Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 16 maja 2021Kategoria >100km, >200km, Canyon 2021, Wypad
Zlot - dzień 3
Ruszam dość wcześnie, już o 7.30 na siodełku, bo na dziś trasa długa i wymagająca. Z Wlenia skręcam na północ, jeszcze raz podjeżdżam pod zaporę w Pilchowicach, o wczesnej porze jest tutaj zupełnie pusto. Przez pagórki kieruję się na Cieplice i kawałek dalej wjeżdżam na trasę MRDP, po której z małymi odstępstwami będę jechać cały dzień.
Sudecki odcinek MRDP jest w mojej ocenie jednocześnie najtrudniejszy, ale i najładniejszy; jest tutaj bardzo duże nagromadzenie podjazdów, ale większość z nich jest po bocznych, bardzo urokliwych drogach (jak to w tym rejonie dziur nie brakuje). Jedzie się przyzwoicie, dobrze znane widoki cieszą oczy - zarówno w klimatycznych miasteczkach w czeskim stylu, jak i widoki na góry.

Pogoda jest niezła, kilka razy straszyło deszczem, ale na strachu się skończyło, natomiast wieje cały dzień, też jest dość chłodno, więc trzeba jechać na długo. Po południu zaliczam Góry Stołowe i wjeżdżam do bardzo urokliwej dolny Orlicy za Zieleńcem, na MRDP jedzie się tutaj długim łagodnym podjazdem pod górę, a ja mam to wszystko w dół, do tego i wiatr na tym kawałku raczej pomaga.

Zmierzch łapie mnie kawałek za Międzylesiem, końcówka już nocą, w tym najdłuższy podjazd w tym rejonie, czyli Puchaczówka, niemal 500m w pionie na raz. Kończę jazdę kawałek za Lądkiem-Zdrój, w dobrym momencie, bo chwilę po rozstawieniu namiotu porządnie lunęło i padało przez większość nocy.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Ruszam dość wcześnie, już o 7.30 na siodełku, bo na dziś trasa długa i wymagająca. Z Wlenia skręcam na północ, jeszcze raz podjeżdżam pod zaporę w Pilchowicach, o wczesnej porze jest tutaj zupełnie pusto. Przez pagórki kieruję się na Cieplice i kawałek dalej wjeżdżam na trasę MRDP, po której z małymi odstępstwami będę jechać cały dzień.
Sudecki odcinek MRDP jest w mojej ocenie jednocześnie najtrudniejszy, ale i najładniejszy; jest tutaj bardzo duże nagromadzenie podjazdów, ale większość z nich jest po bocznych, bardzo urokliwych drogach (jak to w tym rejonie dziur nie brakuje). Jedzie się przyzwoicie, dobrze znane widoki cieszą oczy - zarówno w klimatycznych miasteczkach w czeskim stylu, jak i widoki na góry.

Pogoda jest niezła, kilka razy straszyło deszczem, ale na strachu się skończyło, natomiast wieje cały dzień, też jest dość chłodno, więc trzeba jechać na długo. Po południu zaliczam Góry Stołowe i wjeżdżam do bardzo urokliwej dolny Orlicy za Zieleńcem, na MRDP jedzie się tutaj długim łagodnym podjazdem pod górę, a ja mam to wszystko w dół, do tego i wiatr na tym kawałku raczej pomaga.

Zmierzch łapie mnie kawałek za Międzylesiem, końcówka już nocą, w tym najdłuższy podjazd w tym rejonie, czyli Puchaczówka, niemal 500m w pionie na raz. Kończę jazdę kawałek za Lądkiem-Zdrój, w dobrym momencie, bo chwilę po rozstawieniu namiotu porządnie lunęło i padało przez większość nocy.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 263.60 km AVS: 21.20 km/h
ALT: 3624 m MAX: 60.50 km/h
Temp:10.0 'C
Piątek, 14 maja 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, Wypad
Zlot 1 - czyli wykuwanie psychiki
Dojazd na Zlot planowaliśmy razem ze Zbyszkiem z Zawiercia. Prognozy pogody były mocno niekorzystne, jeszcze w środę pokazywały, że będą solidne opady w nocy z czwartku na piątek aż do połowy piątku oraz cała trasa pod czołowy wiatr. Dlatego opóźniliśmy maksymalnie porę wyjazdu, zakupiłem bilety na ostatni pociąg z Warszawy do Zawiercia. Tymczasem, gdy dojeżdżam koło 23 - okazuje się, że w Zawierciu w ogóle nie padało, a przez całą trasę kropla deszczu na nas nie spadła ;)
Od razu z dworca ruszamy na trasę, nocny odcinek idzie sprawnie, wiatr jakoś mocno nie przeszkadza, a na drogach bardzo pusto. Na trasie dużo lasów, co i rusz słychać lub widać żerującą zwierzynę, jazdę uprzyjemnia też intensywny zapach kwitnącego rzepaku.

Trochę przed świtem docieramy na Orlen w Strzelcach Opolskich, tu robimy większy popas. Gdy ruszamy dalej jest już widno, niestety zaczyna się to czego się spodziewaliśmy - zaczyna mocno wiać w czółko. Zaliczamy Górę Świętej Anny schowaną w chmurach, zjazd mocno dziurawy, jak żartował Zbyszek pewnie w ramach umartwiania pielgrzymów kolarskich ;). Przejazd przez Opolszczyznę daje nam mocno w kość, tereny są płaskie i odkryte, tutaj wiatr wali bez litości.

Oglądamy pałac w Mosznej, niestety remontowany; Zbyszkowi zaczyna coraz mocniej dokuczać ból mięśnia w nodze. Analizując czas naszej jazdy oceniamy, że w ten sposób to na Zlot zajedziemy późno w nocy i niewiele z niego użyjemy, Zbyszek też nie chce przeginać i ryzykować poważnej kontuzji przed planowanym za miesiąc Podróżnikiem i decyduje się na pociąg z Nysy. Sprawdzam połączenia na komórce i okazuje się, że za ok. 40min w Nysie będzie pociąg do Jeleniej, którym z Zawiercia dojeżdża Marek Dembowski, najlepszy kompan rowerowy Zbyszka. Krótka decyzja - ciśniemy! Zasuwaliśmy ten kawałek bardzo mocno, prędkości pod ten wiatr może nie imponujące, ale utrzymanie poziomu ok. 25km/h oznaczało już moc powyżej 200W. Chwilami wydawało się, że nie damy rady, ale w końcówce były trochę lepiej osłonięte tereny i wpadamy na dworzec 4min przed przyjazdem pociągu ;))
Po odjeździe Zbyszka robię sobie popas, na pobliskim Macu kupuję zaopatrzenie, a z jedzeniem przenoszę się do pobliskiego dworca, by nie marznąć na zewnątrz. A dworzec w Nysie "z duszą", żadne tam nowoczesne gówno, klasyka PRL, z subtelnym zapachem moczu ;)). Po odpoczynku ruszam dalej, odcinek do Ząbkowic dał mi mocno popalić, była tu kumulacja wiatru, wzgórz i słabych nawierzchni. Ale widoki niezgorsze, pejzaże z kwitnącym rzepakiem zawsze cieszą oko.

