wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:237438.09 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10319:47
Średnia prędkość:22.86 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1820237 m
Maks. tętno maksymalne:177 (94 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:564947 kcal
Liczba aktywności:1033
Średnio na aktywność:229.85 km i 9h 59m
Więcej statystyk
Piątek, 4 czerwca 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Litwa

III dzień - Berżniki - [LT] - Kapciamiestis - Druskienniki - Merecz - Varena - Lieponys - Rudziszki - Troki - Lentvaris

Budzi mnie dość mocny wiatr, pogoda raczej nieciekawa, chłodno ale nie pada. W Berżnikach robię ostatnie zakupy w Polsce, po czym skręcam na szutrową drogę w stronę granicy. Trasa mimo, że bez asfaltu - przyzwoitej jakości, da się jechać ze 20km/h, prowadzi głównie przez las, na samej granicy jest specjalnie wycięty ok 30m pas. Na przejściu nie ma żywej duszy, więc jadę dalej, po jakiś 2-3km pojawia się asfalt i zupełnie puściutką drogą docieram do Kapciamiestis (żeby nie łamać sobie języka na tych pogańskich terminach - mogą być po prostu "kapcie" :)). Stąd jadę na Lejpuny, na tym kawałku mocno dał mi popalić silny północny wiatr, gdy zaczyna jeszcze padać jestem już naprawdę wkurzony, gdybym miał pod ręką jakiegoś zakichanego ekologa bredzącego o ociepleniu klimatu (jest czerwiec!) - to mógłbym stracić panowanie nad sobą :)) Za miastem skręcam jednak na południe i do Druskiennik lecę w granicach 30km/h. Przed samym miastem przejeżdżam bardzo szeroki Niemen i wjeżdżam do centrum. Same Druskienniki jednak mnie rozczarowały, spodziewałem się czegoś ciekawszego, np. taki Nałęczów zrobił na mnie lepsze wrażenie, tutaj jak na uzdrowisko miasto jest wielkie, a jak na wielkie miasto - nie za wiele atrakcji.

Po odpoczynku w parku wyjeżdżam na trasę w stronę Merecza, droga szeroka, z poboczem, ruch niewielki i na całe szczęście w lesie - a to bardzo pomaga w walce z wiatrem. W międzyczasie zrobiła się piękna pogoda, po porannym chłodzie i deszczu na drodze do Lejpunów nie ma już śladu. Następne kilometry - to piękne lasy, choć po paru godzinach robi się to już nieco monotonne. Po ok. 100km robię zakupy (ceny porównywalne jak w Polsce), na postój staję po ok. 120km po zjeździe z drogi A4 na szutrówkę do Lieponys (na mojej mapie była zaznaczona jako droga drugorzędna). Tym razem szutrowy odcinek okazał się dużo dłuższy - aż jakieś 20km do Żeronys, ale droga przyzwoitej jakości, bardzo malownicza, duże wrażenie zrobiło na mnie kilka bardzo rozległych polan w środku lasu - przestrzenie niemal jak w Skandynawii! Jest też kilka ostrych ścianek, asfalt wraca dopiero kilka km przed Rudziszkami. Za miastem jeszcze jeden krótki postój, po czym ostra walka z wiatrem na drodze do Troków. Zamek na wyspie robi duże wrażenie wspaniałym ulokowaniem, na jeziorze wieje tak mocno, że są już całkiem spore fale, a na mostach trzeba uważać, żeby czapki z głowy nie zerwało. W Trokach zapomniałem nabrać wodę, później na drodze do Wilna nieźle się jej naszukałem, bo generalnie na Litwie jest dużo mniejsza gęstość zaludnienia niż w Polsce; ale przynajmniej wiatr na tej trasie miałem dobry, bo wieje bardziej z północnego zachodu. jechałem tak aż do Lentvaris, gdzie zjechałem spory kawałek z drogi do miasta, nabrałem wody i rozbiłem się na ładnej łące, gdzie w ogóle nie było komarów.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 184.40 km AVS: 21.11 km/h ALT: 459 m MAX: 42.90 km/h Temp:21.0 'C
Czwartek, 3 czerwca 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Litwa

