wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6222:14
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:1011035 m
Suma kalorii:470843 kcal
Liczba aktywności:434
Średnio na aktywność:347.50 km i 14h 22m
Więcej statystyk
Sobota, 22 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
BBT z blatu

W 2020 roku BBT był moim głównym celem na ten sezon. Najbardziej znany i prestiżowy ultramaraton w Polsce, mimo trasy po bardzo ruchliwych drogach nieodmiennie przyciąga setki miłośników długich dystansów, podobnie było i ze mną. Przygotowywałem się solidnie, niestety popełniłem błąd jadąc na PGR. Impreza była ekstra, ale 2,5 tygodnia odstępu od BBT to trochę mało. Na imprezie śpiąc na zimnie złapałem infekcję zatok, która długo się ciągnęła i jeszcze tuż przed startem brałem leki i nie wiedziałem czy dam radę BBT przejechać.

Dojazd ze względu na kolejowe remonty mocno kłopotliwy, ale jechałem już w czwartek, więc miałem zapas czasowy na regenerację po męczącej podróży.


Pierwszy nocleg na Karsiborze, drugi już w samym Świnoujściu, więc trochę sobie pojeździłem po okolicy. Piątek schodzi na ostatnich przygotowaniach do wyścigu, analizach prognoz pogody; po raz pierwszy wybrałem się też nad morze w Świnoujściu, oglądając zabytkowy wiatrak (a faktycznie to stawa, rodzaj znaku nawigacyjnego) bo przy pozostałych czterech startach dojeżdżałem w piątek koło 16-17 i już nie było czasu na turystykę.


W sobotę zerwać się trzeba było bardzo wcześnie, bo start miałem już o 7.25, a trzeba było jeszcze doliczyć czas na promowanie z wyspy Uznam na Wolin. Ale udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać przed startem, więc rano byłem dobrej myśli. Niestety pogoda od wczoraj (gdy cały dzień było upalnie) mocno się skopała i na start jechałem już częściowo w deszczu. Na starcie oddawanie przepaków i bagażu na metę, oraz na ostatnią chwilę grupowe sikanie po krzakach, bo była tylko toaleta na monety, a nikt nie miał przy sobie odpowiedniego bilonu ;)


Startujemy tradycyjnie z rampy promu Bielik, tempo od razu solidne, powyżej 35km/h. Wolin szybko przelatuje, rychło też zaczyna popadywać i ten deszcz będzie nam tego dnia towarzyszyć bardzo długo... Koło 30km doganiamy grupę z Gerwazym i Czesią, są drobne przetasowania, jeden z naszych zawodników zostaje z tą grupą, do nas z kolei podłączają się inni. Ale jazda dalej jest ostra, o ile opady nie pomagają, to wiatr jest z kierunków sprzyjających. Na całe szczęście jest ciepło, koło 20 stopni, więc siła rażenia deszczu jest ograniczona, ze względu na tempo wszyscy jadą na krótko, bo w kurtkach przeciwdeszczowych szybko byśmy się zagotowali, tak więc wkrótce jesteśmy mokrzy; zastanawiam się czy to się na mnie nie odbije w związku z stanem permanentnego podziębienia przed wyścigiem. Ale póki co jest elegancko, na pierwszych 50km średnia 35,5km/h, na 100km 34,6km/h, potem już tylko będzie spadać; na pierwszy PK w Płotach docieramy w dobrej kondycji. Tutaj krótka przerwa, tankowanie bidonów - i dalej w drogę .Dopiero na punkcie dogania nas startująca 5min po nas ekipa Szybkiego Kopyta, więc nie jest źle ;).

Krótki kawałek za Płotami łapie nas wielka ulewa, tak więc błyskawicznie jesteśmy całkiem mokrzy bo nikt nie jedzie w kurtce od deszczu. Tutaj też dogania nas Szybkie Kopyto z podłączonymi do nich ludźmi, nasza grupka też się chwilowo dołączyła; widać, że mają duże ciśnienie na wynik, Krzysiek Dziedzic kilka razy jeździ po całej grupce i mówi, żeby dawać zmiany po 500m na maksa. Oczywiście ani mi to w głowie było, bo taka jazda mając 900km na metę to najprostsza recepta na szybkie zarżnięcie się; na szczęście wśród osób z naszej grupki też zwyciężył rozsądek i szybko odpuściliśmy zostając razem w czwórkę, z Rafałem Wanatem i Michałem Surmacewiczem z którymi razem startowaliśmy w grupie oraz jeszcze jednym kolegą z Drawska. Całkiem dobrze się jechało, ale kawałek przed Drawskiem Michał łapie gumę i razem z Rafałem zostają naprawiać dętkę. Zawodnika z Drawska na punkcie w jego mieście wita wielu kibiców, więc zostaje trochę dłużej, ja szybciej samotnie ruszam na trasę.

Jadąc samemu od razu czuć ile daje jazda w grupce, tym bardziej, ze droga za Drawskiem skręca na południe i wiatr robi się niekorzystny, do tego jest też to odcinek mocno pagórkowaty, są nawet ścianki pod 8-9%, ale cały czas jadę na dużej tarczy, bo zawsze na BBT mam zasadę, że przed górami z blatu nie zrzucam. To jeszcze taki "relikt" z czasów, gdy jeździłem sporo twardziej, na starej wersji trasy Bałtyku zrzucałem dopiero za Rzeszowem na podjeździe w rejonie Domaradza. Teraz czasy się zmieniły, jeżdżę bardzo miękko, na codzień używam kasety 11-40, ale tradycje trzeba pielęgnować, nie wiedziałem tylko jeszcze jak bardzo przyjdzie mi tradycyjnie tutaj pojechać ;). Po ok. 35km, już po wjeździe na DK10 doganiają mnie Michał i Rafał i razem jedziemy dalej, tempo od razu wzrasta. "Dziesiątka" beznadziejna na rower, pomimo, że to weekend ruch jest duży, a w deszczu (cały czas nam towarzyszącym) jedzie się tutaj dodatkowo słabiej. Apogeum tego mamy w Wałczu, gdzie są zajścia z kierowcami, m.in. tir nam złośliwie zajechał drogę, my też żeśmy fragmentami łamali przepisy ignorując beznadziejną ścieżkę rowerową - jednym słowem puszczanie tędy takiego maratonu to jest bardzo słaby pomysł. Za Wałczem krótki postój na sikanie, który wykorzystuję na założenie w końcu kapoty przeciwdeszczowej, bo deszcz nie dość, że nie odpuszcza to znowu zaczął wzbierać na sile, a temperatura spada w dół oscylując koło 17-18'C.