W Ząbkowicach rundka po zabytkowym centrum i ruszam na Srebrną Górę, na tym odcinku fajnie widać rosnącą przed nami ścianę Sudetów. Po wjeździe w góry jazda robi się przyjemniejsza, wreszcie mniej przeszkadza ten nieznośny wiatr, choć oczywiście w nogach czuć to już mocno. Ten rejon to najbardziej "czeski" fragment Polski, każde większe miasteczko ma swój klimat z ładnym rynkiem i kamieniczkami; niestety wiele tych miejsc mocno podupada; tak jest na całych Ziemiach Odzyskanych, którym brakuje ludności osiadłej, siedzącej z dziada-pradziada na ojcowiźnie.

Od Wałbrzycha odbijam mocniej na północ, ostatnie 20km to bardzo urokliwe tereny, wioseczki jak na końcu świata, puściutko, nawet sklepów nie ma poza większymi miejscowościami. Krótko po zmierzchu docieram do pięknie położonego nad Bobrem Wlenia i po 3km melduję się w bazie tegorocznego Zlotu w Łupkach, także bardzo przyjemnie położonej.

Dojazd dał nieźle popalić, ponad 350km pod wiatr i w temperaturach koło 10-12 stopni oraz z górską końcówką to ciężki kawałek kolarskiego chleba. Ale takie właśnie trasy później mocno procentują na wyścigach, bo jak mówi stare kolarskie porzekadło z wiatrem to i śmieci polecą ;)). Oczywiście jazda z wiatrem jest sporo przyjemniejsza, sam nieraz to praktykuję; ale pod względem skuteczności jazda pod wiatr to doskonałe wykuwanie psychiki ;))
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dojazd na Zlot planowaliśmy razem ze Zbyszkiem z Zawiercia. Prognozy pogody były mocno niekorzystne, jeszcze w środę pokazywały, że będą solidne opady w nocy z czwartku na piątek aż do połowy piątku oraz cała trasa pod czołowy wiatr. Dlatego opóźniliśmy maksymalnie porę wyjazdu, zakupiłem bilety na ostatni pociąg z Warszawy do Zawiercia. Tymczasem, gdy dojeżdżam koło 23 - okazuje się, że w Zawierciu w ogóle nie padało, a przez całą trasę kropla deszczu na nas nie spadła ;)
Od razu z dworca ruszamy na trasę, nocny odcinek idzie sprawnie, wiatr jakoś mocno nie przeszkadza, a na drogach bardzo pusto. Na trasie dużo lasów, co i rusz słychać lub widać żerującą zwierzynę, jazdę uprzyjemnia też intensywny zapach kwitnącego rzepaku.

Trochę przed świtem docieramy na Orlen w Strzelcach Opolskich, tu robimy większy popas. Gdy ruszamy dalej jest już widno, niestety zaczyna się to czego się spodziewaliśmy - zaczyna mocno wiać w czółko. Zaliczamy Górę Świętej Anny schowaną w chmurach, zjazd mocno dziurawy, jak żartował Zbyszek pewnie w ramach umartwiania pielgrzymów kolarskich ;). Przejazd przez Opolszczyznę daje nam mocno w kość, tereny są płaskie i odkryte, tutaj wiatr wali bez litości.

Oglądamy pałac w Mosznej, niestety remontowany; Zbyszkowi zaczyna coraz mocniej dokuczać ból mięśnia w nodze. Analizując czas naszej jazdy oceniamy, że w ten sposób to na Zlot zajedziemy późno w nocy i niewiele z niego użyjemy, Zbyszek też nie chce przeginać i ryzykować poważnej kontuzji przed planowanym za miesiąc Podróżnikiem i decyduje się na pociąg z Nysy. Sprawdzam połączenia na komórce i okazuje się, że za ok. 40min w Nysie będzie pociąg do Jeleniej, którym z Zawiercia dojeżdża Marek Dembowski, najlepszy kompan rowerowy Zbyszka. Krótka decyzja - ciśniemy! Zasuwaliśmy ten kawałek bardzo mocno, prędkości pod ten wiatr może nie imponujące, ale utrzymanie poziomu ok. 25km/h oznaczało już moc powyżej 200W. Chwilami wydawało się, że nie damy rady, ale w końcówce były trochę lepiej osłonięte tereny i wpadamy na dworzec 4min przed przyjazdem pociągu ;))
Po odjeździe Zbyszka robię sobie popas, na pobliskim Macu kupuję zaopatrzenie, a z jedzeniem przenoszę się do pobliskiego dworca, by nie marznąć na zewnątrz. A dworzec w Nysie "z duszą", żadne tam nowoczesne gówno, klasyka PRL, z subtelnym zapachem moczu ;)). Po odpoczynku ruszam dalej, odcinek do Ząbkowic dał mi mocno popalić, była tu kumulacja wiatru, wzgórz i słabych nawierzchni. Ale widoki niezgorsze, pejzaże z kwitnącym rzepakiem zawsze cieszą oko.

W Ząbkowicach rundka po zabytkowym centrum i ruszam na Srebrną Górę, na tym odcinku fajnie widać rosnącą przed nami ścianę Sudetów. Po wjeździe w góry jazda robi się przyjemniejsza, wreszcie mniej przeszkadza ten nieznośny wiatr, choć oczywiście w nogach czuć to już mocno. Ten rejon to najbardziej "czeski" fragment Polski, każde większe miasteczko ma swój klimat z ładnym rynkiem i kamieniczkami; niestety wiele tych miejsc mocno podupada; tak jest na całych Ziemiach Odzyskanych, którym brakuje ludności osiadłej, siedzącej z dziada-pradziada na ojcowiźnie.

Od Wałbrzycha odbijam mocniej na północ, ostatnie 20km to bardzo urokliwe tereny, wioseczki jak na końcu świata, puściutko, nawet sklepów nie ma poza większymi miejscowościami. Krótko po zmierzchu docieram do pięknie położonego nad Bobrem Wlenia i po 3km melduję się w bazie tegorocznego Zlotu w Łupkach, także bardzo przyjemnie położonej.