II dzień - Rosocha - Mikołajki - Ełk - Augustów - Giby - Berżniki

Rano po deszczowej nocy na szczęście pogoda jest OK, szybko ruszam więc na trasę, niestety okazuje się że mam flaka z tyłu, najpierw dopompowuję oponę (przebicie jest niewielkie), ale po paru kilometrach zatrzymuję się i łatam zarówno dętkę jak i oponę (miała sporą dziurę, przez którą nastąpiło przebicie). Pierwsze kilometry bardzo przyjemne, piękne słońce, mazurskie krajobrazy, dużo lasów z wspaniałym porannym powietrzem, pojawia się też trochę małych górek. Z lasów wylatuję pod samymi Mikołajkami, w miasteczku spory kawałek kostki, przy wyjeździe podjeździk. Kawałek dalej zastanawiam się nad wyborem dalszej trasy - czy jechać przez Olecko i Suwałki, czy też "dołem" przez Ełk. Ze względu na wiatr (północny) i fakt, że na drodze do Ełku jest dużo mniejszy ruch niż się spodziewałem (dziś jest Boże Ciało) wybieram wariant południowy. I była to dobra decyzja bo trasa okazała się bardzo przyjemną, z długimi leśnymi odcinkami, sporo nad jeziorami, ładne miasteczka. W samym Ełku trafiłem akurat na duże nabożeństwo i procesję, całe centrum było zamknięte, zrobiłem więc sobie objazd zjeżdżając na przyjemny deptak nad samym jeziorem Ełckim. W międzyczasie zrobiło się bardzo gorąco, ponad 30 stopni, z ulgą staję na postój. Gdy ruszam dalej od razu widać, że burza jest tylko kwestią czasu, powietrze bardzo parne, na horyzoncie są już ciemne chmury, przed Kalinowem dopada mnie gwałtowny deszcz, trochę zmokłem zanim zdążyłem się przebrać. Ulewny deszcz potrwał może jakieś 15-20 minut, ale później dalej lekko popadywało, tak więc właściwie niemal do Augustowa jechałem na mokro, jedynym plusem było to że przestało wiać.

Droga z Augustowa do Gib - to właściwie cały czas lasy, gdyby nie popadujący co chwilę deszcz (też dużo chłodniej 17-18'C) byłoby bardzo przyjemnie, ale i tak nie jechało się źle, choć po ponad 30km takiej trasy zaczynało już być nudno. W Gibach skręcam na boczną drogę i jadę pagórkowatą drogą w stronę Berżników rozglądając się za miejscem na nocleg, trafiło się dopiero po paru km, w lasku, niestety z masą komarów, czerwiec to już niestety nie marzec i skrzydlatych kolegów, szczególnie w okolicach jezior - są całe masy.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 182.30 km AVS: 22.60 km/h ALT: 572 m MAX: 44.40 km/h Temp:24.0 'C
Środa, 2 czerwca 2010Kategoria >100km, >200km, Treking, Wypad
Litwa

I dzień - Warszawa - Nieporęt - Pułtusk - Maków Maz. - Jednorożec - Myszyniec - Spychowo - Rosocha

Na okres Bożego Ciała postanowiłem się wybrać na wyjazd na Litwę, rozważałem też Ukrainę - ale zdecydowały lepsze prognozy pogody dla rejonów północnych, na południu zapowiadano poważne ulewy. Ruszam w środę bezpośrednio z Warszawy, trasą na Nieporęt i Pułtusk. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, jedzie się dość szybko, pogoda dobra, do Pułtuska docieram bez problemów. Krótka wizyta na rynku, postój pod zamkiem - i ruszam dalej. Kawałek za miastem opuszczam ruchliwą drogę 61, skręcając na pustą trasę na Maków. Krajobrazy typowo mazowieckie - głównie łąki i pola, w samym Makowie przejeżdżam mostem nad Orzycem, któremu już niewiele brakuje do przelania się, widać i tych rejonów ulewne deszcze nie oszczędzały. Dalej wjeżdżam na boczną drogę do Krasnosielca - zupełnie przyzwoitej jakości, głównie w lesie, robię sobie długi postój, jest cieplutko (22-25'C), więc aż nie chce się wstawać i jechać dalej. Za Krasnosielcem kieruję się na Jednorożec i Myszyniec, wszystko bocznymi drogami z minimalnym ruchem. Jedzie się sprawnie, choć już nie tak szybko jak na początku, powoli wiatr zaczyna się dawać we znaki, do Myszyńca docieram już trochę podmęczony, robię zakupy w sklepie i kawałek za miastem znów odpoczywam. Krajobrazy coraz ciekawsze - wreszcie jest trochę jezior, coraz więcej lasów, kończy się nuda Mazowsza, parę kilometrów za Myszyńcem zaczyna się województwo warmińsko-mazurskie. Szkoda tylko, że wiatr coraz mocniej wieje z północy, tak więc odcinek do Spychowa dość męczący, ale widoki rekompensują takie niedogodności. Za Kiełbonkami skręcam na Ruciane (po drodze miejscowość Zgon :) a następnie odbijam do Krutynia, w miejscowości Rosocha pierwszy raz przejeżdżam nad piękną Krutynią, słynną z pięknych spływów kajakowych. W rzece nabieram wody na nocleg i kawałek dalej rozbijam się na noc na polu pod laskiem. Gdy rozmawiałem przez telefon z rodzicami w Warszawie - okazało się że mają tam wielką burzę, minęło parę godzin - i dotarła również nad Mazury, przez sporą część nocy intensywnie padało.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 209.80 km AVS: 22.60 km/h ALT: 337 m MAX: 42.50 km/h Temp:23.0 'C
Piątek, 28 maja 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
ŚCIANA WSCHODNIA

Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Parczew - Włodawa - Sobibór - Chełm

