Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Ukraina
VI dzień - Porcsalma - Mateszalka - Niregyhaza - Tokaj - Szerencs - Miszkolc - Vadna
Od rana zapowiada się upalny dzień, po płaskiej trasie szybko docieramy do Mateszalki, gdzie w Tesco robimy zakupy. Odcinek do Niregyhaza bardzo nudny, zupełnie płasko, upał, a do tego po skręcie na drogę 41 bardzo duży ruch. W mieście robimy większy postój w McDonaldzie, chwilka odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu bardzo się przydaje, ale potrzeba dużego hartu ducha by z powrotem wrócić na 36-stopniowy upał :). Droga do Tokaju całkiem przyjemna, dużo mniejszy ruch, do tego sporo ładnych szpalerów drzew, a pod koniec charakterystyczny masyw góry Tokaj (512m) królującej nad okolicą. Wjazd do miasteczka elegancki, z pięknymi widokami, po moście na Cisie. Na małym ryneczku w centrum robimy długi postój; temperatura nie bardzo zachęca do degustacji licznych produktów tutejszych winnic z których słynie Tokaj.
Wyjazd z miasta bardzo ładny, kawałek jedzie się krętą drogą nad samą Cisą, później odbijamy od rzeki objeżdżając masyw góry Tokaj z drugiej strony, mijamy wielkie winnice. Zjeżdżamy trochę w bok do miasta Szerenc, gdzie robimy postój w parku, tam przekonuję się, że moja przednia piasta złapała duży luz, nie do naprawienia na trasie, dzięki "genialnemu" wynalazkowi Shimano czyli piastom skręcanym na klucze imbusowe, nie standardowe kontry. Po długotrwałym używaniu w zimie nakrętka na imbus skleja się z konusem - i nie ma szans ruszenia tego osobno; pewnie o to pomysłodawcom chodziło - by prędzej wymieniać piasty :((. Przed Miszkolcem jedyne zauważalne tego dnia mini-górki, generalnie trasa jest płaska aż do bólu, przed miastem jedziemy też spory kawałek drogą klasy ekspresowej (a niemal cały dzień po drogach z zakazami dla rowerów, które na Węgrzech są niemal wszędzie). Chcieliśmy dociągnąć jak najbliżej słowackiej granicy, tak by na jutrzejszy, bardzo wymagający dzień mieć krótszy dystans do pokonania. Dociągamy pod miasteczko Vadna, rozbijamy się na noc na polu, przy samej linii kolejowej.
Zdjęcia z wyprawy
VI dzień - Porcsalma - Mateszalka - Niregyhaza - Tokaj - Szerencs - Miszkolc - Vadna
Od rana zapowiada się upalny dzień, po płaskiej trasie szybko docieramy do Mateszalki, gdzie w Tesco robimy zakupy. Odcinek do Niregyhaza bardzo nudny, zupełnie płasko, upał, a do tego po skręcie na drogę 41 bardzo duży ruch. W mieście robimy większy postój w McDonaldzie, chwilka odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu bardzo się przydaje, ale potrzeba dużego hartu ducha by z powrotem wrócić na 36-stopniowy upał :). Droga do Tokaju całkiem przyjemna, dużo mniejszy ruch, do tego sporo ładnych szpalerów drzew, a pod koniec charakterystyczny masyw góry Tokaj (512m) królującej nad okolicą. Wjazd do miasteczka elegancki, z pięknymi widokami, po moście na Cisie. Na małym ryneczku w centrum robimy długi postój; temperatura nie bardzo zachęca do degustacji licznych produktów tutejszych winnic z których słynie Tokaj.
Wyjazd z miasta bardzo ładny, kawałek jedzie się krętą drogą nad samą Cisą, później odbijamy od rzeki objeżdżając masyw góry Tokaj z drugiej strony, mijamy wielkie winnice. Zjeżdżamy trochę w bok do miasta Szerenc, gdzie robimy postój w parku, tam przekonuję się, że moja przednia piasta złapała duży luz, nie do naprawienia na trasie, dzięki "genialnemu" wynalazkowi Shimano czyli piastom skręcanym na klucze imbusowe, nie standardowe kontry. Po długotrwałym używaniu w zimie nakrętka na imbus skleja się z konusem - i nie ma szans ruszenia tego osobno; pewnie o to pomysłodawcom chodziło - by prędzej wymieniać piasty :((. Przed Miszkolcem jedyne zauważalne tego dnia mini-górki, generalnie trasa jest płaska aż do bólu, przed miastem jedziemy też spory kawałek drogą klasy ekspresowej (a niemal cały dzień po drogach z zakazami dla rowerów, które na Węgrzech są niemal wszędzie). Chcieliśmy dociągnąć jak najbliżej słowackiej granicy, tak by na jutrzejszy, bardzo wymagający dzień mieć krótszy dystans do pokonania. Dociągamy pod miasteczko Vadna, rozbijamy się na noc na polu, przy samej linii kolejowej.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 190.40 km AVS: 23.90 km/h
ALT: 320 m MAX: 39.70 km/h
Temp:34.0 'C
Ukraina
V dzień - Busztyno - Tiachów - Sołotwino - [RO] - Sygiet Marm. - Sapinta - przeł. Huta (587m) - Negresti Oas - Satu Mare - [H] - Porcsalma
Pierwszy odcinek dzisiejszej trasy to droga wzdłuż Cisy, po ukraińskiej stronie. Generalnie dość płasko, dużo dziur i spory ruch, jedynie ładne widoki na rumuński brzeg urozmaicają drogę. W Sołotwinie nie ma żadnych drogowskazów na przejście graniczne, wyjechaliśmy kawałek za miasteczko i po rozmowie z miejscowym zawróciliśmy po brukowanym odcinku. Na przejściu lekkie problemy - celnikowi coś się nie podobało ze stemplami z Medyki, ale na szczęście szybko mu przeszło; także i ludzie pchali się na chama do okienka, mieliśmy przedsmak tego co by nas mogło czekać w Medyce w godzinach szczytu. Do Rumunii wjeżdżamy z dużą ulgą, drogi od razu zdecydowanie lepsze, a pierwsze miasto - Sygiet Marmaroski z pewnością zasługuje na rangę "miasta", bo większość tych ukraińskich to wygląda raczej jak duże wioski, zbudowane bez ładu i składu. W Sygiecie wypłacamy leje z bankomatu - warto tu dodać, że waluta rumuńska to jedne z najładniejszych pieniędzy świata, pięknie wykonane, ze specjalnego materiału, nie sposób ich podrzeć, z super-hiper zabezpieczeniami przed fałszerstwem. W parku w centrum robimy długi popas - tutaj żegnamy się z Marcinem i Grześkiem, którzy jadą dalej przez Rumunię na Bałkany - powodzenia!
My z Damianem ruszamy z powrotem wzdłuż Cisy, ale tym razem po rumuńskiej stronie. Płasko, do tego bardzo gorąco, ale drogi zdecydowanie lepsze niż na Ukrainie. Po kilkunastu km docieramy do Sapinty, gdzie mieści się tzw. "wesoły cmentarz" - czyli cmentarz, gdzie na nagrobkach zamiast zwykłych inskrypcji są humorystyczne rysunki obrazujące w skrócie kim był zmarły. Cmentarz dość duży, ciekawostka spora, chyba jedyne tego typu miejsce na świecie, wstęp kosztuje 5 lei. W miasteczku kawałek dalej robimy długi postój, wyjeżdżamy dopiero o 15.30 - ale odtąd szybko posuwamy się naprzód. Na początku zaliczamy jedyny znaczący podjazd dzisiejszego dnia - przeł. Huta (587m), dość łatwy. Na zjeździe łapie nas gwałtowna ulewa, w pewnym momencie obserwujemy nawet bardzo nietypowe zjawisko - jakieś 50m od nas jest ściana deszczu, a na nas spadają tylko pojedyncze krople. Udało się uniknąć większych opadów i kontynuujemy dalej jazdę w stronę Satu Mare, robi się coraz bardziej płasko. Przed tym miastem nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem, do tego zaczęło mocniej wiać z boku i w twarz. Samo Satu Mare jakiegoś wielkiego wrażenia nie robi, choć centrum ujdzie w tłoku :). Za Satu Mare mocno skręcamy, więc i wiatr już dużo korzystniejszy, szybko wjeżdżamy na Węgry.