Dojazd dał nieźle popalić, ponad 350km pod wiatr i w temperaturach koło 10-12 stopni oraz z górską końcówką to ciężki kawałek kolarskiego chleba. Ale takie właśnie trasy później mocno procentują na wyścigach, bo jak mówi stare kolarskie porzekadło z wiatrem to i śmieci polecą ;)). Oczywiście jazda z wiatrem jest sporo przyjemniejsza, sam nieraz to praktykuję; ale pod względem skuteczności jazda pod wiatr to doskonałe wykuwanie psychiki ;))
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 363.80 km AVS: 21.78 km/h
ALT: 2596 m MAX: 62.90 km/h
Temp:11.0 'C
Sobota, 24 kwietnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, Wypad
Wiosna w Tatrach - dzień 1
Wiosna w tym roku nie rozpieszcza, jak niedawno przeczytałem mamy najzimniejszy od 24 lat kwiecień ;). Ale, że normalnie to miesiąc w którym rowerowa aktywność eksploduje po zimowych ograniczeniach - pomimo marnych warunków ochota do jazdy jest duża. Umawiamy się więc z Gosią na intensywny wyjazd w góry, przez cały tydzień obserwując coraz mocniej pogarszające się prognozy, z solidnymi opadami śniegu w Zakopanem włącznie ;). Gdybym miał jechać samemu to pewnie bym odpuścił, ale jadąc we dwójkę zawsze łatwiej jest przetrwać złe warunki - więc decydujemy się zaryzykować.
Startujemy ok. 11.30 w sobotę, pogoda niezła, jest słonecznie, ale i wietrznie. Początek to nieprzyjemny wyjazd z warszawskiej aglomeracji, dopiero po 15-20km ruch się uspokaja. Pierwsza część trasy to mnóstwo sadów jabłkowych na trasie, w końcu Grójec to stolica polskiego jabłka ;)

Pogoda zmienna, a to słonecznie, a to straszy deszczem, do tego wiatr wyraźnie przeszkadza; szczególnie na odcinku do Nowego Miasta, gdzie droga bardziej odbija na zachód dał nam popalić. W Nowym Mieście ubieramy się więc cieplej, pod tym kątem byliśmy dobrze przygotowani, ubrań zabraliśmy tyle, że i na mrozie dalibyśmy radę :)). Na długich trasach fajne jest to jak można obserwować zmiany krajobrazu, powoli kończą się mazowieckie równiny, za Drzewicą wjeżdżamy na Wzgórza Koneckie, a w samych Końskich odpoczywamy na Orlenie.
Mieliśmy obawy jak to będzie z tymi stacjami w związku z ograniczeniami, bo konieczność odpoczywania na zimnie w temperaturach poniżej 5 stopni to byłby duży problem w czasie nocnej jazdy. Ale okazuje się, że jest bardzo OK, obsługa się nie czepia i można skorzystać z wygodnych kanap, przy których nawet są kable do ładowania elektroniki. Hitem trasy są Konkret Burgery, które braliśmy chyba na każdym postoju :). Za Radoszycami powoli zaczyna zmierzchać, temperatura spada do poziomu mniej więcej 2-3 stopnie, na drogach ruch jest symboliczny, więc nocna jazda idzie sprawnie, kolejny postój mamy na Orlenie w Koniecpolu po ok. 210km. Wyjeżdżając z miasta to jak wiele już ujechaliśmy dobrze widać po szerokości Pilicy, dużo węższej niż ta którą przekraczaliśmy w Nowym Mieście:

Za Koniecpolem kończy się płaski odcinek trasy, wjeżdżamy na Jurę, a to oznacza konkretne podjazdy. Ale jazda idzie sprawnie, pokonujemy kolejne górki, jadąc trasą przez Pradła i Pilicę, by na kolejny postój dotrzeć do Olkusza, jakżeby inaczej - oczywiście na Orlenie :)). Tutaj Gosia musiała się trochę zdrzemnąć, gdy ruszamy dalej są już pierwsze przejaśnienia, a to zawsze zwiększa motywację. Przebijamy się przez dolinki podkrakowskie z kilkoma solidnymi podjazdami i zjeżdżamy nad Wisłę, którą pokonujemy tamą w Łączanach.
Za Wisłą krótki kawałek płaskiego i wjeżdżamy w Pogórze Wielickie, które mocno daje w kość ostrymi podjazdami, szczególnie ścianka w Witanowicach zapada w pamięć

Po przejechaniu pasma pogórzy okrążamy Zalew Zembrzycki i odpoczywamy na Orlenie pod Suchą, tym razem już na powietrzu, bo tutaj obsługa już kwękała, ale już było cieplej niż w nocy, a mieliśmy ze sobą grube kurtki na postój. Za Suchą wjeżdżamy na krajówkę do Jordanowa, która robi zdecydowanie mniej przewyższeń niż boczne drogi w okolicy, z początku jedzie się nieprzyjemnie, bo ruch jest spory, ale kawałek za Makowem się to uspokaja. W Jordanowie Gosię już mocno muli, więc robimy postój na szybką drzemkę, 20m od krajówki, a Gosia bez problemu usypia :))

Za Jordanowem zaczynają się już solidne góry, m.in. długi podjazd na Harkabuz, ponad 300m w pionie. Za podjazdem mocne rozczarowanie, powinno być widać Tatry, a tymczasem całe skrywają się w chmurach. Podjazd do Kir ciągnie się nieskończoność, to bardzo długi, ze 20km podjazd z niewielkim nachyleniem, na którym wiatr mamy oczywiście w twarz, więc ciągną się te kilometry i ciągną. Ale pod koniec jest nagroda za włożony trud, pierwsze tatrzańskie szczyty wyłaniają się zza chmur, jest też symbol wiosny, czyli śliczne krokusy


Nocujemy na kwaterze w Kościelisku, pomimo wymagających warunków na trasie daliśmy radę przejechać cały dystans, duże brawa dla Gosi, która w tym sezonie jeszcze więcej jak 160km nie przejechała, a tu czekał ją od razu skok na głęboką wodę, ponad 400km z mocno górską końcówką
Zdjęcia z wyjazdu
Wiosna w tym roku nie rozpieszcza, jak niedawno przeczytałem mamy najzimniejszy od 24 lat kwiecień ;). Ale, że normalnie to miesiąc w którym rowerowa aktywność eksploduje po zimowych ograniczeniach - pomimo marnych warunków ochota do jazdy jest duża. Umawiamy się więc z Gosią na intensywny wyjazd w góry, przez cały tydzień obserwując coraz mocniej pogarszające się prognozy, z solidnymi opadami śniegu w Zakopanem włącznie ;). Gdybym miał jechać samemu to pewnie bym odpuścił, ale jadąc we dwójkę zawsze łatwiej jest przetrwać złe warunki - więc decydujemy się zaryzykować.
Startujemy ok. 11.30 w sobotę, pogoda niezła, jest słonecznie, ale i wietrznie. Początek to nieprzyjemny wyjazd z warszawskiej aglomeracji, dopiero po 15-20km ruch się uspokaja. Pierwsza część trasy to mnóstwo sadów jabłkowych na trasie, w końcu Grójec to stolica polskiego jabłka ;)