Na kolejny wypad wybrałem się wspólnie z Rafałem z Łukowa, umówiliśmy się na spotkanie w jego mieście, przez które mam przejeżdżać. Ruszam o 4 rano, pogoda taka sobie - sporo chmur i 12'C. Ale wiatr korzystny, ruch o tej godzinie zerowy, więc jedzie się szybko, szczególnie po odbiciu na wschód za Górą Kalwarią. Trasa dość nudna, jedynie w rejonie Stoczka trochę malutkich górek. Od Stoczka zaczęła się też naprawdę szybka jazda, na 30km do Łukowa średnia koło 30km/h. Tam spotykam się z Rafałem i zatrzymuję na pierwszy postój. Dalej już wspólnie kierujemy się na Radzyń, droga też nie za ciekawa, ale dobrej jakości. Przyjemniej robi się dopiero za Radzyniem, gdy skręcamy na boczniejszą trasę do Parczewa. Nie brakuje pięknych szpalerów drzew, jest nawet mała górka z której mamy szerszą perspektywę na okolicę.

Sam Parczew mijamy bokiem, wiatr cały czas sprzyja, więc jedzie się bardzo sprawnie. Pociągnęliśmy jeszcze kilkanaście km do do Kodeńca, gdzie robimy kolejny popas. Analizując trasę i czas postanawiamy zmienić nieco trasę i z Włodawy do Chełma pojechać nad samą granicą, nie krótszą główną drogą, w międzyczasie okazało się, że o tej godzinie nie ma sensownego pociągu z Chełma do Łukowa, czego niestety przed wyjazdem nie sprawdziliśmy; Rafał więc będzie musiał pokonać odcinek z Dęblina do Łukowa rowerem, większością w nocy.

Odcinek do Włodawy niebrzydki, tereny coraz mniej zamieszkałe, sporo lasów, ale też i sporo dziurawych dróg. Po samej Włodawie zrobiliśmy krótką rundkę, miasteczko prezentuje się całkiem sympatycznie. Za Włodawą zaczynają się ładne tereny wokół jeziora Białego, całkiem nieźle zagospodarowane turystycznie, zjeżdżamy nawet na chwilę nad samą taflę jeziora. Kawałek dalej skręcamy na Sobibór i przez dobrych parę km jedziemy boczną drogą przez piękne sosnowe lasy. A warto dodać, że przed Włodawą wyszło wreszcie słońce, w taką pogodę aż chce się jechać, długi dystans w nogach wtedy wcale nie przeszkadza! Sam Sobibór robi na nas oczywiście bardzo przygnębiające wrażenie, w czasie wojny był tu niemiecki obóz zagłady, w którym wymordowano ponad 250 tysięcy ludzi. Takie liczby po prostu powalają na kolana, pokazują czym naprawdę była wojna, kim naprawdę byli Niemcy i jakie mamy szczęście, że urodziliśmy się te 70-80 lat później. A wrażenie dodatkowo potęguje niesamowity kontrast pomiędzy urodą tego miejsca (przepiękne lasy, zupełnie puściutko) - a tym co miało tu miejsce.

Za Sobiborem kończy się asfalt i parę km pod granicę musimy się przebijać szutrówką, na szczęście dość przyzwoitą. Następnie kontynuujemy jazdę wzdłuż granicy, szkoda tylko, że Bugu nie widać. Nawierzchnia w kratkę - są odcinki idealne, są mocno dziurawe. Odpoczywamy w Woli Uhruskiej, tam orientujemy się, że wcale tak dużo czasu nie mamy, trochę za długo oglądaliśmy Sobibór. Ostatni odcinek jedziemy więc w miarę szybko, bez postojów, w większości bocznymi drogami, w pięknej słonecznej pogodzie. Do Chełma wjeżdżamy od północnego wschodu, okazało się że mamy jeszcze parę minut, więc zrobiliśmy krótką rundkę po centrum, z efektownym ostrym podjazdem po kostce na malowniczy chełmski rynek. Dużym zaskoczeniem był też dworzec PKP w Chełmie - takiego nie powstydziłoby się żadne miasto w Niemczech, dość mocno kontrastuje z typową infrastrukturą PKP. Podróż pociągiem urozmaicona, w Lublinie żegnam się z Rafałem, do Warszawy jadę TLK, w przedziale toczy się zażarta debata pomiędzy ateistą i zwolennikiem Radia Maryja :))
Dzięki Rafałowi za bardzo fajną wycieczkę, mimo że to był dla niego dopiero początek sezonu (w tym roku zdawał maturę, więc nie było za wiele czasu na rower) - na tak długiej trasie dawał sobie doskonale radę.

Parę fotek z trasy

Dane wycieczki: DST: 308.80 km AVS: 25.99 km/h ALT: 1094 m MAX: 46.30 km/h Temp:19.0 'C
Sobota, 22 maja 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
LWÓW

Warszawa - Góra Kalwaria - Garwolin - Ryki - Nałęczów - Bychawa - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Tomaszów Lubelski - Hrebenne - [UA] - Zółkiew - Lwów - Horodok - Szegini - [PL] - Przemyśl

W maju pogodę mamy tragiczną, więc postanowiłem wykorzystać jedno z nielicznych okienek pogodowych na bardzo długą szosową trasę, która już od pewnego czasu chodziła mi po głowie.
Ruszam o 19, początek szybki, z wiatrem. W Górze Kalwarii jak zwykle korek, odkąd jakiś mózg wybudował rondo na skrzyżowaniu z bardzo ruchliwą drogą z Grójca - całe miasto stoi w korku, podobnie jest i w Konstancinie. Kawałek za Górą przekraczam Wisłę - rzeka rozlana szeroko, woda podchodzi już pod wały, do przelania brakuje ok. pół metra. Przez problemy z powodzią nie mogłem jechać nadwiślańską drogą przez Dęblin, Puławy i Kazimierz - bo wały w kilku miejscach puściły i droga 801 w kilku miejscach była nieprzejezdna; zamiast tego musiałem pojechać szosą lubelską. Jadę więc do Pilawy, tam łapie mnie zmierzch. Szosa lubelska, mimo że ruchliwa - na rower bardzo wygodna, cały czas jest szerokie, ponad dwumetrowe pobocze, z którego samochody w ogóle nie korzystają, obwodnica Garwolina to parę km jazdy po szosie ekspresowej. Jedzie się sprawnie, aczkolwiek bardzo nudno, kilka zakrętów, kilka króciutkich podjazdów - tyle tu ciekawego; po drodze mijała mnie duża kolumna wojska przewożąca na jakiś ogromnych ciężarówkach sprzęt (prawdopodobnie do walki z powodzią).

Na pierwszy postój staję pod kościołem w Rykach, potem jeszcze ok. 40km szosą lubelską i zjeżdżam na boczną drogę do Nałęczowa. Od razu zaczynają się ostrzejsze górki, a ruchu nie ma praktycznie żadnego. W samym Nałęczowie park zdrojowy był o dziwo otwarty, oprócz mnie nie było żywej duszy, na brzegu urzędowały sobie natomiast dwa piękne łabędzie. Po krótkim postoju ruszam dalej, pagórkowatą trasą przez Bełżyce, przed Bychawą już powoli zaczyna świtać, tam też odpoczywam po już prawie 200km w nogach. Za Bychawą jeszcze górki, dalej do Szczebrzeszyna i Zwierzyńca już płasko. Od Zwierzyńca zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy, wybrałem wariant przez Krasnobród, nie Józefów - co było bardzo dobrym pomysłem - piękna dolina Wieprza, malowniczo meandrującego przy drodze (wszędzie ogłoszenia o spływach kajakowych), sporo lasów, w Krasnobrodzie stawy i kąpieliska.

Za Krasnobrodem wjeżdża się wyżej, na ponad 300m, większość w lesie, droga niespecjalnej jakości. Dopiero w Tomaszowie wraca doskonała szosa, na granicę do Hrebennego jedzie się bardzo przyjemnie, lekkie pagóreczki i sporo lasów, piękna słoneczna pogoda. Zatrzymuję się też w Bełżcu - gdzie w czasie wojny był obóz zagłady, niemieckie zwierzęta zamordowały tu przeszło pół miliona ludzi, ogromne pole kamieni otaczające ostatnią drogę ofiar robi porażające wrażenie.

W Hrebennem przekraczam granicę ukraińską, to już nie unijna pseudo-granica, tutaj trzeba swoje odczekać - i tak dobrze, że nie było problemów z przejazdem rowerem (jest tu tylko przejście samochodowe, nie piesze), wypisali mi tylko talon na rower. Za granicą jest jeszcze kawałek dobrego asfaltu, typowa pokazówka, ale już od Rawy Ruskiej zaczyna się kiepściutka, bardzo dziurawa droga. Wyraźniej biedniej niż w Polsce, co widać po mijanych domach i samochodach na ulicach. Do tego trasa do Lwowa potwornie nudna, tylko połacie łąk i brzydkie liściaste lasy, jedynym ciekawszym momentem była wizyta w ładnej Żółkwi, biorącej swą nazwę od założyciela - słynnego hetmana Stanisława Żółkiewskiego, zwycięzcy spod Kłuszyna, zdobywcy samej Moskwy; wzoru cnót prawdziwego rycerza, podczas panicznego odwrotu spod Cecory, spowodowanego buntem części wojska 73-letni hetman odmówił ucieczki (mimo, że miał taką możliwość) walczył do końca wraz z wiernymi żołnierzami i bohatersko poległ z bronią w ręku. Ale w Żółkwi pomnika hetmana nie widziałem, może dlatego, że w walkach z Kozakami był dużo skuteczniejszy niż ci co się później z Chmielnickim (ten ma pomnik chyba w każdym mieście na Ukrainie :) mierzyli.

Z Żółkwi do Lwowa nieprzyjemny kawałek, robi się spory ruch, droga mocno dziurawa, dochodzi też sporo górek. W samym Lwowie - po prostu masakra, dużo fatalnie brukowanych ulic, po których na rowerze (szczególnie szosowym) po prostu nie sposób jechać, trzeba lawirować chodnikami. Uznałem więc, że nie ma sensu tłuczenie się po mieście (które już i tak zwiedzałem wcześniej), dojechałem tylko do centrum, pod piękny park koło teatru, zapchany ludźmi po uszy. Wyjazd z miasta na Szegini jeszcze gorszy, długi podjazd po tej fatalnej kostce, był to jedyny moment, gdy musiałem jechać na mniejszej tarczy.

Za miastem wreszcie zaczęła się przyjemniejsza jazda, przede wszystkim wyraźniejszy wiatr w plecy (z którym musiałem się zmagać jadąc do Lwowa), niestety coraz mocniej daje się we znaki kolano, ustawienia siodełka nie do końca wyeliminowały problem, prawdopodobnie była to wina bardzo już rozwalonego buta, który nie trzymał stopy w płaszczyźnie poziomej. W Horodoku odpoczywam, za miastem bardzo przyjemny odcinek do Sudowej Wiszni (i szosy lepsze i przede wszystkim widoki ładniejsze od tych na drodze Hrebenne - Lwów). Niestety od Lwowa siedziała mi na plecach ciemna chmura i parę km za Sudową dorwała mnie porządna ulewa. Przeczekałem deszcz, ale przez burzę dalsza jazda zrobiła się dużo trudniejsza - śliskie drogi, zimniej o 10'C (jakieś 12-13'C) i co najgorsze - wiatr zmienił się dokładnie o 180 stopni!

Dalsza jazda do granicy to już takie zamulanie, byleby dojechać, drogi znowu bardzo marne, sporo góreczek, z 15km w deszczu, z ulgą dojeżdżam do Medyki, gdzie przejściem pieszym wracam do Polski. Odcinek do Przemyśla - wreszcie normalna droga, kto pomstuje na jakość polskich szos - powinien zrobić sobie wycieczkę na Ukrainę, od razu mu przejdzie :)). W Przemyślu miałem nocować i wracać o 5.20 pociągiem, ale że w schronisku był komplet pojechałem nocnym PKS (w przeciwieństwie do nocnego PKP nie trzeba bać się kradzieży), kierowcy rower w ogóle nie przeszkadzał.

Wyjazd udany (cel zrealizowany), aczkolwiek trochę zepsuty przez burzę w końcówce i problemy z kolanem, które pod koniec trasy dawała się już mocno we znaki, a wiatr w sumie więcej przeszkadzał niż pomagał. Błędem była jednak jazda po Ukrainie, na tak długich dystansach jazda po kiepściutkich drogach nie ma sensu, człowiek jest już wystarczająco zmęczony, by sobie nie dokładać więcej problemów. Lwów - fajny jako cel, ale na rower to najtragiczniejsze miasto w jakim byłem, łudziłem się, że może od czasu mojej ostatniej wizyty (z 10 lat temu) coś się zmieniło - ale jeśli się zmieniło to raczej na gorsze, cała Ukraina po prostu stoi w miejscu, smutno patrzeć jak kraj z takim potencjałem (ogromne czarnoziemy, sporo przemysłu) schodzi do poziomu trzeciego świata; nie będzie wielką niespodzianką jak im odbiorą prawo organizacji Euro 2012.

Parę zdjęć z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 491.10 km AVS: 24.53 km/h ALT: 2666 m MAX: 52.10 km/h Temp:18.0 'C
Czwartek, 13 maja 2010Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Czosnów - Modlin - Jabłonna - Warszawa

Wspólny wypad z Andrzejem (Atlochowskim z forum) do Modlina. Miło było się poznać, dzięki za wiele przydatnych wyprawowych informacji!
Dane wycieczki: DST: 103.00 km AVS: 24.14 km/h ALT: 372 m MAX: 53.90 km/h Temp:21.0 'C
Piątek, 7 maja 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Pradziad

V dzień - Międzylesie - Autostrada Sudecka - Zieleniec - Duszniki-Zdrój - Przeł. Lisia (790m) - Radków - Nowa Ruda - Przeł. Jugowska (805m)- Dzierżoniów - Łagiewniki - Wrocław

Dzisiejszego dnia ruszam bardzo wcześnie, już o 6.30 jestem mna trasie, żegnamy się z Marcinem dziękując sobie za wspólną trasę (Marcin miał więcej wolnego, ja chciałem dociągnąć do Wrocławia w jeden dzień, alternatywą był powrót dzień później nocnym pociągiem z Jeleniej Góry, z którego musiałbym pójść prosto do pracy). Pierwsze kilometry z pięknymi widokami na Kotlinę Kłodzką i górskie masywy po jej drugiej stronie, oświetlone wschodzącym słońcem, wreszcie nie ma żadnych problemów z pogodą! Słynna Autostrada Sudecka robi wrażenie pięknymi widokami, niestety mocno rozczarowuje kiepściutką nawierzchnią, odcinki bez dziur należą tu do rzadkości. Na początku jest długi podjazd na ponad 700m (w tym bardzo ostra ściana do Gniewoszowa, ponad kilometr z nachyleniem po 10-12%). Później zaczyna się jazda góra-dół, głównie w lesie, to tutaj nawierzchnia mocno daje się we znaki. Większy podjazd zaliczam na przełęcz Spaloną, tam znowu wyjeżdża się z lasu, pojawiają się szerokie widoki (Marcin dotarł tutaj wraz z siostrą w środku zimy!).

Z przełęczy dziurawy zjazd do Mostowic, od tego miejsca jest już nowiutka elegancka droga do Zieleńca, prawie cały czas w górę. Zieleniec to taki polski mini-kurort narciarski z dużą ilością wyciągów, samo miasto (poza malowniczym położeniem) nie robi raczej wrażenia. Za miasteczkiem jeszcze kilka ostrych ścianek, po czym piękny, ostry zjazd na przełęcz Polskie Wrota. Stąd kontynuuję zjazd od Dusznik-Zdroju, skąd ruszam w Góry Stołowe, podjazdem przez Łężyce kieruję się na przełęcz Lisią, po drodze staję na pierwszy dzisiaj odpoczynek. Jazda tym wariantem na przełęcz była błędem, podobno miały być ciekawe widoki, ale jakieś genialne nie były, a przeszkadzała dziurawa droga, lepiej było pojechać przez Kudowę drogą Stu Zakrętów. Ale od przełęczy Lisiej zaczyna się piękny kawałek przez Park Narodowy Gór Stołowych, które robią duże wrażenie niezwykłymi formacjami skalnymi, droga Stu Zakrętów bardzo malowniczo mija wiele z nich, z trasy wspaniale prezentuje się słynny Szczeliniec Wielki. Kawałek za Szczelińcem zaczyna się długi i przyjemny zjazd do Radkowa, stąd już raczej płaską drogą jadę do Nowej Rudy, która robi wrażenie swoim położeniem - elegancko wpasowana w wąską kotlinkę

Kawałek dalej rozpoczyna się podjazd na przełęcz Jugowską w Górach Sowich, początek dość ostry, później tak 4-6%. W środkowej części podjazdu sporo ładnych widoków, później wjeżdża się w las, niestety nawierzchnia znowu bardzo marna. Na samej przełęczy rozmaitych tablic było kilkanaście, ale tej z nazwą i wysokością przełęczy oczywiście zabrakło, jak na większości polskich gór :). Zjazd równie kiepski jak i podjazd, cały czas trzęsło. W Dzierżoniowie robię drugi postój w parku, przeliczając czas i dystans orientuję się że są spore szanse na wyrobienie się na pociąg do Wrocławia, ale trzeba ostro jechać. Tak więc ostatni kawałek zasuwam bez żadnych postojów, wiatr raczej boczny, chwilami pomaga, chwilami przeszkadza. Drogi bardzo ruchliwe, z masą tirów, bez pobocza, tak więc to typowa jazda na dojechanie, bez większej przyjemności, z ulgą dojeżdżam do Wrocławia. Dworzec rozkopany, jadąc w kierunku dworca tymczasowego przejeżdżam tunel z prędkością 5-10km/h, co od razu wykorzystuje nasza bardzo dzielna policja, która bezwzględnie umie walczyć z tak strasznymi bandytami jak ja i inni rowerzyści.

Wyjazd mimo rozmaitych perturbacji pogodowych udany - udało się zobaczyć ładny kawałek Czech i Polski, w którym dotąd jeszcze nie byłem, szczególnie rejon Kotliny Kłodzkiej jest wart polecenia. Duże słowa uznania dla Marcina, który mimo jazdy na rowerze poziomym, wyraźnie wolniejszym od pionowego w górach - na tak trudnej trasie dawał sobie bardzo przyzwoicie radę, nie narzekał, nie wycofał się jak drugi Michał, mimo że jemu z naszej trójki na podjazdach było zdecydowanie najciężej.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 191.20 km AVS: 20.90 km/h ALT: 2121 m MAX: 63.40 km/h Temp:17.0 'C
Czwartek, 6 maja 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Pradziad

IV dzień - Horni Zivotice - Bruntal - Karlova Studanka - Pradziad (1492m) - Rymarov - Sumperk - Cervena Voda - [PL] - Międzylesie

Padało przez większą część nocy, pada też rano gdy zwijamy obozowisko. Długo zastanawiamy się nad dalszą trasą, w końcu postanawiamy się rozdzielić - ja jadę zgodnie z planem na Pradziada, natomiast Marcin i Michał ruszają krótszą trasą do Sumperka, gdzie umawiamy się na spotkanie, w tych warunkach pogodowych nie było sensu by mordowali się na tak trudnej górze, zeszedł by nam na to cały dzień. Pierwsze 10-15km jadę pagórkowatą trasą w porządnym deszczu, później na szczęście przechodzi, choć dalej jest dużo wilgoci w powietrzu. Za Bruntalem skręcam na boczną drogę i zaczynam się wspinać w stronę Karlovej Studenki, gdzie zaczyna się właściwy podjazd pod Pradziada. W drugiej części (gdzie jest już trochę ostrzej) nawierzchnia jest dość kiepska, za to zupełnie puściutko, a trasa głównie w lesie. W Studance na skrzyżowaniu z główną drogą robię krótki postój przed wymagającym podjazdem. Jadę z bagażem, uznałem że nie ma sensu długie przepakowywanie bagażu i szukanie miejsca na jego zostawienie. Podjazd od razu na starcie wita solidnym nachyleniem w granicach 8% - i tak naprawdę tak jest niemal cały czas, kawałków lżejszych i cięższych jest bardzo niewiele. Przewyższenia jest ponad 600m, więc można powiedzieć że jest to podjazd bardzo wymagający, szczególnie w tych warunkach. Jest zimno, drogą spływają całe potoki wody, jest sporo rozmokłego żwiru (pozostałość po zimie), widoczność bardzo ograniczona. Na dużym parkingu na 1300m widać już zaledwie na 10-20m, wiatr jest coraz silniejszy, bo powoli wyjeżdżam nad granice lasu. Z parkingu trochę łatwiejszy kawałek długim trawersem, po czym podjazd na samą kopułkę szczytową, na której wiatr po prostu urywa głowę, zimno jak cholera (8'C) a nie widać już niemal nic, o tym że na szczycie Pradziada jest ogromna, ponad 150-metrowa wieża telewizyjna dowiedziałem się tylko ze zdjęć na dole :)

Zjazd w tych warunkach oczywiście bardzo nieprzyjemny, ubłociłem się solidnie, z ulgą docieram do Studanki i zjeżdżam już mniej nachyloną drogą bez resztek żwiru w stronę Rymarova. Zupełnie nieoczekiwanie bardzo szybko zmienia się pogoda, w momencie gdy byłem już psychicznie przygotowany na cały dzień dziadostwa - temperatura bardzo szybko rośnie do 17-18'C, drogi błyskawicznie robią się suchutkie, zaczyna nawet przebłyskiwać słońce. Przebieram się z przyjemnością w strój kolarski i szybko jadę w stronę Sumperka, gdzie jak przypuszczałem Marcin i Michał będą na mnie sporo czekać. Za Rymarovem czeka mnie jeszcze kolejny podjazd na prawie 900m, na którego szczycie nieoczekiwanie spotykam chłopaków, jadących jak się okazało bardzo spokojnym tempem i ze sporymi popasami. Po dłuższym odpoczynku ruszamy w stronę Sumperka na chyba najładniejszy zjazd tej wyprawy, zasuwało się przez dobrych kilkanaście kilometrów, na zjazdach widać zalety rowery poziomego, który ma znacznie mniejsze opory powietrza, co jest kluczowe przy dużych prędkościach; niestety szybkim zjazdem nigdy się nie nadrobi dużych strat na podjeździe. W ogóle cały kawałek do Sumperka jedzie się nam bardzo sprawnie, jest lekko w dół, wiatr też generalnie pomaga, a słoneczna pogoda powoduje, że aż chce się jechać!

Z Sumperka kierujemy się "11" w stronę polskiej granicy - bardzo przyjemny kawałek, szczególnie w drugiej części, po dłuższym podjeździe na przełęcz ok. 500m za Businem. W Cervenej Vodzie wybieramy krótki skrót przez Borzikowice, z krótkim podjazdem na ponad 600m, z którego zjeżdżamy na Przełęcz Międzyleską stanowiącą granicę polsko-czeską. Do Międzylesia szybki zjazd, samo miasteczko bardzo sympatyczne, w centrum równo wybrukowana kostka, ładny zamek i kilka zabytkowych kościołów, wygląda bardziej na miasteczko czeskie niż polskie, niewiele u nas takich miejsc. Widać, że byłe tereny poniemieckie pod względem architektury prezentują się wyraźnie lepiej niż miasta w centralnej Polsce. W Międzylesiu Michał postanawia wrócić pociągiem do Katowic, dało o sobie znać zmęczenie spowodowane brakami kondycyjnymi (to dopiero drugi wyjazd Michała w tym roku po wspólnym Terespolu). My z Marcinem wyjeżdżamy kawałek za miasto i rozbijamy się na dużej łące w pobliżu linii kolejowej.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 152.00 km AVS: 20.09 km/h ALT: 2275 m MAX: 58.90 km/h Temp:15.0 'C
Środa, 5 maja 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Pradziad

III dzień - Katowice - Rybnik - Racibórz - [CZ] - Opava - Velke Heralitice - Horni Zivotice

Prawie całą noc padało, pada jeszcze rano gdy szykujemy się do wyjazdu, ale mamy dużego farta - bo gdy ruszamy jest już OK, choć oczywiście jezdnie mokre. Z Katowic wyjeżdżamy bardzo ruchliwą główna drogą na Mikołów, następnie do Rybnika odbijamy na Orzesze, generalnie rzecz biorąc (poza kilkoma wyjątkami) jazda przez GOP jest okropna, miasta ciągną się tu kilometrami, niemal cały czas jedziemy terenem zabudowanym i to zabudowanym dość brzydko. W Rybniku szukamy sklepu rowerowego (w jego lokalizacji pomógł mi Damian Karwot) bo postanawiam wymienić tylną przerzutkę, z którą są coraz większe problemy i biegi przerzucają się zdecydowanie za ciężko (blokuje się wózek względem korpusu przerzutki). Zeszło się na to w sumie ponad godzinę, z Rybnika wyjeżdżamy w stronę Raciborza, niedaleko tego miasta wyprzedza mnie samochód po czym natychmiast zaczyna gwałtownie hamować, bardzo niewiele brakowało do groźnego wypadku, hamowałem tak ostro, że aż mi trochę linka popuściła na śrubie, niestety na głupotę kierowców nie ma rady.