Te zgodnie z oczekiwaniami - płaskie jak stół. W jednej z wiosek - nieprzyjemne zajście, Cyganie którym się wyraźnie nudzi dla zabawy obrzucają nas różnymi przedmiotami, trafili mnie czymś, na szczęście tylko w sakwę; to że przy takiej idiotycznej zabawie może się coś poważnego stać - tych debili niestety nie interesuje, myślenie nie jest ich najmocniejszą stroną, chyba że na temat jakby się tu od pracy wykręcić. Ten opis Cyganów może się wydawać mocno stereotypowy i niesprawiedliwy - ale niestety każde moje spotkanie z przedstawicielami tej nacji miało negatywny odcień, wielki odsetek Cyganów jest zupełnie nieprzystosowany do życia w realiach XXI wieku i niewiele wskazuje by się to miało szybko zmienić, nie ma się co specjalnie dziwić niechęci jaką wywołują u tych którzy muszą z nimi sąsiadować na codzień. Kawałek za Porcsalmą rozbijamy się na nocleg w sadzie, wodę nabieramy w hydrancie, jakich na Węgrzech nie brakuje.
Zdjęcia z wyprawy
V dzień - Busztyno - Tiachów - Sołotwino - [RO] - Sygiet Marm. - Sapinta - przeł. Huta (587m) - Negresti Oas - Satu Mare - [H] - Porcsalma
Pierwszy odcinek dzisiejszej trasy to droga wzdłuż Cisy, po ukraińskiej stronie. Generalnie dość płasko, dużo dziur i spory ruch, jedynie ładne widoki na rumuński brzeg urozmaicają drogę. W Sołotwinie nie ma żadnych drogowskazów na przejście graniczne, wyjechaliśmy kawałek za miasteczko i po rozmowie z miejscowym zawróciliśmy po brukowanym odcinku. Na przejściu lekkie problemy - celnikowi coś się nie podobało ze stemplami z Medyki, ale na szczęście szybko mu przeszło; także i ludzie pchali się na chama do okienka, mieliśmy przedsmak tego co by nas mogło czekać w Medyce w godzinach szczytu. Do Rumunii wjeżdżamy z dużą ulgą, drogi od razu zdecydowanie lepsze, a pierwsze miasto - Sygiet Marmaroski z pewnością zasługuje na rangę "miasta", bo większość tych ukraińskich to wygląda raczej jak duże wioski, zbudowane bez ładu i składu. W Sygiecie wypłacamy leje z bankomatu - warto tu dodać, że waluta rumuńska to jedne z najładniejszych pieniędzy świata, pięknie wykonane, ze specjalnego materiału, nie sposób ich podrzeć, z super-hiper zabezpieczeniami przed fałszerstwem. W parku w centrum robimy długi popas - tutaj żegnamy się z Marcinem i Grześkiem, którzy jadą dalej przez Rumunię na Bałkany - powodzenia!
My z Damianem ruszamy z powrotem wzdłuż Cisy, ale tym razem po rumuńskiej stronie. Płasko, do tego bardzo gorąco, ale drogi zdecydowanie lepsze niż na Ukrainie. Po kilkunastu km docieramy do Sapinty, gdzie mieści się tzw. "wesoły cmentarz" - czyli cmentarz, gdzie na nagrobkach zamiast zwykłych inskrypcji są humorystyczne rysunki obrazujące w skrócie kim był zmarły. Cmentarz dość duży, ciekawostka spora, chyba jedyne tego typu miejsce na świecie, wstęp kosztuje 5 lei. W miasteczku kawałek dalej robimy długi postój, wyjeżdżamy dopiero o 15.30 - ale odtąd szybko posuwamy się naprzód. Na początku zaliczamy jedyny znaczący podjazd dzisiejszego dnia - przeł. Huta (587m), dość łatwy. Na zjeździe łapie nas gwałtowna ulewa, w pewnym momencie obserwujemy nawet bardzo nietypowe zjawisko - jakieś 50m od nas jest ściana deszczu, a na nas spadają tylko pojedyncze krople. Udało się uniknąć większych opadów i kontynuujemy dalej jazdę w stronę Satu Mare, robi się coraz bardziej płasko. Przed tym miastem nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem, do tego zaczęło mocniej wiać z boku i w twarz. Samo Satu Mare jakiegoś wielkiego wrażenia nie robi, choć centrum ujdzie w tłoku :). Za Satu Mare mocno skręcamy, więc i wiatr już dużo korzystniejszy, szybko wjeżdżamy na Węgry.
Te zgodnie z oczekiwaniami - płaskie jak stół. W jednej z wiosek - nieprzyjemne zajście, Cyganie którym się wyraźnie nudzi dla zabawy obrzucają nas różnymi przedmiotami, trafili mnie czymś, na szczęście tylko w sakwę; to że przy takiej idiotycznej zabawie może się coś poważnego stać - tych debili niestety nie interesuje, myślenie nie jest ich najmocniejszą stroną, chyba że na temat jakby się tu od pracy wykręcić. Ten opis Cyganów może się wydawać mocno stereotypowy i niesprawiedliwy - ale niestety każde moje spotkanie z przedstawicielami tej nacji miało negatywny odcień, wielki odsetek Cyganów jest zupełnie nieprzystosowany do życia w realiach XXI wieku i niewiele wskazuje by się to miało szybko zmienić, nie ma się co specjalnie dziwić niechęci jaką wywołują u tych którzy muszą z nimi sąsiadować na codzień. Kawałek za Porcsalmą rozbijamy się na nocleg w sadzie, wodę nabieramy w hydrancie, jakich na Węgrzech nie brakuje.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 173.20 km AVS: 23.09 km/h
ALT: 709 m MAX: 47.30 km/h
Temp:26.0 'C
Ukraina
IV dzień - Dolina - Przełęcz Wyszkowska (980m) - Mizhiria - (880m) - Kołoczawa - Busztyno
Rano jeszcze trochę pochmurno, ale szybko się rozjaśnia i na trasie na przełęcz Wyszkowską jest już słońce. Po kilkunastu km jazdy w górę doliny znajdujemy źródełko z lekko siarkowo/żelazową wodą. W tym miejscu spotykamy też dwójkę polskich sakwiarzy zjeżdżających z przełęczy, rozmawiając z nimi dowiadujemy się, że droga w rejonie Chust jest bardzo nieciekawa - duże dziury w połączeniu z dużym ruchem. Postanawiamy więc z Damianem nieco zmodyfikować naszą trasę i pojechać przez Rumunię, zamiast przebijać się głównymi drogami na Użgorod. Pierwsza część podjazdu na przełęcz bardzo łagodna, druga już nieco cięższa, ale generalnie jest to podjazd dość łatwy. Na wszystkich mapach figuruje wysokość 930m, natomiast faktycznie przełęcz jest wyższa aż o 50m - ok.980m, widać że w tym rejonie już dawno nie dokonywano jakiś bardziej wiarygodnych pomiarów. Dziurawym zjazdem dostajemy się do Wyszkowa, tu krótki postój - i druga ścianka na ok. 930m. W międzyczasie pogoda szybko się zmieniła i zjeżdżamy już w deszczu, na dziurawych ukraińskich drogach trzeba bardzo uważać. W Mizhirii po krótkim zastanowieniu się decydujemy się jechać jechać do Busztyna przez Kołoczawę i góry, nie Chust. Podjazd na przełęcz ok. 880m (miała jakąś nazwę, ale już jej nie pamiętam) okazuje się dużo cięższy od Wyszkowskiej, są długie odcinki z nachyleniami 7-8%, w końcówce nawet i 10-11%; Grzesiek wrzucił ostre tempo i na szczycie jesteśmy dobre 20min przed Marcinem i Damianem, dzięki temu mieliśmy minimalnie lepszą pogodę, bo przez te 20min mocniej się rozpadało, ale generalnie cały podjazd po wodzie. Podobnie jest i na zjeździe do Kołoczawy, dalej na szczęście pogoda się uspokoiła, ale buty i tak już mamy mokre.
Za Kołoczawą wyraźnie się pogarsza nawierzchnia, mocno dziurawy asfalt przechodzi w jeszcze bardziej dziurawą szutrówkę z kałużami i tak jest przez parę kilometrów - a na mapie to w końcu droga drugiej kategorii. Niestety tak wyglądają realia ukraińskie - ten kraj zamożnością zaczyna dorównywać Albanii, z tym że zamożność Albanii raczej rośnie, Ukrainy spada; na tym kawałku widzieliśmy nawet chłopaczka przechodzącego po "moście" z dosłownie dwóch lin nad szeroką rzeką z dość mocnym nurtem. Za tamą w Wiszanach jest już nieco lepiej, ale niemniej ten dzień dość mocno nas zmęczył - dużo gór, dużo kiepskich dróg; wypłaściło się dopiero w końcówce, gdy zbliżamy się do szerokiej doliny Cisy. W Busztynie jeszcze długi odcinek po kostce - i docieramy do głównej drogi nad Cisą, w miasteczku robimy zakupy i nabieramy wodę, parę kilometrów za miastem rozstawiamy się na polu, w nagrodę za trudy dzisiejszego dnia mamy okazję obserwować piękny zachód słońca.
Zdjęcia z wyprawy
IV dzień - Dolina - Przełęcz Wyszkowska (980m) - Mizhiria - (880m) - Kołoczawa - Busztyno
Rano jeszcze trochę pochmurno, ale szybko się rozjaśnia i na trasie na przełęcz Wyszkowską jest już słońce. Po kilkunastu km jazdy w górę doliny znajdujemy źródełko z lekko siarkowo/żelazową wodą. W tym miejscu spotykamy też dwójkę polskich sakwiarzy zjeżdżających z przełęczy, rozmawiając z nimi dowiadujemy się, że droga w rejonie Chust jest bardzo nieciekawa - duże dziury w połączeniu z dużym ruchem. Postanawiamy więc z Damianem nieco zmodyfikować naszą trasę i pojechać przez Rumunię, zamiast przebijać się głównymi drogami na Użgorod. Pierwsza część podjazdu na przełęcz bardzo łagodna, druga już nieco cięższa, ale generalnie jest to podjazd dość łatwy. Na wszystkich mapach figuruje wysokość 930m, natomiast faktycznie przełęcz jest wyższa aż o 50m - ok.980m, widać że w tym rejonie już dawno nie dokonywano jakiś bardziej wiarygodnych pomiarów. Dziurawym zjazdem dostajemy się do Wyszkowa, tu krótki postój - i druga ścianka na ok. 930m. W międzyczasie pogoda szybko się zmieniła i zjeżdżamy już w deszczu, na dziurawych ukraińskich drogach trzeba bardzo uważać. W Mizhirii po krótkim zastanowieniu się decydujemy się jechać jechać do Busztyna przez Kołoczawę i góry, nie Chust. Podjazd na przełęcz ok. 880m (miała jakąś nazwę, ale już jej nie pamiętam) okazuje się dużo cięższy od Wyszkowskiej, są długie odcinki z nachyleniami 7-8%, w końcówce nawet i 10-11%; Grzesiek wrzucił ostre tempo i na szczycie jesteśmy dobre 20min przed Marcinem i Damianem, dzięki temu mieliśmy minimalnie lepszą pogodę, bo przez te 20min mocniej się rozpadało, ale generalnie cały podjazd po wodzie. Podobnie jest i na zjeździe do Kołoczawy, dalej na szczęście pogoda się uspokoiła, ale buty i tak już mamy mokre.
Za Kołoczawą wyraźnie się pogarsza nawierzchnia, mocno dziurawy asfalt przechodzi w jeszcze bardziej dziurawą szutrówkę z kałużami i tak jest przez parę kilometrów - a na mapie to w końcu droga drugiej kategorii. Niestety tak wyglądają realia ukraińskie - ten kraj zamożnością zaczyna dorównywać Albanii, z tym że zamożność Albanii raczej rośnie, Ukrainy spada; na tym kawałku widzieliśmy nawet chłopaczka przechodzącego po "moście" z dosłownie dwóch lin nad szeroką rzeką z dość mocnym nurtem. Za tamą w Wiszanach jest już nieco lepiej, ale niemniej ten dzień dość mocno nas zmęczył - dużo gór, dużo kiepskich dróg; wypłaściło się dopiero w końcówce, gdy zbliżamy się do szerokiej doliny Cisy. W Busztynie jeszcze długi odcinek po kostce - i docieramy do głównej drogi nad Cisą, w miasteczku robimy zakupy i nabieramy wodę, parę kilometrów za miastem rozstawiamy się na polu, w nagrodę za trudy dzisiejszego dnia mamy okazję obserwować piękny zachód słońca.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 156.40 km AVS: 21.52 km/h
ALT: 1644 m MAX: 59.60 km/h
Temp:20.0 'C
Ukraina
III dzień - Szegini - Mościska - Sambor - Drohobycz - Stryj - Bolechów - Dolina
Sprawnie zbieramy się w 1,5h i o 8 (czasu ukraińskiego) jesteśmy na trasie. Pierwsze kilometry - to zapoznanie z tutejszymi realiami, czyli przede wszystkim dziadowskimi drogami. Niestety dziur i nierównych asfaltów nie brakuje, chcąc podróżować po Ukrainie - nie ma wyboru, trzeba się do tego przyzwyczaić. Aczkolwiek drogi przeszkadzają mi zauważalnie mniej niż na wypadzie do Lwowa, gdy jechałem szosówką, grubsze opony w trekingu robią swoje, na tak szerokich jak w rowerze górskim problemy byłyby pewnie jeszcze mniejsze. W Mościskach wypłacam hrywny z bankomatu (chłopaki wymieniali gotówkę w Medyce) - ceny podobne. Za Mościskami zaczyna się nieco bardziej pagórkowata trasa, jest kilka ostrzejszych podjazdów po 5-6%, ale bardziej przeszkadza upał, na większym postoju w Samborze już praży po 36-37'C, krótka wizyta w klimatyzowanym sklepie to prawdziwa ulga. Sam Sambor - brzydki (jak niestety większość ukraińskich miast), do tego jeszcze nieco rozkopane centrum. Spotykamy tu 6-os grupkę rowerzystów ze Słupska podróżujących po Ukrainie. Do Drohobycza dalej pagórkowato, w samym mieście stajemy na niebrzydkim rynku w centrum (trochę ładnych kamieniczek i ratusz, zdecydowanie powyżej ukraińskiej średniej), oko przykuwa wielki plakat Stiepana Bandery, głównego ideologa UPA - organizacji która ma na rękach mnóstwo polskiej krwi, niestety odchodzący po przegranych wyborach skompromitowany prezydent mianował go w ostatnich dniach urzędowania Bohaterem Ukrainy.
Sporo tu posiedzieliśmy - i w sumie był to niezły pomysł, bo rychło się zachmurzyło i zaczęło porządnie padać, ale po gwałtownym deszczu znacznie się ochłodziło i druga część dnia była już przyjemniejsza. Odcinek do Stryja raczej płaski, sporo odcinków leśnych, do centrum nie wjeżdżaliśmy, robimy tu zakupy i odpoczywamy pod mocno zapuszczonym parkiem. Dalsza droga - to już wyraźnie większe górki, kilka ostrzejszych podjazdów i wysokości po 400m, za Bolechowem pojawiają się już piękne widoki na masyw Karpat. Za Stryjem mamy kraksę, Marcin przyhamował mijając autobus, MadMan i ja leżymy, na szczęście nic się poważnego nie stało. Jako, że udało się przejechać założony dystans 150km (a to na drogach ukraińskich nie jest takie proste) nabieramy wody z trochę podejrzanej studni (niestety w większości mijanych miasteczek nie ma kanalizacji) i kawałek za Doliną nocujemy na małym poletku przy stogach siana.
Zdjęcia z wyprawy
III dzień - Szegini - Mościska - Sambor - Drohobycz - Stryj - Bolechów - Dolina
Sprawnie zbieramy się w 1,5h i o 8 (czasu ukraińskiego) jesteśmy na trasie. Pierwsze kilometry - to zapoznanie z tutejszymi realiami, czyli przede wszystkim dziadowskimi drogami. Niestety dziur i nierównych asfaltów nie brakuje, chcąc podróżować po Ukrainie - nie ma wyboru, trzeba się do tego przyzwyczaić. Aczkolwiek drogi przeszkadzają mi zauważalnie mniej niż na wypadzie do Lwowa, gdy jechałem szosówką, grubsze opony w trekingu robią swoje, na tak szerokich jak w rowerze górskim problemy byłyby pewnie jeszcze mniejsze. W Mościskach wypłacam hrywny z bankomatu (chłopaki wymieniali gotówkę w Medyce) - ceny podobne. Za Mościskami zaczyna się nieco bardziej pagórkowata trasa, jest kilka ostrzejszych podjazdów po 5-6%, ale bardziej przeszkadza upał, na większym postoju w Samborze już praży po 36-37'C, krótka wizyta w klimatyzowanym sklepie to prawdziwa ulga. Sam Sambor - brzydki (jak niestety większość ukraińskich miast), do tego jeszcze nieco rozkopane centrum. Spotykamy tu 6-os grupkę rowerzystów ze Słupska podróżujących po Ukrainie. Do Drohobycza dalej pagórkowato, w samym mieście stajemy na niebrzydkim rynku w centrum (trochę ładnych kamieniczek i ratusz, zdecydowanie powyżej ukraińskiej średniej), oko przykuwa wielki plakat Stiepana Bandery, głównego ideologa UPA - organizacji która ma na rękach mnóstwo polskiej krwi, niestety odchodzący po przegranych wyborach skompromitowany prezydent mianował go w ostatnich dniach urzędowania Bohaterem Ukrainy.