Pogoda zmienna, a to słonecznie, a to straszy deszczem, do tego wiatr wyraźnie przeszkadza; szczególnie na odcinku do Nowego Miasta, gdzie droga bardziej odbija na zachód dał nam popalić. W Nowym Mieście ubieramy się więc cieplej, pod tym kątem byliśmy dobrze przygotowani, ubrań zabraliśmy tyle, że i na mrozie dalibyśmy radę :)). Na długich trasach fajne jest to jak można obserwować zmiany krajobrazu, powoli kończą się mazowieckie równiny, za Drzewicą wjeżdżamy na Wzgórza Koneckie, a w samych Końskich odpoczywamy na Orlenie.
Mieliśmy obawy jak to będzie z tymi stacjami w związku z ograniczeniami, bo konieczność odpoczywania na zimnie w temperaturach poniżej 5 stopni to byłby duży problem w czasie nocnej jazdy. Ale okazuje się, że jest bardzo OK, obsługa się nie czepia i można skorzystać z wygodnych kanap, przy których nawet są kable do ładowania elektroniki. Hitem trasy są Konkret Burgery, które braliśmy chyba na każdym postoju :). Za Radoszycami powoli zaczyna zmierzchać, temperatura spada do poziomu mniej więcej 2-3 stopnie, na drogach ruch jest symboliczny, więc nocna jazda idzie sprawnie, kolejny postój mamy na Orlenie w Koniecpolu po ok. 210km. Wyjeżdżając z miasta to jak wiele już ujechaliśmy dobrze widać po szerokości Pilicy, dużo węższej niż ta którą przekraczaliśmy w Nowym Mieście:

Za Koniecpolem kończy się płaski odcinek trasy, wjeżdżamy na Jurę, a to oznacza konkretne podjazdy. Ale jazda idzie sprawnie, pokonujemy kolejne górki, jadąc trasą przez Pradła i Pilicę, by na kolejny postój dotrzeć do Olkusza, jakżeby inaczej - oczywiście na Orlenie :)). Tutaj Gosia musiała się trochę zdrzemnąć, gdy ruszamy dalej są już pierwsze przejaśnienia, a to zawsze zwiększa motywację. Przebijamy się przez dolinki podkrakowskie z kilkoma solidnymi podjazdami i zjeżdżamy nad Wisłę, którą pokonujemy tamą w Łączanach.
Za Wisłą krótki kawałek płaskiego i wjeżdżamy w Pogórze Wielickie, które mocno daje w kość ostrymi podjazdami, szczególnie ścianka w Witanowicach zapada w pamięć

Po przejechaniu pasma pogórzy okrążamy Zalew Zembrzycki i odpoczywamy na Orlenie pod Suchą, tym razem już na powietrzu, bo tutaj obsługa już kwękała, ale już było cieplej niż w nocy, a mieliśmy ze sobą grube kurtki na postój. Za Suchą wjeżdżamy na krajówkę do Jordanowa, która robi zdecydowanie mniej przewyższeń niż boczne drogi w okolicy, z początku jedzie się nieprzyjemnie, bo ruch jest spory, ale kawałek za Makowem się to uspokaja. W Jordanowie Gosię już mocno muli, więc robimy postój na szybką drzemkę, 20m od krajówki, a Gosia bez problemu usypia :))

Za Jordanowem zaczynają się już solidne góry, m.in. długi podjazd na Harkabuz, ponad 300m w pionie. Za podjazdem mocne rozczarowanie, powinno być widać Tatry, a tymczasem całe skrywają się w chmurach. Podjazd do Kir ciągnie się nieskończoność, to bardzo długi, ze 20km podjazd z niewielkim nachyleniem, na którym wiatr mamy oczywiście w twarz, więc ciągną się te kilometry i ciągną. Ale pod koniec jest nagroda za włożony trud, pierwsze tatrzańskie szczyty wyłaniają się zza chmur, jest też symbol wiosny, czyli śliczne krokusy


Nocujemy na kwaterze w Kościelisku, pomimo wymagających warunków na trasie daliśmy radę przejechać cały dystans, duże brawa dla Gosi, która w tym sezonie jeszcze więcej jak 160km nie przejechała, a tu czekał ją od razu skok na głęboką wodę, ponad 400km z mocno górską końcówką
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 437.80 km AVS: 20.85 km/h
ALT: 4155 m MAX: 59.60 km/h
Temp:6.0 'C
Czwartek, 1 kwietnia 2021Kategoria >100km, >200km, Canyon 2021, Wycieczka
Terespol
Jako, że prognozy zapowiadały lekkie załamanie na Święta i powrót jednocyfrowych temperatur postanowiłem wykorzystać świetne warunki póki jeszcze są ;). Cel wyjazdu zdeterminował wiatr - wschodnia granica Polski narzucała się automatycznie.
Jadę wariantem południowym przez most w Górze, którego wielką zaletą jest to, że już po niecałych 10km kończy się miejska jazda. Ruszam trochę przed 9, jeszcze trochę chłodno, ale szybko zaczyna się ocieplać. Po 30km, już po drugiej stronie Wisły wjeżdżam na nadwiślańskie łąki, lubię takie krajobrazy, pustka w promieniu ładnych paru km. I takiej pustki na dzisiejszej trasie będzie sporo.

Tylko wiatr coś nie za bardzo pomaga, a miało nieźle wiać w plecy. I tak jest do Stoczka, za którym trasa wyraźnie się wypłaszcza, jest więcej odkrytych terenów i zaczynam wyraźnie odczuwać pomoc wiatru. Za Łukowem pojechałem nowym wariantem trasy, równoległym do krajówki - i był to strzał w dziesiątkę, bo było puściutko. Generalnie krajówki na tej trasie są puściutkie, ale odcinek Łuków - Radzyń jest od tego wyjątkiem, bo tędy ludzie jadąc z Siedlec na Lublin do DK19. Za Radzyniem lekko mnie odcina, jest już ponad 20 stopni, czoło całe w soli, a piłem tylko wodę i sporo soli wypociłem.

Odcinek z Radzynia do Sławatycz to długa prosto z eleganckim wiatrem w plecy, 30km/h rzadko schodziło z licznika. Puściutkie tereny, nawet wiosek niewiele, a jak są to ledwie kilka chałup. Docieram do granicy z dużym zapasem czasowym do pociągu, więc zjechałem do Sławatycz, tu robię sobie postój na skwerze przed Trzema Brodaczami.

Końcówka już nie taka fajna, do Terespola trasa skręca na północ, więc wiatr zaczyna przeszkadzać. Co gorzej pojawiają się ciemne chmury, wnerwiło mnie to bo wg prognoz miało padać dopiero koło 22, a za Kodniem mnie już sieknęło, do tego wiatr wezbrał znacznie na sile i fragmentami nieźle dawał w kość, a temperatura w 10min zleciała w dół 6 stopni. Do Terespola docieram już lekko przemoczony, z godzinnym zapasem do pociągu, na szczęście skończyła się już ciągnąca się latami budowa dworca i teraz można elegancko odpocząć w cieple.

Trasa zdecydowanie na plus, większość zupełnie na krótko, więc i złapałem pierwszą tegoroczną opaleniznę ;). Tempo solidne, udało się nawet złamać granicę 30km/h, co bardzo rzadko mi się zdarza na tej długości trasach, choć oczywiście wiatr tu niemało dołożył.
Zdjęcia
Jako, że prognozy zapowiadały lekkie załamanie na Święta i powrót jednocyfrowych temperatur postanowiłem wykorzystać świetne warunki póki jeszcze są ;). Cel wyjazdu zdeterminował wiatr - wschodnia granica Polski narzucała się automatycznie.
Jadę wariantem południowym przez most w Górze, którego wielką zaletą jest to, że już po niecałych 10km kończy się miejska jazda. Ruszam trochę przed 9, jeszcze trochę chłodno, ale szybko zaczyna się ocieplać. Po 30km, już po drugiej stronie Wisły wjeżdżam na nadwiślańskie łąki, lubię takie krajobrazy, pustka w promieniu ładnych paru km. I takiej pustki na dzisiejszej trasie będzie sporo.

Tylko wiatr coś nie za bardzo pomaga, a miało nieźle wiać w plecy. I tak jest do Stoczka, za którym trasa wyraźnie się wypłaszcza, jest więcej odkrytych terenów i zaczynam wyraźnie odczuwać pomoc wiatru. Za Łukowem pojechałem nowym wariantem trasy, równoległym do krajówki - i był to strzał w dziesiątkę, bo było puściutko. Generalnie krajówki na tej trasie są puściutkie, ale odcinek Łuków - Radzyń jest od tego wyjątkiem, bo tędy ludzie jadąc z Siedlec na Lublin do DK19. Za Radzyniem lekko mnie odcina, jest już ponad 20 stopni, czoło całe w soli, a piłem tylko wodę i sporo soli wypociłem.

Odcinek z Radzynia do Sławatycz to długa prosto z eleganckim wiatrem w plecy, 30km/h rzadko schodziło z licznika. Puściutkie tereny, nawet wiosek niewiele, a jak są to ledwie kilka chałup. Docieram do granicy z dużym zapasem czasowym do pociągu, więc zjechałem do Sławatycz, tu robię sobie postój na skwerze przed Trzema Brodaczami.

Końcówka już nie taka fajna, do Terespola trasa skręca na północ, więc wiatr zaczyna przeszkadzać. Co gorzej pojawiają się ciemne chmury, wnerwiło mnie to bo wg prognoz miało padać dopiero koło 22, a za Kodniem mnie już sieknęło, do tego wiatr wezbrał znacznie na sile i fragmentami nieźle dawał w kość, a temperatura w 10min zleciała w dół 6 stopni. Do Terespola docieram już lekko przemoczony, z godzinnym zapasem do pociągu, na szczęście skończyła się już ciągnąca się latami budowa dworca i teraz można elegancko odpocząć w cieple.

Trasa zdecydowanie na plus, większość zupełnie na krótko, więc i złapałem pierwszą tegoroczną opaleniznę ;). Tempo solidne, udało się nawet złamać granicę 30km/h, co bardzo rzadko mi się zdarza na tej długości trasach, choć oczywiście wiatr tu niemało dołożył.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 245.10 km AVS: 30.38 km/h
ALT: 555 m MAX: 46.80 km/h
Temp:18.0 'C
Czwartek, 25 lutego 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, Wycieczka
Białystok
Po zimie głód jeżdżenia zawsze jest duży, dlatego tylko gdy trafiła się sensowna pogoda - od razu postanowiłem ruszyć na dłuższą trasę. Wiatr był dobry na kierunek wschodni, więc postanowiłem odwiedzić tereny Ściany Wschodniej, którymi zawsze lubię jeździć. Jako cel postawiłem sobie Białystok, założenie wyjazdu to jazda w stylu bardziej maratonowym, z w miarę krótkimi postojami, co przy zamkniętych lokalach gastronomicznych jest sensowną opcją.
Ruszam więc dość ambitnie o 7 rano, mając 13,5h na tę trasę. Przejazd przez Warszawę nieprzyjemny, jeszcze dokręciłem 5km na powrót do domu po dowód osobisty, którego zapomniałem, a który jest potrzebny do wirtualnego biletu kolejowego. Ale po 30km przejazdu przez warszawską aglomerację zaczyna się bardzo fajna jazda.

Temperatura z porannych 1-2 stopni szybko zaczyna rosnąć, dobijając do poziomu dwucyfrowego, jest piękna słoneczna pogoda, lekki wiatr w plecy - w takich warunkach to rower sam jedzie ;). Po długo ciągnącej się zimie ten moment, gdy pojawia się prawdziwie wiosenna pogoda zawsze wywołuje u mnie ogromny entuzjazm do jazdy.
Jazda idzie sprawnie, trzymam przyzwoite tempo, im dalej na wschód tym więcej śniegu w okolicy. Na szosach pusto, jedynie odcinek z Węgrowa do Sokołowa mniej przyjemny, a w samym Sokołowie nawet trafił się korek. Ale za Sokołowem zaczynają się już pustki. Powoli kończy mi się picie i rozglądam się za sklepem, ale przypomniało mi się, że przecież jadę na Świętą Górę Grabarkę, gdzie jest słynne źródełko z cudowną wodą. Im dalej na wschód tym więcej śniegu w okolicy, za Siemiatyczami na drogach robi się coraz bardziej mokro, dobrym zagraniem było więc zabranie błotników na tę trasę, bo pod białoruską granicą jest całkiem sporo śniegu, który się topi, większość bocznych dróg jest zalodzona, nawet jedna z dróg na Grabarkę.

Na Świętej Górze krótki postój na zdjęcia i nabranie wody - i ruszam dalej.


Kontroluję czas, a że jedzie się sprawnie to uznaję, że dam radę dociągnąć do Białegostoku na ostatni pociąg o 20.30 i nie ma potrzeby wcześniejszego powrotu z Czeremchy.

Do Hajnówki nadspodziewanie pusto, na końcowych 15km przed miastem jadę szosą, bo idące obok Greenvelo jeszcze częściowo zaśnieżone, w samej Hajnówce zakupy na Orlenie i krótki popas pod stacją. Jakiś nowy patent na Orlenach wymyślili z podgrzewanymi ladami na napoje, dzięki czemu woda, którą się kupuje jest całkiem ciepła, co akurat na rowerze w takich temperaturach sprawdza się bardzo przyzwoicie. Za Hajnówką powoli zaczyna już zmierzchać, na tym odcinku sporo dziurawych asfaltów, z apogeum przed Zalewem Siemianówka, gdzie udało mi się trafić na tak cudowne drogowe perełki, przypominające, że na prowadzącym tędy MRDP łatwo nie będzie ;))
.
Końcówka nocą całkiem sensowna, do wjazdu na krajówkę do Białegostoku puściutko, ładnie święcący księżyc, choć już zimno, chwilami 2-3 stopnie, dopiero po wjeździe do miasta podniosło się o parę stopni.

Pod koniec czuć już ileś niedogodności długiego dystansu, męczy kark, stopy i trochę kolano, ale bez tragedii. Dojeżdżam sprawnie, z odpowiednim zapasem czasowym, był czas na zakupy jedzenia w McDonaldzie pod dworcem.
Trasa bardzo fajnie wypaliła, dzięki dobrej dyscyplinie postojowej i sensownemu tempu 13,5h okazało się wystarczające, a ruszając obawiałem się, że na tę porę roku to może być za ambitny plan. A przede wszystkim miałem z tej jazdy dużo frajdy, uwielbiam rowerowanie po Podlasiu i tamtejsze pustki, a to jedna z ciekawszych asfaltowych tras po tym rejonie.
Zdjęcia
Po zimie głód jeżdżenia zawsze jest duży, dlatego tylko gdy trafiła się sensowna pogoda - od razu postanowiłem ruszyć na dłuższą trasę. Wiatr był dobry na kierunek wschodni, więc postanowiłem odwiedzić tereny Ściany Wschodniej, którymi zawsze lubię jeździć. Jako cel postawiłem sobie Białystok, założenie wyjazdu to jazda w stylu bardziej maratonowym, z w miarę krótkimi postojami, co przy zamkniętych lokalach gastronomicznych jest sensowną opcją.
Ruszam więc dość ambitnie o 7 rano, mając 13,5h na tę trasę. Przejazd przez Warszawę nieprzyjemny, jeszcze dokręciłem 5km na powrót do domu po dowód osobisty, którego zapomniałem, a który jest potrzebny do wirtualnego biletu kolejowego. Ale po 30km przejazdu przez warszawską aglomerację zaczyna się bardzo fajna jazda.

Temperatura z porannych 1-2 stopni szybko zaczyna rosnąć, dobijając do poziomu dwucyfrowego, jest piękna słoneczna pogoda, lekki wiatr w plecy - w takich warunkach to rower sam jedzie ;). Po długo ciągnącej się zimie ten moment, gdy pojawia się prawdziwie wiosenna pogoda zawsze wywołuje u mnie ogromny entuzjazm do jazdy.
Jazda idzie sprawnie, trzymam przyzwoite tempo, im dalej na wschód tym więcej śniegu w okolicy. Na szosach pusto, jedynie odcinek z Węgrowa do Sokołowa mniej przyjemny, a w samym Sokołowie nawet trafił się korek. Ale za Sokołowem zaczynają się już pustki. Powoli kończy mi się picie i rozglądam się za sklepem, ale przypomniało mi się, że przecież jadę na Świętą Górę Grabarkę, gdzie jest słynne źródełko z cudowną wodą. Im dalej na wschód tym więcej śniegu w okolicy, za Siemiatyczami na drogach robi się coraz bardziej mokro, dobrym zagraniem było więc zabranie błotników na tę trasę, bo pod białoruską granicą jest całkiem sporo śniegu, który się topi, większość bocznych dróg jest zalodzona, nawet jedna z dróg na Grabarkę.

Na Świętej Górze krótki postój na zdjęcia i nabranie wody - i ruszam dalej.


Kontroluję czas, a że jedzie się sprawnie to uznaję, że dam radę dociągnąć do Białegostoku na ostatni pociąg o 20.30 i nie ma potrzeby wcześniejszego powrotu z Czeremchy.

Do Hajnówki nadspodziewanie pusto, na końcowych 15km przed miastem jadę szosą, bo idące obok Greenvelo jeszcze częściowo zaśnieżone, w samej Hajnówce zakupy na Orlenie i krótki popas pod stacją. Jakiś nowy patent na Orlenach wymyślili z podgrzewanymi ladami na napoje, dzięki czemu woda, którą się kupuje jest całkiem ciepła, co akurat na rowerze w takich temperaturach sprawdza się bardzo przyzwoicie. Za Hajnówką powoli zaczyna już zmierzchać, na tym odcinku sporo dziurawych asfaltów, z apogeum przed Zalewem Siemianówka, gdzie udało mi się trafić na tak cudowne drogowe perełki, przypominające, że na prowadzącym tędy MRDP łatwo nie będzie ;))

Końcówka nocą całkiem sensowna, do wjazdu na krajówkę do Białegostoku puściutko, ładnie święcący księżyc, choć już zimno, chwilami 2-3 stopnie, dopiero po wjeździe do miasta podniosło się o parę stopni.

Pod koniec czuć już ileś niedogodności długiego dystansu, męczy kark, stopy i trochę kolano, ale bez tragedii. Dojeżdżam sprawnie, z odpowiednim zapasem czasowym, był czas na zakupy jedzenia w McDonaldzie pod dworcem.
Trasa bardzo fajnie wypaliła, dzięki dobrej dyscyplinie postojowej i sensownemu tempu 13,5h okazało się wystarczające, a ruszając obawiałem się, że na tę porę roku to może być za ambitny plan. A przede wszystkim miałem z tej jazdy dużo frajdy, uwielbiam rowerowanie po Podlasiu i tamtejsze pustki, a to jedna z ciekawszych asfaltowych tras po tym rejonie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 308.90 km AVS: 28.21 km/h
ALT: 1263 m MAX: 48.00 km/h
Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 28 grudnia 2020Kategoria Wycieczka, Canyon 2020, >300km, >200km, >100km
Westerplatte
Okres jesienno-zimowy to dobry czas na wycieczkę do Gdańska, o tej porze roku często trafiają się południowe wiatry, a i sam kierunek znany i lubiany ;). Nie inaczej było i w tym roku, więc po świętach postanowiłem się wybrać na północ. Trasa o tej porze oznacza niestety długą jazdę nocą, a w tym roku dodatkowym wyzwaniem było zamknięcie punktów gastronomicznych i brak możliwości regeneracji w cieple.
Startuję o 1 w nocy, bez snu. Warszawę przejeżdżam przez zupełnie puściutkie o tej godzinie centrum, oglądając piękne świąteczne iluminacje.