Kawałek za Wałczem wreszcie opuszczamy fatalną DK10, jadąc bocznymi drogami do Piły po solidnych pagórkach na których zostaję za grupką, też deszcz znowu przypuścił mocniejsze uderzenie. Na punkt w mieście docieram już zmęczony, jem makaron na ciepło, trochę po nas wpadają na tandemie Kurier z Patrycją, którzy jak na razie świetnie jadą. Z Piły wyruszamy większą grupką, bo dołączyli do nas startujący z wcześniejszych grupek Sylwia Kowalska z Rafałem Maletą oraz jeszcze 2-3 osoby. Miało to spore plusy, bo raz, że im więcej osób do pracy w grupie - tym sprawniej się jedzie, a po drugie zaraz za Piłą znowu wracaliśmy na DK 10, a przed większą grupką kierowcy mają zauważalnie większy respekt i bezpieczniej ją mijają. Kolejne kilometry przebiegają sprawnie, pod Wyrzyskiem ku mojemu zaskoczeniu doganiamy Marcina Kronera z Szybkiego Kopyta, okazało się, że miał dwie wywrotki na rowerze na mokrej drodze i mocno się poobijał - rozdarte spodenki, szlify na nogach i rękach oraz boleśnie obite biodra. Tak więc jedzie spokojniejszym tempem, by spróbować dociągnąć na duży punkt w Solcu, by tam go porządniej opatrzono. My już solidnie zmęczeni docieramy do Nakła, tutaj już za dużo czasu poleciało, dobre 25min, a jedzenie takie sobie z tłustą gulaszową, która zupełnie mi nie smakowała i z trudem połowę wepchnąłem.


Za Nakłem deszcz powoli zaczyna odpuszczać, przestaje padać, choć drogi dalej są mokre. Trasy już mniej ruchliwe, choć przed samym Solcem jeszcze wracamy na DK 10 na obwodnicy Bydgoszczy. Grupowa jazda procentuje, średnią po 300km mam na poziomie 32km/h, myślę, że dobre 4-5km/h więcej niż bym był w stanie zrobić samotnie, ale ma to też wysoką cenę, bo poziom wyprucia rośnie, podobnie jak czas postojów. Na dużym punkcie znowu schodzi się pół godziny, a zjadłem tylko niewielki talerz makaronu, więc średnio z efektywnością tego postoju było. Z Solca wyjeżdżamy tą samą dużą grupą tuż przed zmierzchem, wkrótce odpalamy lampki. Pod Toruniem opuszczamy wreszcie na długo bardzo ruchliwe drogi, ale wkrótce okazuje się, że trasa do Kowala jest słabo zaprojektowana, wiele na niej dziurawych odcinków. Na tym kawałku wyprzedza nas grupa 71-letniego Krzysztofa Łańcuckiego (taką formę mieć w tym wieku - tylko pozazdrościć!), który nadrobił do mnie już godzinę ze startu, ale wkrótce ich mijamy jak łatają gumę. Następują przetasowania grupek, część osób zaczyna słabnąć i już odpuszcza zmiany, w naszej grupce najwięcej pracowała Sylwia Kowalska, która dawała zmiany jak każdy, żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznając; jak się okazało później była to zwyciężczyni kategorii Open wśród kobiet ze świetnym czasem 44h 50min.

Niestety słabnąć mocno zaczynam i ja, podobnie jak na Pierścieniu i Podróżniku pary starczyło tak na 350-400km mocnej jazdy, tak więc w rejonie Brześcia Kujawskiego odpuszczam już jazdę w grupie. Na punkcie w Kowalu też za długo zabawiłem, niewiele jedząc, ale zmęczenie swoje robiło; niemniej ruszyłem przed grupką Sylwii i Rafałów, dogonili mnie kilkanaście km dalej. Na odcinku do Łowicza duży kryzys, jakoś nie szła ta jazda, pozycja na lemondce mocno mnie męczyć zaczynała, na tym kawałku spotykam Wojtka Łuszcza, który jak zawsze jest w wyśmienitym humorze, jego optymizm szybko mi się udziela. Na punkcie zjadam makaron, biorę swój przepak, znowu się na to wszystko schodzi z pół h, ale inni siedzą jeszcze dłużej, 500km w nogach jednak swoje robi. Tym razem grupka Sylwii łyka mnie już z dużą łatwością, bo jadę z prędkością w okolicach 23-24km/h, niemniej jeszcze na 500km miałem średnią 30km/h, co jest moim rekordowym wynikiem, ale po tym już szybko poleciała w dół ;). Odcinek na kolejny punkt w Opocznie ciągnął się i ciągnął, robiłem parę przerw po drodze, coraz więcej osób mnie wyprzedzało co działało deprymująco, do tego irytowała pogoda, bo wraz ze świtem znowu się pokiełbasiło i przed Opocznem zaczęło popadywać. Ale to nie zmieniało faktu, że sumarycznie było bardzo przyzwoicie, bo przed Opocznem mija 24h w trasie, przejechałem rekordowe dla mnie 615km, więc szansa na dobry wynik dalej była duża. Na punkcie w Opocznie już grupki Sylwii nie dałem rady dogonić, wyjechali chwilę przede mną; znowu za dużo czasu tu poleciało, ale starałem się jeść wszystko co było.