Sporo tu posiedzieliśmy - i w sumie był to niezły pomysł, bo rychło się zachmurzyło i zaczęło porządnie padać, ale po gwałtownym deszczu znacznie się ochłodziło i druga część dnia była już przyjemniejsza. Odcinek do Stryja raczej płaski, sporo odcinków leśnych, do centrum nie wjeżdżaliśmy, robimy tu zakupy i odpoczywamy pod mocno zapuszczonym parkiem. Dalsza droga - to już wyraźnie większe górki, kilka ostrzejszych podjazdów i wysokości po 400m, za Bolechowem pojawiają się już piękne widoki na masyw Karpat. Za Stryjem mamy kraksę, Marcin przyhamował mijając autobus, MadMan i ja leżymy, na szczęście nic się poważnego nie stało. Jako, że udało się przejechać założony dystans 150km (a to na drogach ukraińskich nie jest takie proste) nabieramy wody z trochę podejrzanej studni (niestety w większości mijanych miasteczek nie ma kanalizacji) i kawałek za Doliną nocujemy na małym poletku przy stogach siana.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 150.50 km AVS: 20.81 km/h
ALT: 1122 m MAX: 61.60 km/h
Temp:29.0 'C
Ukraina
II dzień - Zakrzówek - Wysokie - Frampol - Biłgoraj - Sieniawa - Jarosław - Przemyśl - Medyka - [UA] - Szegini
Rano - powtórka z wczorajszej rozrywki, już wcześnie rano blisko 30'C, przyjemnie jedzie się góra 2-3 godziny, później upał daje się we znaki. Pierwsza część dzisiejszej trasy to Roztocze, więc nie brakuje małych górek, największe ścianki są przed Frampolem, gdzie wjeżdża się na ponad 300m. Jazdę urozmaica zupełnie nieoczekiwane spotkanie z Baltazarem Kajdrowiczem, który akurat tędy podróżował samochodem do Przemyśla i rozpoznał mnie na trasie. Bardzo miłe spotkanie, chwilkę pogadaliśmy (pozdrawiam!), trzeba było trochę silnej woli, by odrzucić propozycję podwiezienia samochodem do Jarosławia :)).
Do Frampola docieram zjazdem i bez specjalnych skrupułów moczę koszulkę i czapkę w fontannie, w takich temperaturach po 15min jest sucha. Do Biłgoraja już bardziej płasko, w mieście robię zakupy w Biedronce i zatrzymuje się na postój. Do Tarnogrodu jechało mi się ciężko, co zaowocowało kolejnym postojem na dużą porcję lodów. Do Sieniawy już nieco lepiej, więcej odcinków leśnych, do tego wiatr przestał przeszkadzać (bo niestety dzisiaj sporo dawał się we znaki). Niemniej do Jarosławia dojeżdżam już mocno zmęczony, tutaj spotykam się z Damianem, który dojechał tu koleją, pociąg spóźnił się ok. 30min, w mieście robimy zakupy i postój. Odcinek do Przemyśla z małymi góreczkami, nieźle mnie zmęczył, w wyniku złego odżywiania się na trasie (za dużo jogurtów, lodów itd, za mało bardziej treściwych pokarmów) czułem się dość osłabiony, przed miastem jeszcze na chwilkę stanęliśmy. W Przemyślu na rynku czekają na nas Marcin (Toosh) i Grzesiek, którzy dzisiaj rozpoczynają swoją wyprawę na Bałkany, przez Ukrainę będziemy podróżować wspólnie. Na uwagę zasługuje super-lekki bagaż Marcina - zaledwie 6kg na miesięczną trasę, na pewno pomaga to w górach; ale i wymaga wielu wyrzeczeń szczególnie na biwaku i w czasie gorszej pogody. Jedziemy więc na granicę w Medyce, przekraczanie jej wieczorem ma sporo sensu - by uniknąć częstego tu tłoku na przejściu pieszym (tam trzeba jechać z rowerem). Udało się bez większych problemów, choć procedury ukraińskie (wypisywanie karteczek) są dość upierdliwe. Jako, że zaczyna już zmierzchać - nabieramy wody w Szegini, wyjeżdżamy kawałek za miasto i rozkładamy się na nocleg pod lasem, komary dały nam zdrowo do wiwatu!
Zdjęcia z wyprawy
II dzień - Zakrzówek - Wysokie - Frampol - Biłgoraj - Sieniawa - Jarosław - Przemyśl - Medyka - [UA] - Szegini
Rano - powtórka z wczorajszej rozrywki, już wcześnie rano blisko 30'C, przyjemnie jedzie się góra 2-3 godziny, później upał daje się we znaki. Pierwsza część dzisiejszej trasy to Roztocze, więc nie brakuje małych górek, największe ścianki są przed Frampolem, gdzie wjeżdża się na ponad 300m. Jazdę urozmaica zupełnie nieoczekiwane spotkanie z Baltazarem Kajdrowiczem, który akurat tędy podróżował samochodem do Przemyśla i rozpoznał mnie na trasie. Bardzo miłe spotkanie, chwilkę pogadaliśmy (pozdrawiam!), trzeba było trochę silnej woli, by odrzucić propozycję podwiezienia samochodem do Jarosławia :)).
Do Frampola docieram zjazdem i bez specjalnych skrupułów moczę koszulkę i czapkę w fontannie, w takich temperaturach po 15min jest sucha. Do Biłgoraja już bardziej płasko, w mieście robię zakupy w Biedronce i zatrzymuje się na postój. Do Tarnogrodu jechało mi się ciężko, co zaowocowało kolejnym postojem na dużą porcję lodów. Do Sieniawy już nieco lepiej, więcej odcinków leśnych, do tego wiatr przestał przeszkadzać (bo niestety dzisiaj sporo dawał się we znaki). Niemniej do Jarosławia dojeżdżam już mocno zmęczony, tutaj spotykam się z Damianem, który dojechał tu koleją, pociąg spóźnił się ok. 30min, w mieście robimy zakupy i postój. Odcinek do Przemyśla z małymi góreczkami, nieźle mnie zmęczył, w wyniku złego odżywiania się na trasie (za dużo jogurtów, lodów itd, za mało bardziej treściwych pokarmów) czułem się dość osłabiony, przed miastem jeszcze na chwilkę stanęliśmy. W Przemyślu na rynku czekają na nas Marcin (Toosh) i Grzesiek, którzy dzisiaj rozpoczynają swoją wyprawę na Bałkany, przez Ukrainę będziemy podróżować wspólnie. Na uwagę zasługuje super-lekki bagaż Marcina - zaledwie 6kg na miesięczną trasę, na pewno pomaga to w górach; ale i wymaga wielu wyrzeczeń szczególnie na biwaku i w czasie gorszej pogody. Jedziemy więc na granicę w Medyce, przekraczanie jej wieczorem ma sporo sensu - by uniknąć częstego tu tłoku na przejściu pieszym (tam trzeba jechać z rowerem). Udało się bez większych problemów, choć procedury ukraińskie (wypisywanie karteczek) są dość upierdliwe. Jako, że zaczyna już zmierzchać - nabieramy wody w Szegini, wyjeżdżamy kawałek za miasto i rozkładamy się na nocleg pod lasem, komary dały nam zdrowo do wiwatu!
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 190.10 km AVS: 21.68 km/h
ALT: 981 m MAX: 48.70 km/h
Temp:34.0 'C
Ukraina
I dzień - Warszawa - Maciejowice - Dęblin - Puławy - Kazimierz Dln. - Opole Lub. - Chodel - Zakrzówek
Nad wyjazdem na Ukrainę zastanawiałem się już jakiś czas, w czerwcu zdecydowałem się na Litwę - ale i na tej kraj nadszedł czas :))
Ruszam ok. 7.30, już od rana widać, że będzie bardzo gorąco - a akurat początek wyjazdu to długie dni dojazdowe; za Górą Kalwarią jest powyżej 30 stopni, gdy docieram na pierwszy postój w Maciejowicach jest już potężny upał. Kupuję więc lody i zimne picie. Dalej jadę niebrzydką leśną trasą do Dęblina, następnie ciekawy odcinek nad Wisłą - i na kolejny odpoczynek zatrzymuję się w Puławach w parku Czartoryskich, przyjemnie było chwile poleżeć w cieniu. Do Kazimierza jadę w dużym ruchu, co ma także wpływ na nawierzchnię, która fragmentami zaczyna się topić, bo temperatura rekordowo dochodzi do 39'C! W Kazimierzu robię długi postój, na rynku można było sobie nabrać zimnej wody i trochę się obmyć, odpoczywam w parku z ładnym widokiem na Górę Trzech Krzyży. Za Kazimierzem zaczynają się małe górki, wjeżdżam na ponad 200m, dalej ciężka jazda, bo praży niemiłosiernie, dopiero za Chodlem robi się przyjemniej, temperatura w granicach 30'C to dziś pełny luksus. Za Urzędowem wjeżdżam na boczne dróżki, nabieram wodę na nocleg i zaczynam się rozglądać za miejscówką na nocleg, trochę się najechałem i w końcu już mocno zmęczony rozbiłem się w niespecjalnym miejscu pod lasem, blisko drogi, do tego komary nieźle dają się we znaki.
Zdjęcia z wyprawy
I dzień - Warszawa - Maciejowice - Dęblin - Puławy - Kazimierz Dln. - Opole Lub. - Chodel - Zakrzówek
Nad wyjazdem na Ukrainę zastanawiałem się już jakiś czas, w czerwcu zdecydowałem się na Litwę - ale i na tej kraj nadszedł czas :))
Ruszam ok. 7.30, już od rana widać, że będzie bardzo gorąco - a akurat początek wyjazdu to długie dni dojazdowe; za Górą Kalwarią jest powyżej 30 stopni, gdy docieram na pierwszy postój w Maciejowicach jest już potężny upał. Kupuję więc lody i zimne picie. Dalej jadę niebrzydką leśną trasą do Dęblina, następnie ciekawy odcinek nad Wisłą - i na kolejny odpoczynek zatrzymuję się w Puławach w parku Czartoryskich, przyjemnie było chwile poleżeć w cieniu. Do Kazimierza jadę w dużym ruchu, co ma także wpływ na nawierzchnię, która fragmentami zaczyna się topić, bo temperatura rekordowo dochodzi do 39'C! W Kazimierzu robię długi postój, na rynku można było sobie nabrać zimnej wody i trochę się obmyć, odpoczywam w parku z ładnym widokiem na Górę Trzech Krzyży. Za Kazimierzem zaczynają się małe górki, wjeżdżam na ponad 200m, dalej ciężka jazda, bo praży niemiłosiernie, dopiero za Chodlem robi się przyjemniej, temperatura w granicach 30'C to dziś pełny luksus. Za Urzędowem wjeżdżam na boczne dróżki, nabieram wodę na nocleg i zaczynam się rozglądać za miejscówką na nocleg, trochę się najechałem i w końcu już mocno zmęczony rozbiłem się w niespecjalnym miejscu pod lasem, blisko drogi, do tego komary nieźle dają się we znaki.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 203.80 km AVS: 22.90 km/h
ALT: 600 m MAX: 48.30 km/h
Temp:34.0 'C
Poniedziałek, 12 lipca 2010Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Błonie - Sochaczew - Żyrardów - Mszczonów - Grójec - Radom
Kolejna trasa śladem Imagisu, postanowiłem sprawdzić jak wygląda jazda bardzo ruchliwą drogą nr 50; mimo że tak blisko Warszawy - nigdy nie miałem okazji nią jechać, właśnie ze względu na ruch.
Ruszam o 7.30, temperatura jeszcze przyjemna, niestety dużo korków, dopiero na szosie poznańskiej zaczyna się jechać przyjemniej. Do Sochaczewa szybka jazda, za miastem wjeżdżam już na trasę Imagisu. Ruch duży (ale porównywalny z szosą poznańską), głównie tiry - ale ogromnym plusem jest pobocze, które powoduje że jazda jest znacznie bezpieczniejsza; zaczyna już mocno prażyć, temperatura 33-35'C. W Żyrardowie w McDonaldzie staję na lody i zimne picie, bardzo przyjemnie było posiedzieć w klimatyzowanym pomieszczeniu baru. Odcinek do Mszczonowa to krótkie podjazdy, w sumie wjeżdża się na 180m, w samym mieście - tragedia, ruch za Mszczonowem jest dużo większy (sporo tirów skręca na szosę katowicką), a pobocza brak. I tak jest przez jakieś 6-7km, wtedy ku wielkiej uldze pobocze wraca i jest już do Grójca. Trasa w tym rejonie pagórkowata, sporo malutkich podjazdów i zjazdów.
Przed samym Grójcem wjeżdżam na szosę krakowską, która w tym rejonie ma charakter drogi ekspresowej. Można próbować kombinować z jazdą drogą techniczną obok szosy - ale to już pewna loteria, co jakiś czas ta droga zanika, czy też mocno odbija od głównej szosy, na Imagisie, gdy ma się w nogach już 600km - mało komu będzie się chciało w to bawić. A szosą ekspresową trzeba przejechać ponad 40km, nawierzchnia elegancka, dwa pasy i bardzo szerokie pobocze. Mocno daje się we znaki upał, teraz jest już 36-37'C, na drugi postój staję w rejonie Białobrzegów, pod mostem na Pilicy (trzeba było znieść rower na dół).
Droga ekspresowa kończy się jakieś 15km przed Radomiem, ale dalej jest to droga dwujezdniowa, dochodzą tylko światła i pogarsza się nawierzchnia, na długich odcinkach są też znaki zakazu jazdy rowerem (a tutaj w żaden sposób nie da się tego ominąć). Do miasta docieram z godzinnym zapasem, posiedziałem trochę w parku, jeszcze raz byłem na lodach w McDonaldzie (naprawdę dobre!) i wróciłem do Piaseczna pociągiem osobowym (trasą już jeżdżą nowe wypasione składy); z Piaseczna do domu już rowerem.
Generalnie przegląd trasy wypadł sporo lepiej niż się spodziewałem, na szczęście na większości DK50 jest pobocze, które na takiej drodze zmienia bardzo wiele, jedynie kawałek pod Mszczonowem jest bardzo kiepski. Ale oczywiście - nie jest to droga, która zapada w pamięć, to bez wątpienia najbrzydszy kawałek Imagisu - drogi z ogromnym ruchem, nieciekawe widokowo, to po prostu trzeba przejechać, na szczęście wyścig będzie tędy jechał w niedzielę, co powinno spowodować, że ruch będzie sporo mniejszy niż ten z którym miałem teraz do czynienia.
Kilka fotek
Kolejna trasa śladem Imagisu, postanowiłem sprawdzić jak wygląda jazda bardzo ruchliwą drogą nr 50; mimo że tak blisko Warszawy - nigdy nie miałem okazji nią jechać, właśnie ze względu na ruch.
Ruszam o 7.30, temperatura jeszcze przyjemna, niestety dużo korków, dopiero na szosie poznańskiej zaczyna się jechać przyjemniej. Do Sochaczewa szybka jazda, za miastem wjeżdżam już na trasę Imagisu. Ruch duży (ale porównywalny z szosą poznańską), głównie tiry - ale ogromnym plusem jest pobocze, które powoduje że jazda jest znacznie bezpieczniejsza; zaczyna już mocno prażyć, temperatura 33-35'C. W Żyrardowie w McDonaldzie staję na lody i zimne picie, bardzo przyjemnie było posiedzieć w klimatyzowanym pomieszczeniu baru. Odcinek do Mszczonowa to krótkie podjazdy, w sumie wjeżdża się na 180m, w samym mieście - tragedia, ruch za Mszczonowem jest dużo większy (sporo tirów skręca na szosę katowicką), a pobocza brak. I tak jest przez jakieś 6-7km, wtedy ku wielkiej uldze pobocze wraca i jest już do Grójca. Trasa w tym rejonie pagórkowata, sporo malutkich podjazdów i zjazdów.
Przed samym Grójcem wjeżdżam na szosę krakowską, która w tym rejonie ma charakter drogi ekspresowej. Można próbować kombinować z jazdą drogą techniczną obok szosy - ale to już pewna loteria, co jakiś czas ta droga zanika, czy też mocno odbija od głównej szosy, na Imagisie, gdy ma się w nogach już 600km - mało komu będzie się chciało w to bawić. A szosą ekspresową trzeba przejechać ponad 40km, nawierzchnia elegancka, dwa pasy i bardzo szerokie pobocze. Mocno daje się we znaki upał, teraz jest już 36-37'C, na drugi postój staję w rejonie Białobrzegów, pod mostem na Pilicy (trzeba było znieść rower na dół).
Droga ekspresowa kończy się jakieś 15km przed Radomiem, ale dalej jest to droga dwujezdniowa, dochodzą tylko światła i pogarsza się nawierzchnia, na długich odcinkach są też znaki zakazu jazdy rowerem (a tutaj w żaden sposób nie da się tego ominąć). Do miasta docieram z godzinnym zapasem, posiedziałem trochę w parku, jeszcze raz byłem na lodach w McDonaldzie (naprawdę dobre!) i wróciłem do Piaseczna pociągiem osobowym (trasą już jeżdżą nowe wypasione składy); z Piaseczna do domu już rowerem.