Także i dalej zaskakuje bardzo niski poziom ruchu, na Wisłostradzie pustki, a za Łomiankami to już bardzo rzadko się samochody spotyka, co na ten rejon nawet na taką godzinę jest wielką rzadkością. Temperatura stabilizuje się tak mniej więcej na -1'C, kałuże są pozamarzane, ale tego zimna jakoś wielce się nie czuje, bo wiatr wyraźnie pomaga. Tym razem postanowiłem pojechać nowym wariantem trasy przez Brodnicę, zamiast starej, wiele razy sprawdzonej wersji przez Mławę. Za Modlinem duży odcinek bocznych dróg, fragmentami z asfaltami było tu słabo. Ta wersja trasy wymagała też przejechania ok. 50km po DK10, krajówka dobrze znana z BBT, gdzie ten odcinek do przyjemnych nie należy. Ale mazowiecki odcinek posiada pobocze, co znacznie zmienia sprawę, choć trzeba uważać na skrzyżowaniach i licznych wysepkach, bo tam czasowo pobocze znika. Ruch na szczęście umiarkowany, jest trochę tirów, ale wielce to nie przeszkadza.
Tak więc do Sierpca docieram sprawnie, tam na stacji kupiłem herbatę i wodę, nie tyle o herbatę chodziło, co o wrzątek do termosu, bo przy takich temperaturach wiele przyjemniej pić ciepły napój, a picie z bidonu szybko robi się lodowate. Za Sierpcem powoli zaczyna świtać, droga na Brodnicę dobrej jakości, ruchu tez wielkiego nie ma, więc jedzie się OK. Tyle, że na tym odcinku wiatr przestaje pomagać, a zaczyna przeszkadzać, bo wieje głównie ze wschodu i boczne porywy mocno szarpią rowerem, wpychając na środek jezdni. W samej Brodnicy po 190km robię krótki popas w parku nad Drwęcą, z widokiem na miejscowy zamek krzyżacki z wysoką wieżą.

Za Brodnicą zaczyna się najciekawszy, mocno pagórkowaty odcinek trasy, sporo hopek, sporo lasów (niestety o tej porze roku bez liści), trochę jeziorek i co ważne po drogach dobrej jakości, bo tegoroczny brodnicki odcinek MPP dał popalić pod tym względem ;). W planach miałem jedzenie w Macu w Brodnicy lub Malborku i odpoczynek w cieple na dworcu PKP (jedynie miejsce, gdzie w tych zwariowanych czasach można się sensownie ogrzać), ale gdy dotarłem pod Malbork uznałem, że dociągnę już na zimnym jedzeniu do Gdańska.

Fajny odcinek przed Malborkiem, gdy z górek widać już rozległą równinę Żuław Wiślanych. I oczywiście robiący zawsze wielkie wrażenie ogromny malborski zamek, dzisiaj dodatkowo piękny wieczorny spektakl barw nad Nogatem.

Z Malborka do Gdańska trasa już sporo traci na jakości, to takie kilometry, które trzeba przekręcić, płasko, nudno, nad Wisłą już zmierzcha. Wjazd do Gdańska w rosnącym ruchu, do tego w remoncie była droga przez port, którą jeździłem na Westerplatte, a już po ciemku nie miałem ochoty na kluczenie i pojechałem główną trasą. Samo Westerplatte robi wrażenie swoim usytuowaniem, choć w tym roku podświetlenie było skromniejsze niż zazwyczaj.

Za to nadrobiłem to przejeżdżając przez piękną gdańską starówkę oraz nad Mołtawą - tam podświetlenie robiło duże wrażenie, świetnie można się było wczuć w świąteczne klimaty.


Na dworcu chciałem zjeść wreszcie coś ciepłego - ale czekała mnie bolesna niespodzianka, przez remont wszystko rozryte i pozamykane, skończyło się na kanapkach kupionych w jakiejś budzie, więc w sumie całą trasę zrobiłem na suchej karmie ;). A szkoda bo postoje w cieple na tego typu trasach fajnie regenerują, szczególnie psychicznie; ale w tym roku na szczęście warunki jakieś specjalnie trudne nie były, lekki mróz w nocy, 2-3 stopnie w dzień. Za to dzięki temu mniej czasu się schodzi na postoje, bo w ciepełku przyjemnie posiedzieć i długo się odwleka wyjście na zewnątrz ;)
Zdjęcia
Okres jesienno-zimowy to dobry czas na wycieczkę do Gdańska, o tej porze roku często trafiają się południowe wiatry, a i sam kierunek znany i lubiany ;). Nie inaczej było i w tym roku, więc po świętach postanowiłem się wybrać na północ. Trasa o tej porze oznacza niestety długą jazdę nocą, a w tym roku dodatkowym wyzwaniem było zamknięcie punktów gastronomicznych i brak możliwości regeneracji w cieple.
Startuję o 1 w nocy, bez snu. Warszawę przejeżdżam przez zupełnie puściutkie o tej godzinie centrum, oglądając piękne świąteczne iluminacje.

Także i dalej zaskakuje bardzo niski poziom ruchu, na Wisłostradzie pustki, a za Łomiankami to już bardzo rzadko się samochody spotyka, co na ten rejon nawet na taką godzinę jest wielką rzadkością. Temperatura stabilizuje się tak mniej więcej na -1'C, kałuże są pozamarzane, ale tego zimna jakoś wielce się nie czuje, bo wiatr wyraźnie pomaga. Tym razem postanowiłem pojechać nowym wariantem trasy przez Brodnicę, zamiast starej, wiele razy sprawdzonej wersji przez Mławę. Za Modlinem duży odcinek bocznych dróg, fragmentami z asfaltami było tu słabo. Ta wersja trasy wymagała też przejechania ok. 50km po DK10, krajówka dobrze znana z BBT, gdzie ten odcinek do przyjemnych nie należy. Ale mazowiecki odcinek posiada pobocze, co znacznie zmienia sprawę, choć trzeba uważać na skrzyżowaniach i licznych wysepkach, bo tam czasowo pobocze znika. Ruch na szczęście umiarkowany, jest trochę tirów, ale wielce to nie przeszkadza.
Tak więc do Sierpca docieram sprawnie, tam na stacji kupiłem herbatę i wodę, nie tyle o herbatę chodziło, co o wrzątek do termosu, bo przy takich temperaturach wiele przyjemniej pić ciepły napój, a picie z bidonu szybko robi się lodowate. Za Sierpcem powoli zaczyna świtać, droga na Brodnicę dobrej jakości, ruchu tez wielkiego nie ma, więc jedzie się OK. Tyle, że na tym odcinku wiatr przestaje pomagać, a zaczyna przeszkadzać, bo wieje głównie ze wschodu i boczne porywy mocno szarpią rowerem, wpychając na środek jezdni. W samej Brodnicy po 190km robię krótki popas w parku nad Drwęcą, z widokiem na miejscowy zamek krzyżacki z wysoką wieżą.

Za Brodnicą zaczyna się najciekawszy, mocno pagórkowaty odcinek trasy, sporo hopek, sporo lasów (niestety o tej porze roku bez liści), trochę jeziorek i co ważne po drogach dobrej jakości, bo tegoroczny brodnicki odcinek MPP dał popalić pod tym względem ;). W planach miałem jedzenie w Macu w Brodnicy lub Malborku i odpoczynek w cieple na dworcu PKP (jedynie miejsce, gdzie w tych zwariowanych czasach można się sensownie ogrzać), ale gdy dotarłem pod Malbork uznałem, że dociągnę już na zimnym jedzeniu do Gdańska.

Fajny odcinek przed Malborkiem, gdy z górek widać już rozległą równinę Żuław Wiślanych. I oczywiście robiący zawsze wielkie wrażenie ogromny malborski zamek, dzisiaj dodatkowo piękny wieczorny spektakl barw nad Nogatem.

Z Malborka do Gdańska trasa już sporo traci na jakości, to takie kilometry, które trzeba przekręcić, płasko, nudno, nad Wisłą już zmierzcha. Wjazd do Gdańska w rosnącym ruchu, do tego w remoncie była droga przez port, którą jeździłem na Westerplatte, a już po ciemku nie miałem ochoty na kluczenie i pojechałem główną trasą. Samo Westerplatte robi wrażenie swoim usytuowaniem, choć w tym roku podświetlenie było skromniejsze niż zazwyczaj.

Za to nadrobiłem to przejeżdżając przez piękną gdańską starówkę oraz nad Mołtawą - tam podświetlenie robiło duże wrażenie, świetnie można się było wczuć w świąteczne klimaty.


Na dworcu chciałem zjeść wreszcie coś ciepłego - ale czekała mnie bolesna niespodzianka, przez remont wszystko rozryte i pozamykane, skończyło się na kanapkach kupionych w jakiejś budzie, więc w sumie całą trasę zrobiłem na suchej karmie ;). A szkoda bo postoje w cieple na tego typu trasach fajnie regenerują, szczególnie psychicznie; ale w tym roku na szczęście warunki jakieś specjalnie trudne nie były, lekki mróz w nocy, 2-3 stopnie w dzień. Za to dzięki temu mniej czasu się schodzi na postoje, bo w ciepełku przyjemnie posiedzieć i długo się odwleka wyjście na zewnątrz ;)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 381.70 km AVS: 27.49 km/h
ALT: 1680 m MAX: 54.80 km/h
Temp:2.0 'C
Niedziela, 25 października 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
Pogórza 2
Rano wita mnie bardzo gęsta mgła, liczyłem że to z czasem opadnie, a tymczasem utrzymywały się dobre 70km. Pierwsza część trasy to zupełnie puste drogi Roztocza, ruch praktycznie zerowy (to jest wielki atut Ściany Wschodniej). Przed Jarosławiem pogoda zaczęła sie poprawiać, ale wystarczyło wjechać w pogórza za miasta, by zanurkować w chmurach i ciągłej mżawce, od czasu do czasu przechodzącej w solidniejsze opady. Coś ta zapowiadana poprawa pogody nie bardzo się pojawiła, do tego cały dzień z temperaturą poniżej 10 stopni; ale jazda po górach zawsze ma sporo uroku. Nocuję kawałek za Wielopolem Skrzyńskim.
Zdjęcia
Rano wita mnie bardzo gęsta mgła, liczyłem że to z czasem opadnie, a tymczasem utrzymywały się dobre 70km. Pierwsza część trasy to zupełnie puste drogi Roztocza, ruch praktycznie zerowy (to jest wielki atut Ściany Wschodniej). Przed Jarosławiem pogoda zaczęła sie poprawiać, ale wystarczyło wjechać w pogórza za miasta, by zanurkować w chmurach i ciągłej mżawce, od czasu do czasu przechodzącej w solidniejsze opady. Coś ta zapowiadana poprawa pogody nie bardzo się pojawiła, do tego cały dzień z temperaturą poniżej 10 stopni; ale jazda po górach zawsze ma sporo uroku. Nocuję kawałek za Wielopolem Skrzyńskim.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 205.60 km AVS: 22.63 km/h
ALT: 1914 m MAX: 71.30 km/h
Temp:9.0 'C
Niedziela, 11 października 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wypad
W niedzielę niestety zupełnie zepsuły się warunki - było zimno i mokro. Do tego trasa do Terespola wymagała jazdy pod wiatr. Jednym słowem dzień z gatunku wykuwania kolarskiego charakteru ;)). Tereny ciekawe, za Zamościem solidne górki w rejonie Skierbieszowa, później puste drogi ściany wschodniej, szkoda tylko, że w takich warunkach nie cieszyło to tak jak powinno.
Zdjęcia ze Zlotu
Zdjęcia ze Zlotu
Dane wycieczki:
DST: 210.30 km AVS: 23.37 km/h
ALT: 1086 m MAX: 48.90 km/h
Temp:9.0 'C
Piątek, 9 października 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2020, Wypad
Dojazd na Zlot
Razem z Markiem Dembowskim i Zbyszkiem ruszyliśmy z Jury (ja jeszcze dołożyłem kawałek z Częstochowy); Zbyszek niestety musiał zrezygnować z powodu problemów żołądkowych, które go tego dnia męczyły. Zimna noc dała nieźle w kość, ale w optymalnym momencie trafiła się całodobowa stacja w Chmielniku. Później bardzo przyjemna trasa po świętokrzyskich pagóreczkach aż do Sandomierza i końcowe 100km na Roztocze; razem z Jury lekko ponad 300km; na końcówce wyskoczył nam naprzeciw Transatlantyk.
Zdjęcia ze Zlotu
Razem z Markiem Dembowskim i Zbyszkiem ruszyliśmy z Jury (ja jeszcze dołożyłem kawałek z Częstochowy); Zbyszek niestety musiał zrezygnować z powodu problemów żołądkowych, które go tego dnia męczyły. Zimna noc dała nieźle w kość, ale w optymalnym momencie trafiła się całodobowa stacja w Chmielniku. Później bardzo przyjemna trasa po świętokrzyskich pagóreczkach aż do Sandomierza i końcowe 100km na Roztocze; razem z Jury lekko ponad 300km; na końcówce wyskoczył nam naprzeciw Transatlantyk.
Zdjęcia ze Zlotu
Dane wycieczki:
DST: 370.00 km AVS: 22.09 km/h
ALT: 2320 m MAX: 61.50 km/h
Temp:10.0 'C
Sobota, 12 września 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2020
Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.
Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.

Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.

Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.

Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.
Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.
Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!
Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.
Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.
Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)

Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.
Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.
W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.

Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.
Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.
Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))

Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.

Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!
Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.

Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.
Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.
Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P

Zdjęcia
Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.
Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.

Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.

Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.

Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.
Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.
Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!
Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.
Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.
Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)

Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.
Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.
W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.

Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.
Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.
Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))

Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.

Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!
Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.

Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.
Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.
Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P

Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 1000.50 km AVS: 23.44 km/h
ALT: 7969 m MAX: 62.20 km/h
Temp:17.0 'C