Kawałek za Opocznem znowu się solidniej rozpadało, mocno przeszkadzała mi jazda na lemondce, więc postanawiam ją cofnąć do tyłu. Gdy ruszam dalej okazuje się, że nie działają przerzutki. Gdy sprawdzam co się stało - okazuje się, że cofając lemondkę przyciąłem kable od elektronicznych przerzutek! No i niestety padły nie tylko manetki na lemondce, których kable przyciąłem, padło wszystko. Naprawiałem to przez dobre 2h sprawdzając wszystkie połączenia - ale guzik to dało, ani drgnęło. Postanawiam więc wycofać się i zawracam w stronę Opoczna, gdzie można złapać szybki pociąg do Warszawy. Jadąc ten kawałek orientuję się, że biegi zablokowały się na przełożeniu 50-25, pozwalającym jechać mniej więcej 21-22km/h. Jako, że nienawidzę się poddawać i rezygnować w ten sposób, postanawiam, że tak to się nie skończy i żebym miał wpychać rower na każdej górce to wyścig ukończę! Pozostawała też kwestia zakładu z Waxmundem o wąsy. Wax dotąd bardzo dobrze jechał, ale zaczynały go coraz mocniej łapać kontuzje i jak się okazało wycofał się w Końskich, a by zakład wygrać musiałem dojechać na metę ;). Jadąc za Końskimi, na pierwszych hopkach widzę, że jakoś się jedzie, daleko do optimum, ale góry siłowo daje radę zaliczać. Przed Skarżyskiem próbuję jeszcze napraw, ale nic z tego nie wychodzi, tracę tylko ze 40min.

W międzyczasie wreszcie wyklarowała się pogoda, robi się słonecznie. Za Skarżyskiem zaczyna się solidna seria górek, jakoś je wciągam, jedzie się z cudacznymi kadencjami rzędu 40, ale daję radę ;). Za Wąchockiem ostra ścianka 10%, tutaj to już bolało, ale jak ją wepchnąłem to postanowiłem spróbować całą trasę przejechać bez żadnego pchania, a że dotąd jeszcze nie zrzucałem z blatu, więc oznaczałoby to cały BBT na tarczy 50. Ale bardziej irytuje mnie brak możliwości dokręcania powyżej 23-24km/h, a jest tutaj dużo łagodnych zjazdów 1-3%, na których lekko dokręcając jedzie się bez problemu powyżej 30km/h, podczas gdy ja pokonywać je mogę jedynie siłą grawitacji. Na takich odcinkach co rusz wyprzedzają mnie ludzie, których mijałem pod górę. W Starachowicach elegancki punkt, dobry dwudaniowy obiad, daje się też powoli odczuć rosnąca senność. Jako, że punkt w Sandomierzu wypadnie w okolicach 20 postanawiam tam się zdrzemnąć ze 2h. Odcinek do Sandomierza mocno męczący, znowu masa bardzo ruchliwych krajówek, trasa w tym rejonie jest bardzo słabo zaplanowana, dałoby się to puścić sporo lepiej bez uszczerbku dla jakości dróg. Przed Sandomierzem trochę hopek, ładne tereny, dużo sadów owocowych, wjazd do miasta ruchliwą krajówką, spotykam tutaj Darka Urbańczyka, razem dojeżdżamy na punkt, obserwując położone na wzgórzu i pięknie podświetlone Stare Miasto w Sandomierzu.

Ale niestety punkt okazuje się mocną wtopą, jako że jest po 20, a punkt leży nad samą Wisłą i mieści się w otwartym namiocie - to jest tu mnóstwo komarów, 30 sekund nie można ustać by się do człowieka nie dobrały. Do tego współorganizator wpadł na pomysł by robić "oprawę medialną" i jakaś mocno nadpobudliwa dziewczyna cały czas nawija bardzo głośno przez mikrofon i to mówiąc zupełnie bez sensu. Jednym słowem szybko doszedłem do wniosku, że nie ma nawet co próbować tu spać, także i zupę odpuściłem ze względu na konieczność czekania wśród tych komarów. Słabo się to ułożyło, bo kolejny punkt był aż za 100km, a deficyt snu już dotkliwy. Dalsza jazda była więc mało efektywna, noc ciągnęła się długo, a senność łapała coraz mocniejsza. Do tego za Niskiem doszedł odcinek fatalną DK19, na której przez dobre 20km nie było pobocza, a jechały całe stada tirów; na tym odcinku wielu zawodników zalegało na przystankach. W Sokołowie Małopolskim, gdy wreszcie opuściłem DK19 zaczęły się z kolei zbierać duże mgły, w których dojechałem na punkt. Tu wreszcie była możliwość przespania się, choć warunki takie sobie bo większość osób spała we dwóch na jednym materacu, ja akurat załapałem się na osobny materac. Najważniejsze, że udało się sensownie pospać prawie 2h, gdy zbierałem się do startu dojechała grupa Czesi, jak się wkrótce okazało trzeciej na mecie wśród pań w Open.

Odcinek za Łańcutem to wreszcie bardzo fajna jazda, zaczyna się pas pogórzy. Do Kańczugi jechałem na wschód, więc ekstra było widać poranne zorze na niebie, razem z licznymi mgłami dodawało to okolicy masę uroku.