Generalnie przegląd trasy wypadł sporo lepiej niż się spodziewałem, na szczęście na większości DK50 jest pobocze, które na takiej drodze zmienia bardzo wiele, jedynie kawałek pod Mszczonowem jest bardzo kiepski. Ale oczywiście - nie jest to droga, która zapada w pamięć, to bez wątpienia najbrzydszy kawałek Imagisu - drogi z ogromnym ruchem, nieciekawe widokowo, to po prostu trzeba przejechać, na szczęście wyścig będzie tędy jechał w niedzielę, co powinno spowodować, że ruch będzie sporo mniejszy niż ten z którym miałem teraz do czynienia.
Kilka fotek
Dane wycieczki:
DST: 197.30 km AVS: 27.79 km/h
ALT: 541 m MAX: 50.80 km/h
Temp:33.0 'C
Piątek, 9 lipca 2010Kategoria Wycieczka, Rower szosowy, >300km, >200km, >100km
Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gostynin - Gąbin - Sochaczew - Błonie - Warszawa
Po długim zastanowieniu się i zmianie planów wyprawowych - postanowiłem w końcu wziąć udział w rajdzie Bałtyk - Bieszczady (dawny Imagis). 1008km ze Świnoujścia aż do Ustrzyk Górnych, trasa praktycznie przez całą Polskę, a nie nudne pętle jak większość wyścigów szosowych. Oczywiście ścigać się nie zamierzam, moim jedynym celem jest ukończenie tej trasy (limit 72h).
Ta wycieczka miała na celu sprawdzenie jakości dróg w rejonie kujawsko-mazowieckim, który na Imagisie trzeba pokonywać nocą, więc lepiej wiedzieć czego można się spodziewać. O 6.30 ruszam z Centralnego pociągiem, w Bydgoszczy jestem o 10.30. Szybko kieruję się w stronę obwodnicy, tam moja trasa łączy się z tą z Imagisu. Pierwszy kawałek to dobry asfalt, ale bez pobocza, ruch dość duży. Po skrzyżowaniu z krajówką na Poznań (w tym rejonie jest pierwszy duży punkt kontrolny) zaczyna się nowo wybudowana szosa ekspresowa, ale można jechać starą drogą, gdzie ruch jest symboliczny. Ekspresówka ma jakieś 10km, przy jej końcu trzeba nadrobić z 500m by wjechać na szosę na Toruń (uwaga bo łatwo zabłądzić!) Do skrętu na Makowiska dobry asfalt bez pobocza (cały czas lasy). Za Makowiskami z 10-15km z poboczem, następnie do Torunia już bez, niemal cały czas lasy (co nocą nie jest za przyjemne).
W Toruniu też trzeba uważać - bo łatwo się pomylić i wjechać na ekspresową obwodnice Torunia, a trasa Imagisu prowadzi przez lewobrzeżną część miasta, ja o tej godzinie miałem spore korki, nawierzchnia w mieście kiepska. Trasa do Włocławka to krajowa "jedynka" - ruch bardzo duży, ale cały czas pobocze, asfalt w kratkę - są i dziury, jest i gładka szklanka' przed Włocławkiem duże roboty drogowe, kilka odcinków z wahadłowym ruchem, może do sierpnia to zakończą. Sam Włocławek - marniutki, kiepska nawierzchnia, jedyny plus - miasto ciągnie się bardzo długo, na wjeździe jest obskurna dzielnica przemysłowa, ale nocą oznacza to długi odcinek w oświetlonym terenie. W mieście straszne korki w potwornym upale, zjechałem do centrum na lody i dłuższy postój.
Z Włocławka jeszcze leśny kawałek "1" po czym w Kowalu skręcam na Gostynin. Tutaj z nawierzchnią różnie - początek dość dziurawy (a w upale 36'C sporo podtopionego asfaltu), od granicy Mazowsza idealnie, przed Gostyninem znów gorzej. Do Łącka mini góreczka, przed samym miasteczkiem nieprzyjemny sfrezowany odcinek (jest szansa, że do sierpnia go zrobią). Do Gąbina małe pagóreczki, tam odpoczywam po raz drugi; kawałek do Sochaczewa elegancki, poza początkiem płaściutko. 7km przed Sochaczewem wjazd na cholernie ruchliwą obwodnicę Warszawy dla tirów, brak pobocza daje się we znaki. Z Sochaczewa już nocą wracałem szosą poznańską, w Błoniach chciałem jeszcze odpocząć, ale komary tak dawały się we znaki, że musiałem ruszyć dalej, do domu dotarłem równo o północy.
Fotek niestety brak, komórka na razie w naprawie.
Po długim zastanowieniu się i zmianie planów wyprawowych - postanowiłem w końcu wziąć udział w rajdzie Bałtyk - Bieszczady (dawny Imagis). 1008km ze Świnoujścia aż do Ustrzyk Górnych, trasa praktycznie przez całą Polskę, a nie nudne pętle jak większość wyścigów szosowych. Oczywiście ścigać się nie zamierzam, moim jedynym celem jest ukończenie tej trasy (limit 72h).
Ta wycieczka miała na celu sprawdzenie jakości dróg w rejonie kujawsko-mazowieckim, który na Imagisie trzeba pokonywać nocą, więc lepiej wiedzieć czego można się spodziewać. O 6.30 ruszam z Centralnego pociągiem, w Bydgoszczy jestem o 10.30. Szybko kieruję się w stronę obwodnicy, tam moja trasa łączy się z tą z Imagisu. Pierwszy kawałek to dobry asfalt, ale bez pobocza, ruch dość duży. Po skrzyżowaniu z krajówką na Poznań (w tym rejonie jest pierwszy duży punkt kontrolny) zaczyna się nowo wybudowana szosa ekspresowa, ale można jechać starą drogą, gdzie ruch jest symboliczny. Ekspresówka ma jakieś 10km, przy jej końcu trzeba nadrobić z 500m by wjechać na szosę na Toruń (uwaga bo łatwo zabłądzić!) Do skrętu na Makowiska dobry asfalt bez pobocza (cały czas lasy). Za Makowiskami z 10-15km z poboczem, następnie do Torunia już bez, niemal cały czas lasy (co nocą nie jest za przyjemne).
W Toruniu też trzeba uważać - bo łatwo się pomylić i wjechać na ekspresową obwodnice Torunia, a trasa Imagisu prowadzi przez lewobrzeżną część miasta, ja o tej godzinie miałem spore korki, nawierzchnia w mieście kiepska. Trasa do Włocławka to krajowa "jedynka" - ruch bardzo duży, ale cały czas pobocze, asfalt w kratkę - są i dziury, jest i gładka szklanka' przed Włocławkiem duże roboty drogowe, kilka odcinków z wahadłowym ruchem, może do sierpnia to zakończą. Sam Włocławek - marniutki, kiepska nawierzchnia, jedyny plus - miasto ciągnie się bardzo długo, na wjeździe jest obskurna dzielnica przemysłowa, ale nocą oznacza to długi odcinek w oświetlonym terenie. W mieście straszne korki w potwornym upale, zjechałem do centrum na lody i dłuższy postój.
Z Włocławka jeszcze leśny kawałek "1" po czym w Kowalu skręcam na Gostynin. Tutaj z nawierzchnią różnie - początek dość dziurawy (a w upale 36'C sporo podtopionego asfaltu), od granicy Mazowsza idealnie, przed Gostyninem znów gorzej. Do Łącka mini góreczka, przed samym miasteczkiem nieprzyjemny sfrezowany odcinek (jest szansa, że do sierpnia go zrobią). Do Gąbina małe pagóreczki, tam odpoczywam po raz drugi; kawałek do Sochaczewa elegancki, poza początkiem płaściutko. 7km przed Sochaczewem wjazd na cholernie ruchliwą obwodnicę Warszawy dla tirów, brak pobocza daje się we znaki. Z Sochaczewa już nocą wracałem szosą poznańską, w Błoniach chciałem jeszcze odpocząć, ale komary tak dawały się we znaki, że musiałem ruszyć dalej, do domu dotarłem równo o północy.
Fotek niestety brak, komórka na razie w naprawie.
Dane wycieczki:
DST: 305.50 km AVS: 26.15 km/h
ALT: 748 m MAX: 52.60 km/h
Temp:32.0 'C
Sobota, 3 lipca 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Warszawa - Mszczonów - Rawa Maz. - Jeżów - Brzeziny - Łódź - Piątek - Kutno
Po wieczornym meczu wybrałem się do Łodzi by odprowadzić na pociąg Marka, Mikiego i Daniela wyruszających właśnie na wyprawę w Alpy. Ze względu na jazdę nocą wybrałem jazdę szosą katowicką, nie przyjemniejszą trasą przez Skierniewice (tamtędy zresztą niedawno jechałem do Pragi). Na katowickiej jest pobocze, więc nocą zawszę jest bezpieczniej i sprawniej. Aczkolwiek w rejonie Mszczonowa jechało się bardzo marnie, pobocze w bardzo złym stanie, niemal w całości sfrezowane, też trochę piachu. Dopiero za Mszczonowem zaczyna się przyzwoity asfalt. Trasa lekko pagórkowata, gdy opuszczam katowicką w Rawie Mazowieckiej powoli zaczyna już świtać. Kawałek do Łodzi, z reguły bardzo ruchliwy - tym razem zupełnie puściutki. W Jeżowie krótki postój, dalej coraz bardziej pagórkowata droga do Łodzi. Docieram akurat, Mikiego i Marka spotykam na trasie, nieźle ich zaskoczył mój przyjazd :). Jedziemy po Daniela - i dalej szybkim tempem bocznymi drogami opuszczamy Łódź. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na drogę do Kutna, więcej mamy w dół (Kutno leży poniżej 100m, Łódź na 200m), o tej porze ruch niewielki, pogoda piękna - jeszcze nie tak ciepło, a pełne słońce.
Do Kutna docieramy z dużym zapasem, jest czas by pogadać o zbliżającej się wyprawie. Przed 8 chłopaki wsiadają w pociąg do Berlina (powodzenia!), ja po pół godzinie również pociągiem wracam do Warszawy, w domu jestem przed 11, kilka h snu - w sam raz by obejrzeć wspaniałe zwycięstwo Niemców nad Argentyną :)
Po wieczornym meczu wybrałem się do Łodzi by odprowadzić na pociąg Marka, Mikiego i Daniela wyruszających właśnie na wyprawę w Alpy. Ze względu na jazdę nocą wybrałem jazdę szosą katowicką, nie przyjemniejszą trasą przez Skierniewice (tamtędy zresztą niedawno jechałem do Pragi). Na katowickiej jest pobocze, więc nocą zawszę jest bezpieczniej i sprawniej. Aczkolwiek w rejonie Mszczonowa jechało się bardzo marnie, pobocze w bardzo złym stanie, niemal w całości sfrezowane, też trochę piachu. Dopiero za Mszczonowem zaczyna się przyzwoity asfalt. Trasa lekko pagórkowata, gdy opuszczam katowicką w Rawie Mazowieckiej powoli zaczyna już świtać. Kawałek do Łodzi, z reguły bardzo ruchliwy - tym razem zupełnie puściutki. W Jeżowie krótki postój, dalej coraz bardziej pagórkowata droga do Łodzi. Docieram akurat, Mikiego i Marka spotykam na trasie, nieźle ich zaskoczył mój przyjazd :). Jedziemy po Daniela - i dalej szybkim tempem bocznymi drogami opuszczamy Łódź. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na drogę do Kutna, więcej mamy w dół (Kutno leży poniżej 100m, Łódź na 200m), o tej porze ruch niewielki, pogoda piękna - jeszcze nie tak ciepło, a pełne słońce.
Do Kutna docieramy z dużym zapasem, jest czas by pogadać o zbliżającej się wyprawie. Przed 8 chłopaki wsiadają w pociąg do Berlina (powodzenia!), ja po pół godzinie również pociągiem wracam do Warszawy, w domu jestem przed 11, kilka h snu - w sam raz by obejrzeć wspaniałe zwycięstwo Niemców nad Argentyną :)
Dane wycieczki:
DST: 207.00 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 783 m MAX: 51.70 km/h
Temp:17.0 'C
ZLATA PRAHA
Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Łódź - Łask - Widawa - Wieruszów - Kępno - Namysłów - Oława - Strzelin - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (757m) - Mieroszów - [CZ] - Trutnov - Nove Zamky - Nova Paka - Jicin - Dymokury - Nymburk - Praga
Czerwiec to najlepszy miesiąc na bardzo długie trasy - dobra pogoda i przede wszystkim krótkie noce, wiele osób wtedy wybiera się na kilkusetkilometrowe wypady; postanowiłem spróbować i ja.
Cel bardzo ambitny - Praga, ponad 600km to już ekstremalny wysiłek. Wyruszam z Warszawy po 8, już na pierwszych kilometrach daje się odczuć lekkie niewyspanie (spałem tylko jakieś 4-5h), zastanawiam się czy jest sens jechać na tak morderczą trasę. Ale miałem wykupiony bilet na autokar z Pragi i szkoda było mi tracić te pieniądze. Po jakiś 2h poprawia się pogoda, z porannych 15'C robi się 20-23'C, jest słońce i już nie czuję się senny. Wiatr miał być północny, ale bardziej wieje (i to całkiem mocno) z północnego-zachodu, co chwilami jednak sporo przeszkadza - bo jadę głównie na zachód. Pierwsze kilometry raczej nudne, dopiero za Skierniewicami trochę górek, na pierwszy postój staję po 100km w Jeżowie. Odcinek do Łodzi pagórkowaty, w sumie wjeżdża się na 260m, w mieście zrobiłem krótką rundkę po Piotrkowskiej i wyjeżdżam drogą na Pabianice. Ten kawałek trochę nadspodziewanie mnie zmęczył, sporo małych górek i długa jazda przez miasto (ciągłe ruszanie) zrobiło jednak swoje. Do Łaska nieciekawa droga, za miastem skręcam na Widawę, wreszcie jest puściutko, sporo ładnych leśnych odcinków, kawałek za miastem drugi większy postój.
Dalej jadę boczną drogą do Złoczewa, gdzie wjeżdżam na krajową 14, po kilkunastu km łączy się z drogą Warszawa - Wrocław, ruch spory, ale jest wygodne pobocze, do tego pod wieczór wyraźnie zmniejszył się wiatr, co bardzo pomaga, bo do Kępna jadę równo na zachód. W Kępnie robię długi postój na ciepły posiłek w pizzeri, zasiedziałem się aż ponad godzinę. Odcinek do Namysłowa jadę już nocą, pierwszy odcinek w lesie ma bardzo kiepską nawierzchnię co mocno przeszkadza, coraz mocniej zaczynam też odczuwać problemy ze snem. W samym Namysłowie mam największy kryzys na tym wypadzie, gdyby był stąd pociąg o jakiejś sensownej godzinie - wróciłbym do domu. Brak snu tak daje się we znaki, że jadę kawałek za miasto i próbuję się przespać w krzakach, musiałem się ubrać szczelnie w gore-tex i zapiąć całkowicie kaptur, bo komarów były masy. Ale nadal było zimno (8'C) i niewygodnie, tak więc oka nie zmrużyłem. Rezygnuję więc z takiego wątpliwego odpoczynku i postanawiam dociągnąć do Oławy, skąd już blisko do Wrocławia. Na tym kawałku nieco odżyłem, więc postanawiam jednak spróbować dojechać do Pragi, tym bardziej, że świt już blisko. Na stacji benzynowej kupuję litrowego Tigera, co trochę pomogło w walce z bezsennością.
Niespecjalną drogą jadę do Strzelina, wreszcie zaczyna dnieć, powoli na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry, już z daleka widać bardzo charakterystyczny masyw Ślęzy. Przed Dzierżoniowem zaliczam pierwszy większy podjazd na 300m, na postój staję w Pieszycach, dalej zaczynają się już prawdziwe góry. Podjazd na przełęcz Walimską pokonuję w miarę sprawnie, nachylenie tak 5-7%, jest też spory odcinek brukowanej nawierzchni. Jedzie się głównie w lesie, ale jest parę ładnych polan z których roztaczają się szersze panoramy okolicy. Zjazd nieprzyjemny - tu odcinków z kostką jest dużo więcej, na dole postanawiam zmienić nieco trasę, miałem jechać przez Okraj, ale widzę że będzie to ryzykowne i mógłbym się nie wyrobić na autobus w Pradze. Jadę więc do Mieroszowa, zaliczając ponad 200m podjazdu po fatalnej nawierzchni, z Mieroszowa do granicy elegancka dróżka, ale po czeskiej stronie znowu same dziury, aż do skrętu na Trutnov.
Odcinek do Trutnova bardzo przyjemny, fajne górki, w rejonie Adrspachu piękne skały przypominające nasze Góry Stołowe. W Trutnovie dłuższy postój, po czym kontynuuję pagórkowatą drogę w stronę Jicina, odcinek od Novej Paki pokonywałem w zeszłym roku podczas letniej wyprawy. Coraz częściej zaczynam stawać, każdy pretekst staje się dobry by usiąść na parę minut, czasem już nawet co 20km :). Przed Jicinem kończą się góry, odcinek do Dymokury jedzie się elegancko z mocnym wiatrem, ale zmęczenie i brak snu daje znać o sobie, marzę tylko by wreszcie dociągnąć do tej Pragi. Za Dymokurami już zupełnie płasko, zbliżam się do doliny Łaby, rzekę przekraczam w Nymburku. Z tego miasta już do samej Pragi jadę nieciekawą drogą ze sporym ruchem, stawałem chyba tylko raz, bo z czasem było już bardzo kiepsko.
Wjazd do Pragi elegancki - droga przechodzi w dwujezdniową, po czasie pojawia się na niej nawet pas rowerowy, tak więc niemal do samego centrum wbijam się bezproblemowo. Pod dworzec docieram jakieś 40min przed odjazdem autokaru, niestety nie było już czasu na rundkę po pięknym centrum Pragi - jednego z najładniejszych miast Europy; wolałem nie ryzykować spóźnienia, zawsze trzeba brać jakiś margines na poszukiwanie autokaru, załadunek itd. Za rower zapłaciłem 20E, trochę sporo, ale za to nikt nie robił łaski, że go zabierze, sama podróż też wygodniejsza i szybsza niż koleją.
Wyjazd bardzo męczący - ale mimo poważnego kryzysu udało mi się wytrzymać, dystanse ponad 600km to już ekstremum, mniej więcej granica moich możliwości, na dłuższe jednorazowe trasy nie zamierzam się wybierać. Dużym błędem była jazda po źle przespanej nocy, brak snu dawał mi się mocno we znaki. Do tego trasa bardzo górzysta, 2700m podjazdów wg licznika CM434, wg GPS z jednometrowym progiem aż 4000m), do tego większość gór skoncentrowana po 400 kilometrze trasy.
Kilka fotek z trasy
Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Łódź - Łask - Widawa - Wieruszów - Kępno - Namysłów - Oława - Strzelin - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (757m) - Mieroszów - [CZ] - Trutnov - Nove Zamky - Nova Paka - Jicin - Dymokury - Nymburk - Praga
Czerwiec to najlepszy miesiąc na bardzo długie trasy - dobra pogoda i przede wszystkim krótkie noce, wiele osób wtedy wybiera się na kilkusetkilometrowe wypady; postanowiłem spróbować i ja.
Cel bardzo ambitny - Praga, ponad 600km to już ekstremalny wysiłek. Wyruszam z Warszawy po 8, już na pierwszych kilometrach daje się odczuć lekkie niewyspanie (spałem tylko jakieś 4-5h), zastanawiam się czy jest sens jechać na tak morderczą trasę. Ale miałem wykupiony bilet na autokar z Pragi i szkoda było mi tracić te pieniądze. Po jakiś 2h poprawia się pogoda, z porannych 15'C robi się 20-23'C, jest słońce i już nie czuję się senny. Wiatr miał być północny, ale bardziej wieje (i to całkiem mocno) z północnego-zachodu, co chwilami jednak sporo przeszkadza - bo jadę głównie na zachód. Pierwsze kilometry raczej nudne, dopiero za Skierniewicami trochę górek, na pierwszy postój staję po 100km w Jeżowie. Odcinek do Łodzi pagórkowaty, w sumie wjeżdża się na 260m, w mieście zrobiłem krótką rundkę po Piotrkowskiej i wyjeżdżam drogą na Pabianice. Ten kawałek trochę nadspodziewanie mnie zmęczył, sporo małych górek i długa jazda przez miasto (ciągłe ruszanie) zrobiło jednak swoje. Do Łaska nieciekawa droga, za miastem skręcam na Widawę, wreszcie jest puściutko, sporo ładnych leśnych odcinków, kawałek za miastem drugi większy postój.
Dalej jadę boczną drogą do Złoczewa, gdzie wjeżdżam na krajową 14, po kilkunastu km łączy się z drogą Warszawa - Wrocław, ruch spory, ale jest wygodne pobocze, do tego pod wieczór wyraźnie zmniejszył się wiatr, co bardzo pomaga, bo do Kępna jadę równo na zachód. W Kępnie robię długi postój na ciepły posiłek w pizzeri, zasiedziałem się aż ponad godzinę. Odcinek do Namysłowa jadę już nocą, pierwszy odcinek w lesie ma bardzo kiepską nawierzchnię co mocno przeszkadza, coraz mocniej zaczynam też odczuwać problemy ze snem. W samym Namysłowie mam największy kryzys na tym wypadzie, gdyby był stąd pociąg o jakiejś sensownej godzinie - wróciłbym do domu. Brak snu tak daje się we znaki, że jadę kawałek za miasto i próbuję się przespać w krzakach, musiałem się ubrać szczelnie w gore-tex i zapiąć całkowicie kaptur, bo komarów były masy. Ale nadal było zimno (8'C) i niewygodnie, tak więc oka nie zmrużyłem. Rezygnuję więc z takiego wątpliwego odpoczynku i postanawiam dociągnąć do Oławy, skąd już blisko do Wrocławia. Na tym kawałku nieco odżyłem, więc postanawiam jednak spróbować dojechać do Pragi, tym bardziej, że świt już blisko. Na stacji benzynowej kupuję litrowego Tigera, co trochę pomogło w walce z bezsennością.
Niespecjalną drogą jadę do Strzelina, wreszcie zaczyna dnieć, powoli na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry, już z daleka widać bardzo charakterystyczny masyw Ślęzy. Przed Dzierżoniowem zaliczam pierwszy większy podjazd na 300m, na postój staję w Pieszycach, dalej zaczynają się już prawdziwe góry. Podjazd na przełęcz Walimską pokonuję w miarę sprawnie, nachylenie tak 5-7%, jest też spory odcinek brukowanej nawierzchni. Jedzie się głównie w lesie, ale jest parę ładnych polan z których roztaczają się szersze panoramy okolicy. Zjazd nieprzyjemny - tu odcinków z kostką jest dużo więcej, na dole postanawiam zmienić nieco trasę, miałem jechać przez Okraj, ale widzę że będzie to ryzykowne i mógłbym się nie wyrobić na autobus w Pradze. Jadę więc do Mieroszowa, zaliczając ponad 200m podjazdu po fatalnej nawierzchni, z Mieroszowa do granicy elegancka dróżka, ale po czeskiej stronie znowu same dziury, aż do skrętu na Trutnov.
Odcinek do Trutnova bardzo przyjemny, fajne górki, w rejonie Adrspachu piękne skały przypominające nasze Góry Stołowe. W Trutnovie dłuższy postój, po czym kontynuuję pagórkowatą drogę w stronę Jicina, odcinek od Novej Paki pokonywałem w zeszłym roku podczas letniej wyprawy. Coraz częściej zaczynam stawać, każdy pretekst staje się dobry by usiąść na parę minut, czasem już nawet co 20km :). Przed Jicinem kończą się góry, odcinek do Dymokury jedzie się elegancko z mocnym wiatrem, ale zmęczenie i brak snu daje znać o sobie, marzę tylko by wreszcie dociągnąć do tej Pragi. Za Dymokurami już zupełnie płasko, zbliżam się do doliny Łaby, rzekę przekraczam w Nymburku. Z tego miasta już do samej Pragi jadę nieciekawą drogą ze sporym ruchem, stawałem chyba tylko raz, bo z czasem było już bardzo kiepsko.
Wjazd do Pragi elegancki - droga przechodzi w dwujezdniową, po czasie pojawia się na niej nawet pas rowerowy, tak więc niemal do samego centrum wbijam się bezproblemowo. Pod dworzec docieram jakieś 40min przed odjazdem autokaru, niestety nie było już czasu na rundkę po pięknym centrum Pragi - jednego z najładniejszych miast Europy; wolałem nie ryzykować spóźnienia, zawsze trzeba brać jakiś margines na poszukiwanie autokaru, załadunek itd. Za rower zapłaciłem 20E, trochę sporo, ale za to nikt nie robił łaski, że go zabierze, sama podróż też wygodniejsza i szybsza niż koleją.
Wyjazd bardzo męczący - ale mimo poważnego kryzysu udało mi się wytrzymać, dystanse ponad 600km to już ekstremum, mniej więcej granica moich możliwości, na dłuższe jednorazowe trasy nie zamierzam się wybierać. Dużym błędem była jazda po źle przespanej nocy, brak snu dawał mi się mocno we znaki. Do tego trasa bardzo górzysta, 2700m podjazdów wg licznika CM434, wg GPS z jednometrowym progiem aż 4000m), do tego większość gór skoncentrowana po 400 kilometrze trasy.
Kilka fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 635.30 km AVS: 24.62 km/h
ALT: 2751 m MAX: 57.60 km/h
Temp:20.0 'C