Za Raciborzem całkowita zmiana krajobrazu - wreszcie kończy się brzydki, przemysłowy Śląsk, a zaczyna przyjemna jazda łagodnymi wzgórzami z kwitnącym na żółto rzepakiem. Po kilku km przekraczamy czeską granice, od razu widać różnicę pomiędzy tymi krajami, w Czechach są lepsze drogi i sporo ładniejsze wioseczki niż u nas. Duże wrażenie zrobiła na nas Opava, gdzie w centrum nie brakuje wielu ładnych budynków, z którymi spokojnie może konkurować z wieloma zachodnimi miastami tej wielkości. Także drogi rowerowe wytyczone z sensem - jako pasy głównej jezdni, nie osobne ścieżki. Za Opavą powoli zaczynamy się wspinać, jedziemy dość drętwo, powoli robi się coraz później i staje się jasne, że dojechanie pod Pradziada robi się nierealne, za dużo czasu straciliśmy na Śląsku (częste postoje, długa naprawa w Rybniku). Za Małymi Heralticami zaczyna się seria podjazdów doprowadzająca na wysokość ponad 500m. Czekając na małej przełączce na kolegów dostaję telefon od Michała, że zmęczeni dzisiejszym dniem postanowili się już rozbić, więc zawracam kawałek; dojeżdżamy jeszcze do Hornych Zivotic i nabieramy wodę, w międzyczasie zaczyna porządnie padać, więc na pierwszym lepszym polu szybko bierzemy się za rozstawianie namiotów, przyjemne to nie było, szczególnie że namiot Marcina ma osobną sypialnię i tropik, co przy padającym deszczu nie jest zaletą.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 131.70 km AVS: 21.18 km/h ALT: 1155 m MAX: 53.10 km/h Temp:10.0 'C
Wtorek, 4 maja 2010Kategoria >100km, Treking, Wypad
Pradziad

II dzień - Grabowice - Kije - Pińczów - Działoszyce - Miechów - Trzyciąż - Ojców - Bolechowice - Krzeszowice - [pociąg] - Katowice

Noc dość mokra, sporo padało, pogoda rano niespecjalna, na skraju deszczu. Górki już trochę mniejsze niż wczoraj, w Pińczowie zjeżdżamy nawet poniżej 200m do zielonej doliny Nidy. Marcin czuje trudy wczorajszego dnia, jeszcze nie ma przyzwyczajonych mięśni do roweru poziomego, przesiadka ze zwykłego roweru nie jest taka prosta. Odcinek do Miechowa w pierwszej części raczej płaski, parę km przed samym Miechowem zaliczamy ostrą ściankę. Dziś jest dość zimno, wiatr choć sprzyjający bardzo zimny, temperatura powietrza 11'C, muszę jechać w długich spodniach, później nawet w bluzie pod windstoperem. Odcinek do Wolbromia męczący - długie łagodne podjazdy, robi się bardziej górzysto - Jura coraz bliżej. Postanawiamy zmienić pierwotną trasę - i zamiast jechać do Katowic i przebijać się przez brzydkie śląskie miasta postanawiamy zwiedzić Ojcowski Park Narodowy, którego Marcin jeszcze nie widział. Dojazd górzysty, ale Marcinowi pod koniec dnia zaczęło się jechać wyraźnie lepiej i tempo mamy wyższe niż w pierwszej bardziej płaskiej części. Ojców robi duże wrażenie, jest tu co pooglądać, niewiele mamy tak pięknych miejsc w Polsce. Park Narodowy opuszczamy malowniczym brukowanym podjazdem, z pięknymi widokami na wapienne skały.

Końcówka do Krzeszowic - bardzo przyjemna, mimo drobnego deszczu jedzie się fajnie, zaliczamy piękny długi zjazd z Zelkowa, kawałek dalej wjeżdżamy na drogę 79, którą docieramy do Krzeszowic. Tu czekamy ponad godzinę na pociąg (wykorzystując czas na zakupy) - po czym tłuczemy się osobowym do Katowic. Tam wita nas już mocniejszy deszcz, więc szybko jedziemy do położonego niedaleko akademika, w którym nocujemy u Michała Pieczary, który od jutra dołącza się do naszego wyjazdu.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 148.10 km AVS: 20.91 km/h ALT: 1496 m MAX: 60.70 km/h Temp:11.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl