Teraz z kolei ja mijam mnóstwo osób dojeżdżających na CP1, co rusz na drodze pojawiają się światła rowerowych lampek i tak jest aż do Cisnej, gdzie zjeżdżam z obowiązkowego segmentu. Coraz gorzej jest z siedzeniem, które tradycyjnie przy dość ciepłym dniu w górach coraz mocniej dalej popalić. Dalszą trasę na Słowację wybrałem przez przełęcz Radoszycką i myślę, że to był optymalny wybór, bo kilometrowo krótsza droga przez przełęcz Nad Roztokami oznaczała zjazd z przełęczy brukiem, a później konieczność czasochłonnego lawirowania w Sninie. Na tym kawałku mijamy się z Tomkiem Madzią i Piotrkiem Gdowskim i wszyscy zjeżdżamy się na całodobowej stacji w Humennem, dojechał też Jędrucha jadący przez przełęcz Nad Roztokami i narzekający na terenowe przeprawy w Sninie. Zaraz za Humennem zaczyna świtać, z typowego porannego zamulenia bardzo skutecznie wybijają mnie starcia z mocnymi ekipami sierściuchów z mijanych cygańskich osiedli - podziękowania dla naszych czworonożnych przyjaciół za trochę rozrywki wybudzającej z monotonii jazdy ;)).
Od węgierskich równin oddzielała mnie jeszcze jedna większa góra, czyli przełęcz Herlańska (660m) w Górach Tokajsko-Slańskich, podjazd solidny, ale co najważniejsze na szczycie zaczęło się nowe województwo i asfalt był nówka-sztuka nieśmigana - tak więc zjazd to był cud, miód malina, do tego wiatr pomagał, więc cięło się naprawdę szybko i z dużą przyjemnością, do tego stan tyłka po dłuższym płaskim odcinku na Słowacji wyraźnie się poprawił, a szanse dojechania na CP2 na godzinę 20 były całkiem spore (do tej godziny miała być czynna recepcja i restauracja na CP2, gdzie z drogi zarezerwowałem sobie nocleg). I to był ten moment, gdy opanowało mnie nieodparte przekonanie, że jest zwyczajnie za dobrze i że to po prostu MUSI się spierdolić... No i oczywiście szósty kolarski zmysł mnie nie zawiódł, tą magiczną granicą było przejechanie obok tabliczki ze znakiem "Magyarorszag", tam nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenieśliśmy się tak mniej więcej 50 lat w tył. Pogranicze słowacko-węgierskie od madziarskiej strony w tym rejonie stan asfaltów ma jak po nalocie dywanowym, nawet Ukraina przy tym wysiada, tak mniej więcej wygląda typowa droga w tym rejonie ;))
Do tego pełno tu osiedli cygańskich, których mieszkańcy patrzą na mnie jak na kosmitę; na tym odcinku kilka razy mijaliśmy się z Pawłem Miłkowskim, którego dobry humor i optymizm są zaraźliwe. Pierwszą poważniejszą wpadkę z trasą notuję w rejonie Błotnego Wzgórza Śmierci (copyright Krystian Jakubek ;)) w miasteczku Meszes, widząc jak wygląda początek tej drogi nie zdecydowałem się nią jechać i to myślę, że był mój spory błąd. Bo szukając na szybko objazdu nie zauważyłem na Garminie krajówki i w efekcie musiałem wjechać w teren wzdłuż rzeki na trasie do miasteczka Perkupa. Tam już był dramat z błotem, co chwilę odcinki głębokich kałuż i gliniaste, lepkie gówno doszczętnie zalepiające cały napęd; ileś razy musiałem go przepychać patykami, nawet robić zdjęć nie miałem żadnej ochoty. Jednym słowem - straciłem tylko czas na objeżdżaniu tego wzgórza, bo moja droga wcale nie była lepszej jakości, a odcinek terenowy był dłuższy, do tego dojazd do miejsca połączenia z moją planowaną trasą (dobre 20km) okazał się mocno górzysty, jednym słowem takie są konsekwencje zmieniania na kolanie zaplanowanej trasy, można się na tym przejechać.
W międzyczasie zrobiło się gorąco, więc gdy namierzyłem jakiś otwarty lokalny sklepik (a dziś była niedziela) zrobiłem sobie popas, w czasie którego wyprzedzili mnie Tomek Madzia i Paweł Pieczka. Tutaj już jechało mi się niespecjalnie, do mocnego poirytowania tym błotnistym kawałkiem i średnio trafioną korektą trasy dochodziło coraz większe zmęczenie, bo już miałem ponad 650km w nogach przejechane na jeden strzał. Po powrocie na Słowację jest lepiej, ale nie jest to długi odcinek i rychło wracam na Węgry wjeżdżając na obowiązkowy segment prowadzący CP2. Tutaj przeżywam duże zaskoczenie połączone z niezłym wkurzeniem, bo na RWGPS obowiązkowy segment choć bardzo górzysty był zaznaczony jako asfaltowy, a tymczasem okazuje się, że to pic na wodę i fotomontaż, część dróg którymi trzeba jechać z asfaltem nie miało nic wspólnego, po prostu programy do planowania totalnie rozryte asfalty (nieporównanie gorsze do jazdy od sensownych szutrów) klasyfikują jako "drogi utwardzone" i zrównują z normalnymi szosami. Do tego akurat w rejonie Kekeszu przechodziły burze i właśnie w czasie burzy wrąbałem się na taką terenową drogę po której płynęły potoki wody i błota, tak wyglądał ten "asfalt"; na sporym nachyleniu już fragmentami koła buzowały w błocie.
Ale to była dopiero przygrywka, bo prawdziwa zabawa zaczęła się za Batonyterenye po wjechaniu na leśne stokówki prowadzące pod Kekesz. Było to dobre 35km fatalnej jakości dróg, głównie pod górę, ale i odcinków w dół nie brakowało. Ten kawałek absolutnie nic do trasy nie wnosił, żadnej frajdy z rowerowania ta jazda po ciężkich ujebach nie dawała; do tego widoki zerowe, bo niemal cały czas jechało się w lesie, może 2-3 razy otwierały się szersze widoki na mniej więcej 10 sekund, to był IMO zdecydowanie najsłabiej zaprojektowany segment wyścigu. W ogóle IMO to wstawienie Węgier na RTP Pawłowi Puławskiemu nie bardzo wyszło, można powiedzieć, że cały węgierski odcinek był czystą antyreklamą tego kraju. I nie jest to tylko moje zdanie, z kim z uczestników nie rozmawiałem to był zaskoczony jak słabo stoi ten rejon, ludzie się zastanawiali czy to efekt długich rządów Orbana, czy cały kraj równie kiepsko wygląda.
Był to też moment mojego największego kryzysu na wyścigu, tak obrazowo ujmując to męczyłem się na tym obowiązkowym segmencie równie ciężko jak aktorzy filmów pornograficznych w czasie scen dialogów :)). Rychło stało się też jasne, że nie ma szans wyrobienia się na godzinę 20 na CP2. Problem recepcji czynnej do 20 na szczęście udało się rozwiązać dzięki uprzejmości wolontariuszy RTP na punkcie którzy zgodzili się wziąć na siebie rejestrację i wydawanie kart hotelowych zawodnikom, którzy mieli tu zaklepany nocleg - wielkie dzięki!. Natomiast nie było już szans na obiad w restauracji na który liczyłem, a i ze sklepami była nędza, mały Orlen, który mijałem na dole przed wjechaniem na te nieszczęsne stokówki był już "wyczesany" przez zawodników przede mną, a wyżej jechało się już poza cywilizacją. Na obiad i śniadanie zostałem więc z pięcioma 7-daysami (których nie cierpię, ale poza którymi nic sensownego nie było); ale w końcu jazda ultra to sztuka improwizacji, a w odżywianiu się na wyścigu jakość jedzenia nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko ilość ;). Dojechałem na punkt już mocno skatowany, w okolicach godziny 21, z bagażem 825km i 10tys m w pionie w nogach. W tym stanie obowiązkowy wjazd na Kekesz postanowiłem przełożyć na jutro rano, na punkcie szybka rejestracja u naszych wolontariuszy (jeszcze raz dziękuję za pomoc w ogarnięciu hotelowej rejestracji po 20!), pieczątka - i udaję się do swojego pokoju na długo wyczekiwany odpoczynek. Ale pomimo tego całego kryzysu moja sytuacja na wyścigu nie wyglądała wcale źle, bo przesunąłem się już na 10 pozycję, ja cierpiałem, ale jak widać innym trasa dała popalić jeszcze mocniej.
Statystyki pierwszego i drugiego dnia:
Dystans - 826,1km
Prędkość średnia - 22,7km/h
Suma przewyższeń - 9 935m
W moich przedwyścigowych planach był to w założeniu jedyny odpoczynek na wyścigu, stąd planowałem jechać już longiem na metę; ale wiadomo, że papier jest cierpliwy i takie plany realia na trasie szybko potrafią zweryfikować. Dlatego właśnie zdecydowałem się wziąć tu pokój w hotelu, bo chciałem mieć porządną regenerację, mieć możliwość prysznica (tyłek po tym węgierskim segmencie był w opłakanym stanie) i niezakłócanego przez innych zawodników snu, zamiast robić krótkie drzemki jak część osób na podłodze. Mój plan nieźle wypalił, bo przespałem 4h jak drewno i sensownie się zregenerowałem (choć oczywiście zwleczenie się z wyrka i powrót na trasę wymagał nie lada siły psychicznej :)). Niemniej udało się i już 10min po 3 jestem z powrotem na trasie, a o 3.40 melduję się na najwyższym szczycie Węgier - Kekesu (1014m) obserwując pierwsze poranne zorze. Podjazd na Kekes bardzo przyjemny - tak powinien wyglądać cały węgierski segment.
Niestety szybko mamy powrót do węgierskich realiów, czyli by sensownie wydostać się z Węgier trzeba było zaliczyć kolejne ponad 10km fatalnej leśnej stokówki. Dalej też są niezłe przeboje, by ominąć krajówkę trzeba jechać polem, ale to wszystko traci znaczenie wobec absolutnie zjawiskowego wschodu słońca jaki mam okazję obserwować na trasie. To są na wyścigach ultra chwile prawdziwej magii, gdy przestaje mieć znaczenie nawet największe zmęczenie, gdy z mięśni znika ból długich godzin pedałowania, gdy cała irytacja zmagań z fatalnymi drogami opuszcza człowieka błyskawicznie, bo stajemy przed CZYSTYM PIĘKNEM. Starałem się uchwycić tę chwilę na zdjęciu, ale najistotniejsze w pięknie jest to czego nie odda żaden obraz...
"Jak pięknie jest rano,
gdy jeszcze nie wszystko się stało,
i wszystko może się stać,
tylko brać."...
W Salgotarjan robię popas na Shellu, stąd do granicy słowackiej jechałem odpowiednikiem naszej drogi wojewódzkiej, ale moje nadzieje z tym związane szybko prysły jak bańka mydlana i aż do samej granicy był to obraz nędzy i rozpaczy, prowadząc mnie do konkluzji, że Węgry to po prostu stan umysłu, bo jak może być normalnie w kraju, gdzie nawet policja (w dziesiątkach języków posiadająca bardzo zbliżoną nazwę) nazywa się za przeproszeniem "Rendorseg" :)).
Po wjeździe na Słowację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmieniło i aż do Zvolenia była to bardzo przyjemna jazda, w większości po świetnych asfaltach, zrobiło się też naprawdę gorąco, chwilami ponad 30 stopni. Wiedziałem, że ten odcinek będzie kluczowy dla moich losów na wyścigu, bo na tym fragmencie kumulowały się terenowe objazdy zakazanych szos krajowych, sieć drogowa w tej części Słowacji jest taka, że nie ma innych szos niż krajowe, więc by je omijać trzeba było ciąć terenem. Wariantów możliwych do wybrania było sporo, ale to wszystko była jazda palcem po mapie i prawie nikt nie wiedział jak w realu będzie wyglądać zaplanowana przez niego trasa. Do Kremnicy dojechałem sprawnie asfaltem, zaliczając duży podjazd do Nevolne (który w tym upale dał w kość), udało się trafić źródełko przy trasie w którym od razu zamoczyłem koszulkę i czapkę, ale już po 10min są zupełnie suche. Za Kremnicą pierwszy odcinek szutrów, jeszcze całkiem sensowny, aczkolwiek grupujący sporo ostrych ścianek pod 15%, ale clou tego odcinka było przebicie się do Sklene. I tu już tak wesoło nie było, przeżywam prawdziwą huśtawkę nastrojów, najpierw przebijam się na szagę przez zarośniętą łąkę, później okazuje się, że drogi, która miała być nie ma, później z radością dojeżdżam do szutrówki bardzo sensownej jakości.
Następnie przeżywam chwilę mocnego załamania, gdy ta zamienia się w błotnistą drogę rozrytą przez ciężki sprzęt do zwózki drewna, a wreszcie euforię, gdy błoto się kończy i droga przechodzi w kiepską szutrówkę, którą jednak daje się jechać. Wiedziałem z układu poziomic na mapie, że będzie tu ostry zjazd i rzeczywiście było po 20%, ale najważniejsze, ze wszystko dało się przejechać; ozdobą tego odcinka było spotkanie z wielkim borsukiem, który wyskoczył z krzaków na drogę dosłownie pół metra przede mną ;)).
Z wielką ulgą wracam na asfalt do Sklene - na fragmencie za miasteczkiem wylewają właśnie nowy asfalt, trzeba przejść kawałek bokiem, ale za to dalej mam nowiutki asfalt i to bez samochodów. Odcinek dojazdowy do początku segmentu CP3 całkiem przyjemny, płaski, z szerokimi widokami na masyw Małej Fatry. Powoli robiłem się coraz głodniejszy (nic dziwnego zważywszy wczorajszy obiad :), początkowo planowałem obiad w schronisku na punkcie CP3, ale uznałem, że jechanie tego ciężkiego segmentu na głodno się nie opłaci, do tego nie było pewności, że się wyrobię przed zamknięciem kuchni. Zrobiłem więc popas żywnościowy przed sklepem, w czasie którego wyprzedziło mnie aż trzech zawodników (Piotrek Gdowski, Paweł Miłkowski i Holender Gerrits) - taki żywy dowód na potwierdzenie starej maratonowej prawdy, że wyścigi wygrywa się czasem postojów. Ale posiliłem się konkretnie i z nowymi siłami wjeżdżam na segment CP3. O ile wstawienie samej Kriżavy uważam za dobry pomysł, bo to jeden z największych i najtrudniejszych podjazdów Słowacji to pierwsza część segmentu wyszła trochę przekombinowana i zaprojektowana na siłę, między innymi kilka szutrowych dróg, w tym takie rozwiązania jak podjazd po dobrym asfalcie, a zjazd ujebami, gdzie trudno było przekroczyć 20km/h, "flow" z jazdy czymś takim znikomy. Natomiast był tu jeden ekstra kawałek - podjazd po wąskiej ścieżce rowerowej, to mi mocno przypadło do gustu. Głównym daniem tego segmentu był największy podjazd tego wyścigu, czyli wspinaczka na Kriżavę (1467m) - ponad 1000m w pionie na raz, do tego bardzo wymagające nachylenie, średnio koło 9-10%. Asfalt z solidnymi dziurami, ale to jednak był asfalt, nie ujeby jak na węgierskich stokówkach, na podjeździe wiele to nie przeszkadzało.
Jechało mi się nieźle, mijałem się tutaj z młodziutkim Holendrem Gerritsem, który jak to wielu młodych zawodników łatwo się podpalał, bo doganiany przeze mnie przyspieszał i uciekał, później znowu słabł; takie interwały tempa na tym etapie wyścigu to tylko niepotrzebna strata sił, ja jechałem po prostu swoim równym tempem. Natomiast problemem było to, że na punkt dojechałem koło 20, w okolicach zachodu słońca, więc później niż to kalkulowałem ruszając spod Kekesza, za dużo poleciało czasu na pokonywanie terenowych wstawek. A był to problem, bo z Kriżavy planowałem zejście szlakiem pieszym na Żylinę, którego pokonywanie nocą zupełnie mi się nie uśmiechało. Na punkcie więc spędziłem jedynie parę minut, by móc wykorzystać resztkę światła dziennego. Końcówka podjazdu na Kriżavę, powyżej punktu CP3 już w fatalnym stanie, też i nachylenie większe, więc by utrzymać się w siodle trzeba było mocno cisnąć, co poskutkowało kontuzją kostki, której ból stopniowo się zwiększał aż do końca wyścigu, na szczęście jeszcze w stopniu, który dawało się wytrzymać.
Na wierzchołek Kriżavy docieram razem z Piotrkiem Gdowskim, tutaj wjeżdżamy na szlak pieszy. Piotrek wolał rower prowadzić, ja kawałkami próbowałem jechać, ale niewiele było odcinków, gdzie było to możliwe. Za to widokowo przepięknie, ze Skałki ekstra było widać światła Żyliny położonej 1000m niżej.
Od Skałki zejście jest już bardzo wymagające, chwilami są stromizny takie, że nie da się już sensownie prowadzić roweru, wygodniej było go wziąć na plecy, do tego są krótkie kawałki z wyrębem lasu, ale już na wysokości 1000m pojawia się dobrej jakości asfalt. Zjazd tym leśnym asfaltem klimatyczny, mnóstwo saren i jeleni spotkałem, jedne wychodziły na drogę, innych widziałem tylko świecące oczy w świetle mojej czołówki, którą sobie doświecałem na krętej drodze. Po zjechaniu na sam dół opanowuje mnie duża euforia, że tak sprawnie ten odcinek zaliczyłem, bo nie miałem pojęcia jakie będą realia tego terenowego skrótu, zaryzykowałem i sporo na tym wygrałem. Bo sumarycznie ten wariant trasy zdecydowanie się opłacił, wypadło to dużo korzystniej niż zjazd na Martin i długi podjazd szutrami w stronę Żyliny, co wielu zawodników wybrało, tracąc ładnych parę godzin. Do tego odcinek na początek kolejnego segmentu CP4 dobrze znałem w całości, więc wiedziałem, że tu będzie dobra i szybka jazda.
Na fali tej euforii postanawiam więc ostro pocisnąć nocą. I był to świetny pomysł, bo wkrótce zrobiło się naprawdę zimno (okolice 3-4 stopni), co wraz z intensywną jazdą spowodowało, że nie miałem problemów z sennością. Warunki pogodowe były wymagające, na zjeździe do Oravskiej Leśnej temperatura spadła na poziom zaledwie 1-2 stopni i tak trzymała ładnych parę godzin. Ale jazda w wymagającej pogodzie zawsze była moim atutem na takich wyścigach, więc niewiele mnie to ruszyło (przy załamaniu jakie miałem w tym roku na wyprawie w Dolomitach to nie było nic specjalnego), o dziwo nawet w stopy nie było mi zimno, wiec nie musiałem wyciągać z bagażu ochraniaczy na buty, które miałem ze sobą. Natomiast mocno brakowało mi buffa, którego zgubiłem gdzieś na Węgrzech (w moim przypadku długi maraton bez zgubienia czegoś się nie liczy!). Bo jechałem mocno, więc oddychałem głównie przez usta, musząc wdychać bezpośrednio zimne powietrze, więc gardło obrywało. Świtać zaczyna na wjeździe do Polski, znowu piękne poranne widoki na Tatry; choć pieruńsko zimno, cały odcinek do Nowego Targu wśród licznych mgieł. Za tym miastem wjeżdżam na Velo Dunajec (to był sporo sensowniejszy i szybszy wariant niż jazda przez Szaflary, Falsztyn i Niedzicę, co część osób wybrała), bardzo klimatycznie wyglądała mocno parująca rzeka. Podjazd na Knurowską wchodzi gładziutko, wreszcie położono tam nowiutki asfalt od południowej strony. Poranek jest piękny, a ta droga słynie z widoków, więc pomimo całego wyścigowego zelotyzmu nie mogłem się powstrzymać od kilku postojów na zdjęcia. Z przełęczy na początek segmentu CP4 zostaje już tylko 25km zjazdu, na którym zasuwałem mocno; tutaj fajną fotkę cyknął mi Mateusz Birecki; świetnie oddaje klasyczny wyścigowy "berserker mode" (copyright Marta Gryczko) w jakim wówczas jechałem.
@fot. Mateusz Birecki
Z tego odcinka Race Through Poland jestem naprawdę zadowolony, dałem tutaj z siebie wszystko, pomiędzy CP3 a CP4 wykręcając drugi czas spośród wszystkich zawodników (tylko zwycięzca Philipp Hanneck przejechał go szybciej), dzięki czemu awansowałem na 5 miejsce. Kolejny raz zaprocentowały wyprawy, na których zakończenie ostatniego dnia robiłem dystanse ultra, właśnie by się przygotować do jazdy na dużym wypruciu.
Za Zabrzeżą wjeżdżam na segment CP4 i od razu na dzień dobry dostaję piekielną ścianę, czyli Paproć, wg Stravy 209m różnicy poziomów i 16% średniego nachylenia, a maksy ponad 30%, jednym słowem przy tej rzeźni Gliczarów to podjazd dla miękkich siusiaków ;)). Zaskoczyło mnie to zupełnie, bo pomimo dobrze objeżdżonego tego rejonu Beskidów nie znałem tego kawałka. Walka była straszna, ale z ogromną satysfakcją i jako jednemu z nielicznych zawodników RTP udało mi się wciągnąć tę ekstremalną ścianę i to ze średnią 287W na 11,5min, czyli parametrami na codzień dla mnie nieosiągalnymi - w tym roku na Stravie mam najlepszy czas, a przecież miałem już ponad 1300km w nogach. To taki doskonały przykład na to jak ważna jest głowa na takich wyścigach i co dzięki odpowiedniej motywacji da się wycisnąć z organizmu
https://www.strava.com/segments/15868807
Cały segment CP4 był rzeźnicki, było tam w sumie aż 7 podjazdów i każdy miał sekcję nachylenia +15%, na zaledwie 55km było upchnięte aż 1700m w pionie. Na drugiej ściance na samym dole czuję jak mnie zaczyna łapać skurcz w prawej nodze, po prostu mięsień odmówił współpracy. Przestraszyłem się mocno, stanąłem, zacząłem rozciągać nogę, na szczęście po tym dało się jechać, niestety już nie na tym poziomie intensywności na jakim bym chciał, bo przy każdym wejściu na moc powyżej 200W czułem podchodzący skurcz. I z taką nogą już musiałem jechać do mety, na CP4 stwarzało to spore problemy, bo na nachyleniach rzędu 15% nie da się jechać lekko, więc musiałem jeszcze ileś razy stawać, krótko odpoczywać i rozciągać mięsień. Ale wszystkie 6 asfaltowych podjazdów tego segmentu wjechałem w całości, generalnie segment bardzo mi się podobał, Paweł zebrał do kupy masę ciekawych ścianek w tym rejonie (słynącym z takich pił); choć na sam koniec wyścigu taka ilość ostrych podjazdów zakrawała na czysty sadyzm ;)). Mięsień naciągnąłem najpewniej na tym pierwszym, ekstremalnym podjeździe pod Paproć, choć też możliwe, że był to efekt mocnego ciśnięcia przez całą noc. Z punktu widzenia rozsądku pewnie lepiej było odpuść i rower podprowadzić, ale nie żałowałem - zawsze lubiłem walkę z ostrymi ścianami i na asfalcie bez walki nie odpuszczam, będąc wiernym jakże prawdziwemu w kontekście ultra przesłaniu:
Finałowy podjazd segmentu była to Cyrla, to już był podjazd terenowy, w większości po płytach ażurowych i kamieniach, do tego bardzo mocno nachylony tutaj już odpuściłem (wjeżdżając tylko asfaltowy początek) i odcinki dużego nachylenia wprowadzałem, na terenowych podjazdach wpychanie to już żaden obciach, szczególnie na szosowym rowerze. Wiele sensu wstawienie tego kawałka nie miało, bo ani pod górę, ani w dół się sensownie jechać nie dawało, w skrócie to był jeden, wielki ujeb, ale takie są już uroki RTP ;)).
Na CP4 docieram już mocno skatowany, tutaj zrobiłem koło 30min popasu, zjadłem żurek i pierogi, po czym ruszyłem w dół. Zjazd do niczego, niby całość zjechałem, ale 20km/h to chyba nie przekroczyłem, w dolnej części spotykam Krystiana Jakubka idącego pod górę. W planowaniu trasy do Nowego Sącza popełniłem drobny błąd puszczając ją ścieżką rowerową na prawym brzegu Popradu i było tam ze 2km szutru i trochę górek, lepiej było jechać lewą stroną, gdzie był asfalt i płasko. Zaliczam ostrą ściankę w Sączu (tę samą, którą robiłem pierwszego dnia wyścigu), łapie mnie już potężne zamulenie (w końcu przez blisko 80h spałem tylko 4h), próbowałem więc się przespać na polu, ale nic z tego nie wyszło, nie byłem w stanie zasnąć, straciłem tylko 20min. I to było dość kluczowe 20min, bo okazało się że Krystian Jakubek świetnie zaplanował trasę z CP4 i nie jechał przez Sącz, tylko zszedł z Cyrli terenem na drugą stronę, zyskując blisko godzinę. Zorientowałem się więc że moja dość spora przewaga nad Krystianem stopniała praktycznie do zera, zacząłem dość mocno jechać, ale z tym naciągniętym mięśniem nie było mowy o ciśnięciu na pełen regulator, do tego do Florynki jechałem takim wrednym łagodnie nachylonym podjazdem czołowo pod wiatr. Nasze drogi spotykają się w Polanach i dosłownie 100m przede mną widzę jak wjeżdża tam Krystian ;). Próbowałem chwilkę jeszcze mocniej pociągnąć, ale rychło odpuściłem, z Krystianem nie dałbym rady i z pełną sprawnością, a co dopiero z solidnie naciągniętym mięśniem - brawo za świetnie zaplanowany ten odcinek trasy, dobre zaprojektowanie trasy to istotna część jazdy wyścigów jak RTP czy TCR. Tak na marginesie - wielu zawodników jadących po nas próbowało powtórzyć wariant Krystiana, ale prawie wszyscy z nich tylko stracili czas zamiast zyskać. Bo ten wariant zejścia pieszym szlakiem z Cyrli opłacał się tylko wtedy, gdy jak Krystian jechało się później wzdłuż krajówki na Krynicę. A większość osób schodzących terenem do Cyrli później odbijała do drogi na Florynkę, którą jechałem ja - i wtedy ten wariant wcale się nie opłacał, był dłuższy czasowo o blisko godzinę w porównaniu do mojego przez Sącz; a szczególnie dotyczyło to osób co zdecydowały się na schodzenie z Cyrli nocą.
Gdy Krystian odjechał na metę zostało mi niecałe 60km finiszowego segmentu i ten odcinek ciągnął się jak gumka w starych gaciach, zmęczony i niedospany byłem już potężnie, a i motywacji do szybkiej jazdy nie miałem, bo kolejni zawodnicy za mną byli kilka godzin. W skrócie poziom tej końcówki to miałem tak wysoki jak kret na Żuławach, parę razy stawałem próbując przymknąć oczy i turlałem się powolutku. A segment naprawdę ładny, boczne i puste drogi Beskidu Niskiego, a sama końcówka to drogi znane z PGR, w tym przełęcz Małastowska. Przed samą metą w Radocynie jest parę kilometrów wrednego, kamienistego szutru. I jako, że w sporej części był to zjazd na którym dawało się nieźle rozpędzić - trzeba było bardzo uważać, by na sam koniec nie złapać kapcia; mnóstwo zawodników na tym odcinku przebiło opony, część już na tyle blisko mety, że bardziej opłacało się iść/biec z rowerem niż naprawiać. Mnie szczęście nie opuściło do samego końca, mój rower nawet jadąc chwilami powyżej 40km/h po tych kamulcach wytrzymał i o 18.29 melduję się na mecie w Radocynie, z czasem łącznym 85h29min, co daje mi doskonałą 6 pozycję, a trzecie miejsce wśród polskich zawodników po Jędrku Gąsiorowskim i Krystianie Jakubku.
Statystyki 3 i 4 dnia:
Dystans - 631,6km
Prędkość średnia - 19,2km/h
Suma podjazdów - 9 110m
Od strony sportowej - wyścig wypalił mi w 100%, uzyskałem wynik dużo powyżej oczekiwań, swój najlepszy czas z RTP poprawiłem o blisko 15h. Niecodzienna forma przygotowań do wyścigu w postaci dużej ilości jazd ultra w klubie "Chorych Pojebów" połączona z wyprawami w góry "zrobiła" mi doskonałą formę fizyczną. A to w połączeniu z sensowną strategią, mocną głową i dobrze zaplanowaną trasą zaowocowało zdecydowanie najlepiej przejechanym przeze mnie RTP spośród tych 4 w których miałem przyjemność startować.
Sama trasa wyścigu - w tym roku była zdecydowanie najbardziej szutrowa w historii, odcinków ujebów było naprawdę dużo, zarówno na obowiązkowych segmentach, jak i tych planowych samodzielnie, co wynikało z układu dróg na Węgrzech czy przede wszystkim Słowacji. Osobiście nie jestem entuzjastą napychania szutru i terenu do wyścigów szosowych, ale taki jest już urok RTP i stając na linii startu trzeba być gotowym na to, że nie jest to wyścig stricte szosowy, bardziej należałoby go sklasyfikować jako wyścigu typu "adventure". Więc nie ma co tu wielce narzekać, trzeba zaakceptować realia. Osobiście choć nie lubię takich terenowych odcinków to raczej na nich zyskuję niż tracę w porównaniu do wielu zawodników, bo mam trochę doświadczenia z jazdy w terenie, było nie było jestem jednym z niewielu szosowców co mają na koncie ukończoną Carpatię Divide, czyli jedyny w Polsce ultramaraton MTB - więc jakoś sobie tam radzę na takich kiepskich drogach. Też w tym roku jechałem na rowerze z tarczami i możliwością założenia szerszych opon i to sporo wnosi na tego typu trasie, wreszcie przestałem tracić do innych zawodników z powodu sprzętu. Mój rower nie zawiódł, nie miałem żadnych problemów technicznych, pomimo tylu fatalnych dróg nawet kapcia nie złapałem
Natomiast pogoda na tegorocznej edycji trafiła się niemal idealna, jakieś króciutkie burze i jedna bardzo zimna noc to wszystko z czym musiałem się zmagać, pod tym kątem było wiele lepiej niż w poprzednich latach, gdzie nie brakowało wielogodzinnych deszczów w 10 i mniej stopniach.
Jednym słowem polecam Race Through Poland każdemu miłośnikowi ultra - jest to kawał wspaniałej pogody, taka nie inna formuła zmusza zawodników do mocnego wyjścia ze sfery własnego komfortu, zmusza do mocnej improwizacji i daje masę frajdy oraz wielką satysfakcję na mecie, że się to wytrzymało. W swojej relacji skupiałem się na parametrach sportowych, bo w sportowym stylu tegoroczną edycję jechałem, ale jest to tylko taka licentia poetica - czas jaki uzyskamy nie jest tu taki ważny, liczą się przede wszystkim przeżycia i frajda z jazdy, a to nie zależy od tego jakie miejsce zajęliśmy i jaki czas wykręciliśmy.
Zdjęcia z wyścigu
O ile pod względem motywacji te nasze liczne dystanse ultra zrobiły doskonałą robotę, to czułem, że od strony fizycznej to nie jest optymalny typ przygotowań do RTP, jeździliśmy głównie po płaskim, a trasy powyżej 400km zawsze siłą rzeczy oznaczają mniejsze lub większe zajechanie organizmu i mniejszą efektywność takiej jazdy; uważam, że 3x200km dzień po dniu w kontekście wyścigu jak RTP więcej wniesie niż 1x600km, a przede wszystkim trudno zrobić nogę na górski wyścig jeżdżąc głównie po płasko-Polsce. W okresie kwiecień - maj postawiłem więc na to co kocham na rowerze najbardziej, czyli wyprawy rowerowe, coś mocno niedocenianego w środowisku szosowym i często traktowanego z dużym lekceważeniem. Ale w moim przypadku wyprawy w góry zawsze świetnie się sprawdzały jako forma przygotowań, nie inaczej wyszło tym razem. Uważam, że to forma jazdy bardzo bliska wielodniowemu wyścigowi jak RTP i dlatego zdecydowałem się na wyjazdy na Ukrainę i bardzo wymagającą trasę w Alpach.
Przed startem rozbawiłem znajomych wrzucając zdjęcie mojego setupu wyścigowego, bo trzeba uczciwie przyznać, że nie ma na rynku gorzej wyglądającej torby podsiodłowej niż w pełni wyładowany duży Ortlieb :P
Trochę humoru przed startem nigdy nie zaszkodzi, nieźle się bawiłem czytając te komentarze o jeździe z maczugą Herkulesa; ale oczywiście była to forma żartu, chcąc się ścigać nie można jechać z taką cegłą; a zdjęcie przedstawiało torbę, którą nadawałem jako przepak na metę; natomiast docelowy setup na wyścig prezentował się tak, czyli klasycznie - "połówka" w ramę i mała podsiodłówka z tyłu:
W tym roku start RTP był jak lubię - czyli poranny, choć wściekle wcześnie o 5 rano. Ale Zakopane to mocno turystyczna miejscówka, więc kwaterę miałem tuż koło miejsca startu, tak by rano nie marnować czasu. Udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać (ponad 6h!), więc na starcie byłem w doskonałym humorze. Ruszamy od razu pod górę, czyli wjazd na Gubałówkę mocno nachyloną drogą z płytami ażurowymi, były też odcinki z wyślizganym piaskiem. Droga była wąska, a nie wszyscy dawali radę jechać na nachyleniach chwilami ponad 15%, sam mało nie leżałem, cudem w ostatniej chwili dając radę odbić w bok i utrzymać się na rowerze, gdy jadąca tuż przede mną Marta bez ostrzeżenia nagle się zatrzymała na stromiznie. Tak więc teraz jesteśmy kwita za te wszystkie wspólne jazdy na których jako nieuleczalny solowiec zapominałem ostrzegać przed dziurami czy wstawaniem z siodła! :)). Za to na grzbiecie Gubałówki mamy w nagrodę przepiękne widoki - ostre poranne słońce oświetlające Tatry, wyglądało to zjawiskowo, to jedna z tych chwil, gdy człowiek nie ma najmniejszych wątpliwości po co to robi.
Cała dalsza część segmentu startowego to przepiękna jazda po Podhalu, na drogach jeszcze dość pusto, doskonała pogoda - rower po prostu sam jedzie.
@fot. Bite of Me
Ale łatwo nie było, segment był najeżony podjazdami jak dobra kasza skwarkami, a jego kulminacyjnym punktem był słynny Gliczarów z 23% nachyleniem. I to był ten moment, gdzie dostałem silny zastrzyk motywacyjny, oczywiście wjeżdżałem Gliczarów nieraz, ale zawsze to była ciężka walka i bardzo siłowe przepychanie na granicy utrzymania równowagi. A tym razem weszło to zadziwiająco lekko, jednym słowem poczułem, że jest forma. Dodatkowym bonusem był fakt, że po kilku wyjazdach z pełnym bagażem, po miesiącu jazdy na rowerze w setupie wyprawowym, z wyprawowymi kołami - teraz odczuwałem wyraźny dodatkowy bonus z jazdy na leciutkim sprzęcie w wyścigowej konfiguracji, można powiedzieć takie wirtualne 30 watów więcej ;)).
Za przełęczą Zdziarską kończy się segment startowy, odtąd każdy jedzie po samodzielnie zaplanowanej trasie (powiedzmy, bo znam takich, którym to robią koledzy...). Zdecydowana większość zawodników wybiera powrót do Polski, jak się rychło okazało jazda przez Słowację była kiepskim pomysłem kosztującym znaczne straty czasowe, nie zabrakło osób, które w ten sposób wtopiły. Po zaliczeniu przełęczy Osice wjeżdżam do doliny Dunajca i aż do Nowego Sącza jadę mało przyjemną, ale płaską i szybką DW 969. Tutaj strzela pierwsza setka, pojawiają się też pierwsze niedogodności z siedzeniem, które sporo dadzą mi do wiwatu na tym maratonie. Nowy Sącz mijam bokiem zaliczając ostrą ściankę po płytach, kawałek dalej spotykam Jędruchę (Jędrka Gąsiorowskiego), którego widok daje mi kolejnego kopa motywacyjnego, bo jest to zawodnik sporo ode mnie mocniejszy, który w pierwszej fazie maratonu zawsze mocno mi odjeżdżał, a tym razem daję radę się utrzymywać w jego okolicy.
Robi się coraz cieplej, po płaściutkim odcinku wzdłuż Dunajca czeka mnie seria górek w rejonie Grybowa i Gorlic, wjeżdżając do Grybowa wizualizuję sobie powrót z maratonu, zastanawiając się w jakim wtedy będę stanie, bo właśnie tutaj miałem w planach jechać z mety na pociąg, jeszcze te bagatelka 1300km - i będziemy się witać z gąską. W Gorlicach robię pierwszy popas pod Żabką, jest już całkiem gorąco, woda zaczyna szybko schodzić. Za Gorlicami na drodze do Nowego Żmigrodu są znaki informujące o zamkniętej drodze, wiedząc że w remoncie jest most zaryzykowałem i na tym wygrałem, bo remont był już na ukończeniu i mostem dało się przejechać, kilka osób wybrało objazd tego odcinka nadrabiając z 5km. W rejonie Tylawy mam na trasie pierwszy z wielu "odcinków specjalnych", by objechać ponad kilometrowy odcinek krajówki, czyli nazywając rzeczy po kolarsku - klasyczny terenowy ujeb. Wjeżdżamy na niego razem z Tomkiem Madzią, rychło robi się wesoło, gdy droga się kończy. Na szczęście kobieta z pobliskiej posesji krzyczy do nas by iść przez ogrodzone pole i tamtędy się przebijamy. Był tu też kamienisty bród, ale jako, że na maraton założyłem opony aż 32mm to uznałem, że nie honor przez niego przechodzić i go po prostu przejechałem jak na MTB, ale by się nie wyglebić trzeba było na tyle mocno kręcić, że i tak zamoczenia butów nie uniknąłem, choć było na tyle ciepło, że nie stanowiło to problemu i buty szybko przeschły.
Dalej jest ładny i widokowy odcinek szos Beskidu Niskiego do Komańczy, znany mi doskonale z tras MRDP czy PGR,
@fot. Adrian Crapciu
Natomiast za Komańczą zaczyna się długi obowiązkowy segment na CP1, którego znakiem firmowym są brody na Osławie. Ku mojemu zdziwieniu sprawiły wielu ludziom problemy, było kilka gleb, a mnóstwo osób wolało je przechodzić zamiast jechać. Wywrotkę zaliczył m.in. jeden z głównych faworytów imprezy, czyli Paweł Pieczka, mocno rozcinając łokieć. Paweł nie chciał ryzykować dalszej jazdy z babrzącą się raną, więc dojechał taksówką do szpitala na zszycie rany, po czym wrócił na trasę w tym samym miejscu, zajęło to zaledwie koło 2h - wielkie brawa za pomysłowość i nieustępliwość! Osobiście znałem dobrze te brody z trasy PGR, wiedziałem w którym miejscu wjeżdżać w rzekę, poziom wody był niski i na dobrze trzymających oponach 32mm nie stanowiły problemu, jeśli się jechało z wyczuciem, udało się nawet nie zamoczyć butów.
@fot. Bite of Me
Zaraz za brodami zaczyna się długi podjazd pod przełęcz Żebrak, tutaj łapie mnie krótka burza, przez pewien czas padało dość intensywnie, ale było widać, że długo to nie potrzyma, a parę piorunów, które walnęły dość blisko urozmaiciło jazdę, jazda w burzy ma swój niekłamany urok i swoistą magię. Zjazd do Baligrodu bardzo słaby z kupą dziur, bo droga na tym odcinku choć asfaltowa jest prawnie drogą leśną, a nie publiczną - co widać w kiepskim utrzymaniu i licznych przepustach wody ją przecinających. Za Baligrodem poczułem, że zaczynam słabnąć, było to już koło 300km w nogach, a jadąc cały dzień na słodyczach bardzo już tęskniłem za normalnym jedzeniem. Ku mojemu zaskoczeniu w Wołkowyi trafiłem na Zajazd Kuźnia, gdzie po rozmowie z bardzo uczynnym właścicielem okazało się, że można w miarę szybko zjeść obiad, zamówiłem więc pomidorową i pierogi z jagodami.
I to był strzał w 10, dzięki temu od razu lepiej się poczułem i nabrałem energii potrzebnej na najbardziej górzystą końcówkę pierwszego segmentu. W tym rejonie układ trasy był taki, że zawodnicy, którzy już zaliczyli CP1 wracali tą samą drogą przez przełęcze Wyżniańską i Wyżną, więc jadąc na punkt spotykam liderów wyścigu jadących już w przeciwnym kierunku. Zmrok łapie mnie w rejonie przełęczy Wyżniańskiej, Wyżną wjeżdżam już po ciemku, asfalty w Bieszczadach generalnie nie wymiatają. Na punkt w Wołosatem docieram o 21.25 po 16h20min jazdy z Zakopanego. Okazuje się, że zajmuję 13 pozycję, co było dla mnie dużym zastrzykiem motywacyjnym, bo o ile w drugiej części tego typu wyścigów z reguły przesuwałem się do przodu, to pierwszego dnia zawsze sporo traciłem, a tym razem udało mi się świetnie pojechać również i pierwszy dzień.
Po krótkim postoju (spotkanie z Jędruchą) i z dodatkową energią ruszam w dalszą trasę o spaniu w ogóle nie myśląc (będąc wiernym zasadzie, że szosa to przecież nie jakiś tam za przeproszeniem gravel i pierwszej nocy spać się po prostu nie godzi :)). A poważniej - to procentowało odwalanie zimą i na wiosnę wielu pełnych nocek w klubie "Chorych Pojebów" wraz z Martą i Rafałem, organizm wtedy się dobrze przyzwyczaił do dużo dłuższych zimowych nocy, więc krótka i ciepła majowa nocka nie stanowiła dla mnie żadnego problemu. Teraz z kolei ja mijam mnóstwo osób dojeżdżających na CP1, co rusz na drodze pojawiają się światła rowerowych lampek i tak jest aż do Cisnej, gdzie zjeżdżam z obowiązkowego segmentu. Coraz gorzej jest z siedzeniem, które tradycyjnie przy dość ciepłym dniu w górach coraz mocniej dalej popalić. Dalszą trasę na Słowację wybrałem przez przełęcz Radoszycką i myślę, że to był optymalny wybór, bo kilometrowo krótsza droga przez przełęcz Nad Roztokami oznaczała zjazd z przełęczy brukiem, a później konieczność czasochłonnego lawirowania w Sninie. Na tym kawałku mijamy się z Tomkiem Madzią i Piotrkiem Gdowskim i wszyscy zjeżdżamy się na całodobowej stacji w Humennem, dojechał też Jędrucha jadący przez przełęcz Nad Roztokami i narzekający na terenowe przeprawy w Sninie. Zaraz za Humennem zaczyna świtać, z typowego porannego zamulenia bardzo skutecznie wybijają mnie starcia z mocnymi ekipami sierściuchów z mijanych cygańskich osiedli - podziękowania dla naszych czworonożnych przyjaciół za trochę rozrywki wybudzającej z monotonii jazdy ;)).
Od węgierskich równin oddzielała mnie jeszcze jedna większa góra, czyli przełęcz Herlańska (660m) w Górach Tokajsko-Slańskich, podjazd solidny, ale co najważniejsze na szczycie zaczęło się nowe województwo i asfalt był nówka-sztuka nieśmigana - tak więc zjazd to był cud, miód malina, do tego wiatr pomagał, więc cięło się naprawdę szybko i z dużą przyjemnością, do tego stan tyłka po dłuższym płaskim odcinku na Słowacji wyraźnie się poprawił, a szanse dojechania na CP2 na godzinę 20 były całkiem spore (do tej godziny miała być czynna recepcja i restauracja na CP2, gdzie z drogi zarezerwowałem sobie nocleg). I to był ten moment, gdy opanowało mnie nieodparte przekonanie, że jest zwyczajnie za dobrze i że to po prostu MUSI się spierdolić... No i oczywiście szósty kolarski zmysł mnie nie zawiódł, tą magiczną granicą było przejechanie obok tabliczki ze znakiem "Magyarorszag", tam nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przenieśliśmy się tak mniej więcej 50 lat w tył. Pogranicze słowacko-węgierskie od madziarskiej strony w tym rejonie stan asfaltów ma jak po nalocie dywanowym, nawet Ukraina przy tym wysiada, tak mniej więcej wygląda typowa droga w tym rejonie ;))
Do tego pełno tu osiedli cygańskich, których mieszkańcy patrzą na mnie jak na kosmitę; na tym odcinku kilka razy mijaliśmy się z Pawłem Miłkowskim, którego dobry humor i optymizm są zaraźliwe. Pierwszą poważniejszą wpadkę z trasą notuję w rejonie Błotnego Wzgórza Śmierci (copyright Krystian Jakubek ;)) w miasteczku Meszes, widząc jak wygląda początek tej drogi nie zdecydowałem się nią jechać i to myślę, że był mój spory błąd. Bo szukając na szybko objazdu nie zauważyłem na Garminie krajówki i w efekcie musiałem wjechać w teren wzdłuż rzeki na trasie do miasteczka Perkupa. Tam już był dramat z błotem, co chwilę odcinki głębokich kałuż i gliniaste, lepkie gówno doszczętnie zalepiające cały napęd; ileś razy musiałem go przepychać patykami, nawet robić zdjęć nie miałem żadnej ochoty. Jednym słowem - straciłem tylko czas na objeżdżaniu tego wzgórza, bo moja droga wcale nie była lepszej jakości, a odcinek terenowy był dłuższy, do tego dojazd do miejsca połączenia z moją planowaną trasą (dobre 20km) okazał się mocno górzysty, jednym słowem takie są konsekwencje zmieniania na kolanie zaplanowanej trasy, można się na tym przejechać.
W międzyczasie zrobiło się gorąco, więc gdy namierzyłem jakiś otwarty lokalny sklepik (a dziś była niedziela) zrobiłem sobie popas, w czasie którego wyprzedzili mnie Tomek Madzia i Paweł Pieczka. Tutaj już jechało mi się niespecjalnie, do mocnego poirytowania tym błotnistym kawałkiem i średnio trafioną korektą trasy dochodziło coraz większe zmęczenie, bo już miałem ponad 650km w nogach przejechane na jeden strzał. Po powrocie na Słowację jest lepiej, ale nie jest to długi odcinek i rychło wracam na Węgry wjeżdżając na obowiązkowy segment prowadzący CP2. Tutaj przeżywam duże zaskoczenie połączone z niezłym wkurzeniem, bo na RWGPS obowiązkowy segment choć bardzo górzysty był zaznaczony jako asfaltowy, a tymczasem okazuje się, że to pic na wodę i fotomontaż, część dróg którymi trzeba jechać z asfaltem nie miało nic wspólnego, po prostu programy do planowania totalnie rozryte asfalty (nieporównanie gorsze do jazdy od sensownych szutrów) klasyfikują jako "drogi utwardzone" i zrównują z normalnymi szosami. Do tego akurat w rejonie Kekeszu przechodziły burze i właśnie w czasie burzy wrąbałem się na taką terenową drogę po której płynęły potoki wody i błota, tak wyglądał ten "asfalt"; na sporym nachyleniu już fragmentami koła buzowały w błocie.
Ale to była dopiero przygrywka, bo prawdziwa zabawa zaczęła się za Batonyterenye po wjechaniu na leśne stokówki prowadzące pod Kekesz. Było to dobre 35km fatalnej jakości dróg, głównie pod górę, ale i odcinków w dół nie brakowało. Ten kawałek absolutnie nic do trasy nie wnosił, żadnej frajdy z rowerowania ta jazda po ciężkich ujebach nie dawała; do tego widoki zerowe, bo niemal cały czas jechało się w lesie, może 2-3 razy otwierały się szersze widoki na mniej więcej 10 sekund, to był IMO zdecydowanie najsłabiej zaprojektowany segment wyścigu. W ogóle IMO to wstawienie Węgier na RTP Pawłowi Puławskiemu nie bardzo wyszło, można powiedzieć, że cały węgierski odcinek był czystą antyreklamą tego kraju. I nie jest to tylko moje zdanie, z kim z uczestników nie rozmawiałem to był zaskoczony jak słabo stoi ten rejon, ludzie się zastanawiali czy to efekt długich rządów Orbana, czy cały kraj równie kiepsko wygląda.
Był to też moment mojego największego kryzysu na wyścigu, tak obrazowo ujmując to męczyłem się na tym obowiązkowym segmencie równie ciężko jak aktorzy filmów pornograficznych w czasie scen dialogów :)). Rychło stało się też jasne, że nie ma szans wyrobienia się na godzinę 20 na CP2. Problem recepcji czynnej do 20 na szczęście udało się rozwiązać dzięki uprzejmości wolontariuszy RTP na punkcie którzy zgodzili się wziąć na siebie rejestrację i wydawanie kart hotelowych zawodnikom, którzy mieli tu zaklepany nocleg - wielkie dzięki!. Natomiast nie było już szans na obiad w restauracji na który liczyłem, a i ze sklepami była nędza, mały Orlen, który mijałem na dole przed wjechaniem na te nieszczęsne stokówki był już "wyczesany" przez zawodników przede mną, a wyżej jechało się już poza cywilizacją. Na obiad i śniadanie zostałem więc z pięcioma 7-daysami (których nie cierpię, ale poza którymi nic sensownego nie było); ale w końcu jazda ultra to sztuka improwizacji, a w odżywianiu się na wyścigu jakość jedzenia nie ma żadnego znaczenia, liczy się tylko ilość ;). Dojechałem na punkt już mocno skatowany, w okolicach godziny 21, z bagażem 825km i 10tys m w pionie w nogach. W tym stanie obowiązkowy wjazd na Kekesz postanowiłem przełożyć na jutro rano, na punkcie szybka rejestracja u naszych wolontariuszy (jeszcze raz dziękuję za pomoc w ogarnięciu hotelowej rejestracji po 20!), pieczątka - i udaję się do swojego pokoju na długo wyczekiwany odpoczynek. Ale pomimo tego całego kryzysu moja sytuacja na wyścigu nie wyglądała wcale źle, bo przesunąłem się już na 10 pozycję, ja cierpiałem, ale jak widać innym trasa dała popalić jeszcze mocniej.
Statystyki pierwszego i drugiego dnia:
Dystans - 826,1km
Prędkość średnia - 22,7km/h
Suma przewyższeń - 9 935m
W moich przedwyścigowych planach był to w założeniu jedyny odpoczynek na wyścigu, stąd planowałem jechać już longiem na metę; ale wiadomo, że papier jest cierpliwy i takie plany realia na trasie szybko potrafią zweryfikować. Dlatego właśnie zdecydowałem się wziąć tu pokój w hotelu, bo chciałem mieć porządną regenerację, mieć możliwość prysznica (tyłek po tym węgierskim segmencie był w opłakanym stanie) i niezakłócanego przez innych zawodników snu, zamiast robić krótkie drzemki jak część osób na podłodze. Mój plan nieźle wypalił, bo przespałem 4h jak drewno i sensownie się zregenerowałem (choć oczywiście zwleczenie się z wyrka i powrót na trasę wymagał nie lada siły psychicznej :)). Niemniej udało się i już 10min po 3 jestem z powrotem na trasie, a o 3.40 melduję się na najwyższym szczycie Węgier - Kekesu (1014m) obserwując pierwsze poranne zorze. Podjazd na Kekes bardzo przyjemny - tak powinien wyglądać cały węgierski segment.
Niestety szybko mamy powrót do węgierskich realiów, czyli by sensownie wydostać się z Węgier trzeba było zaliczyć kolejne ponad 10km fatalnej leśnej stokówki. Dalej też są niezłe przeboje, by ominąć krajówkę trzeba jechać polem, ale to wszystko traci znaczenie wobec absolutnie zjawiskowego wschodu słońca jaki mam okazję obserwować na trasie. To są na wyścigach ultra chwile prawdziwej magii, gdy przestaje mieć znaczenie nawet największe zmęczenie, gdy z mięśni znika ból długich godzin pedałowania, gdy cała irytacja zmagań z fatalnymi drogami opuszcza człowieka błyskawicznie, bo stajemy przed CZYSTYM PIĘKNEM. Starałem się uchwycić tę chwilę na zdjęciu, ale najistotniejsze w pięknie jest to czego nie odda żaden obraz...
"Jak pięknie jest rano,
gdy jeszcze nie wszystko się stało,
i wszystko może się stać,
tylko brać."...
W Salgotarjan robię popas na Shellu, stąd do granicy słowackiej jechałem odpowiednikiem naszej drogi wojewódzkiej, ale moje nadzieje z tym związane szybko prysły jak bańka mydlana i aż do samej granicy był to obraz nędzy i rozpaczy, prowadząc mnie do konkluzji, że Węgry to po prostu stan umysłu, bo jak może być normalnie w kraju, gdzie nawet policja (w dziesiątkach języków posiadająca bardzo zbliżoną nazwę) nazywa się za przeproszeniem "Rendorseg" :)).
Po wjeździe na Słowację jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmieniło i aż do Zvolenia była to bardzo przyjemna jazda, w większości po świetnych asfaltach, zrobiło się też naprawdę gorąco, chwilami ponad 30 stopni. Wiedziałem, że ten odcinek będzie kluczowy dla moich losów na wyścigu, bo na tym fragmencie kumulowały się terenowe objazdy zakazanych szos krajowych, sieć drogowa w tej części Słowacji jest taka, że nie ma innych szos niż krajowe, więc by je omijać trzeba było ciąć terenem. Wariantów możliwych do wybrania było sporo, ale to wszystko była jazda palcem po mapie i prawie nikt nie wiedział jak w realu będzie wyglądać zaplanowana przez niego trasa. Do Kremnicy dojechałem sprawnie asfaltem, zaliczając duży podjazd do Nevolne (który w tym upale dał w kość), udało się trafić źródełko przy trasie w którym od razu zamoczyłem koszulkę i czapkę, ale już po 10min są zupełnie suche. Za Kremnicą pierwszy odcinek szutrów, jeszcze całkiem sensowny, aczkolwiek grupujący sporo ostrych ścianek pod 15%, ale clou tego odcinka było przebicie się do Sklene. I tu już tak wesoło nie było, przeżywam prawdziwą huśtawkę nastrojów, najpierw przebijam się na szagę przez zarośniętą łąkę, później okazuje się, że drogi, która miała być nie ma, później z radością dojeżdżam do szutrówki bardzo sensownej jakości.
Następnie przeżywam chwilę mocnego załamania, gdy ta zamienia się w błotnistą drogę rozrytą przez ciężki sprzęt do zwózki drewna, a wreszcie euforię, gdy błoto się kończy i droga przechodzi w kiepską szutrówkę, którą jednak daje się jechać. Wiedziałem z układu poziomic na mapie, że będzie tu ostry zjazd i rzeczywiście było po 20%, ale najważniejsze, ze wszystko dało się przejechać; ozdobą tego odcinka było spotkanie z wielkim borsukiem, który wyskoczył z krzaków na drogę dosłownie pół metra przede mną ;)).
Z wielką ulgą wracam na asfalt do Sklene - na fragmencie za miasteczkiem wylewają właśnie nowy asfalt, trzeba przejść kawałek bokiem, ale za to dalej mam nowiutki asfalt i to bez samochodów. Odcinek dojazdowy do początku segmentu CP3 całkiem przyjemny, płaski, z szerokimi widokami na masyw Małej Fatry. Powoli robiłem się coraz głodniejszy (nic dziwnego zważywszy wczorajszy obiad :), początkowo planowałem obiad w schronisku na punkcie CP3, ale uznałem, że jechanie tego ciężkiego segmentu na głodno się nie opłaci, do tego nie było pewności, że się wyrobię przed zamknięciem kuchni. Zrobiłem więc popas żywnościowy przed sklepem, w czasie którego wyprzedziło mnie aż trzech zawodników (Piotrek Gdowski, Paweł Miłkowski i Holender Gerrits) - taki żywy dowód na potwierdzenie starej maratonowej prawdy, że wyścigi wygrywa się czasem postojów. Ale posiliłem się konkretnie i z nowymi siłami wjeżdżam na segment CP3. O ile wstawienie samej Kriżavy uważam za dobry pomysł, bo to jeden z największych i najtrudniejszych podjazdów Słowacji to pierwsza część segmentu wyszła trochę przekombinowana i zaprojektowana na siłę, między innymi kilka szutrowych dróg, w tym takie rozwiązania jak podjazd po dobrym asfalcie, a zjazd ujebami, gdzie trudno było przekroczyć 20km/h, "flow" z jazdy czymś takim znikomy. Natomiast był tu jeden ekstra kawałek - podjazd po wąskiej ścieżce rowerowej, to mi mocno przypadło do gustu. Głównym daniem tego segmentu był największy podjazd tego wyścigu, czyli wspinaczka na Kriżavę (1467m) - ponad 1000m w pionie na raz, do tego bardzo wymagające nachylenie, średnio koło 9-10%. Asfalt z solidnymi dziurami, ale to jednak był asfalt, nie ujeby jak na węgierskich stokówkach, na podjeździe wiele to nie przeszkadzało.
Jechało mi się nieźle, mijałem się tutaj z młodziutkim Holendrem Gerritsem, który jak to wielu młodych zawodników łatwo się podpalał, bo doganiany przeze mnie przyspieszał i uciekał, później znowu słabł; takie interwały tempa na tym etapie wyścigu to tylko niepotrzebna strata sił, ja jechałem po prostu swoim równym tempem. Natomiast problemem było to, że na punkt dojechałem koło 20, w okolicach zachodu słońca, więc później niż to kalkulowałem ruszając spod Kekesza, za dużo poleciało czasu na pokonywanie terenowych wstawek. A był to problem, bo z Kriżavy planowałem zejście szlakiem pieszym na Żylinę, którego pokonywanie nocą zupełnie mi się nie uśmiechało. Na punkcie więc spędziłem jedynie parę minut, by móc wykorzystać resztkę światła dziennego. Końcówka podjazdu na Kriżavę, powyżej punktu CP3 już w fatalnym stanie, też i nachylenie większe, więc by utrzymać się w siodle trzeba było mocno cisnąć, co poskutkowało kontuzją kostki, której ból stopniowo się zwiększał aż do końca wyścigu, na szczęście jeszcze w stopniu, który dawało się wytrzymać.
Na wierzchołek Kriżavy docieram razem z Piotrkiem Gdowskim, tutaj wjeżdżamy na szlak pieszy. Piotrek wolał rower prowadzić, ja kawałkami próbowałem jechać, ale niewiele było odcinków, gdzie było to możliwe. Za to widokowo przepięknie, ze Skałki ekstra było widać światła Żyliny położonej 1000m niżej.
Od Skałki zejście jest już bardzo wymagające, chwilami są stromizny takie, że nie da się już sensownie prowadzić roweru, wygodniej było go wziąć na plecy, do tego są krótkie kawałki z wyrębem lasu, ale już na wysokości 1000m pojawia się dobrej jakości asfalt. Zjazd tym leśnym asfaltem klimatyczny, mnóstwo saren i jeleni spotkałem, jedne wychodziły na drogę, innych widziałem tylko świecące oczy w świetle mojej czołówki, którą sobie doświecałem na krętej drodze. Po zjechaniu na sam dół opanowuje mnie duża euforia, że tak sprawnie ten odcinek zaliczyłem, bo nie miałem pojęcia jakie będą realia tego terenowego skrótu, zaryzykowałem i sporo na tym wygrałem. Bo sumarycznie ten wariant trasy zdecydowanie się opłacił, wypadło to dużo korzystniej niż zjazd na Martin i długi podjazd szutrami w stronę Żyliny, co wielu zawodników wybrało, tracąc ładnych parę godzin. Do tego odcinek na początek kolejnego segmentu CP4 dobrze znałem w całości, więc wiedziałem, że tu będzie dobra i szybka jazda.
Na fali tej euforii postanawiam więc ostro pocisnąć nocą. I był to świetny pomysł, bo wkrótce zrobiło się naprawdę zimno (okolice 3-4 stopni), co wraz z intensywną jazdą spowodowało, że nie miałem problemów z sennością. Warunki pogodowe były wymagające, na zjeździe do Oravskiej Leśnej temperatura spadła na poziom zaledwie 1-2 stopni i tak trzymała ładnych parę godzin. Ale jazda w wymagającej pogodzie zawsze była moim atutem na takich wyścigach, więc niewiele mnie to ruszyło (przy załamaniu jakie miałem w tym roku na wyprawie w Dolomitach to nie było nic specjalnego), o dziwo nawet w stopy nie było mi zimno, wiec nie musiałem wyciągać z bagażu ochraniaczy na buty, które miałem ze sobą. Natomiast mocno brakowało mi buffa, którego zgubiłem gdzieś na Węgrzech (w moim przypadku długi maraton bez zgubienia czegoś się nie liczy!). Bo jechałem mocno, więc oddychałem głównie przez usta, musząc wdychać bezpośrednio zimne powietrze, więc gardło obrywało. Świtać zaczyna na wjeździe do Polski, znowu piękne poranne widoki na Tatry; choć pieruńsko zimno, cały odcinek do Nowego Targu wśród licznych mgieł. Za tym miastem wjeżdżam na Velo Dunajec (to był sporo sensowniejszy i szybszy wariant niż jazda przez Szaflary, Falsztyn i Niedzicę, co część osób wybrała), bardzo klimatycznie wyglądała mocno parująca rzeka. Podjazd na Knurowską wchodzi gładziutko, wreszcie położono tam nowiutki asfalt od południowej strony. Poranek jest piękny, a ta droga słynie z widoków, więc pomimo całego wyścigowego zelotyzmu nie mogłem się powstrzymać od kilku postojów na zdjęcia. Z przełęczy na początek segmentu CP4 zostaje już tylko 25km zjazdu, na którym zasuwałem mocno; tutaj fajną fotkę cyknął mi Mateusz Birecki; świetnie oddaje klasyczny wyścigowy "berserker mode" (copyright Marta Gryczko) w jakim wówczas jechałem.
@fot. Mateusz Birecki
Z tego odcinka Race Through Poland jestem naprawdę zadowolony, dałem tutaj z siebie wszystko, pomiędzy CP3 a CP4 wykręcając drugi czas spośród wszystkich zawodników (tylko zwycięzca Philipp Hanneck przejechał go szybciej), dzięki czemu awansowałem na 5 miejsce. Kolejny raz zaprocentowały wyprawy, na których zakończenie ostatniego dnia robiłem dystanse ultra, właśnie by się przygotować do jazdy na dużym wypruciu.
Za Zabrzeżą wjeżdżam na segment CP4 i od razu na dzień dobry dostaję piekielną ścianę, czyli Paproć, wg Stravy 209m różnicy poziomów i 16% średniego nachylenia, a maksy ponad 30%, jednym słowem przy tej rzeźni Gliczarów to podjazd dla miękkich siusiaków ;)). Zaskoczyło mnie to zupełnie, bo pomimo dobrze objeżdżonego tego rejonu Beskidów nie znałem tego kawałka. Walka była straszna, ale z ogromną satysfakcją i jako jednemu z nielicznych zawodników RTP udało mi się wciągnąć tę ekstremalną ścianę i to ze średnią 287W na 11,5min, czyli parametrami na codzień dla mnie nieosiągalnymi - w tym roku na Stravie mam najlepszy czas, a przecież miałem już ponad 1300km w nogach. To taki doskonały przykład na to jak ważna jest głowa na takich wyścigach i co dzięki odpowiedniej motywacji da się wycisnąć z organizmu
https://www.strava.com/segments/15868807
Cały segment CP4 był rzeźnicki, było tam w sumie aż 7 podjazdów i każdy miał sekcję nachylenia +15%, na zaledwie 55km było upchnięte aż 1700m w pionie. Na drugiej ściance na samym dole czuję jak mnie zaczyna łapać skurcz w prawej nodze, po prostu mięsień odmówił współpracy. Przestraszyłem się mocno, stanąłem, zacząłem rozciągać nogę, na szczęście po tym dało się jechać, niestety już nie na tym poziomie intensywności na jakim bym chciał, bo przy każdym wejściu na moc powyżej 200W czułem podchodzący skurcz. I z taką nogą już musiałem jechać do mety, na CP4 stwarzało to spore problemy, bo na nachyleniach rzędu 15% nie da się jechać lekko, więc musiałem jeszcze ileś razy stawać, krótko odpoczywać i rozciągać mięsień. Ale wszystkie 6 asfaltowych podjazdów tego segmentu wjechałem w całości, generalnie segment bardzo mi się podobał, Paweł zebrał do kupy masę ciekawych ścianek w tym rejonie (słynącym z takich pił); choć na sam koniec wyścigu taka ilość ostrych podjazdów zakrawała na czysty sadyzm ;)). Mięsień naciągnąłem najpewniej na tym pierwszym, ekstremalnym podjeździe pod Paproć, choć też możliwe, że był to efekt mocnego ciśnięcia przez całą noc. Z punktu widzenia rozsądku pewnie lepiej było odpuść i rower podprowadzić, ale nie żałowałem - zawsze lubiłem walkę z ostrymi ścianami i na asfalcie bez walki nie odpuszczam, będąc wiernym jakże prawdziwemu w kontekście ultra przesłaniu:
Finałowy podjazd segmentu była to Cyrla, to już był podjazd terenowy, w większości po płytach ażurowych i kamieniach, do tego bardzo mocno nachylony tutaj już odpuściłem (wjeżdżając tylko asfaltowy początek) i odcinki dużego nachylenia wprowadzałem, na terenowych podjazdach wpychanie to już żaden obciach, szczególnie na szosowym rowerze. Wiele sensu wstawienie tego kawałka nie miało, bo ani pod górę, ani w dół się sensownie jechać nie dawało, w skrócie to był jeden, wielki ujeb, ale takie są już uroki RTP ;)).
Na CP4 docieram już mocno skatowany, tutaj zrobiłem koło 30min popasu, zjadłem żurek i pierogi, po czym ruszyłem w dół. Zjazd do niczego, niby całość zjechałem, ale 20km/h to chyba nie przekroczyłem, w dolnej części spotykam Krystiana Jakubka idącego pod górę. W planowaniu trasy do Nowego Sącza popełniłem drobny błąd puszczając ją ścieżką rowerową na prawym brzegu Popradu i było tam ze 2km szutru i trochę górek, lepiej było jechać lewą stroną, gdzie był asfalt i płasko. Zaliczam ostrą ściankę w Sączu (tę samą, którą robiłem pierwszego dnia wyścigu), łapie mnie już potężne zamulenie (w końcu przez blisko 80h spałem tylko 4h), próbowałem więc się przespać na polu, ale nic z tego nie wyszło, nie byłem w stanie zasnąć, straciłem tylko 20min. I to było dość kluczowe 20min, bo okazało się że Krystian Jakubek świetnie zaplanował trasę z CP4 i nie jechał przez Sącz, tylko zszedł z Cyrli terenem na drugą stronę, zyskując blisko godzinę. Zorientowałem się więc że moja dość spora przewaga nad Krystianem stopniała praktycznie do zera, zacząłem dość mocno jechać, ale z tym naciągniętym mięśniem nie było mowy o ciśnięciu na pełen regulator, do tego do Florynki jechałem takim wrednym łagodnie nachylonym podjazdem czołowo pod wiatr. Nasze drogi spotykają się w Polanach i dosłownie 100m przede mną widzę jak wjeżdża tam Krystian ;). Próbowałem chwilkę jeszcze mocniej pociągnąć, ale rychło odpuściłem, z Krystianem nie dałbym rady i z pełną sprawnością, a co dopiero z solidnie naciągniętym mięśniem - brawo za świetnie zaplanowany ten odcinek trasy, dobre zaprojektowanie trasy to istotna część jazdy wyścigów jak RTP czy TCR. Tak na marginesie - wielu zawodników jadących po nas próbowało powtórzyć wariant Krystiana, ale prawie wszyscy z nich tylko stracili czas zamiast zyskać. Bo ten wariant zejścia pieszym szlakiem z Cyrli opłacał się tylko wtedy, gdy jak Krystian jechało się później wzdłuż krajówki na Krynicę. A większość osób schodzących terenem do Cyrli później odbijała do drogi na Florynkę, którą jechałem ja - i wtedy ten wariant wcale się nie opłacał, był dłuższy czasowo o blisko godzinę w porównaniu do mojego przez Sącz; a szczególnie dotyczyło to osób co zdecydowały się na schodzenie z Cyrli nocą.
Gdy Krystian odjechał na metę zostało mi niecałe 60km finiszowego segmentu i ten odcinek ciągnął się jak gumka w starych gaciach, zmęczony i niedospany byłem już potężnie, a i motywacji do szybkiej jazdy nie miałem, bo kolejni zawodnicy za mną byli kilka godzin. W skrócie poziom tej końcówki to miałem tak wysoki jak kret na Żuławach, parę razy stawałem próbując przymknąć oczy i turlałem się powolutku. A segment naprawdę ładny, boczne i puste drogi Beskidu Niskiego, a sama końcówka to drogi znane z PGR, w tym przełęcz Małastowska. Przed samą metą w Radocynie jest parę kilometrów wrednego, kamienistego szutru. I jako, że w sporej części był to zjazd na którym dawało się nieźle rozpędzić - trzeba było bardzo uważać, by na sam koniec nie złapać kapcia; mnóstwo zawodników na tym odcinku przebiło opony, część już na tyle blisko mety, że bardziej opłacało się iść/biec z rowerem niż naprawiać. Mnie szczęście nie opuściło do samego końca, mój rower nawet jadąc chwilami powyżej 40km/h po tych kamulcach wytrzymał i o 18.29 melduję się na mecie w Radocynie, z czasem łącznym 85h29min, co daje mi doskonałą 6 pozycję, a trzecie miejsce wśród polskich zawodników po Jędrku Gąsiorowskim i Krystianie Jakubku.
Statystyki 3 i 4 dnia:
Dystans - 631,6km
Prędkość średnia - 19,2km/h
Suma podjazdów - 9 110m
Od strony sportowej - wyścig wypalił mi w 100%, uzyskałem wynik dużo powyżej oczekiwań, swój najlepszy czas z RTP poprawiłem o blisko 15h. Niecodzienna forma przygotowań do wyścigu w postaci dużej ilości jazd ultra w klubie "Chorych Pojebów" połączona z wyprawami w góry "zrobiła" mi doskonałą formę fizyczną. A to w połączeniu z sensowną strategią, mocną głową i dobrze zaplanowaną trasą zaowocowało zdecydowanie najlepiej przejechanym przeze mnie RTP spośród tych 4 w których miałem przyjemność startować.
Sama trasa wyścigu - w tym roku była zdecydowanie najbardziej szutrowa w historii, odcinków ujebów było naprawdę dużo, zarówno na obowiązkowych segmentach, jak i tych planowych samodzielnie, co wynikało z układu dróg na Węgrzech czy przede wszystkim Słowacji. Osobiście nie jestem entuzjastą napychania szutru i terenu do wyścigów szosowych, ale taki jest już urok RTP i stając na linii startu trzeba być gotowym na to, że nie jest to wyścig stricte szosowy, bardziej należałoby go sklasyfikować jako wyścigu typu "adventure". Więc nie ma co tu wielce narzekać, trzeba zaakceptować realia. Osobiście choć nie lubię takich terenowych odcinków to raczej na nich zyskuję niż tracę w porównaniu do wielu zawodników, bo mam trochę doświadczenia z jazdy w terenie, było nie było jestem jednym z niewielu szosowców co mają na koncie ukończoną Carpatię Divide, czyli jedyny w Polsce ultramaraton MTB - więc jakoś sobie tam radzę na takich kiepskich drogach. Też w tym roku jechałem na rowerze z tarczami i możliwością założenia szerszych opon i to sporo wnosi na tego typu trasie, wreszcie przestałem tracić do innych zawodników z powodu sprzętu. Mój rower nie zawiódł, nie miałem żadnych problemów technicznych, pomimo tylu fatalnych dróg nawet kapcia nie złapałem
Natomiast pogoda na tegorocznej edycji trafiła się niemal idealna, jakieś króciutkie burze i jedna bardzo zimna noc to wszystko z czym musiałem się zmagać, pod tym kątem było wiele lepiej niż w poprzednich latach, gdzie nie brakowało wielogodzinnych deszczów w 10 i mniej stopniach.
Jednym słowem polecam Race Through Poland każdemu miłośnikowi ultra - jest to kawał wspaniałej pogody, taka nie inna formuła zmusza zawodników do mocnego wyjścia ze sfery własnego komfortu, zmusza do mocnej improwizacji i daje masę frajdy oraz wielką satysfakcję na mecie, że się to wytrzymało. W swojej relacji skupiałem się na parametrach sportowych, bo w sportowym stylu tegoroczną edycję jechałem, ale jest to tylko taka licentia poetica - czas jaki uzyskamy nie jest tu taki ważny, liczą się przede wszystkim przeżycia i frajda z jazdy, a to nie zależy od tego jakie miejsce zajęliśmy i jaki czas wykręciliśmy.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 0.00 km AVS: km/h
ALT: m MAX: 0.00 km/h
Temp: 'C
Komentarze
Wprawdzie już gratulowałem w różnych innych miejscach internetu, ale tutaj też to zrobię. Wielkie gratulacje, podziw i szacun!
yurek55 - 17:14 piątek, 14 czerwca 2024 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!