Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 148762.92 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6134:02 |
Średnia prędkość: | 24.00 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 994238 m |
Suma kalorii: | 422345 kcal |
Liczba aktywności: | 428 |
Średnio na aktywność: | 347.58 km i 14h 21m |
Więcej statystyk |
Środa, 17 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 1
Miałem w planach jazdę na parę dni w góry, ale jako, że zapowiadano tam ulewne deszcze - projekt upadł. Ale, że na północy sytuacja pogodowa wyglądała dużo lepiej postanowiłem ruszyć na bardzo fajną traskę na Litwę, drogi znane i lubiane.
Pierwszego dnia czeka mnie długi przerzutowy odcinek, początek do niczego - wyjazd z Warszawy w godzinach porannego szczytu nie należał do przyjemności, dopiero po 30km za Okuniewem się uspokoiło. Wiatr z kierunków południowo-wschodnich, więc głównie przeszkadzający. Tak gdzieś pod Węgrowem sprawdzam pogodę by zobaczyć jak to dalej z tym wiatrem będzie, a tu niespodzianka - opady rzędu 10-15mm, których wczoraj w prognozie w ogóle nie było ;). Wnerwiło mnie to, bo jedynie kapocinkę przeciwdeszczową zabrałem, licząc się jedynie z przelotnymi opadami, a widzę, że tu może być grubo. W Sokołowie Podlaskim pierwszy postój na drugie śniadanie, dalej już coraz ciekawsze tereny Ściany Wschodniej, parno niesamowicie, mimo, że jest ok. 26 stopni to powietrze jak zupa. Gdy wjeżdżam do Siemiatycz nad miastem widać już ciemne burzowe niebo. na kawałku do Grabarki łapie mnie uderzenie wiatru poprzedzające burzę - widoki są kapitalne, nade mną świeci słońce, a z lewej strony chmury już sine. Burza na rowerze - to jest przeżycie bardzo ciekawe, a w terenie leśnym nie ma specjalnego niebezpieczeństwa; ale tym razem mnie to ominęło, bo burza liznęła mnie jedynie bokiem, popadało z 10min i tyle.
Powietrze po tym zrobiło się przyjemniejsze, tyle że sporo wody było na szosach bo jechałem przez tereny przez które przeszło już główne uderzenie burzy. Jazda bardzo fajna, trasa na Kleszczele, Hajnówkę, w Michałowie robię zakupy na nocleg, a nocuję na początku szutrowego odcinka MRDP.
Zdjęcia z wyjazdu
Miałem w planach jazdę na parę dni w góry, ale jako, że zapowiadano tam ulewne deszcze - projekt upadł. Ale, że na północy sytuacja pogodowa wyglądała dużo lepiej postanowiłem ruszyć na bardzo fajną traskę na Litwę, drogi znane i lubiane.
Pierwszego dnia czeka mnie długi przerzutowy odcinek, początek do niczego - wyjazd z Warszawy w godzinach porannego szczytu nie należał do przyjemności, dopiero po 30km za Okuniewem się uspokoiło. Wiatr z kierunków południowo-wschodnich, więc głównie przeszkadzający. Tak gdzieś pod Węgrowem sprawdzam pogodę by zobaczyć jak to dalej z tym wiatrem będzie, a tu niespodzianka - opady rzędu 10-15mm, których wczoraj w prognozie w ogóle nie było ;). Wnerwiło mnie to, bo jedynie kapocinkę przeciwdeszczową zabrałem, licząc się jedynie z przelotnymi opadami, a widzę, że tu może być grubo. W Sokołowie Podlaskim pierwszy postój na drugie śniadanie, dalej już coraz ciekawsze tereny Ściany Wschodniej, parno niesamowicie, mimo, że jest ok. 26 stopni to powietrze jak zupa. Gdy wjeżdżam do Siemiatycz nad miastem widać już ciemne burzowe niebo. na kawałku do Grabarki łapie mnie uderzenie wiatru poprzedzające burzę - widoki są kapitalne, nade mną świeci słońce, a z lewej strony chmury już sine. Burza na rowerze - to jest przeżycie bardzo ciekawe, a w terenie leśnym nie ma specjalnego niebezpieczeństwa; ale tym razem mnie to ominęło, bo burza liznęła mnie jedynie bokiem, popadało z 10min i tyle.
Powietrze po tym zrobiło się przyjemniejsze, tyle że sporo wody było na szosach bo jechałem przez tereny przez które przeszło już główne uderzenie burzy. Jazda bardzo fajna, trasa na Kleszczele, Hajnówkę, w Michałowie robię zakupy na nocleg, a nocuję na początku szutrowego odcinka MRDP.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 288.10 km AVS: 26.59 km/h
ALT: 1227 m MAX: 50.20 km/h
Temp:23.0 'C
Bracia Wilcy
Sezon ultra niestety w zawieszeniu, ale że terminy powoli robią się coraz bardziej optymalne na długie trasy - głód jeżdżenia rośnie ;). Byłem w tym roku na paru dłuższych trasach, ale nie byłem jeszcze na prawdziwym ultra, czyli całodobowej trasie i te zaległości należało czym prędzej nadrobić.
Kocham to uczucie, gdy wychodzi się z domu z założeniem dojechania aż na granice, że dzięki własnym mięśniom i determinacji przejedzie się rowerem trasę, która dla innych i pokonywana samochodem jest męcząca. Do tego cała otoczka długich tras - zaplanowanie sensownych miejsc na postoje, przygotowanie ekwipunku zgodnie z prognozami pogody, zasilanie do GPS, telefonu czy oświetlenia. I to uczucie gdy włącza się ślad na GPS, a tam w polu "dystans do celu" pojawia się liczba 640km ;)). Taki entuzjazm nie ma sobie równych, tego za żadne pieniądze się nie kupi!
Takim właśnie entuzjazmem naładowany ruszam o 8 rano z domu kierując się na południe. Wiatr sprzyjający, więc początek się leci szybko. Pierwsze kilometry to powtórka z początku miesiąca, czyli trasa przez Górę, Warkę, Pionki aż do Solca, z fajnymi nadwiślańskimi hopkami w końcówce. Po 150km przed Solcem postój na drugie śniadanie, w tym sam miejscu co na trasie śladami Maratonu Podróżnika - i podobnie jak wtedy atakują mnie kleszcze ;). Po przejechaniu na drugą stronę Wisły dalej jadę wzdłuż rzeki przez Józefów i Annopol, tam wracam na lewą stronę rzeki. Trasa całkiem fajna, cały czas są pagóreczki, pogoda świetna, cały czas słonecznie, ale w okolicach 18-20 stopni. W Sandomierzu krótki postój na pięknym rynku, kolejny most na Wiśle i po paru km ruchliwą krajówką zjeżdżam na boczne drogi.
Ten odcinek "delty" Wisły i Sanu płaski jak stół, pierwsze góreczki dopiero po wjechaniu na trasę BBT w Nowej Dębie, od razu wracają liczne wspomnienia z tego wyścigu (choć edycja 2020 ma iść już inną trasą, przez Łańcut). Postój obiadowy miałem w planach w Macu w Kolbuszowej, tutaj rozczarowanie, bo pomimo zniesienia zakazu pracy restauracji Mac działa tylko w formie wydawania posiłków przez okienko.
Wkurzyło mnie to, bo już zmierzchało i temperatura była w okolicach 10 stopni, a chciałem tu dłużej odpocząć w cieple, a trzeba było jeść marznąć na powietrzu. Ale to było dopiero niewielkie preludium marznięcia z którym przyszło się zmierzyć na tej trasie ;). Już koło 22 temperatura spada do poziomu 3-4 stopni, czyli wg prognoz najniższych temperatur jakich należało się spodziewać. Ale jak tyle było o 22, to wiedziałem, że o świcie będzie sporo zimniej. Przed Łańcutem coraz więcej hopek, ale prawdziwe podjazdy zaczynają się dopiero za tym miastem, są 3 długie ściany ponad 100m w pionie z rzędu, od razu czuć inwersję temperaturową, na szczytach 1-2 stopnie, a na dole już mróz. Jechałem przez takie zadupia, że żadnych stacji całodobowych nie było, a już tym bardziej takich, gdzie można by było ogrzać się w cieple, więc żeby utrzymywać sensowną termikę trzeba było cały czas kręcić.
Od Birczy zaczynają się już długie podjazdy bieszczadzkiego pogórza, ostra ścianka na wyjeździe z miasteczka, później wąska leśna droga ze świetnym asfaltem (tędy ma prowadzić tegoroczny BBT). Niestety zrobiłem tutaj błąd i źle puściłem ślad wpakowując się na bardzo dziurawą drogę, która wkrótce przeszła w kamienisty szuter, a następnie płyty z dziurami, z 5km się czymś takim turlałem. Zaczyna już świtać, więc zimno osiąga apogeum zbliżając się do -4'C, w sumie to z pół nocy jechałem na mrozie, na szczęście ze względu na inwersję często się wracało w trochę cieplejsze miejsca i woda w bidonach nie przymarzła tak by się pić nie dało.
Zaczyna się też najcięższy kawałek mojej trasy, najpierw rzeźnicki podjazd do Ropieńki, a później drogą na zaporę w Solinie i dalej do Cisnej. Ta droga wzdłuż Sanu i dalej Solinki na mapie wygląda całkiem niewinnie, ot droga wzdłuż rzeki, ale faktycznie jest tam kupa podjazdów. Ale ociepla się już sensownie, tak że przed Cisną można już jechać w krótkich spodenkach, a pogoda znowu ekstra. Myślałem nad ciepłym śniadaniem w Cisnej, gdzie są liczne i smaczne bary, ale analizując czas widzę, że moja rezerwa względem powrotnego pociągu do Rzeszowa niebezpiecznie stopniała, więc trzeba jechać minimalizując postoje. Za Cisną z 10km mocno dziurawego asfaltu na przełęcz Przysłup, podobnie i na zjeździe, gdzie przy dużej prędkości te dziury dają zdrowo popalić. Ale po tych 10km wraca dobra nawierzchnia i jedzie się świetnie, bo odcinek do Komańczy to jeden z najładniejszych na tej trasie, nie ma tu lasów przy drodze więc są bardzo szerokie widoki na zielone łąki i łagodnie zaokrąglone szczyty pogranicza Bieszczad i Beskidu Niskiego.
W Komańczy cel mojej trasy - czyli piękny mural z wilkiem, bo właśnie w tym rejonie jest ich największa populacja w Polsce; trzeba było więc odwiedzić braci ;)
Z Komańczy miałem do wyboru dwie drogi, jedną bardziej płaską przez Sanok, ale pojechałem bardziej boczną przez Bukowską i to była dobra decyzja, bo droga urodą niewiele ustępuje kawałkowi przed Komańczą, a przez Sanok jeździ się beznadziejnie i w dużym ruchu. Podobnie było z powrotem do Rzeszowa, jechałem bocznymi drogami przez pasmo pogórzy. O ile DK19 w tym rejonie omija większość gór, to pogórza za Rzeszowem strasznie dają w kość, co chwile podjazdy po 150-200m, prawie bez płaskich odcinków; mieszkańcy tego miasta mają świetne tereny do jeżdżenia, bo asfalty w bardzo dobrym stanie; zresztą spotykałem tutaj sporo szosowców. Na dworzec dojeżdżam z ok. 20min zapasem.
Trasa bardzo udana, kawał świetnego ultra - długi i mocno górzysty, do tego większość gór była skoncentrowana po 400km. Jechało się bardzo przyzwoicie, choć w końcówce siedzenie już się mocno odczuć dawało, a dziś okazało się że jednak mi lekko ręce zdrętwiały, choć na samej trasie tego tak nie czułem.
Zdjęcia
Sezon ultra niestety w zawieszeniu, ale że terminy powoli robią się coraz bardziej optymalne na długie trasy - głód jeżdżenia rośnie ;). Byłem w tym roku na paru dłuższych trasach, ale nie byłem jeszcze na prawdziwym ultra, czyli całodobowej trasie i te zaległości należało czym prędzej nadrobić.
Kocham to uczucie, gdy wychodzi się z domu z założeniem dojechania aż na granice, że dzięki własnym mięśniom i determinacji przejedzie się rowerem trasę, która dla innych i pokonywana samochodem jest męcząca. Do tego cała otoczka długich tras - zaplanowanie sensownych miejsc na postoje, przygotowanie ekwipunku zgodnie z prognozami pogody, zasilanie do GPS, telefonu czy oświetlenia. I to uczucie gdy włącza się ślad na GPS, a tam w polu "dystans do celu" pojawia się liczba 640km ;)). Taki entuzjazm nie ma sobie równych, tego za żadne pieniądze się nie kupi!
Takim właśnie entuzjazmem naładowany ruszam o 8 rano z domu kierując się na południe. Wiatr sprzyjający, więc początek się leci szybko. Pierwsze kilometry to powtórka z początku miesiąca, czyli trasa przez Górę, Warkę, Pionki aż do Solca, z fajnymi nadwiślańskimi hopkami w końcówce. Po 150km przed Solcem postój na drugie śniadanie, w tym sam miejscu co na trasie śladami Maratonu Podróżnika - i podobnie jak wtedy atakują mnie kleszcze ;). Po przejechaniu na drugą stronę Wisły dalej jadę wzdłuż rzeki przez Józefów i Annopol, tam wracam na lewą stronę rzeki. Trasa całkiem fajna, cały czas są pagóreczki, pogoda świetna, cały czas słonecznie, ale w okolicach 18-20 stopni. W Sandomierzu krótki postój na pięknym rynku, kolejny most na Wiśle i po paru km ruchliwą krajówką zjeżdżam na boczne drogi.
Ten odcinek "delty" Wisły i Sanu płaski jak stół, pierwsze góreczki dopiero po wjechaniu na trasę BBT w Nowej Dębie, od razu wracają liczne wspomnienia z tego wyścigu (choć edycja 2020 ma iść już inną trasą, przez Łańcut). Postój obiadowy miałem w planach w Macu w Kolbuszowej, tutaj rozczarowanie, bo pomimo zniesienia zakazu pracy restauracji Mac działa tylko w formie wydawania posiłków przez okienko.
Wkurzyło mnie to, bo już zmierzchało i temperatura była w okolicach 10 stopni, a chciałem tu dłużej odpocząć w cieple, a trzeba było jeść marznąć na powietrzu. Ale to było dopiero niewielkie preludium marznięcia z którym przyszło się zmierzyć na tej trasie ;). Już koło 22 temperatura spada do poziomu 3-4 stopni, czyli wg prognoz najniższych temperatur jakich należało się spodziewać. Ale jak tyle było o 22, to wiedziałem, że o świcie będzie sporo zimniej. Przed Łańcutem coraz więcej hopek, ale prawdziwe podjazdy zaczynają się dopiero za tym miastem, są 3 długie ściany ponad 100m w pionie z rzędu, od razu czuć inwersję temperaturową, na szczytach 1-2 stopnie, a na dole już mróz. Jechałem przez takie zadupia, że żadnych stacji całodobowych nie było, a już tym bardziej takich, gdzie można by było ogrzać się w cieple, więc żeby utrzymywać sensowną termikę trzeba było cały czas kręcić.
Od Birczy zaczynają się już długie podjazdy bieszczadzkiego pogórza, ostra ścianka na wyjeździe z miasteczka, później wąska leśna droga ze świetnym asfaltem (tędy ma prowadzić tegoroczny BBT). Niestety zrobiłem tutaj błąd i źle puściłem ślad wpakowując się na bardzo dziurawą drogę, która wkrótce przeszła w kamienisty szuter, a następnie płyty z dziurami, z 5km się czymś takim turlałem. Zaczyna już świtać, więc zimno osiąga apogeum zbliżając się do -4'C, w sumie to z pół nocy jechałem na mrozie, na szczęście ze względu na inwersję często się wracało w trochę cieplejsze miejsca i woda w bidonach nie przymarzła tak by się pić nie dało.
Zaczyna się też najcięższy kawałek mojej trasy, najpierw rzeźnicki podjazd do Ropieńki, a później drogą na zaporę w Solinie i dalej do Cisnej. Ta droga wzdłuż Sanu i dalej Solinki na mapie wygląda całkiem niewinnie, ot droga wzdłuż rzeki, ale faktycznie jest tam kupa podjazdów. Ale ociepla się już sensownie, tak że przed Cisną można już jechać w krótkich spodenkach, a pogoda znowu ekstra. Myślałem nad ciepłym śniadaniem w Cisnej, gdzie są liczne i smaczne bary, ale analizując czas widzę, że moja rezerwa względem powrotnego pociągu do Rzeszowa niebezpiecznie stopniała, więc trzeba jechać minimalizując postoje. Za Cisną z 10km mocno dziurawego asfaltu na przełęcz Przysłup, podobnie i na zjeździe, gdzie przy dużej prędkości te dziury dają zdrowo popalić. Ale po tych 10km wraca dobra nawierzchnia i jedzie się świetnie, bo odcinek do Komańczy to jeden z najładniejszych na tej trasie, nie ma tu lasów przy drodze więc są bardzo szerokie widoki na zielone łąki i łagodnie zaokrąglone szczyty pogranicza Bieszczad i Beskidu Niskiego.
W Komańczy cel mojej trasy - czyli piękny mural z wilkiem, bo właśnie w tym rejonie jest ich największa populacja w Polsce; trzeba było więc odwiedzić braci ;)
Z Komańczy miałem do wyboru dwie drogi, jedną bardziej płaską przez Sanok, ale pojechałem bardziej boczną przez Bukowską i to była dobra decyzja, bo droga urodą niewiele ustępuje kawałkowi przed Komańczą, a przez Sanok jeździ się beznadziejnie i w dużym ruchu. Podobnie było z powrotem do Rzeszowa, jechałem bocznymi drogami przez pasmo pogórzy. O ile DK19 w tym rejonie omija większość gór, to pogórza za Rzeszowem strasznie dają w kość, co chwile podjazdy po 150-200m, prawie bez płaskich odcinków; mieszkańcy tego miasta mają świetne tereny do jeżdżenia, bo asfalty w bardzo dobrym stanie; zresztą spotykałem tutaj sporo szosowców. Na dworzec dojeżdżam z ok. 20min zapasem.
Trasa bardzo udana, kawał świetnego ultra - długi i mocno górzysty, do tego większość gór była skoncentrowana po 400km. Jechało się bardzo przyzwoicie, choć w końcówce siedzenie już się mocno odczuć dawało, a dziś okazało się że jednak mi lekko ręce zdrętwiały, choć na samej trasie tego tak nie czułem.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 643.70 km AVS: 24.03 km/h
ALT: 5751 m MAX: 69.10 km/h
Temp:12.0 'C
Wtorek, 12 maja 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Nad Biebrzą - dzień 3
Noc z przebojami, całą noc lało, a od pewnego momentu deszcz przeszedł w śnieg, aż takich temperatur to się tu nie spodziewałem i ze sprzętem noclegowym mocno zbliżyłem się do granicy komfortu, bo miałem jedynie cienki letni śpiwór 200g puchu ;). Rano cała okolica biała - to się nazywa fart, przez całą zimę w Warszawie ledwie 2 razy spadł śnieg (by natychmiast się stopić), a jak się wybrałem w maju na wyjazd - to akurat na opady śniegu musiałem się władować ;))
Ale trzeba było jechać na Warszawę, twardo trzymam się planu by z PKP nie korzystać i dojechać do stolicy rowerem. Na całe szczęście śnieg nie zaczął zalegać na drogach, asfalty są czarne, choć całe mokre. Jadę ze 30km przy temperaturach w okolicy 0 stopni i padającym śniegu z deszczem, potem rozpogodziło się znacznie i słońce zaczęło robić swoje, podnosząc temperaturę powyżej 5 stopni.
Liczyłem, że powrót na Warszawę to będzie elegancki wiatr w plecy, ale kolejny raz dokładność prognoz okazała się niewiele warta, jeszcze w nocy gdy sprawdzałem to wiatr miał wiać równo z północy, a tymczasem wieje z północnego zachodu i to bardziej z zachodu niż z północy. A że moja trasa sporo odbijała na zachód - oznaczało to, ze wiatr sporo więcej naprzeszkadza niż pomoże. A wiało tak mocno, że nawet jadąc na południe (jak na odcinku do Przasnysza) pomagał jedynie częściowo, bo choć jechało się zauważalnie szybciej, to dostawałem sporo niebezpiecznych bocznych podmuchów, a na krajówce było sporo samochodów.
Bardzo fajny odcinek z Myszyńca na Chorzele, choć wiatr sporo dał na nim popalić to te tereny mają sporo klimatu, takich pustek niewiele w Polsce zostało. Od Ciechanowa jest już lepiej, ale jak już moja droga skręciła korzystniej to wiatr sporo osłabł i już tak mocno nie pomagał ;)
Ogólnie - bardzo fajny wyjazd, 3 mocno intensywne dni, mnóstwo wrażeń, piękny rejon Biebrzy, sporo więcej walki z pogodą niż zakładałem, ale swoista nieobliczalność to jest właśnie kwintesencja ciekawych wypraw rowerowych!
Zdjęcia
Noc z przebojami, całą noc lało, a od pewnego momentu deszcz przeszedł w śnieg, aż takich temperatur to się tu nie spodziewałem i ze sprzętem noclegowym mocno zbliżyłem się do granicy komfortu, bo miałem jedynie cienki letni śpiwór 200g puchu ;). Rano cała okolica biała - to się nazywa fart, przez całą zimę w Warszawie ledwie 2 razy spadł śnieg (by natychmiast się stopić), a jak się wybrałem w maju na wyjazd - to akurat na opady śniegu musiałem się władować ;))
Ale trzeba było jechać na Warszawę, twardo trzymam się planu by z PKP nie korzystać i dojechać do stolicy rowerem. Na całe szczęście śnieg nie zaczął zalegać na drogach, asfalty są czarne, choć całe mokre. Jadę ze 30km przy temperaturach w okolicy 0 stopni i padającym śniegu z deszczem, potem rozpogodziło się znacznie i słońce zaczęło robić swoje, podnosząc temperaturę powyżej 5 stopni.
Liczyłem, że powrót na Warszawę to będzie elegancki wiatr w plecy, ale kolejny raz dokładność prognoz okazała się niewiele warta, jeszcze w nocy gdy sprawdzałem to wiatr miał wiać równo z północy, a tymczasem wieje z północnego zachodu i to bardziej z zachodu niż z północy. A że moja trasa sporo odbijała na zachód - oznaczało to, ze wiatr sporo więcej naprzeszkadza niż pomoże. A wiało tak mocno, że nawet jadąc na południe (jak na odcinku do Przasnysza) pomagał jedynie częściowo, bo choć jechało się zauważalnie szybciej, to dostawałem sporo niebezpiecznych bocznych podmuchów, a na krajówce było sporo samochodów.
Bardzo fajny odcinek z Myszyńca na Chorzele, choć wiatr sporo dał na nim popalić to te tereny mają sporo klimatu, takich pustek niewiele w Polsce zostało. Od Ciechanowa jest już lepiej, ale jak już moja droga skręciła korzystniej to wiatr sporo osłabł i już tak mocno nie pomagał ;)
Ogólnie - bardzo fajny wyjazd, 3 mocno intensywne dni, mnóstwo wrażeń, piękny rejon Biebrzy, sporo więcej walki z pogodą niż zakładałem, ale swoista nieobliczalność to jest właśnie kwintesencja ciekawych wypraw rowerowych!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 244.10 km AVS: 24.01 km/h
ALT: 734 m MAX: 40.30 km/h
Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 11 maja 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Nad Biebrzą - dzień 2
Rano czeka mnie końcówka Carskiej Drogi, odbijam też kawałeczek by rzucić okiem na Twierdzę Osowiec, po czym jadę na Goniądz, gdzie wreszcie mogę zrobić zakupy spożywcze ;). Z punktu widokowego w Goniądzu widać trochę pozostałości niedawnych pożarów nadbiebrzańskich łąk; kawałek dalej w Dolistowie wjeżdżam na ekstra drogę prowadzącą tuż przy meandrującej Biebrzy; jest szuter i sporo tarki, ale takie widoki są tego warte.
Kawałek dalej skręcam na zachód w stronę Ełku - no i niestety zaczyna się jazda pod solidny wiatr. Gdy ruszałem z Warszawy to prognozy były takie, że pod koniec tego dnia pogoda się zepsuje, w nocy będzie załamanie, a we wtorek będzie zimniej, ale z mocnym wiatrem z północy w plecy, w sam raz na powrót do Warszawy. Plan był w założeniach świetny, niestety pod Ełkiem zrozumiałem, że "się rypło", bo załamanie nie przyszło nocą, a już w dzień. Już w Ełku znacznie się ochłodziło, wiatr się robił coraz mocniejszy, chmury coraz ciemniejsze, wreszcie lunęło. Nie na to się pisałem - ale co było robić? ;)
Walkę z pogodą umilały widoki na bardzo fajnej drodze wojewódzkiej na Ranty, wszędzie soczyście zielone łąki, mija się także i bagna, dochodzą tak charakterystyczne dla Mazur morenowe podjazdy.
Ale jazda była wymagająca, deszcz po mocnym uderzeniu na szczęście odpuścił, ale wiatr wzmagał się na sile, więc odliczałem kilometry do przesmyku pomiędzy jeziorami Jagodnym i Niegocinem, gdzie moja trasa skręcała na południe. Stamtąd zaczęło się już jechać sporo lepiej, choć temperatura spadła poniżej 10 stopni, co stanowiło niemiły kontrast w porównaniu z wczorajszymi 25 stopniami. W Mikołajkach robię zakupy i rozbijam się na noc kawałek dalej na drodze do Ukty.
Zdjęcia z wyjazdu
Rano czeka mnie końcówka Carskiej Drogi, odbijam też kawałeczek by rzucić okiem na Twierdzę Osowiec, po czym jadę na Goniądz, gdzie wreszcie mogę zrobić zakupy spożywcze ;). Z punktu widokowego w Goniądzu widać trochę pozostałości niedawnych pożarów nadbiebrzańskich łąk; kawałek dalej w Dolistowie wjeżdżam na ekstra drogę prowadzącą tuż przy meandrującej Biebrzy; jest szuter i sporo tarki, ale takie widoki są tego warte.
Kawałek dalej skręcam na zachód w stronę Ełku - no i niestety zaczyna się jazda pod solidny wiatr. Gdy ruszałem z Warszawy to prognozy były takie, że pod koniec tego dnia pogoda się zepsuje, w nocy będzie załamanie, a we wtorek będzie zimniej, ale z mocnym wiatrem z północy w plecy, w sam raz na powrót do Warszawy. Plan był w założeniach świetny, niestety pod Ełkiem zrozumiałem, że "się rypło", bo załamanie nie przyszło nocą, a już w dzień. Już w Ełku znacznie się ochłodziło, wiatr się robił coraz mocniejszy, chmury coraz ciemniejsze, wreszcie lunęło. Nie na to się pisałem - ale co było robić? ;)
Walkę z pogodą umilały widoki na bardzo fajnej drodze wojewódzkiej na Ranty, wszędzie soczyście zielone łąki, mija się także i bagna, dochodzą tak charakterystyczne dla Mazur morenowe podjazdy.
Ale jazda była wymagająca, deszcz po mocnym uderzeniu na szczęście odpuścił, ale wiatr wzmagał się na sile, więc odliczałem kilometry do przesmyku pomiędzy jeziorami Jagodnym i Niegocinem, gdzie moja trasa skręcała na południe. Stamtąd zaczęło się już jechać sporo lepiej, choć temperatura spadła poniżej 10 stopni, co stanowiło niemiły kontrast w porównaniu z wczorajszymi 25 stopniami. W Mikołajkach robię zakupy i rozbijam się na noc kawałek dalej na drodze do Ukty.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 208.90 km AVS: 23.92 km/h
ALT: 1109 m MAX: 45.30 km/h
Temp:15.0 'C
Niedziela, 10 maja 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Nad Biebrzą - dzień 1
Zapowiadała się całkiem sensowna pogoda, więc postanowiłem ruszyć na wiosenny wypad nad Biebrzę. Pierwszy dzień to start z Warszawy dobrze znaną trasą na Węgrów, jedzie się całkiem dobrze, wiatr co prawda boczny zamiast sprzyjającego, ale wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej. Trasa do Węgrowa schodzi szybko pośród pól kwitnącego rzepaku i zieleni pól uprawnych.
W Kosowie Lackim pierwszy odpoczynek, czynny był jedynie mały sklepik, więc postałem sobie sporo w kolejce, bo do środka wpuszczali jedynie 2 osoby. Z Kosowa jadę na Czyżew i Wysokie Mazowieckie, tutaj odbijam na Wiznę. Trafiła się bardzo fajna droga, sporo lasów, a asfalty wysokiej jakości, w drugiej części przejazd soczyście zielonymi nadnarwiańskimi łąkami. W samej Wiźnie miałem w planach zrobić zakupy na biwak, ale okazało się, że wszystko zamknięte na głucho, 3 większe sklepy zamknięte z okazji niedzielnego zakazu, ale to samo i z wszystkimi małymi; czegoś takiego jeżdżąc po Polsce już dawno nie spotkałem. Musiałem wyjechać kawałek za Wiznę na stację benzynową, gdzie udało mi się przynajmniej kupić wodę, a na szczęście zupki chińskie na obiad wiozłem z Warszawy; niemniej na kolację i śniadanie zostały mi jedynie batoniki ;).
W Wiźnie trochę historii, oglądam świetnie wykonane murale poświęcone pamięci kapitana Korpusu Ochrony Pogranicza Władysława Raginisa, który w 1939 dowodził legendarną obroną Wizny, gdzie 720 polskich żołnierzy aż przez 3 dni zatrzymywało cały korpus pancerny Guderiana liczący 42tys żołnierzy, w tym dwie dywizje pancerne. W kulturze popularnej do tej niezwykłej obrony zwanej Polskimi Termopilami nawiązuje słynny utwór zespołu Sabaton "40:1", bo taki właśnie był stosunek liczebny atakujących hitlerowców do broniących Wizny Polaków.
Raginis przysiągł, że żywym pozycji nie odda - i przysięgi dotrzymał, po bohaterskiej obronie aż do wyczerpania zapasów amunicji kazał podwładnym mu żołnierzom z bunkra dowodzenia na Górze Strękowej wyjść i poddać się, a sam czekał aż do bunkra wejdą Niemcy i wtedy wysadził się granatem. Właśnie Góra Strękowa była moim następnym celem, zachowały się resztki potężnego bunkra z 1939 roku, robią wrażenie grube na 1,5m betonowe ściany z których był zbudowany, pozycja obronna także dobrze pomyślana, na górze nad Narwią i blokujący drogi na Białystok. Tutaj w 2011 roku odbył się uroczysty pogrzeb Raginisa z honorami wojskowymi, po tym jak udało się odnaleźć i zidentyfikować jego ciało; kapitan spoczął w miejscu gdzie tak niezłomnie walczył i gdzie zginął.
Z Góry Strękowej jadę nad Biebrzę, wjeżdżając na słynną Carską Drogę. Ta droga również ma militarne konotacje, bo powstała jako droga zaopatrzeniowa dla szeregu jeszcze rosyjskich fortec z czasów sprzed I wojny światowej. Ale obecnie jest to przede wszystkim piękna droga do atrakcji Biebrzańskiego Parku Narodowego. Oglądam Bagno Ławki, wygląda to niesamowicie - długa drewniana kładka prowadząca w podmokły teren.
Pomimo panującej suszy tutaj wody nie brakuje, to unikalne przyrodniczo rejony na skalę światową, raj dla ptaków, naturalne torfowiska to środowisko niezbędne dla niejednego gatunku, jak np. dla wodniczki, poważnie zagrożonej wyginięciem. Ten bardzo interesujący i intensywny dzień kończę pod wieczór rozbijając się na nocleg przy Carskiej Drodze, już za rejonem bagien
Zdjęcia
Zapowiadała się całkiem sensowna pogoda, więc postanowiłem ruszyć na wiosenny wypad nad Biebrzę. Pierwszy dzień to start z Warszawy dobrze znaną trasą na Węgrów, jedzie się całkiem dobrze, wiatr co prawda boczny zamiast sprzyjającego, ale wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej. Trasa do Węgrowa schodzi szybko pośród pól kwitnącego rzepaku i zieleni pól uprawnych.
W Kosowie Lackim pierwszy odpoczynek, czynny był jedynie mały sklepik, więc postałem sobie sporo w kolejce, bo do środka wpuszczali jedynie 2 osoby. Z Kosowa jadę na Czyżew i Wysokie Mazowieckie, tutaj odbijam na Wiznę. Trafiła się bardzo fajna droga, sporo lasów, a asfalty wysokiej jakości, w drugiej części przejazd soczyście zielonymi nadnarwiańskimi łąkami. W samej Wiźnie miałem w planach zrobić zakupy na biwak, ale okazało się, że wszystko zamknięte na głucho, 3 większe sklepy zamknięte z okazji niedzielnego zakazu, ale to samo i z wszystkimi małymi; czegoś takiego jeżdżąc po Polsce już dawno nie spotkałem. Musiałem wyjechać kawałek za Wiznę na stację benzynową, gdzie udało mi się przynajmniej kupić wodę, a na szczęście zupki chińskie na obiad wiozłem z Warszawy; niemniej na kolację i śniadanie zostały mi jedynie batoniki ;).
W Wiźnie trochę historii, oglądam świetnie wykonane murale poświęcone pamięci kapitana Korpusu Ochrony Pogranicza Władysława Raginisa, który w 1939 dowodził legendarną obroną Wizny, gdzie 720 polskich żołnierzy aż przez 3 dni zatrzymywało cały korpus pancerny Guderiana liczący 42tys żołnierzy, w tym dwie dywizje pancerne. W kulturze popularnej do tej niezwykłej obrony zwanej Polskimi Termopilami nawiązuje słynny utwór zespołu Sabaton "40:1", bo taki właśnie był stosunek liczebny atakujących hitlerowców do broniących Wizny Polaków.
Raginis przysiągł, że żywym pozycji nie odda - i przysięgi dotrzymał, po bohaterskiej obronie aż do wyczerpania zapasów amunicji kazał podwładnym mu żołnierzom z bunkra dowodzenia na Górze Strękowej wyjść i poddać się, a sam czekał aż do bunkra wejdą Niemcy i wtedy wysadził się granatem. Właśnie Góra Strękowa była moim następnym celem, zachowały się resztki potężnego bunkra z 1939 roku, robią wrażenie grube na 1,5m betonowe ściany z których był zbudowany, pozycja obronna także dobrze pomyślana, na górze nad Narwią i blokujący drogi na Białystok. Tutaj w 2011 roku odbył się uroczysty pogrzeb Raginisa z honorami wojskowymi, po tym jak udało się odnaleźć i zidentyfikować jego ciało; kapitan spoczął w miejscu gdzie tak niezłomnie walczył i gdzie zginął.
Z Góry Strękowej jadę nad Biebrzę, wjeżdżając na słynną Carską Drogę. Ta droga również ma militarne konotacje, bo powstała jako droga zaopatrzeniowa dla szeregu jeszcze rosyjskich fortec z czasów sprzed I wojny światowej. Ale obecnie jest to przede wszystkim piękna droga do atrakcji Biebrzańskiego Parku Narodowego. Oglądam Bagno Ławki, wygląda to niesamowicie - długa drewniana kładka prowadząca w podmokły teren.
Pomimo panującej suszy tutaj wody nie brakuje, to unikalne przyrodniczo rejony na skalę światową, raj dla ptaków, naturalne torfowiska to środowisko niezbędne dla niejednego gatunku, jak np. dla wodniczki, poważnie zagrożonej wyginięciem. Ten bardzo interesujący i intensywny dzień kończę pod wieczór rozbijając się na nocleg przy Carskiej Drodze, już za rejonem bagien
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 244.90 km AVS: 27.78 km/h
ALT: 870 m MAX: 44.90 km/h
Temp:21.0 'C
Poniedziałek, 4 maja 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2020, Wycieczka
Śladami MP
Z maratonami w tym roku krucho, więc pozostaje je zorganizować sobie samemu ;). Postanowiłem zrobić dużą pętle na południe Warszawy, wykorzystując ku temu spore odcinki zeszłorocznej trasy MP na dystansie 300km. Z Warszawy ruszam o 4, już się powoli zaczyna rozwidniać, a w Górze już świta. Zimniej niż w prognozach, 2-3 stopnie i trzymało to tak do 80-90km. Pierwszy odcinek doskonale znany - Góra, Warka, Brzóza, Piontki. Tutaj skręcam na Czarnolas, w pięknym parku przy uroczym dworku robię pierwszy popas.
W Janowcu wjeżdżam na trasę Podróżnika, ten odcinek do Solca jest ekstra, boczne dróżki dobrej jakości, lasy i kilka stromych ścianek; jedzie się z przyjemnością. W Solcu przejeżdżam na drugą stronę Wisły i zawracam na północ, tutaj wiatr już zaczyna przeszkadzać. Jest solidny 10% podjazd przed Kazimierzem, samo miasto mocno wyludniało, takich pustek jak obecnie na rynku to jeszcze nie widziałem. Nad Wisłą krótki popas, słucham rozmowy właścicielki knajpy z sąsiadem, w skrócie mają teraz wielką bryndzę, bo z połowa tego pięknego miasteczka utrzymuje się z turystyki.
Na wyjeździe z Kazimierza też ostra ścianka, ale tym razem po asfalcie w fatalnym stanie, na Nałęczów pojechałem drogą przez Rzeczycę, którą zawsze lubiłem - ale obecnie jest w beznadziejnym stanie, dziura na dziurze. W Nałęczowie popas w parku (też pustki) i zaczynam odwrót na Warszawę trasą Podróznika. W rejonie Nałęczowa trochę górek, później trasa się stopniowo wypłaszcza. Ostatni popas przy Orlenie w Krzywdzie (któy był pierwszym postojem naszej grupki w 2019), niestety nic poza hot-dogami za którymi nie przepadam nie było, więc wziąłem 2 duże, dałem radę zmęczyć 1,5 ;).
Końcówka całkiem przyjemna, wiatr się zupełnie wyłączył, dużo łąk w barwach zachodzącego słońca; ostatnie 60km już po ciemku. Traska udana, duży dystans z dużą jak na mnie prędkością, nieźle się jechało, choć pod koniec parę problemów się już mocniej uwidoczniło ;)
Zdjęcia z trasy
Z maratonami w tym roku krucho, więc pozostaje je zorganizować sobie samemu ;). Postanowiłem zrobić dużą pętle na południe Warszawy, wykorzystując ku temu spore odcinki zeszłorocznej trasy MP na dystansie 300km. Z Warszawy ruszam o 4, już się powoli zaczyna rozwidniać, a w Górze już świta. Zimniej niż w prognozach, 2-3 stopnie i trzymało to tak do 80-90km. Pierwszy odcinek doskonale znany - Góra, Warka, Brzóza, Piontki. Tutaj skręcam na Czarnolas, w pięknym parku przy uroczym dworku robię pierwszy popas.
W Janowcu wjeżdżam na trasę Podróżnika, ten odcinek do Solca jest ekstra, boczne dróżki dobrej jakości, lasy i kilka stromych ścianek; jedzie się z przyjemnością. W Solcu przejeżdżam na drugą stronę Wisły i zawracam na północ, tutaj wiatr już zaczyna przeszkadzać. Jest solidny 10% podjazd przed Kazimierzem, samo miasto mocno wyludniało, takich pustek jak obecnie na rynku to jeszcze nie widziałem. Nad Wisłą krótki popas, słucham rozmowy właścicielki knajpy z sąsiadem, w skrócie mają teraz wielką bryndzę, bo z połowa tego pięknego miasteczka utrzymuje się z turystyki.
Na wyjeździe z Kazimierza też ostra ścianka, ale tym razem po asfalcie w fatalnym stanie, na Nałęczów pojechałem drogą przez Rzeczycę, którą zawsze lubiłem - ale obecnie jest w beznadziejnym stanie, dziura na dziurze. W Nałęczowie popas w parku (też pustki) i zaczynam odwrót na Warszawę trasą Podróznika. W rejonie Nałęczowa trochę górek, później trasa się stopniowo wypłaszcza. Ostatni popas przy Orlenie w Krzywdzie (któy był pierwszym postojem naszej grupki w 2019), niestety nic poza hot-dogami za którymi nie przepadam nie było, więc wziąłem 2 duże, dałem radę zmęczyć 1,5 ;).
Końcówka całkiem przyjemna, wiatr się zupełnie wyłączył, dużo łąk w barwach zachodzącego słońca; ostatnie 60km już po ciemku. Traska udana, duży dystans z dużą jak na mnie prędkością, nieźle się jechało, choć pod koniec parę problemów się już mocniej uwidoczniło ;)
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 402.40 km AVS: 27.25 km/h
ALT: 1715 m MAX: 58.00 km/h
Temp:11.0 'C
Niedziela, 26 kwietnia 2020Kategoria Wycieczka, Giant Anthem 2020, >300km, >200km, >100km
Krwawa Pętla - po raz szósty
Ostatni raz na Krwawej Pętli byłem w 2016, w tym roku postanowiłem, więc wrócić do starej dobrej tradycji - i zapisałem na maraton organizowany przez Koło Ultra, który miał prowadzić trasą tego szlaku. Niestety sytuacja związana z epidemią koronawirusa spowodowała, że planowany na czerwiec maraton został w tym roku odwołany. Ale uznałem, że rok to na przejechanie Krwawej czekać nie będę i postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce ;))
Ruszam z Warszawy jeszcze nocą, na trasę Krwawej Pętli wjeżdżam o 4.45. Tradycyjnie próbowałem się wyspać i tradycyjnie nic z tego nie wyszło, więc jadę w ogóle bez snu. Dokładnie sprawdziłem prognozy pogody by wiedzieć jakich najniższych temperatur można się spodziewać, te pokazywały poziom ok. 4 stopni. Uznałem więc, że pojadę w letnim stroju, tyle to jeszcze się wytrzyma. Okazało się, że 4 stopnie rzeczywiście były, tyle, że na minusie, co już było deczko bolesne jak na cienkie letnie portki i buty z siateczką bez żadnych ochraniaczy ;)). Już na wyjeździe z Konstancina temperatura spadła poniżej zera, koło świtu za Górą było już -4'C, w sumie na mrozie przejechałem ponad 50km, uda pod nogawkami całe czerwone, ale dało się wytrzymać ;). Natomiast już po ok. 50km widzę, że dużym błędem było zabranie tego modelu spodenek z dość cienką wkładką, a przede wszystkim to, że nie przekręciłem siodełka z roweru szosowego. Tu miałem Fizika bez dziury, na krótkich dystansach OK, ale za zaryzykowanie tego na taką trasę miałem tu zapłacić cenę.
Pierwszy odcinek to Lasy Chojnowskie, raczej mało widowiskowe. Od 2016 dużo się pozmieniało w topografii szlaku, bo w tym okresie zbudowano lub dalej się buduje wiele dróg ekspresowych i autostrad z Warszawy, co wymusiło zmianę przebiegu szlaku. Pierwszą taką zmianę widać już w Magdalence, na przecięciu S7, niestety wypadł fajny kawałek z singlami i górkami. Widać też na całej trasie, że jest bardzo sucho, nawet rosy praktycznie nie było. Od Nadarzyna zaczyna się już zauważalnie ocieplać, po dojechaniu do Podkowy Leśnej można już było zdjąć część ubrań. Od Podkowy najłatwiejszy i najmniej ciekawy kawałek pętli, czyli odcinek przerzutowy pod Kampinos. Tam przekraczam 100km i na skraju Puszczy robię sobie pierwszy duży popas, zrobiło się już na tyle ciepło, że dało się jechać w krótkich spodenkach. Za mną 1/3 trasy, ale ta zdecydowanie najłatwiejsza.
Kampinos już nieco trudniejszy, najpierw fajny interwałowy w części odcinek do Leszna, następnie przejazd do centrum Puszczy i kapitalnego pasa łąk otoczonych lasem. Z Kampinosu szlak prowadzi nad Wisłę, jest miejsce w którym można zjechać nad samą rzekę, imponująco prezentującą się w tym miejscu (kawałek po ujściu Narwi). Tutaj mija półmetek trasy, więc planowałem zrobić postój obiadowym w Macu w Nowym Dworze, ten niestety czynny jedynie w formie McDrive, a kolejka samochodów długa, więc zdecydowałem się na zapiekanki ze stacji benzynowej. Tym razem już odpuściłem zjazd na oficjalny początek szlaku na PKP Modlin (trzeba dwa razy jechać ten sam nieciekawy i ruchliwy odcinek) i ruszam dalej. Kawałek wiślanym wałem i wjeżdżam w Lasy Chotomowskie, tutaj już skala trudności jazdy zaczyna rosnąć, coraz więcej piaszczystych wydm, jednym słowem odcinek do Nieporętu solidny. Za Nieporętem zaledwie 15m ode mnie spotykam wielkiego łosia, a kawałek dalej matkę z młodym, ale zdjęcie nie bardzo wyszło.
Od Marek coraz więcej zmian na szlaku, związanych z budowami nowy szos, najwięcej tu namieszała S8 prowadząca przy samym Horowym Bagnie. W tamtym rejonie orientuję się, że coś źle zaczynają mi się zmieniać biegi, sprawdzam napęd - i okazuje się, że łańcuch jest już prawie zerwany. W pierwszej chwili myślałem, że to game over i że w narzędziach mam tylko spinki do szosowego 11-rzędowego łańcucha, ale okazało się, że na szczęście mam i te starsze do 9-rzędowego. Przy usuwaniu walniętego ogniwka niestety wygiął mi się bolec w ściągaczu, ale na szczęście udało się to wymienić i ruszam dalej. Skala trudności szlaku zaczyna coraz bardziej rosnąć, zbliżają się tereny MPK z wieloma piaszczystymi wydmami. Do tego największa zmiana na szlaku jest na wysokości Wesołej by wyeliminować stare przejście przez bardzo ruchliwą szosę lubelską, gdzie trzeba było skakać przez barierki. Nowa wersja szlaku prowadzi do Wesołej bardzo fajnym, mocno interwałowym szlakiem po wydmach, także i na wyjeździe z Wesołej są duże górki, jednym słowem doszło parę kilometrów i to bardzo wymagających. Do Międzylesia dojeżdżam później niż planowałem (za późno wystartowałem) i już widzę, że najbardziej wymagającą część Krwawej Pętli trzeba będzie robić po ciemku, coś czego właśnie chciałem uniknąć ;)
Szlak do Wiązowny tradycyjnie ciągnie się w nieskończoność, tutaj z kolei przecina się budowę A2, serce się kraje jak się widzi ile lasów wyrżnęli pod te budowy. W samej Wiązownie też zmiany bo tu z kolei jest S17. Na prawdziwą perełkę Krwawej, czyli dolinkę Mieni wjeżdżam już nocą, daje to sporo adrenaliny, bo często jedzie się 20-30cm od parumetrowego urwiska. Po tym w rejonie Otwocka jest wjazd na Meran, tu zaliczam glebę na chamskim korzeniu, którą Garmin określił jako "skok", bo taką funkcję liczenia skoków w MTB teraz niektóre Garminy posiadają ;). Ciągnie się ta końcówka niesamowicie, bo szlak w tym rejonie raz, że jest bardzo pokręcony, a dwa wymagający, kupa górek, piachów. Najbardziej wnerwiający odcinek całej Krwawej Pętli jest przed Pogorzelą, szlak kręci tam maksymalnie, jest wiele zwalonych drzew, nocą jedzie się to bardzo powoli. W Pogorzeli już najgorsze za mną, zostają jeszcze bunkry i końcówka do Góry, czyli sporo asfaltów i parę kilometrów wałem do mostu. W Górze Kalwarii jeszcze królewski 13% podjazd po chamskim bruku - i kończę Krwawą Pętle z czasem 18h 41min.
Satysfakcja jak zawsze wielka, podobnie jak zmęczenie, bo ten szlak daje strasznie w kość, a jadąc w takim kierunku jak ja najtrudniejszy odcinek wypada pod koniec, na największym zmęczeniu, a często i nocą. Ale o to w tej zabawie chodzi, żeby za lekko nie było. Z tyłkiem pod koniec szlaku już masakra, mięśnie też dają mocno popalić, jednym słowem za to się płaci! ;) A szlak jest niesamowity, przekrój i różnorodność wielka, są wszystkie możliwe typy terenu spotykane na podwarszawskich terenach, każdemu polecam!
Zdjęcia
Ostatni raz na Krwawej Pętli byłem w 2016, w tym roku postanowiłem, więc wrócić do starej dobrej tradycji - i zapisałem na maraton organizowany przez Koło Ultra, który miał prowadzić trasą tego szlaku. Niestety sytuacja związana z epidemią koronawirusa spowodowała, że planowany na czerwiec maraton został w tym roku odwołany. Ale uznałem, że rok to na przejechanie Krwawej czekać nie będę i postanowiłem wziąć sprawę w swoje ręce ;))
Ruszam z Warszawy jeszcze nocą, na trasę Krwawej Pętli wjeżdżam o 4.45. Tradycyjnie próbowałem się wyspać i tradycyjnie nic z tego nie wyszło, więc jadę w ogóle bez snu. Dokładnie sprawdziłem prognozy pogody by wiedzieć jakich najniższych temperatur można się spodziewać, te pokazywały poziom ok. 4 stopni. Uznałem więc, że pojadę w letnim stroju, tyle to jeszcze się wytrzyma. Okazało się, że 4 stopnie rzeczywiście były, tyle, że na minusie, co już było deczko bolesne jak na cienkie letnie portki i buty z siateczką bez żadnych ochraniaczy ;)). Już na wyjeździe z Konstancina temperatura spadła poniżej zera, koło świtu za Górą było już -4'C, w sumie na mrozie przejechałem ponad 50km, uda pod nogawkami całe czerwone, ale dało się wytrzymać ;). Natomiast już po ok. 50km widzę, że dużym błędem było zabranie tego modelu spodenek z dość cienką wkładką, a przede wszystkim to, że nie przekręciłem siodełka z roweru szosowego. Tu miałem Fizika bez dziury, na krótkich dystansach OK, ale za zaryzykowanie tego na taką trasę miałem tu zapłacić cenę.
Pierwszy odcinek to Lasy Chojnowskie, raczej mało widowiskowe. Od 2016 dużo się pozmieniało w topografii szlaku, bo w tym okresie zbudowano lub dalej się buduje wiele dróg ekspresowych i autostrad z Warszawy, co wymusiło zmianę przebiegu szlaku. Pierwszą taką zmianę widać już w Magdalence, na przecięciu S7, niestety wypadł fajny kawałek z singlami i górkami. Widać też na całej trasie, że jest bardzo sucho, nawet rosy praktycznie nie było. Od Nadarzyna zaczyna się już zauważalnie ocieplać, po dojechaniu do Podkowy Leśnej można już było zdjąć część ubrań. Od Podkowy najłatwiejszy i najmniej ciekawy kawałek pętli, czyli odcinek przerzutowy pod Kampinos. Tam przekraczam 100km i na skraju Puszczy robię sobie pierwszy duży popas, zrobiło się już na tyle ciepło, że dało się jechać w krótkich spodenkach. Za mną 1/3 trasy, ale ta zdecydowanie najłatwiejsza.
Kampinos już nieco trudniejszy, najpierw fajny interwałowy w części odcinek do Leszna, następnie przejazd do centrum Puszczy i kapitalnego pasa łąk otoczonych lasem. Z Kampinosu szlak prowadzi nad Wisłę, jest miejsce w którym można zjechać nad samą rzekę, imponująco prezentującą się w tym miejscu (kawałek po ujściu Narwi). Tutaj mija półmetek trasy, więc planowałem zrobić postój obiadowym w Macu w Nowym Dworze, ten niestety czynny jedynie w formie McDrive, a kolejka samochodów długa, więc zdecydowałem się na zapiekanki ze stacji benzynowej. Tym razem już odpuściłem zjazd na oficjalny początek szlaku na PKP Modlin (trzeba dwa razy jechać ten sam nieciekawy i ruchliwy odcinek) i ruszam dalej. Kawałek wiślanym wałem i wjeżdżam w Lasy Chotomowskie, tutaj już skala trudności jazdy zaczyna rosnąć, coraz więcej piaszczystych wydm, jednym słowem odcinek do Nieporętu solidny. Za Nieporętem zaledwie 15m ode mnie spotykam wielkiego łosia, a kawałek dalej matkę z młodym, ale zdjęcie nie bardzo wyszło.
Od Marek coraz więcej zmian na szlaku, związanych z budowami nowy szos, najwięcej tu namieszała S8 prowadząca przy samym Horowym Bagnie. W tamtym rejonie orientuję się, że coś źle zaczynają mi się zmieniać biegi, sprawdzam napęd - i okazuje się, że łańcuch jest już prawie zerwany. W pierwszej chwili myślałem, że to game over i że w narzędziach mam tylko spinki do szosowego 11-rzędowego łańcucha, ale okazało się, że na szczęście mam i te starsze do 9-rzędowego. Przy usuwaniu walniętego ogniwka niestety wygiął mi się bolec w ściągaczu, ale na szczęście udało się to wymienić i ruszam dalej. Skala trudności szlaku zaczyna coraz bardziej rosnąć, zbliżają się tereny MPK z wieloma piaszczystymi wydmami. Do tego największa zmiana na szlaku jest na wysokości Wesołej by wyeliminować stare przejście przez bardzo ruchliwą szosę lubelską, gdzie trzeba było skakać przez barierki. Nowa wersja szlaku prowadzi do Wesołej bardzo fajnym, mocno interwałowym szlakiem po wydmach, także i na wyjeździe z Wesołej są duże górki, jednym słowem doszło parę kilometrów i to bardzo wymagających. Do Międzylesia dojeżdżam później niż planowałem (za późno wystartowałem) i już widzę, że najbardziej wymagającą część Krwawej Pętli trzeba będzie robić po ciemku, coś czego właśnie chciałem uniknąć ;)
Szlak do Wiązowny tradycyjnie ciągnie się w nieskończoność, tutaj z kolei przecina się budowę A2, serce się kraje jak się widzi ile lasów wyrżnęli pod te budowy. W samej Wiązownie też zmiany bo tu z kolei jest S17. Na prawdziwą perełkę Krwawej, czyli dolinkę Mieni wjeżdżam już nocą, daje to sporo adrenaliny, bo często jedzie się 20-30cm od parumetrowego urwiska. Po tym w rejonie Otwocka jest wjazd na Meran, tu zaliczam glebę na chamskim korzeniu, którą Garmin określił jako "skok", bo taką funkcję liczenia skoków w MTB teraz niektóre Garminy posiadają ;). Ciągnie się ta końcówka niesamowicie, bo szlak w tym rejonie raz, że jest bardzo pokręcony, a dwa wymagający, kupa górek, piachów. Najbardziej wnerwiający odcinek całej Krwawej Pętli jest przed Pogorzelą, szlak kręci tam maksymalnie, jest wiele zwalonych drzew, nocą jedzie się to bardzo powoli. W Pogorzeli już najgorsze za mną, zostają jeszcze bunkry i końcówka do Góry, czyli sporo asfaltów i parę kilometrów wałem do mostu. W Górze Kalwarii jeszcze królewski 13% podjazd po chamskim bruku - i kończę Krwawą Pętle z czasem 18h 41min.
Satysfakcja jak zawsze wielka, podobnie jak zmęczenie, bo ten szlak daje strasznie w kość, a jadąc w takim kierunku jak ja najtrudniejszy odcinek wypada pod koniec, na największym zmęczeniu, a często i nocą. Ale o to w tej zabawie chodzi, żeby za lekko nie było. Z tyłkiem pod koniec szlaku już masakra, mięśnie też dają mocno popalić, jednym słowem za to się płaci! ;) A szlak jest niesamowity, przekrój i różnorodność wielka, są wszystkie możliwe typy terenu spotykane na podwarszawskich terenach, każdemu polecam!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 302.00 km AVS: 18.27 km/h
ALT: 950 m MAX: 42.10 km/h
Temp:8.0 'C
Sobota, 8 lutego 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2020, Wycieczka
Zimowy Kraków
Jako, że na parę dni złapała ładna wyżowa pogoda intensywnie zastanawiałem się nad jakąś dłuższą trasą, a że chciałem trochę pojeździć po górkach, więc kierunek południowy sam się narzucał. Optymalne warunki były w piątek, ale jakoś nie byłem się w stanie zmobilizować do jazdy. Ale pokusa była za silna i w końcu w sobotę jadę, piękna słoneczna pogoda ma być dalej, ale wiatr z południa, a nie z północy jak w piątek, nie za mocny, ale jednak przeciwny.
Ruszam trochę po 5, pierwszy odcinek to jazda nocą, ale już za Górą Kalwarią (wreszcie oddano obwodnicę miasta, dzięki temu Góra bardzo odetchnie, a na wylocie otworzono nowego Maca ;)) zaczyna się rozjaśniać, temperatura na minusie, w okolicach świtu spada do -5'C. Ale po wschodzie słońca widać, że będzie piękna pogoda, co wpływa mocno pozytywnie na motywację. Tempo tez udaje się trzymać przyzwoite, tak koło 25km/h pod wiatr koło 3m/s.
Mróz trzyma do Radomia, dalej słońce już robi swoje i jest trochę na plusie. Drogi w perfekcyjnym stanie, suchuteńkie, gładziutkie asfalty miałem praktycznie na całej trasie. Przed Wąchockiem zaczynają się pagórki Gór Świętokrzyskich, co zdecydowanie urozmaica dość nudną dotąd trasę. W Starachowicach zjeżdżam na posiłek do Maca, tutaj też mocno zastanawiam się nad dalszym wariantem trasy. Generalnie nastawiałem się bardziej na Kielce, ale że dobrze mi się jechało coraz bardziej zaczął kusić Kraków. Ale pociągi z Krakowa nie najlepiej się układały - na ten wcześniejszy o 21.30 musiałbym ostro cisnąć bez postojów, a i tak byłoby się ciężko wyrobić, natomiast kolejny był dopiero po 1 w nocy. Postanawiam celować w nocny pociąg, a jako że miałem sporo czasu w zapasie dodałem do trasy wjazd na Święty Krzyż.
I był to strzał w 10 - bo udało się przynajmniej trochę zimy zobaczyć, bo w tym roku jej jak na lekarstwo. Ale w wyższych partiach Gór Świętokrzyskich leży jeszcze trochę śniegu, a w zacienionych miejscach i na drodze są śnieżne koleiny. No i cała góra podjazdu na Święty Krzyż, od wjazdu do Puszczy Jodłowej - na biało. Na szczęście zalodzeń wiele nie było i dało się wjechać. Na szczycie kapitalna panorama, zdjęcia tego tak dobrze nie oddają, ale widoczność dzisiaj to była prawdziwa żyleta. Jeszcze krótka wizyta pod klasztorem - i ruszam w dół. Zjazd po śniegu bardzo ostrożnie, niżej już dało się normalnie jechać. Kieruję się na Łagów, tu wjeżdżam na szosę wojewódzką na Szydłów, zmrok łapie mnie przed Rakowem, kawałek przed tym miastem robię tez postój na Orlenie, jako że miałem duży zapas czasu na pociąg, można było dłużej odpoczywać.
Od zmierzchu wraca mróz, ale jedzie się dobrze; ruch na drogach właściwie symboliczny. Bardzo klimatycznie wyglądały nocą średniowieczne mury Szydłowa, kawałek dalej odbijam na boczne drogi w kierunku Buska, bałem się że będzie tu sporo dziur - a tymczasem jest elegancki asfalt, województwo świętokrzyskie ma jedne z najlepszych dróg w Polsce. Górki są cały czas, nie ma tu dużych podjazdów, ale jest ich sporo, na 50km wpada koło 400m w pionie. Kolejny postój robię na stacji za Kazimierzą Wielką, stąd zostało już 50km do Krakowa.
Na dworzec docieram z odpowiednim zapasem - a ten wygląda trochę jak oblężona twierdza, wszędzie pełno policji w rynsztunku bojowym - z tarczami, w hełmach i zbrojach kevlarowych. Okazało się, że akurat w sobotę ruszyła liga i z meczu z Wisłą Kraków wracali kibicie Jagiellonii Białystok, a jadąc na Białystok do Warszawy podróżowali tym samym pociągiem co ja. Obawiałem się, że może być cienko - ale kibice byli bardzo spokojni, co dziwne w ogóle nie widziałem pijanych, mieli wydzielone 2 wagony dla siebie, którymi podróżowali razem z silną eskortą policyjną, tak więc obeszło się bez żadnych problemów.
Cały wyjazd bardzo udany, przejechałem długi jak na tę porę dystans, górek też nie brakowało, ze 2/3 trasy pokonałem na mrozie, a w dzień miałem doskonałą pogodę. Łatwo nie było - ale takie trasy dają masę frajdy, rekompensującej trudy na trasie ;))
Zdjęcia z trasy
Jako, że na parę dni złapała ładna wyżowa pogoda intensywnie zastanawiałem się nad jakąś dłuższą trasą, a że chciałem trochę pojeździć po górkach, więc kierunek południowy sam się narzucał. Optymalne warunki były w piątek, ale jakoś nie byłem się w stanie zmobilizować do jazdy. Ale pokusa była za silna i w końcu w sobotę jadę, piękna słoneczna pogoda ma być dalej, ale wiatr z południa, a nie z północy jak w piątek, nie za mocny, ale jednak przeciwny.
Ruszam trochę po 5, pierwszy odcinek to jazda nocą, ale już za Górą Kalwarią (wreszcie oddano obwodnicę miasta, dzięki temu Góra bardzo odetchnie, a na wylocie otworzono nowego Maca ;)) zaczyna się rozjaśniać, temperatura na minusie, w okolicach świtu spada do -5'C. Ale po wschodzie słońca widać, że będzie piękna pogoda, co wpływa mocno pozytywnie na motywację. Tempo tez udaje się trzymać przyzwoite, tak koło 25km/h pod wiatr koło 3m/s.
Mróz trzyma do Radomia, dalej słońce już robi swoje i jest trochę na plusie. Drogi w perfekcyjnym stanie, suchuteńkie, gładziutkie asfalty miałem praktycznie na całej trasie. Przed Wąchockiem zaczynają się pagórki Gór Świętokrzyskich, co zdecydowanie urozmaica dość nudną dotąd trasę. W Starachowicach zjeżdżam na posiłek do Maca, tutaj też mocno zastanawiam się nad dalszym wariantem trasy. Generalnie nastawiałem się bardziej na Kielce, ale że dobrze mi się jechało coraz bardziej zaczął kusić Kraków. Ale pociągi z Krakowa nie najlepiej się układały - na ten wcześniejszy o 21.30 musiałbym ostro cisnąć bez postojów, a i tak byłoby się ciężko wyrobić, natomiast kolejny był dopiero po 1 w nocy. Postanawiam celować w nocny pociąg, a jako że miałem sporo czasu w zapasie dodałem do trasy wjazd na Święty Krzyż.
I był to strzał w 10 - bo udało się przynajmniej trochę zimy zobaczyć, bo w tym roku jej jak na lekarstwo. Ale w wyższych partiach Gór Świętokrzyskich leży jeszcze trochę śniegu, a w zacienionych miejscach i na drodze są śnieżne koleiny. No i cała góra podjazdu na Święty Krzyż, od wjazdu do Puszczy Jodłowej - na biało. Na szczęście zalodzeń wiele nie było i dało się wjechać. Na szczycie kapitalna panorama, zdjęcia tego tak dobrze nie oddają, ale widoczność dzisiaj to była prawdziwa żyleta. Jeszcze krótka wizyta pod klasztorem - i ruszam w dół. Zjazd po śniegu bardzo ostrożnie, niżej już dało się normalnie jechać. Kieruję się na Łagów, tu wjeżdżam na szosę wojewódzką na Szydłów, zmrok łapie mnie przed Rakowem, kawałek przed tym miastem robię tez postój na Orlenie, jako że miałem duży zapas czasu na pociąg, można było dłużej odpoczywać.
Od zmierzchu wraca mróz, ale jedzie się dobrze; ruch na drogach właściwie symboliczny. Bardzo klimatycznie wyglądały nocą średniowieczne mury Szydłowa, kawałek dalej odbijam na boczne drogi w kierunku Buska, bałem się że będzie tu sporo dziur - a tymczasem jest elegancki asfalt, województwo świętokrzyskie ma jedne z najlepszych dróg w Polsce. Górki są cały czas, nie ma tu dużych podjazdów, ale jest ich sporo, na 50km wpada koło 400m w pionie. Kolejny postój robię na stacji za Kazimierzą Wielką, stąd zostało już 50km do Krakowa.
Na dworzec docieram z odpowiednim zapasem - a ten wygląda trochę jak oblężona twierdza, wszędzie pełno policji w rynsztunku bojowym - z tarczami, w hełmach i zbrojach kevlarowych. Okazało się, że akurat w sobotę ruszyła liga i z meczu z Wisłą Kraków wracali kibicie Jagiellonii Białystok, a jadąc na Białystok do Warszawy podróżowali tym samym pociągiem co ja. Obawiałem się, że może być cienko - ale kibice byli bardzo spokojni, co dziwne w ogóle nie widziałem pijanych, mieli wydzielone 2 wagony dla siebie, którymi podróżowali razem z silną eskortą policyjną, tak więc obeszło się bez żadnych problemów.
Cały wyjazd bardzo udany, przejechałem długi jak na tę porę dystans, górek też nie brakowało, ze 2/3 trasy pokonałem na mrozie, a w dzień miałem doskonałą pogodę. Łatwo nie było - ale takie trasy dają masę frajdy, rekompensującej trudy na trasie ;))
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 340.10 km AVS: 22.88 km/h
ALT: 2704 m MAX: 56.30 km/h
Temp:-2.0 'C
Poniedziałek, 13 stycznia 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Tour de WOŚP - dzień 4
Ostatniego dnia wypadu jadę z Wielkopolski na wschód, tak by wykorzystać dobry wiatr, z góry ustalonego celu nie miałem, w zależności od tego jak by się jechało kilka opcji wchodziło w grę, ostatecznie stanęło na Sierpcu. Pogoda niestety wróciła do normy z soboty, znowu pochmurno, szybko pojawia się syf na drogach. Początek nie za ciekawy, sporo dziurawych dróg, dopiero pod Pyzdrami robi się ciekawiej, fajna droga wzdłuż nadwarciańskich łąk, zjazdy i wjazdy na skarpę. Przejazd przez Konin nieciekawy, kawałek dalej oglądam słynną bazylikę w Licheniu
Przyjemny odcinek za Sompolnem, natomiast po skręcie w izbicy Kujawskiej jazda zaczyna się psuć, wąska droga, ze sporym ruchem. Po 160km wreszcie odpoczywam w cieple, w Macu przy A-1, przejazd przez Włocławek to niestety tragedia, jadę akurat koło godziny 16, zmierzcha, pada, jest wieczorny szczyt komunikacyjny i mnóstwo samochodów wyjeżdża z miasta, w tym samym co ja kierunku. Zepsuło to mocno w sumie najciekawszy odcinek dzisiejszej trasy, czyli fajny, pagórkowaty odcinek przed Dobrzyniem. Nocna końcówka z emocjami, wydawało mi się, że utrzymać średnią 25km/h nie będzie takie trudne, ale zmęczenie paroma intensywnymi dniami jazdy w niskich temperaturach już swoje robiło i w efekcie dojechałem na pociąg z minimalnym 5min zapasem ;)
Zdjęcia
Ostatniego dnia wypadu jadę z Wielkopolski na wschód, tak by wykorzystać dobry wiatr, z góry ustalonego celu nie miałem, w zależności od tego jak by się jechało kilka opcji wchodziło w grę, ostatecznie stanęło na Sierpcu. Pogoda niestety wróciła do normy z soboty, znowu pochmurno, szybko pojawia się syf na drogach. Początek nie za ciekawy, sporo dziurawych dróg, dopiero pod Pyzdrami robi się ciekawiej, fajna droga wzdłuż nadwarciańskich łąk, zjazdy i wjazdy na skarpę. Przejazd przez Konin nieciekawy, kawałek dalej oglądam słynną bazylikę w Licheniu
Przyjemny odcinek za Sompolnem, natomiast po skręcie w izbicy Kujawskiej jazda zaczyna się psuć, wąska droga, ze sporym ruchem. Po 160km wreszcie odpoczywam w cieple, w Macu przy A-1, przejazd przez Włocławek to niestety tragedia, jadę akurat koło godziny 16, zmierzcha, pada, jest wieczorny szczyt komunikacyjny i mnóstwo samochodów wyjeżdża z miasta, w tym samym co ja kierunku. Zepsuło to mocno w sumie najciekawszy odcinek dzisiejszej trasy, czyli fajny, pagórkowaty odcinek przed Dobrzyniem. Nocna końcówka z emocjami, wydawało mi się, że utrzymać średnią 25km/h nie będzie takie trudne, ale zmęczenie paroma intensywnymi dniami jazdy w niskich temperaturach już swoje robiło i w efekcie dojechałem na pociąg z minimalnym 5min zapasem ;)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 232.60 km AVS: 25.01 km/h
ALT: 874 m MAX: 51.80 km/h
Temp:4.0 'C
Niedziela, 12 stycznia 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Tour de WOŚP - dzień 3
W niedzielę jest Finał WOŚP, więc i wtedy startuje nasz maraton. Pobudka już o 6, mamy dowiezione śniadanie, przygotowania sprzętu i koło 7.30 jesteśmy w oddalonej o kilka ledwie kroków hali widowiskowej Oaza, gdzie się odbywa kórnicki finał WOŚP. Nasz grupa na pierwszy z 3 przewidzianych dystansów, czyli 110km startuje jako ostatnia o 7.45, mamy w składzie nawet velomobil ;). Pogoda zupełnie odmienna od wczorajszej, wkrótce po starcie wychodzi słońce, drogi są suche, miejscami widać nawet zalodzenia, temperatura koło 0.
Jechało się przyjemnie, tempo sensowne, koło 26-27km/h, sporo lasów. Ale to były miłe złego początki, bo wszystko się zmieniło po zawróceniu na zachód, druga część trasy prowadziła terenami niemal bezleśnymi i tutaj wiatr mocno już masakrował, a odczuwalna temperatura sporo spadła; grupki się szybko porwały. Tak więc na metę wszyscy docierają z dużą ulgą, niby dystans nie tak wielki, ale ta końcówka nieźle przeczesała ludzi.
W bazie, w ciepełku i po zjedzeniu makaronu defetyzm sieje się na całego, ekipa Sanatorium już obmyśla jak tu się wycofać z ostatniego dystansu ;)
Następny w kolejce był dystans 25km, ten miał zupełnie inne oblicze niż 100km, szybko nastąpiło mocne szarpnięcie, sporo ponad 30km/h, kto się utrzymał to czerpał z grupowej jazdy, kto nie to musiał sam walczyć z wiatrem. Ja co prawda dojechałem w tej ostro tnącej grupce, ale widziałem, że parę osób było trochę zdegustowanych takim stylem jazdy.
Natomiast po tym dystansie defetyzm był już na całego, z tych co planowali jechać wszystkie trzy dystanse zostało już bardzo niewielu, razem z Gosią też ulegliśmy, oddaliśmy trackery i odebraliśmy medale. Ale po rozmowie z Achomem, Waldkiem i Pirzu, którzy mocno Gosię zachęcali do dalszej jazdy - ruszyło nas sumienie i jednak ruszyliśmy razem z nimi na trasę ;)). I to była dobra decyzja, bo całkiem fajna to była jazda. tempo już spokojne, wiatr też zmalał, do tego ładny zachód słońca na trasie. Już nocą dojechaliśmy pod podświetlony zamek w Kórniku
Jednym słowem - bardzo udana impreza, świetnie zorganizowana, udało się w ten sposób zebrać ponad 15tys zł na rzecz WOŚP. Po maratonie jeszcze krótki kawałek za Kórnik i rozkładam biwak w lesie za Zaniemyślem.
Zdjęcia
W niedzielę jest Finał WOŚP, więc i wtedy startuje nasz maraton. Pobudka już o 6, mamy dowiezione śniadanie, przygotowania sprzętu i koło 7.30 jesteśmy w oddalonej o kilka ledwie kroków hali widowiskowej Oaza, gdzie się odbywa kórnicki finał WOŚP. Nasz grupa na pierwszy z 3 przewidzianych dystansów, czyli 110km startuje jako ostatnia o 7.45, mamy w składzie nawet velomobil ;). Pogoda zupełnie odmienna od wczorajszej, wkrótce po starcie wychodzi słońce, drogi są suche, miejscami widać nawet zalodzenia, temperatura koło 0.
Jechało się przyjemnie, tempo sensowne, koło 26-27km/h, sporo lasów. Ale to były miłe złego początki, bo wszystko się zmieniło po zawróceniu na zachód, druga część trasy prowadziła terenami niemal bezleśnymi i tutaj wiatr mocno już masakrował, a odczuwalna temperatura sporo spadła; grupki się szybko porwały. Tak więc na metę wszyscy docierają z dużą ulgą, niby dystans nie tak wielki, ale ta końcówka nieźle przeczesała ludzi.
W bazie, w ciepełku i po zjedzeniu makaronu defetyzm sieje się na całego, ekipa Sanatorium już obmyśla jak tu się wycofać z ostatniego dystansu ;)
Następny w kolejce był dystans 25km, ten miał zupełnie inne oblicze niż 100km, szybko nastąpiło mocne szarpnięcie, sporo ponad 30km/h, kto się utrzymał to czerpał z grupowej jazdy, kto nie to musiał sam walczyć z wiatrem. Ja co prawda dojechałem w tej ostro tnącej grupce, ale widziałem, że parę osób było trochę zdegustowanych takim stylem jazdy.
Natomiast po tym dystansie defetyzm był już na całego, z tych co planowali jechać wszystkie trzy dystanse zostało już bardzo niewielu, razem z Gosią też ulegliśmy, oddaliśmy trackery i odebraliśmy medale. Ale po rozmowie z Achomem, Waldkiem i Pirzu, którzy mocno Gosię zachęcali do dalszej jazdy - ruszyło nas sumienie i jednak ruszyliśmy razem z nimi na trasę ;)). I to była dobra decyzja, bo całkiem fajna to była jazda. tempo już spokojne, wiatr też zmalał, do tego ładny zachód słońca na trasie. Już nocą dojechaliśmy pod podświetlony zamek w Kórniku
Jednym słowem - bardzo udana impreza, świetnie zorganizowana, udało się w ten sposób zebrać ponad 15tys zł na rzecz WOŚP. Po maratonie jeszcze krótki kawałek za Kórnik i rozkładam biwak w lesie za Zaniemyślem.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 209.70 km AVS: 25.47 km/h
ALT: 575 m MAX: 41.30 km/h
Temp:3.0 'C