Za Kańczugą najostrzejsza górka maratonu, z długą sekcją 10%, ale wciągnąłem ją w korbach mijając parę pchających osób. Zjazd techniczny, wąską i mokrą drogą, więc trzeba było uważać, następnie długi dość płaski odcinek do Birczy na którym wyprzedzili mnie mijani na podjeździe rowerzyści, m.in. Ola i Zdzisiu Piekarscy. Na punkcie w Birczy króciutko zabawiłem i ruszam na kolejny ciężki podjazd. Ale że szedł wersją przez rynek to było łatwiej, bo wersja ulicą Okońskiego jest bardzo bolesna, z nachyleniem pod 16%. Tutaj też dochodziło do 11%, podjazd też męczył długością, bo cały czas musiałem jechać na stojąco, ale dało radę wpompować. U góry piękna nagroda za podjazd - czyli ekstra kawałek do Grąziowej, zupełne pustki, piękna leśna droga a dobrym asfaltem i fajnymi zjazdami wśród szpalerów kwitnących kwiatów.


Później jeszcze mała ścianka w Jureczkowej i dojeżdżam na ostatni punkt w Ustrzykach Dolnych, na którym spotykam poznanego na Wiśle Irka Nowaka z kolegą. Punkt samoobsługowy, do tego nie ma wody, więc pozostaje nabrać kranówkę (co też nie było takie proste, bo bidony nie mieściły się pod kranem) i szybko ruszam dalej. Na obwodnicy bieszczadzkiej już większy ruch, ale kilometrów na metę coraz mniej. Sprawnie wchodzi podjazd pod Żłobek, natomiast większa górka za Czarną już mnie wymęczyła swoją długością, bo mięśnie i kolana od siłowej jazdy mam zarżnięte - ale była to ostatnia większa góra BBT. Kawałek za wierzchołkiem piękna panorama na zielone Bieszczady, dobrze, że chociaż końcówka trasy wypadła w ekstra pogodę.


Po zjeździe do Lutowisk już tylko żmudne odliczanie kilometrów do Ustrzyk Górnych i przed 13 melduje się na mecie z czasem 53h19min, z czego całość na blacie 50T, a wszystkie podjazdy wjechane ;))


Podsumowanie

Wyścig tradycyjnie zdrowo daje w kość, w tym roku mogę go podzielić na dwie fazy - pierwsza to ostrzejsza jazda i ściganie się, natomiast po awarii przerzutek na którą straciłem mnóstwo czasu już odpuściłem i jechałem spokojniejszym tempem. Z dobrego wyniku i poprawienia mojego rekordu niewiele wyszło, ale za to satysfakcja, że pomimo poważnej awarii sprzętu nie poległem - bardzo duża. Atmosfera wyścigu pierwszorzędna, to jest ogromną zaletą tej imprezy, podobnie jak i rozmach trasy - znad Bałtyku po kraniec Bieszczadów.

Sportowo - tak sobie to wypadło, mocno mam mieszane uczucia czy start w Open był dobrym pomysłem. Niby się jedzie parę kilometrów szybciej, ale kosztem większej eksploatacji organizmu, zawsze jest ileś nierównego tempa; nie jestem przekonany, czy na tak długim dystansie w moim przypadku jest to opłacalne. Nie bez powodu w BBT najlepsze wyniki uzyskują soliści, bo w ten sposób jedzie się cały czas swoim tempem, bez nadmiernych skoków, jedzie się na mniejszym obciążeniu, a dzięki temu na punktach można spędzać mniej czasu, bo punkty są mocnym zasysaczem czasu na takiej imprezie. Tak więc dalej nie wiem co lepsze - czy Solo czy Open, ale jeśli kiedyś będę jeszcze jechać tę imprezę, to już raczej Solo.

Organizacyjnie - wyścig na pewno dla ludzi go robiących wymagający, z bardzo zawiłą logistyką i oceniając trzeba sobie zdawać sprawę ze stopnia zawiłości tego przedsięwzięcia. Generalnie organizację oceniam wysoko, podobnie jak i stopień zaangażowania wielu ludzi obsługujących punkty kontrolne. Ale wpadki się zdarzają i nie są dobrym wyjściem z tego próby zamykania ludziom ust w tym zakresie. W tej kwestii mocno mnie zniesmaczyło zachowanie Roberta Janika po wyścigu. Na grupie FB dziewczyna z grupy organizującej punkt w Sandomierzu miała jakieś pretensje, że ludzie narzekali, że są niewdzięczni itd. Więc rzeczowo opisałem, że punkt uważam za źle zorganizowany, bo nie sposób inaczej ocenić punktu, który iluś zawodników spokojnie mieszczących się w limicie zastało zamknięty. Do tego lokalizacja w miejscu z komarami (to dotyczyło wieczornych godzin dojazdu na punkt) i całkowicie niepotrzebna, nachalnie głośna oprawa medialna, nic nie wznosząca, a tylko utrudniająca odpoczynek. Za tę opinię od razu spotkałem się z atakiem organizatora, czysto osobistymi wycieczkami, bez słowa odniesienia się do zarzutów i pytania czy punkt, który zawodnicy zastają zamknięty uważa za dobrą organizację, po czym szybko zostałem przez niego usunięty z grupy.1008 na FB.

Takie zachowanie uważam za bardzo słabe, w żadnym razie nie uważam wyścigu za źle zorganizowany, ale też nie zgodzę się na nazywanie ewidentnych wpadek sukcesami. Wyścig ma swoje minusy i trzeba sobie z nich zdawać sprawę przymierzając się do startu. Największym minusem IMO jest trasa prowadząca setkami km po bardzo ruchliwych drogach, jedzie się po tym mocno nieprzyjemnie i niebezpiecznie. A organizator pytany o tę sprawę cały czas sprowadzą ją do alternatywy - albo dobre i ruchliwe drogi, albo puste i dziurawe. A jest to zupełna nieprawda, w Polsce wyremontowano mnóstwo bocznych dróg i wiele z nich ma świetny asfalt, cały odcinek Starachowice - Łańcut można było puścić po bocznych drogach ze fajnym asfaltem, do tego krajobrazowych. Najlepszym przykładem niech będzie piekny odcinek za Birczą, to ja zgłosiłem tę propozycję, bo oryginalnie było 13km ruchliwą krajówką Przemyśl - Sanok. I podobnie jest w wielu miejscach, są fajne alternatywy dla krajówek, tylko trzeba się dobrze orientować w danym rejonie.  Zmiany w tym zakresie blokuje dość betonowe podejście organizatora i niechęć do poważnych modyfikacji w tym zakresie. Na mecie sędzia wyścigu żalił się, że wielu kolarzy nie używało na Pomorzu tylnych lampek w dzień i było słabiej widocznych. Z jednej strony troska o mało znaczące detale w dziedzinie bezpieczeństwa, a z drugiej olewanie nie detali, a podstaw w zakresie bezpieczeństwa i puszczanie ludzi na setki km najruchliwszych dróg w Polsce, z czego większość bez pobocza..

Podobnie betonowe podejście jest w zakresie menu na punktach, dominują produkty niewiele mające wspólnego ze sportową dietą, jakieś bardzo tłuste zupy, postulaty ludzi na diecie wege od lat się olewa, a Robert Janik kwituje je złośliwymi tekstami o tym, że niedługo będzie potrzebna osobna dieta na ramadan. A ludzi na takiej diecie wśród kolarzy szybko przybywa i takimi tekstami się do nich nie dotrze, płacą tyle samo wpisowego co wszyscy, a większość ciepłego jedzenia się dla nich nie nadaje.

Wyścig jest wyścigiem dobrze zorganizowanym, ale ma kilka ewidentnych minusów, nad którymi myślę, że warto popracować by je poprawić.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 1023.20 km AVS: 24.70 km/h ALT: 5581 m MAX: 62.90 km/h Temp:18.0 'C
Piątek, 7 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 2
Dane wycieczki: DST: 200.40 km AVS: 16.86 km/h ALT: 3725 m MAX: 75.20 km/h Temp:23.0 'C
Sobota, 25 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2020

W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.

Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.


Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.

Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.

Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.

Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.


Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!

Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.


Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.

Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.

Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.

Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia 

Dane wycieczki: DST: 497.80 km AVS: 23.44 km/h ALT: 6847 m MAX: 70.50 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 4 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.


Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.

I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu. 


Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką. 

Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)

Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.


Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.

Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.


Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)

A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.

W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))


Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.

Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 616.00 km AVS: 28.09 km/h ALT: 4172 m MAX: 64.50 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 19 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 3

Dziś zapowiada się kolejny mocno upalny dzień, do tego tym razem znowu pod wiatr, bo wieje z kierunków wschodnich, a tam będę głównie jechać. Pierwszy kawałek to fajny pagórkowaty odcinek w stronę Kalwarii, zakończony zjazdem z poziomu wzgórz na ok. 200m na poziom nizin już poniżej 100m. Z Kalwarii do Mariampola przerzut główniejszą drogą, ale bez dramatu (główny ruch na Kowno idzie równoległą szosą A5). Mariampol już raczej w sowieckim stylu, szerokie ulice, wielkie place - tak wygląda sporo miast na Litwie, bolszewizm odcisnął tu swoje piętno. Ale nie na zwiedzanie miast się na Litwę jeździ (poza WiInem niewiele tu ładnych miast).


Kawałek za Mariampolem odbijam na boczniejsze drogi,tu jest ta "prawdziwa" Litwa, podobnie jak na Podlasiu bardzo zielono i równie pusto, gęstość zaludnienia niewielka, czasem jedzie się i 10km nie widząc żadnych elementów cywilizacji. Tutaj jest też pierwszy z charakterystycznych dla państw nadbałtyckich odcinków szutrowych, ten dał mi nieźle w kość, bo szuter był dość piaszczysty i wąskie opony co rusz się w piach wżynały, a kilka małych górek już ledwo dałem radę wciągnąć. Kawałek dalej, w Prenach przekraczam Niemen, który w tej okolicy często płynie głębokim jarem, więc zjazd nad rzekę oznacza prawie spory zjazd, później trzeba to z powrotem wjechać. Kawałka za Prenami się obawiałem, bo trzeba tu było jechać koło 15km ruchliwą drogą z Mariampola, ze względu na małą ilość mostów na Niemnie nie bardzo jest inna alternatywa. Ale tak źle nie było, na sporym kawałku była wygodna ścieżka rowerowa, a później ruch na szosie nie tak tragiczny.


Natomiast prażyło już niewąsko, jako że jechałem w czarnej koszulce, to od razu było na niej widać ile soli wypociłem, wypiłem tego dnia z 9 litrów, a prawie nic nie sikałem ;). Sprawę ratuje, jakżeby inaczej - Orlen, który ma swoje stacje i na Litwie, wszystko tam funkcjonuje jak u nas, też i asortyment bardzo zbliżony. Nakupiłem więc wody i izotoników i ruszyłem kawałek dalej postanawiając zrobić dłuższy popas by przeczekać upał. Odpoczywałem z 1,5h, w międzyczasie podjechała burza, ale na szczęście poszła w innym kierunku niż jechałem. Tradycyjnie popołudniowa jazda  bardzo przyjemna, już tak nie smażyło, a do tego zaczął się najciekawszy odcinek dzisiejszej trasy, czyli liczne pagóreczki Pojezierza Dzukijskiego. Kapitalny odcinek, najpierw szutrowy kawałek kończący się podjazdem z którego widać elektrownię Elektrenai, później kolejne zielone podjazdy.

Już z paru kilometrów widać balony unoszące nad Trokami, tam mnóstwo ludzi, koronawirusa już nikt się tu nie boi, w taką pogodę wiele osób pływa w bardzo czystym jeziorze Galve, pełno jest łódek i ludzi oglądających zamek w Trokach. Byłem tu już parę razy, ale zawsze ten zamek robi na mnie duże wrażenie, kapitalnie położenie i wkomponowanie w krajobraz


W Trokach robię zakupy na biwak,miałem szczęście, bo była tylko jedna kasa, a zaraz po mnie wpakowała się do sklepu drużyna koszykarzy, śmiesznie wyglądali, wielkie drągi po 2m, ale chudzi jak szczapy ;). Nocuję w lesie kawałek przed Rudiszkami, tym razem od komarów miałem spokój
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 205.00 km AVS: 23.52 km/h ALT: 1218 m MAX: 53.10 km/h Temp:32.0 'C
Czwartek, 18 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 2

Kolejnego dnia wita mnie świetna pogoda, od razu widać, ze będzie gorący dzień, bo już rano jest powyżej 20 stopni. Pierwszy odcinek to kapitalne drogi Podlasia, teraz jest najlepsza pora roku na tę trasę, bo jest tu soczyście zielono. W tym rejonie prawie nie ma pól uprawnych, dominują łąki i hodowla zwierząt, akurat w wielu miejscach trwają sianokosy. Cały odcinek przygraniczny to świetna jazda, drogi dobrej jakości, puściuteńko i ekstra widoki, właśnie ta pustka to jest coś wyróżniającego ten rejon, niewiele już takich w Polsce zostało. Jedzie się wygodnie, bo dzisiaj wiatr wreszcie mi bardziej sprzyja, choć generalnie mocno to nie wieje


Kawałek za Nowym Dworem DW 664 jest właśnie remontowana, z jednej strony fajnie, bo była już w marniutkim stanie, z drugiej musiałem się przebijać po szutrach. Smażyć już zaczyna bardzo mocno, są 33 stopnie i w przeciwieństwie do wczoraj słońce nie chowa się za chmurami, ale praży po całości. Po 100km w Gruszkach staję na przystanku dającym cień na dłuższy postój.


Kolejny odcinek to augustowskie lasy, którymi przebijam się pod Suwałki, zahaczając po drodze o Wigry, na tym kawałku sporo kiepskich nawierzchni. W Suwałkach zajeżdżam do Maca na treściwszy posiłek po którym ruszam na ostatnią część trasy. Kolejny świetny odcinek - czyli pagórki Suwalszczyzny, własnie pod wieczór jedzie się najfajniej, już tak nie smaży, w powietrzu specyficzny zapach pól i lasów, a widoki jak w Hobbitonie we Władcy Pierścieni, tak jest zielono. Ostatnie kilometry w Polsce to fajny kawałek nad jeziorem Wiżajny i interwałowy odcinek na samą granicę. 


Już na Litwie świetnie prezentuje się wielkie jezioro Wisztynieckie oświetlone zachodzącym słońcem; kawałek dalej nocuję na łące przy drodze, niestety trafiła się miejscówka z rojami komarów i te wredne stworzonka nieźle dały się we znaki. W tym rejonie w okresie przesilenia letniego nie ma już 100% ciemnych nocy, jasno oczywiście nie jest, ale i ciemności pełne nie zapadają, ze 200-300km dalej na północ pewnie już byłyby białe noce.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 215.30 km AVS: 25.38 km/h ALT: 1332 m MAX: 59.80 km/h Temp:33.0 'C
Środa, 17 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 1

Miałem w planach jazdę na parę dni w góry, ale jako, że zapowiadano tam ulewne deszcze - projekt upadł. Ale, że na północy sytuacja pogodowa wyglądała dużo lepiej postanowiłem ruszyć na bardzo fajną traskę na Litwę, drogi znane i lubiane.

Pierwszego dnia czeka mnie długi przerzutowy odcinek, początek do niczego - wyjazd z Warszawy w godzinach porannego szczytu nie należał do przyjemności, dopiero po 30km za Okuniewem się uspokoiło. Wiatr z kierunków południowo-wschodnich, więc głównie przeszkadzający. Tak gdzieś pod Węgrowem sprawdzam pogodę by zobaczyć jak to dalej z tym wiatrem będzie, a tu niespodzianka - opady rzędu 10-15mm, których wczoraj w prognozie w ogóle nie było ;). Wnerwiło mnie to, bo jedynie kapocinkę przeciwdeszczową zabrałem, licząc się jedynie z przelotnymi opadami, a widzę, że tu może być grubo. W Sokołowie Podlaskim pierwszy postój na drugie śniadanie, dalej już coraz ciekawsze tereny Ściany Wschodniej, parno niesamowicie, mimo, że jest ok. 26 stopni to powietrze jak zupa. Gdy wjeżdżam do Siemiatycz nad miastem widać już ciemne burzowe niebo. na kawałku do Grabarki łapie mnie uderzenie wiatru poprzedzające burzę - widoki są kapitalne, nade mną świeci słońce, a z lewej strony chmury już sine. Burza na rowerze - to jest przeżycie bardzo ciekawe, a w terenie leśnym nie ma specjalnego niebezpieczeństwa; ale tym razem mnie to ominęło, bo burza liznęła mnie jedynie bokiem, popadało z 10min i tyle. 


Powietrze po tym zrobiło się przyjemniejsze, tyle że sporo wody było na szosach bo jechałem przez tereny przez które przeszło już główne uderzenie burzy. Jazda bardzo fajna, trasa na Kleszczele, Hajnówkę, w Michałowie robię zakupy na nocleg, a nocuję na początku szutrowego odcinka MRDP.



Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 288.10 km AVS: 26.59 km/h ALT: 1227 m MAX: 50.20 km/h Temp:23.0 'C
Sobota, 23 maja 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Wycieczka
Bracia Wilcy

Sezon ultra niestety w zawieszeniu, ale że terminy powoli robią się coraz bardziej optymalne na długie trasy - głód jeżdżenia rośnie ;). Byłem w tym roku na paru dłuższych trasach, ale nie byłem jeszcze na prawdziwym ultra, czyli całodobowej trasie i te zaległości należało czym prędzej nadrobić.

Kocham to uczucie, gdy wychodzi się z domu z założeniem dojechania aż na granice, że dzięki własnym mięśniom i determinacji przejedzie się rowerem trasę, która dla innych i pokonywana samochodem jest męcząca. Do tego cała otoczka długich tras - zaplanowanie sensownych miejsc na postoje, przygotowanie ekwipunku zgodnie z prognozami pogody, zasilanie do GPS, telefonu czy oświetlenia. I to uczucie gdy włącza się ślad na GPS, a tam w polu "dystans do celu" pojawia się liczba 640km ;)). Taki entuzjazm nie ma sobie równych, tego za żadne pieniądze się nie kupi!


Takim właśnie entuzjazmem naładowany ruszam o 8 rano z domu kierując się na południe. Wiatr sprzyjający, więc początek się leci szybko. Pierwsze kilometry to powtórka z początku miesiąca, czyli trasa przez Górę, Warkę, Pionki aż do Solca, z fajnymi nadwiślańskimi hopkami w końcówce. Po 150km przed Solcem postój na drugie śniadanie, w tym sam miejscu co na trasie śladami Maratonu Podróżnika - i podobnie jak wtedy atakują mnie kleszcze ;). Po przejechaniu na drugą stronę Wisły dalej jadę wzdłuż rzeki przez Józefów i Annopol, tam wracam na lewą stronę rzeki. Trasa całkiem fajna, cały czas są pagóreczki, pogoda świetna, cały czas słonecznie, ale w okolicach 18-20 stopni. W Sandomierzu krótki postój na pięknym rynku, kolejny most na Wiśle i po paru km ruchliwą krajówką zjeżdżam na boczne drogi.


Ten odcinek "delty" Wisły i Sanu płaski jak stół, pierwsze góreczki dopiero po wjechaniu na trasę BBT w Nowej Dębie, od razu wracają liczne wspomnienia z tego wyścigu (choć edycja 2020 ma iść już inną trasą, przez Łańcut). Postój obiadowy miałem w planach w Macu w Kolbuszowej, tutaj rozczarowanie, bo pomimo zniesienia zakazu pracy restauracji Mac działa tylko w formie wydawania posiłków przez okienko. 


Wkurzyło mnie to, bo już zmierzchało i temperatura była w okolicach 10 stopni, a chciałem tu dłużej odpocząć w cieple, a trzeba było jeść marznąć na powietrzu. Ale to było dopiero niewielkie preludium marznięcia z którym przyszło się zmierzyć na tej trasie ;). Już koło 22 temperatura spada do poziomu 3-4 stopni, czyli wg prognoz najniższych temperatur jakich należało się spodziewać. Ale jak tyle było o 22, to wiedziałem, że o świcie będzie sporo zimniej. Przed Łańcutem coraz więcej hopek, ale prawdziwe podjazdy zaczynają się dopiero za tym miastem, są 3 długie ściany ponad 100m w pionie z rzędu, od razu czuć inwersję temperaturową, na szczytach 1-2 stopnie, a na dole już mróz. Jechałem przez takie zadupia, że żadnych stacji całodobowych nie było, a już tym bardziej takich, gdzie można by było ogrzać się w cieple, więc żeby utrzymywać sensowną termikę trzeba było cały czas kręcić. 


Od Birczy zaczynają się już długie podjazdy bieszczadzkiego pogórza, ostra ścianka na wyjeździe z miasteczka, później wąska leśna droga ze świetnym asfaltem (tędy ma prowadzić tegoroczny BBT). Niestety zrobiłem tutaj błąd i źle puściłem ślad wpakowując się na bardzo dziurawą drogę, która wkrótce przeszła w kamienisty szuter, a następnie płyty z dziurami, z 5km się czymś takim turlałem. Zaczyna już świtać, więc zimno osiąga apogeum zbliżając się do -4'C, w sumie to z pół nocy jechałem na mrozie, na szczęście ze względu na inwersję często się wracało w trochę cieplejsze miejsca i woda w bidonach nie przymarzła tak by się pić nie dało. 

Zaczyna się też najcięższy kawałek mojej trasy, najpierw rzeźnicki podjazd do Ropieńki, a później drogą na zaporę w Solinie i dalej do Cisnej. Ta droga wzdłuż Sanu i dalej Solinki na mapie wygląda całkiem niewinnie, ot droga wzdłuż rzeki, ale faktycznie jest tam kupa podjazdów. Ale ociepla się już sensownie, tak że przed Cisną można już jechać w krótkich spodenkach, a pogoda znowu ekstra. Myślałem nad ciepłym śniadaniem w Cisnej, gdzie są liczne i smaczne bary, ale analizując czas widzę, że moja rezerwa względem powrotnego pociągu do Rzeszowa niebezpiecznie stopniała, więc trzeba jechać minimalizując postoje. Za Cisną z 10km mocno dziurawego asfaltu na przełęcz Przysłup, podobnie i na zjeździe, gdzie przy dużej prędkości te dziury dają zdrowo popalić. Ale po tych 10km wraca dobra nawierzchnia i jedzie się świetnie, bo odcinek do Komańczy to jeden z najładniejszych na tej trasie, nie ma tu lasów przy drodze więc są bardzo szerokie widoki na zielone łąki i łagodnie zaokrąglone szczyty pogranicza Bieszczad i Beskidu Niskiego.


W Komańczy cel mojej trasy - czyli piękny mural z wilkiem, bo właśnie w tym rejonie jest ich największa populacja w Polsce; trzeba było więc odwiedzić braci ;)

 
Z Komańczy miałem do wyboru dwie drogi, jedną bardziej płaską przez Sanok, ale pojechałem bardziej boczną przez Bukowską i to była dobra decyzja, bo droga urodą niewiele ustępuje kawałkowi przed Komańczą, a przez Sanok jeździ się beznadziejnie i w dużym ruchu. Podobnie było z powrotem do Rzeszowa, jechałem bocznymi drogami przez pasmo pogórzy. O ile DK19 w tym rejonie omija większość gór, to pogórza za Rzeszowem strasznie dają w kość, co chwile podjazdy po 150-200m, prawie bez płaskich odcinków; mieszkańcy tego miasta mają świetne tereny do jeżdżenia, bo asfalty w bardzo dobrym stanie; zresztą spotykałem tutaj sporo szosowców. Na dworzec dojeżdżam z ok. 20min zapasem.

Trasa bardzo udana, kawał świetnego ultra - długi i mocno górzysty, do tego większość gór była skoncentrowana po 400km. Jechało się bardzo przyzwoicie, choć w końcówce siedzenie już się mocno odczuć dawało, a dziś okazało się że jednak mi lekko ręce zdrętwiały, choć na samej trasie tego tak nie czułem.
Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 643.70 km AVS: 24.03 km/h ALT: 5751 m MAX: 69.10 km/h Temp:12.0 'C
Wtorek, 12 maja 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Nad Biebrzą - dzień 3

Noc z przebojami, całą noc lało, a od pewnego momentu deszcz przeszedł w śnieg, aż takich temperatur to się tu nie spodziewałem i ze sprzętem noclegowym mocno zbliżyłem się do granicy komfortu, bo miałem jedynie cienki letni śpiwór 200g puchu ;). Rano cała okolica biała - to się nazywa fart, przez całą zimę w Warszawie ledwie 2 razy spadł śnieg (by natychmiast się stopić), a jak się wybrałem w maju na wyjazd - to akurat na opady śniegu musiałem się władować ;))

Ale trzeba było jechać na Warszawę, twardo trzymam się planu by z PKP nie korzystać i dojechać do stolicy rowerem. Na całe szczęście śnieg nie zaczął zalegać na drogach, asfalty są czarne, choć całe mokre. Jadę ze 30km przy temperaturach w okolicy 0 stopni i padającym śniegu z deszczem, potem rozpogodziło się znacznie i słońce zaczęło robić swoje, podnosząc temperaturę powyżej 5 stopni.

Liczyłem, że powrót na Warszawę to będzie elegancki wiatr w plecy, ale kolejny raz dokładność prognoz okazała się niewiele warta, jeszcze w nocy gdy sprawdzałem to wiatr miał wiać równo z północy, a tymczasem wieje z północnego zachodu i to bardziej z zachodu niż z północy. A że moja trasa sporo odbijała na zachód - oznaczało to, ze wiatr sporo więcej naprzeszkadza niż pomoże. A wiało tak mocno, że nawet jadąc na południe (jak na odcinku do Przasnysza) pomagał jedynie częściowo, bo choć jechało się zauważalnie szybciej, to dostawałem sporo niebezpiecznych bocznych podmuchów, a na krajówce było sporo samochodów.

Bardzo fajny odcinek z Myszyńca na Chorzele, choć wiatr sporo dał na nim popalić to te tereny mają sporo klimatu, takich pustek niewiele w Polsce zostało. Od Ciechanowa jest już lepiej, ale jak już moja droga skręciła korzystniej to wiatr sporo osłabł i już tak mocno nie pomagał ;)

Ogólnie - bardzo fajny wyjazd, 3 mocno intensywne dni, mnóstwo wrażeń, piękny rejon Biebrzy, sporo więcej walki z pogodą niż zakładałem, ale swoista nieobliczalność to jest właśnie kwintesencja ciekawych wypraw rowerowych!
Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 244.10 km AVS: 24.01 km/h ALT: 734 m MAX: 40.30 km/h Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 11 maja 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Nad Biebrzą - dzień 2

Rano czeka mnie końcówka Carskiej Drogi, odbijam też kawałeczek by rzucić okiem na Twierdzę Osowiec, po czym jadę na Goniądz, gdzie wreszcie mogę zrobić zakupy spożywcze ;). Z punktu widokowego w Goniądzu widać trochę pozostałości niedawnych pożarów nadbiebrzańskich łąk; kawałek dalej w Dolistowie wjeżdżam na ekstra drogę prowadzącą tuż przy meandrującej Biebrzy; jest szuter i sporo tarki, ale takie widoki są tego warte.


Kawałek dalej skręcam na zachód w stronę Ełku - no i niestety zaczyna się jazda pod solidny wiatr. Gdy ruszałem z Warszawy to prognozy były takie, że pod koniec tego dnia pogoda się zepsuje, w nocy będzie załamanie, a we wtorek będzie zimniej, ale z mocnym wiatrem z północy w plecy, w sam raz na powrót do Warszawy. Plan był w założeniach świetny, niestety pod Ełkiem zrozumiałem, że "się rypło", bo załamanie nie przyszło nocą, a już w dzień. Już w Ełku znacznie się ochłodziło, wiatr się robił coraz mocniejszy, chmury coraz ciemniejsze, wreszcie lunęło. Nie na to się pisałem - ale co było robić? ;)



Walkę z pogodą umilały widoki na bardzo fajnej drodze wojewódzkiej na Ranty, wszędzie soczyście zielone łąki, mija się także i bagna, dochodzą tak charakterystyczne dla Mazur morenowe podjazdy.



Ale jazda była wymagająca, deszcz po mocnym uderzeniu na szczęście odpuścił, ale wiatr wzmagał się na sile, więc odliczałem kilometry do przesmyku pomiędzy jeziorami Jagodnym i Niegocinem, gdzie moja trasa skręcała na południe. Stamtąd zaczęło się już jechać sporo lepiej, choć temperatura spadła poniżej 10 stopni, co stanowiło niemiły kontrast w porównaniu z wczorajszymi 25 stopniami. W Mikołajkach robię zakupy i rozbijam się na noc kawałek dalej na drodze do Ukty.
Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 208.90 km AVS: 23.92 km/h ALT: 1109 m MAX: 45.30 km/h Temp:15.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl