Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Łukiem Karpat
I dzień - Przemyśl - Kalwaria Pacławska - Arłamów - Krościenko
Na kolejny w tym roku krótki wyjazd wybrałem się z Marcinem i jego siostrą Gosią, trasą bardzo zbliżoną do mojego zeszłorocznego wyjazdu w Bieszczady.
Rano spotykamy się na dworcu Zachodnim, przyjechałem dość późno, licząc że bilet kupi się tak łatwo jako na Centralnym - a tu są zaledwie 3 kasy, wszystkie z dużymi kolejkami - więc pozostał zakup biletu w pociągu. Do Przemyśla docieramy przed 14, w mieście jeszcze zeszło się nam trochę czasu na wizytę w sklepie rowerowym (wymiana klocków w rowerze Gosi) oraz zakupy. Krótka wizyta na rynku i opuszczamy miasto drogą na Fredropol, szybko wjeżdżając w Pogórze Przemyskie. Przed Huwnikami pierwszy dłuższy podjazd następnie odbijamy w bok do Kalwarii Pacławskiej. Dojazd do sanktuarium nieoczekiwanie okazuje się piekielnie nachyloną ścianą (16%) - był to najostrzejszy kawałek na całej trasie (na której przecież gór nie brakowało!). W parku przed kościołem mamy zasłużony odpoczynek, miasteczko położone jest na szczycie wysokiego wzgórza, więc i widoki są stąd rozległe - patrząc w kierunku południowym widać że szybko psuje się pogoda. Wracamy do drogi na Arłamów, w lesie na podjeździe dopada nas gwałtowna ulewa, nie ma się gdzie schować - więc jedziemy, cały długi podjazd na niemal 600m zaliczając w ulewnym deszczu. Przestało lać dopiero przed szczytem, decydujemy się skręcić do samego hotelu, w którym fundujemy sobie smaczny żurek, przyjemnie rozgrzewający po mokrym podjeździe.
Dalsza droga - to głównie zjazdy bocznymi drogami w stronę Krościenka, już nie pada - ale drogi mokre, widoki piękne, bo na okolicznych stokach unosi się wiele mgły. Po zaliczeniu zjazdu do drogi wojewódzkiej na Krościenko długo czekam na Marcina i Gosię, po paru minutach dochodzę do wniosku że musiało się coś stać i zawracam. Podjeżdżając z powrotem pod górę miałem cały czas przed oczami wizję jakiejś bardzo groźnej wywrotki, bo zjazd był szybki, śliski i mocno dziurawy. Na szczęście okazuje się że to tylko zwykła dętka, na tych dziurach to nawet zrozumiałe - bo Gosia jedzie na rowerze szosowym z wąskimi kółkami. Ale na naprawę schodzi nam trochę czasu - i zaczyna się już ściemniać, szybko nabieramy więc wodę na nocleg i już nocą rozbijamy się w niespecjalnym miejscu za Krościenkiem.
Zdjęcia z wyjazdu
I dzień - Przemyśl - Kalwaria Pacławska - Arłamów - Krościenko
Na kolejny w tym roku krótki wyjazd wybrałem się z Marcinem i jego siostrą Gosią, trasą bardzo zbliżoną do mojego zeszłorocznego wyjazdu w Bieszczady.
Rano spotykamy się na dworcu Zachodnim, przyjechałem dość późno, licząc że bilet kupi się tak łatwo jako na Centralnym - a tu są zaledwie 3 kasy, wszystkie z dużymi kolejkami - więc pozostał zakup biletu w pociągu. Do Przemyśla docieramy przed 14, w mieście jeszcze zeszło się nam trochę czasu na wizytę w sklepie rowerowym (wymiana klocków w rowerze Gosi) oraz zakupy. Krótka wizyta na rynku i opuszczamy miasto drogą na Fredropol, szybko wjeżdżając w Pogórze Przemyskie. Przed Huwnikami pierwszy dłuższy podjazd następnie odbijamy w bok do Kalwarii Pacławskiej. Dojazd do sanktuarium nieoczekiwanie okazuje się piekielnie nachyloną ścianą (16%) - był to najostrzejszy kawałek na całej trasie (na której przecież gór nie brakowało!). W parku przed kościołem mamy zasłużony odpoczynek, miasteczko położone jest na szczycie wysokiego wzgórza, więc i widoki są stąd rozległe - patrząc w kierunku południowym widać że szybko psuje się pogoda. Wracamy do drogi na Arłamów, w lesie na podjeździe dopada nas gwałtowna ulewa, nie ma się gdzie schować - więc jedziemy, cały długi podjazd na niemal 600m zaliczając w ulewnym deszczu. Przestało lać dopiero przed szczytem, decydujemy się skręcić do samego hotelu, w którym fundujemy sobie smaczny żurek, przyjemnie rozgrzewający po mokrym podjeździe.
Dalsza droga - to głównie zjazdy bocznymi drogami w stronę Krościenka, już nie pada - ale drogi mokre, widoki piękne, bo na okolicznych stokach unosi się wiele mgły. Po zaliczeniu zjazdu do drogi wojewódzkiej na Krościenko długo czekam na Marcina i Gosię, po paru minutach dochodzę do wniosku że musiało się coś stać i zawracam. Podjeżdżając z powrotem pod górę miałem cały czas przed oczami wizję jakiejś bardzo groźnej wywrotki, bo zjazd był szybki, śliski i mocno dziurawy. Na szczęście okazuje się że to tylko zwykła dętka, na tych dziurach to nawet zrozumiałe - bo Gosia jedzie na rowerze szosowym z wąskimi kółkami. Ale na naprawę schodzi nam trochę czasu - i zaczyna się już ściemniać, szybko nabieramy więc wodę na nocleg i już nocą rozbijamy się w niespecjalnym miejscu za Krościenkiem.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 83.20 km AVS: 20.13 km/h
ALT: 1246 m MAX: 66.10 km/h
Temp:20.0 'C
Ukraina
VIII dzień - Sumiac - Telgart - Poprad - Keżmarok - przeł. Żdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Wierch Poroniec (1110m) - Zakopane
Na samym starcie okazuje się, że Damian ma flaka, więc schodzi nam trochę na naprawę. Od razu na dzień dobry mamy podjazd do Telgartu, a kawałek za tym miasteczkiem, od skrętu na Rożnawę - bardzo ostra ściana 100-150m, po 10-12%. W sumie wjeżdżamy na jakieś 1050m, zjazd na drugą stronę już łatwiejszy, są ładne odcinki w skalnych wąwozach, do Popradu trzeba pokonać jeszcze jeden dłuższy podjazd, ze 200m; stąd do miasta jest już w dół. Sam Poprad położony bardzo malowniczo - u stóp Tatr, trochę dziwnie wygląda takie wielkie blokowisko, gdzie tło stanowią tatrzańskie dwutysięczniki. W mieście robimy postój w Lidlu i ruszamy dalej na Keżmarok, dość ruchliwą drogą, raczej lekko w dół. W Keżmaroku krótka rundka po pięknym centrum, na wyjeździe z miasta łapie nas dość mocny deszcz, który decydujemy się przeczekać. Po jakiś 20min jest już OK, więc kontynuujemy jazdę - ale wiemy że teraz trzeba już jechać bez względu na pogodę, by wyrobić się na pociąg w Zakopanem. A za Keżmarokiem zaczynają się porządne góry. Do Tatrzańskiej Polanki są to jeszcze lekkie pagórki, dalej już porządne góry - najpierw długi, 400m podjazd na przełęcz Żdziarską (połowa dość łatwa, połowa już ostrzejsza). W rejonie przełęczy ponownie załamuje się pogoda, na zjeździe już zaczyna padać, miałem to szczęście że jechałem w dół po suchej drodze, Damian musiał jechać już po mokrej nawierzchni. Do Łysej Polany jedziemy w deszczu, na granicy przestaje padać i długi podjazd na Wierch Poroniec możemy pokonać bez kurtek przeciwdeszczowych. Cały odcinek tej drogi (z Wierchu Poroniec do Zakopanego) ma już nowiutki asfalt (w zeszłym roku był do skrętu na Murzasichle) jedzie się więc elegancko, niemniej cały czas są to góry, bez kawałka po równym; wjazd od Łysej Polany do Zakopanego jest bardzo męczący, dużo trudniejszy niż od Nowego Targu czy Chochołowa. W samym Zakopanem spore remonty, kolejny raz dopada nas deszcz - ale na pociąg wyrabiamy się z dużym zapasem. Wracam linią InterRegio, bardzo korzystną cenową, jedzie z 1-1,5h dłużej niż ekspres, ale kosztuje zaledwie 49zł, nie 120zł; oby więcej takich połączeń!
Wyjazd bardzo intensywny, ale z pewnością udany. Na trasie najbardziej we znaki dawał się upał, jazda w temperaturach po 36-38'C jest bardzo męcząca, zadowolony jestem że na tegoroczną wyprawę na Krym jadę we wrześniu. Udało się zaliczyć ładny kawałek Ukrainy - to zobaczyłem potwierdziło mniej więcej mój obraz tego kraju - bardzo biedny, z fatalnymi drogami - raczej dla entuzjastów, potrzeba dużo samozaparcia by pokonywać tam dłuższe dystanse; zostaje coraz bardziej w tyle za resztą Europy, było to doskonale widać na granicy z Rumunią, czyli krajem także do niedawna uważanym za biedny, a który przez ostatnie lata dokonał wielkiego postępu. Na Węgrzech poza ładnym rejonem Tokaju niewiele godnego uwagi, był to raczej długi odcinek przerzutowy; Słowacja to oczywiście góry, z potężną Kralovą Holą na czele. Jak na 8 dni - widzieliśmy na pewno sporo, aż 5 krajów (rekordowo 3 jednego dnia :)), podróżowaliśmy po bardzo urozmaiconym terenie, jednym słowem - nie było czasu na nudę :))
Zdjęcia z wyprawy
VIII dzień - Sumiac - Telgart - Poprad - Keżmarok - przeł. Żdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Wierch Poroniec (1110m) - Zakopane
Na samym starcie okazuje się, że Damian ma flaka, więc schodzi nam trochę na naprawę. Od razu na dzień dobry mamy podjazd do Telgartu, a kawałek za tym miasteczkiem, od skrętu na Rożnawę - bardzo ostra ściana 100-150m, po 10-12%. W sumie wjeżdżamy na jakieś 1050m, zjazd na drugą stronę już łatwiejszy, są ładne odcinki w skalnych wąwozach, do Popradu trzeba pokonać jeszcze jeden dłuższy podjazd, ze 200m; stąd do miasta jest już w dół. Sam Poprad położony bardzo malowniczo - u stóp Tatr, trochę dziwnie wygląda takie wielkie blokowisko, gdzie tło stanowią tatrzańskie dwutysięczniki. W mieście robimy postój w Lidlu i ruszamy dalej na Keżmarok, dość ruchliwą drogą, raczej lekko w dół. W Keżmaroku krótka rundka po pięknym centrum, na wyjeździe z miasta łapie nas dość mocny deszcz, który decydujemy się przeczekać. Po jakiś 20min jest już OK, więc kontynuujemy jazdę - ale wiemy że teraz trzeba już jechać bez względu na pogodę, by wyrobić się na pociąg w Zakopanem. A za Keżmarokiem zaczynają się porządne góry. Do Tatrzańskiej Polanki są to jeszcze lekkie pagórki, dalej już porządne góry - najpierw długi, 400m podjazd na przełęcz Żdziarską (połowa dość łatwa, połowa już ostrzejsza). W rejonie przełęczy ponownie załamuje się pogoda, na zjeździe już zaczyna padać, miałem to szczęście że jechałem w dół po suchej drodze, Damian musiał jechać już po mokrej nawierzchni. Do Łysej Polany jedziemy w deszczu, na granicy przestaje padać i długi podjazd na Wierch Poroniec możemy pokonać bez kurtek przeciwdeszczowych. Cały odcinek tej drogi (z Wierchu Poroniec do Zakopanego) ma już nowiutki asfalt (w zeszłym roku był do skrętu na Murzasichle) jedzie się więc elegancko, niemniej cały czas są to góry, bez kawałka po równym; wjazd od Łysej Polany do Zakopanego jest bardzo męczący, dużo trudniejszy niż od Nowego Targu czy Chochołowa. W samym Zakopanem spore remonty, kolejny raz dopada nas deszcz - ale na pociąg wyrabiamy się z dużym zapasem. Wracam linią InterRegio, bardzo korzystną cenową, jedzie z 1-1,5h dłużej niż ekspres, ale kosztuje zaledwie 49zł, nie 120zł; oby więcej takich połączeń!
Wyjazd bardzo intensywny, ale z pewnością udany. Na trasie najbardziej we znaki dawał się upał, jazda w temperaturach po 36-38'C jest bardzo męcząca, zadowolony jestem że na tegoroczną wyprawę na Krym jadę we wrześniu. Udało się zaliczyć ładny kawałek Ukrainy - to zobaczyłem potwierdziło mniej więcej mój obraz tego kraju - bardzo biedny, z fatalnymi drogami - raczej dla entuzjastów, potrzeba dużo samozaparcia by pokonywać tam dłuższe dystanse; zostaje coraz bardziej w tyle za resztą Europy, było to doskonale widać na granicy z Rumunią, czyli krajem także do niedawna uważanym za biedny, a który przez ostatnie lata dokonał wielkiego postępu. Na Węgrzech poza ładnym rejonem Tokaju niewiele godnego uwagi, był to raczej długi odcinek przerzutowy; Słowacja to oczywiście góry, z potężną Kralovą Holą na czele. Jak na 8 dni - widzieliśmy na pewno sporo, aż 5 krajów (rekordowo 3 jednego dnia :)), podróżowaliśmy po bardzo urozmaiconym terenie, jednym słowem - nie było czasu na nudę :))
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 124.10 km AVS: 21.40 km/h
ALT: 1492 m MAX: 54.60 km/h
Temp:31.0 'C
Ukraina
VII dzień - Vadna - Putnok - [SK] - Tomala - Jelsava - Jeruca - Muran - Sedlo Javorinka (944m) - Sumiac - Kralova Hola (1946m) - Sumiac
Dziś wstajemy godzinę wcześniej niż zwykle, by uniknąć dużego upału w górach, już o 7 jesteśmy na trasie. Szybko dojeżdżamy na słowacką granicę i po kilkunastu km do miasteczka Tomala, gdzie Damian wypłaca z bankomatu euro i robi zakupy. Za miastem pierwszy znaczący podjazd, jakieś 100m w górę, z ładną końcową ścianką 10% w lesie. Później niemal tyle samo w dół - i kontynuujemy jazdę doliną w górę rzeki. Jeszcze jest dość płasko, ale widoki już typowo górskie - coraz więcej wysokich gór dookoła, widać co niedługo nas będzie czekać :)). Na drugi postój docieramy do Revucy, gdzie łapie nas dość ostra ulewa, ale dobrze się to ułożyło - bo trwała mniej więcej tyle czasu co nasz postój, a droga bardzo szybka wyschła, tak więc już przed Muraniem nie było śladu po deszczu. Za Muraniem koniec obijania się, zaczyna się długi podjazd na przełęcz Javorinka (944m), nieoczekiwanie bardzo wymagający, długie odcinki z nachyleniami 7-8%, na szczęście w większości w lesie, co trochę łagodzi upał. W rejonie szczytu łapie mnie krótki deszcz, więc decyduję się na zjazd do Sumiaca, by uniknąć jazdy po mokrej drodze, do Damiana wysyłam SMS z informacją gdzie będę czekał. Zjazd szybki, do samego Sumiaca tak jak to zapamiętałem z zeszłego roku bardzo ostra ścianka, już na dojeździe do wioski widać w całej okazałości potężny masyw Kralovej.
Po jakiś 20min dociera Damian, sporo odpoczywamy, pogoda taka sobie, na skraju deszczu, co jakiś czas z daleka też pogrzmiewa, co w przypadku Kralovej oznacza pewne ryzyko, bo jako najwyższego szczytu w okolicy bez wątpienia pioruny go nie oszczędzają. Większość bagażu zostawiamy w barze i na lekko ruszamy w górę. Tuż za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna długa szutrowa przeprawa. Podjazd bez wątpienia bardzo ciężki, poniżej 7% to chyba nie spada, a na bardzo długich kawałkach trzyma po 10% i więcej, do tego bardzo nierówny szuter z kamieniami utrudnia jazdę i wybija z rytmu. Z dużą ulgą docieram do początku asfaltu na wysokości 1450m, po krótkim postoju kontynuuję jazdę, pierwszy odcinek na asfalcie to duże dziury, dopiero druga część jest w lepszym stanie. Wraz z wjazdem nad granicę lasu pojawiają się coraz szersze widoki, droga okrąża górę najpierw od wschodu, później od północy; przy dobrej widoczności (a takiej dziś niestety nie ma) Tatry widać jak na dłoni. Z ulgą melduję się na szczycie, wjazd na Kralovą daje wiele satysfakcji, poza Alpami cięższych podjazdów w okolicach Polski nie ma, do bardzo ciężkiego nachylenia i fatalnej nawierzchni dochodzi też ponad 1000m przewyższenie. Damian dociera po jakiś 15-20min i na szczycie robimy sobie kilka zdjęć, dłuższy odpoczynek i zjeżdżamy z powrotem. A w przypadku tej góry zjazd wcale nie jest nagrodą za trudy podjazdu, nawet na asfaltowym odcinku trzeba bardzo uważać (masa dziur), a po szutrze - to już tylko mozolne zwożenie się w dół z prędkościami 10-20km/h. W barze w Sumiacu krótki odpoczynek i zjeżdżamy w dół, w rejonie skrzyżowania z główną szosą nabieramy wody z rzeki i rozkładamy namioty na polu z pięknym widokiem na masyw słowackiego olbrzyma.
Zdjęcia z wyprawy
Śladu GPS z tego niestety nie mam, jakaś awaria, nie jestem w stanie otworzyć pliku .gpx
VII dzień - Vadna - Putnok - [SK] - Tomala - Jelsava - Jeruca - Muran - Sedlo Javorinka (944m) - Sumiac - Kralova Hola (1946m) - Sumiac
Dziś wstajemy godzinę wcześniej niż zwykle, by uniknąć dużego upału w górach, już o 7 jesteśmy na trasie. Szybko dojeżdżamy na słowacką granicę i po kilkunastu km do miasteczka Tomala, gdzie Damian wypłaca z bankomatu euro i robi zakupy. Za miastem pierwszy znaczący podjazd, jakieś 100m w górę, z ładną końcową ścianką 10% w lesie. Później niemal tyle samo w dół - i kontynuujemy jazdę doliną w górę rzeki. Jeszcze jest dość płasko, ale widoki już typowo górskie - coraz więcej wysokich gór dookoła, widać co niedługo nas będzie czekać :)). Na drugi postój docieramy do Revucy, gdzie łapie nas dość ostra ulewa, ale dobrze się to ułożyło - bo trwała mniej więcej tyle czasu co nasz postój, a droga bardzo szybka wyschła, tak więc już przed Muraniem nie było śladu po deszczu. Za Muraniem koniec obijania się, zaczyna się długi podjazd na przełęcz Javorinka (944m), nieoczekiwanie bardzo wymagający, długie odcinki z nachyleniami 7-8%, na szczęście w większości w lesie, co trochę łagodzi upał. W rejonie szczytu łapie mnie krótki deszcz, więc decyduję się na zjazd do Sumiaca, by uniknąć jazdy po mokrej drodze, do Damiana wysyłam SMS z informacją gdzie będę czekał. Zjazd szybki, do samego Sumiaca tak jak to zapamiętałem z zeszłego roku bardzo ostra ścianka, już na dojeździe do wioski widać w całej okazałości potężny masyw Kralovej.
Po jakiś 20min dociera Damian, sporo odpoczywamy, pogoda taka sobie, na skraju deszczu, co jakiś czas z daleka też pogrzmiewa, co w przypadku Kralovej oznacza pewne ryzyko, bo jako najwyższego szczytu w okolicy bez wątpienia pioruny go nie oszczędzają. Większość bagażu zostawiamy w barze i na lekko ruszamy w górę. Tuż za miasteczkiem kończy się asfalt i zaczyna długa szutrowa przeprawa. Podjazd bez wątpienia bardzo ciężki, poniżej 7% to chyba nie spada, a na bardzo długich kawałkach trzyma po 10% i więcej, do tego bardzo nierówny szuter z kamieniami utrudnia jazdę i wybija z rytmu. Z dużą ulgą docieram do początku asfaltu na wysokości 1450m, po krótkim postoju kontynuuję jazdę, pierwszy odcinek na asfalcie to duże dziury, dopiero druga część jest w lepszym stanie. Wraz z wjazdem nad granicę lasu pojawiają się coraz szersze widoki, droga okrąża górę najpierw od wschodu, później od północy; przy dobrej widoczności (a takiej dziś niestety nie ma) Tatry widać jak na dłoni. Z ulgą melduję się na szczycie, wjazd na Kralovą daje wiele satysfakcji, poza Alpami cięższych podjazdów w okolicach Polski nie ma, do bardzo ciężkiego nachylenia i fatalnej nawierzchni dochodzi też ponad 1000m przewyższenie. Damian dociera po jakiś 15-20min i na szczycie robimy sobie kilka zdjęć, dłuższy odpoczynek i zjeżdżamy z powrotem. A w przypadku tej góry zjazd wcale nie jest nagrodą za trudy podjazdu, nawet na asfaltowym odcinku trzeba bardzo uważać (masa dziur), a po szutrze - to już tylko mozolne zwożenie się w dół z prędkościami 10-20km/h. W barze w Sumiacu krótki odpoczynek i zjeżdżamy w dół, w rejonie skrzyżowania z główną szosą nabieramy wody z rzeki i rozkładamy namioty na polu z pięknym widokiem na masyw słowackiego olbrzyma.
Zdjęcia z wyprawy
Śladu GPS z tego niestety nie mam, jakaś awaria, nie jestem w stanie otworzyć pliku .gpx
Dane wycieczki:
DST: 122.50 km AVS: 18.10 km/h
ALT: 2180 m MAX: 59.20 km/h
Temp:29.0 'C
Ukraina
VI dzień - Porcsalma - Mateszalka - Niregyhaza - Tokaj - Szerencs - Miszkolc - Vadna
Od rana zapowiada się upalny dzień, po płaskiej trasie szybko docieramy do Mateszalki, gdzie w Tesco robimy zakupy. Odcinek do Niregyhaza bardzo nudny, zupełnie płasko, upał, a do tego po skręcie na drogę 41 bardzo duży ruch. W mieście robimy większy postój w McDonaldzie, chwilka odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu bardzo się przydaje, ale potrzeba dużego hartu ducha by z powrotem wrócić na 36-stopniowy upał :). Droga do Tokaju całkiem przyjemna, dużo mniejszy ruch, do tego sporo ładnych szpalerów drzew, a pod koniec charakterystyczny masyw góry Tokaj (512m) królującej nad okolicą. Wjazd do miasteczka elegancki, z pięknymi widokami, po moście na Cisie. Na małym ryneczku w centrum robimy długi postój; temperatura nie bardzo zachęca do degustacji licznych produktów tutejszych winnic z których słynie Tokaj.
Wyjazd z miasta bardzo ładny, kawałek jedzie się krętą drogą nad samą Cisą, później odbijamy od rzeki objeżdżając masyw góry Tokaj z drugiej strony, mijamy wielkie winnice. Zjeżdżamy trochę w bok do miasta Szerenc, gdzie robimy postój w parku, tam przekonuję się, że moja przednia piasta złapała duży luz, nie do naprawienia na trasie, dzięki "genialnemu" wynalazkowi Shimano czyli piastom skręcanym na klucze imbusowe, nie standardowe kontry. Po długotrwałym używaniu w zimie nakrętka na imbus skleja się z konusem - i nie ma szans ruszenia tego osobno; pewnie o to pomysłodawcom chodziło - by prędzej wymieniać piasty :((. Przed Miszkolcem jedyne zauważalne tego dnia mini-górki, generalnie trasa jest płaska aż do bólu, przed miastem jedziemy też spory kawałek drogą klasy ekspresowej (a niemal cały dzień po drogach z zakazami dla rowerów, które na Węgrzech są niemal wszędzie). Chcieliśmy dociągnąć jak najbliżej słowackiej granicy, tak by na jutrzejszy, bardzo wymagający dzień mieć krótszy dystans do pokonania. Dociągamy pod miasteczko Vadna, rozbijamy się na noc na polu, przy samej linii kolejowej.
Zdjęcia z wyprawy
VI dzień - Porcsalma - Mateszalka - Niregyhaza - Tokaj - Szerencs - Miszkolc - Vadna
Od rana zapowiada się upalny dzień, po płaskiej trasie szybko docieramy do Mateszalki, gdzie w Tesco robimy zakupy. Odcinek do Niregyhaza bardzo nudny, zupełnie płasko, upał, a do tego po skręcie na drogę 41 bardzo duży ruch. W mieście robimy większy postój w McDonaldzie, chwilka odpoczynku w klimatyzowanym pomieszczeniu bardzo się przydaje, ale potrzeba dużego hartu ducha by z powrotem wrócić na 36-stopniowy upał :). Droga do Tokaju całkiem przyjemna, dużo mniejszy ruch, do tego sporo ładnych szpalerów drzew, a pod koniec charakterystyczny masyw góry Tokaj (512m) królującej nad okolicą. Wjazd do miasteczka elegancki, z pięknymi widokami, po moście na Cisie. Na małym ryneczku w centrum robimy długi postój; temperatura nie bardzo zachęca do degustacji licznych produktów tutejszych winnic z których słynie Tokaj.
Wyjazd z miasta bardzo ładny, kawałek jedzie się krętą drogą nad samą Cisą, później odbijamy od rzeki objeżdżając masyw góry Tokaj z drugiej strony, mijamy wielkie winnice. Zjeżdżamy trochę w bok do miasta Szerenc, gdzie robimy postój w parku, tam przekonuję się, że moja przednia piasta złapała duży luz, nie do naprawienia na trasie, dzięki "genialnemu" wynalazkowi Shimano czyli piastom skręcanym na klucze imbusowe, nie standardowe kontry. Po długotrwałym używaniu w zimie nakrętka na imbus skleja się z konusem - i nie ma szans ruszenia tego osobno; pewnie o to pomysłodawcom chodziło - by prędzej wymieniać piasty :((. Przed Miszkolcem jedyne zauważalne tego dnia mini-górki, generalnie trasa jest płaska aż do bólu, przed miastem jedziemy też spory kawałek drogą klasy ekspresowej (a niemal cały dzień po drogach z zakazami dla rowerów, które na Węgrzech są niemal wszędzie). Chcieliśmy dociągnąć jak najbliżej słowackiej granicy, tak by na jutrzejszy, bardzo wymagający dzień mieć krótszy dystans do pokonania. Dociągamy pod miasteczko Vadna, rozbijamy się na noc na polu, przy samej linii kolejowej.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 190.40 km AVS: 23.90 km/h
ALT: 320 m MAX: 39.70 km/h
Temp:34.0 'C
Ukraina
V dzień - Busztyno - Tiachów - Sołotwino - [RO] - Sygiet Marm. - Sapinta - przeł. Huta (587m) - Negresti Oas - Satu Mare - [H] - Porcsalma
Pierwszy odcinek dzisiejszej trasy to droga wzdłuż Cisy, po ukraińskiej stronie. Generalnie dość płasko, dużo dziur i spory ruch, jedynie ładne widoki na rumuński brzeg urozmaicają drogę. W Sołotwinie nie ma żadnych drogowskazów na przejście graniczne, wyjechaliśmy kawałek za miasteczko i po rozmowie z miejscowym zawróciliśmy po brukowanym odcinku. Na przejściu lekkie problemy - celnikowi coś się nie podobało ze stemplami z Medyki, ale na szczęście szybko mu przeszło; także i ludzie pchali się na chama do okienka, mieliśmy przedsmak tego co by nas mogło czekać w Medyce w godzinach szczytu. Do Rumunii wjeżdżamy z dużą ulgą, drogi od razu zdecydowanie lepsze, a pierwsze miasto - Sygiet Marmaroski z pewnością zasługuje na rangę "miasta", bo większość tych ukraińskich to wygląda raczej jak duże wioski, zbudowane bez ładu i składu. W Sygiecie wypłacamy leje z bankomatu - warto tu dodać, że waluta rumuńska to jedne z najładniejszych pieniędzy świata, pięknie wykonane, ze specjalnego materiału, nie sposób ich podrzeć, z super-hiper zabezpieczeniami przed fałszerstwem. W parku w centrum robimy długi popas - tutaj żegnamy się z Marcinem i Grześkiem, którzy jadą dalej przez Rumunię na Bałkany - powodzenia!
My z Damianem ruszamy z powrotem wzdłuż Cisy, ale tym razem po rumuńskiej stronie. Płasko, do tego bardzo gorąco, ale drogi zdecydowanie lepsze niż na Ukrainie. Po kilkunastu km docieramy do Sapinty, gdzie mieści się tzw. "wesoły cmentarz" - czyli cmentarz, gdzie na nagrobkach zamiast zwykłych inskrypcji są humorystyczne rysunki obrazujące w skrócie kim był zmarły. Cmentarz dość duży, ciekawostka spora, chyba jedyne tego typu miejsce na świecie, wstęp kosztuje 5 lei. W miasteczku kawałek dalej robimy długi postój, wyjeżdżamy dopiero o 15.30 - ale odtąd szybko posuwamy się naprzód. Na początku zaliczamy jedyny znaczący podjazd dzisiejszego dnia - przeł. Huta (587m), dość łatwy. Na zjeździe łapie nas gwałtowna ulewa, w pewnym momencie obserwujemy nawet bardzo nietypowe zjawisko - jakieś 50m od nas jest ściana deszczu, a na nas spadają tylko pojedyncze krople. Udało się uniknąć większych opadów i kontynuujemy dalej jazdę w stronę Satu Mare, robi się coraz bardziej płasko. Przed tym miastem nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem, do tego zaczęło mocniej wiać z boku i w twarz. Samo Satu Mare jakiegoś wielkiego wrażenia nie robi, choć centrum ujdzie w tłoku :). Za Satu Mare mocno skręcamy, więc i wiatr już dużo korzystniejszy, szybko wjeżdżamy na Węgry.
Te zgodnie z oczekiwaniami - płaskie jak stół. W jednej z wiosek - nieprzyjemne zajście, Cyganie którym się wyraźnie nudzi dla zabawy obrzucają nas różnymi przedmiotami, trafili mnie czymś, na szczęście tylko w sakwę; to że przy takiej idiotycznej zabawie może się coś poważnego stać - tych debili niestety nie interesuje, myślenie nie jest ich najmocniejszą stroną, chyba że na temat jakby się tu od pracy wykręcić. Ten opis Cyganów może się wydawać mocno stereotypowy i niesprawiedliwy - ale niestety każde moje spotkanie z przedstawicielami tej nacji miało negatywny odcień, wielki odsetek Cyganów jest zupełnie nieprzystosowany do życia w realiach XXI wieku i niewiele wskazuje by się to miało szybko zmienić, nie ma się co specjalnie dziwić niechęci jaką wywołują u tych którzy muszą z nimi sąsiadować na codzień. Kawałek za Porcsalmą rozbijamy się na nocleg w sadzie, wodę nabieramy w hydrancie, jakich na Węgrzech nie brakuje.
Zdjęcia z wyprawy
V dzień - Busztyno - Tiachów - Sołotwino - [RO] - Sygiet Marm. - Sapinta - przeł. Huta (587m) - Negresti Oas - Satu Mare - [H] - Porcsalma
Pierwszy odcinek dzisiejszej trasy to droga wzdłuż Cisy, po ukraińskiej stronie. Generalnie dość płasko, dużo dziur i spory ruch, jedynie ładne widoki na rumuński brzeg urozmaicają drogę. W Sołotwinie nie ma żadnych drogowskazów na przejście graniczne, wyjechaliśmy kawałek za miasteczko i po rozmowie z miejscowym zawróciliśmy po brukowanym odcinku. Na przejściu lekkie problemy - celnikowi coś się nie podobało ze stemplami z Medyki, ale na szczęście szybko mu przeszło; także i ludzie pchali się na chama do okienka, mieliśmy przedsmak tego co by nas mogło czekać w Medyce w godzinach szczytu. Do Rumunii wjeżdżamy z dużą ulgą, drogi od razu zdecydowanie lepsze, a pierwsze miasto - Sygiet Marmaroski z pewnością zasługuje na rangę "miasta", bo większość tych ukraińskich to wygląda raczej jak duże wioski, zbudowane bez ładu i składu. W Sygiecie wypłacamy leje z bankomatu - warto tu dodać, że waluta rumuńska to jedne z najładniejszych pieniędzy świata, pięknie wykonane, ze specjalnego materiału, nie sposób ich podrzeć, z super-hiper zabezpieczeniami przed fałszerstwem. W parku w centrum robimy długi popas - tutaj żegnamy się z Marcinem i Grześkiem, którzy jadą dalej przez Rumunię na Bałkany - powodzenia!
My z Damianem ruszamy z powrotem wzdłuż Cisy, ale tym razem po rumuńskiej stronie. Płasko, do tego bardzo gorąco, ale drogi zdecydowanie lepsze niż na Ukrainie. Po kilkunastu km docieramy do Sapinty, gdzie mieści się tzw. "wesoły cmentarz" - czyli cmentarz, gdzie na nagrobkach zamiast zwykłych inskrypcji są humorystyczne rysunki obrazujące w skrócie kim był zmarły. Cmentarz dość duży, ciekawostka spora, chyba jedyne tego typu miejsce na świecie, wstęp kosztuje 5 lei. W miasteczku kawałek dalej robimy długi postój, wyjeżdżamy dopiero o 15.30 - ale odtąd szybko posuwamy się naprzód. Na początku zaliczamy jedyny znaczący podjazd dzisiejszego dnia - przeł. Huta (587m), dość łatwy. Na zjeździe łapie nas gwałtowna ulewa, w pewnym momencie obserwujemy nawet bardzo nietypowe zjawisko - jakieś 50m od nas jest ściana deszczu, a na nas spadają tylko pojedyncze krople. Udało się uniknąć większych opadów i kontynuujemy dalej jazdę w stronę Satu Mare, robi się coraz bardziej płasko. Przed tym miastem nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem, do tego zaczęło mocniej wiać z boku i w twarz. Samo Satu Mare jakiegoś wielkiego wrażenia nie robi, choć centrum ujdzie w tłoku :). Za Satu Mare mocno skręcamy, więc i wiatr już dużo korzystniejszy, szybko wjeżdżamy na Węgry.
Te zgodnie z oczekiwaniami - płaskie jak stół. W jednej z wiosek - nieprzyjemne zajście, Cyganie którym się wyraźnie nudzi dla zabawy obrzucają nas różnymi przedmiotami, trafili mnie czymś, na szczęście tylko w sakwę; to że przy takiej idiotycznej zabawie może się coś poważnego stać - tych debili niestety nie interesuje, myślenie nie jest ich najmocniejszą stroną, chyba że na temat jakby się tu od pracy wykręcić. Ten opis Cyganów może się wydawać mocno stereotypowy i niesprawiedliwy - ale niestety każde moje spotkanie z przedstawicielami tej nacji miało negatywny odcień, wielki odsetek Cyganów jest zupełnie nieprzystosowany do życia w realiach XXI wieku i niewiele wskazuje by się to miało szybko zmienić, nie ma się co specjalnie dziwić niechęci jaką wywołują u tych którzy muszą z nimi sąsiadować na codzień. Kawałek za Porcsalmą rozbijamy się na nocleg w sadzie, wodę nabieramy w hydrancie, jakich na Węgrzech nie brakuje.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 173.20 km AVS: 23.09 km/h
ALT: 709 m MAX: 47.30 km/h
Temp:26.0 'C
Ukraina
IV dzień - Dolina - Przełęcz Wyszkowska (980m) - Mizhiria - (880m) - Kołoczawa - Busztyno
Rano jeszcze trochę pochmurno, ale szybko się rozjaśnia i na trasie na przełęcz Wyszkowską jest już słońce. Po kilkunastu km jazdy w górę doliny znajdujemy źródełko z lekko siarkowo/żelazową wodą. W tym miejscu spotykamy też dwójkę polskich sakwiarzy zjeżdżających z przełęczy, rozmawiając z nimi dowiadujemy się, że droga w rejonie Chust jest bardzo nieciekawa - duże dziury w połączeniu z dużym ruchem. Postanawiamy więc z Damianem nieco zmodyfikować naszą trasę i pojechać przez Rumunię, zamiast przebijać się głównymi drogami na Użgorod. Pierwsza część podjazdu na przełęcz bardzo łagodna, druga już nieco cięższa, ale generalnie jest to podjazd dość łatwy. Na wszystkich mapach figuruje wysokość 930m, natomiast faktycznie przełęcz jest wyższa aż o 50m - ok.980m, widać że w tym rejonie już dawno nie dokonywano jakiś bardziej wiarygodnych pomiarów. Dziurawym zjazdem dostajemy się do Wyszkowa, tu krótki postój - i druga ścianka na ok. 930m. W międzyczasie pogoda szybko się zmieniła i zjeżdżamy już w deszczu, na dziurawych ukraińskich drogach trzeba bardzo uważać. W Mizhirii po krótkim zastanowieniu się decydujemy się jechać jechać do Busztyna przez Kołoczawę i góry, nie Chust. Podjazd na przełęcz ok. 880m (miała jakąś nazwę, ale już jej nie pamiętam) okazuje się dużo cięższy od Wyszkowskiej, są długie odcinki z nachyleniami 7-8%, w końcówce nawet i 10-11%; Grzesiek wrzucił ostre tempo i na szczycie jesteśmy dobre 20min przed Marcinem i Damianem, dzięki temu mieliśmy minimalnie lepszą pogodę, bo przez te 20min mocniej się rozpadało, ale generalnie cały podjazd po wodzie. Podobnie jest i na zjeździe do Kołoczawy, dalej na szczęście pogoda się uspokoiła, ale buty i tak już mamy mokre.
Za Kołoczawą wyraźnie się pogarsza nawierzchnia, mocno dziurawy asfalt przechodzi w jeszcze bardziej dziurawą szutrówkę z kałużami i tak jest przez parę kilometrów - a na mapie to w końcu droga drugiej kategorii. Niestety tak wyglądają realia ukraińskie - ten kraj zamożnością zaczyna dorównywać Albanii, z tym że zamożność Albanii raczej rośnie, Ukrainy spada; na tym kawałku widzieliśmy nawet chłopaczka przechodzącego po "moście" z dosłownie dwóch lin nad szeroką rzeką z dość mocnym nurtem. Za tamą w Wiszanach jest już nieco lepiej, ale niemniej ten dzień dość mocno nas zmęczył - dużo gór, dużo kiepskich dróg; wypłaściło się dopiero w końcówce, gdy zbliżamy się do szerokiej doliny Cisy. W Busztynie jeszcze długi odcinek po kostce - i docieramy do głównej drogi nad Cisą, w miasteczku robimy zakupy i nabieramy wodę, parę kilometrów za miastem rozstawiamy się na polu, w nagrodę za trudy dzisiejszego dnia mamy okazję obserwować piękny zachód słońca.
Zdjęcia z wyprawy
IV dzień - Dolina - Przełęcz Wyszkowska (980m) - Mizhiria - (880m) - Kołoczawa - Busztyno
Rano jeszcze trochę pochmurno, ale szybko się rozjaśnia i na trasie na przełęcz Wyszkowską jest już słońce. Po kilkunastu km jazdy w górę doliny znajdujemy źródełko z lekko siarkowo/żelazową wodą. W tym miejscu spotykamy też dwójkę polskich sakwiarzy zjeżdżających z przełęczy, rozmawiając z nimi dowiadujemy się, że droga w rejonie Chust jest bardzo nieciekawa - duże dziury w połączeniu z dużym ruchem. Postanawiamy więc z Damianem nieco zmodyfikować naszą trasę i pojechać przez Rumunię, zamiast przebijać się głównymi drogami na Użgorod. Pierwsza część podjazdu na przełęcz bardzo łagodna, druga już nieco cięższa, ale generalnie jest to podjazd dość łatwy. Na wszystkich mapach figuruje wysokość 930m, natomiast faktycznie przełęcz jest wyższa aż o 50m - ok.980m, widać że w tym rejonie już dawno nie dokonywano jakiś bardziej wiarygodnych pomiarów. Dziurawym zjazdem dostajemy się do Wyszkowa, tu krótki postój - i druga ścianka na ok. 930m. W międzyczasie pogoda szybko się zmieniła i zjeżdżamy już w deszczu, na dziurawych ukraińskich drogach trzeba bardzo uważać. W Mizhirii po krótkim zastanowieniu się decydujemy się jechać jechać do Busztyna przez Kołoczawę i góry, nie Chust. Podjazd na przełęcz ok. 880m (miała jakąś nazwę, ale już jej nie pamiętam) okazuje się dużo cięższy od Wyszkowskiej, są długie odcinki z nachyleniami 7-8%, w końcówce nawet i 10-11%; Grzesiek wrzucił ostre tempo i na szczycie jesteśmy dobre 20min przed Marcinem i Damianem, dzięki temu mieliśmy minimalnie lepszą pogodę, bo przez te 20min mocniej się rozpadało, ale generalnie cały podjazd po wodzie. Podobnie jest i na zjeździe do Kołoczawy, dalej na szczęście pogoda się uspokoiła, ale buty i tak już mamy mokre.
Za Kołoczawą wyraźnie się pogarsza nawierzchnia, mocno dziurawy asfalt przechodzi w jeszcze bardziej dziurawą szutrówkę z kałużami i tak jest przez parę kilometrów - a na mapie to w końcu droga drugiej kategorii. Niestety tak wyglądają realia ukraińskie - ten kraj zamożnością zaczyna dorównywać Albanii, z tym że zamożność Albanii raczej rośnie, Ukrainy spada; na tym kawałku widzieliśmy nawet chłopaczka przechodzącego po "moście" z dosłownie dwóch lin nad szeroką rzeką z dość mocnym nurtem. Za tamą w Wiszanach jest już nieco lepiej, ale niemniej ten dzień dość mocno nas zmęczył - dużo gór, dużo kiepskich dróg; wypłaściło się dopiero w końcówce, gdy zbliżamy się do szerokiej doliny Cisy. W Busztynie jeszcze długi odcinek po kostce - i docieramy do głównej drogi nad Cisą, w miasteczku robimy zakupy i nabieramy wodę, parę kilometrów za miastem rozstawiamy się na polu, w nagrodę za trudy dzisiejszego dnia mamy okazję obserwować piękny zachód słońca.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 156.40 km AVS: 21.52 km/h
ALT: 1644 m MAX: 59.60 km/h
Temp:20.0 'C
Ukraina
III dzień - Szegini - Mościska - Sambor - Drohobycz - Stryj - Bolechów - Dolina
Sprawnie zbieramy się w 1,5h i o 8 (czasu ukraińskiego) jesteśmy na trasie. Pierwsze kilometry - to zapoznanie z tutejszymi realiami, czyli przede wszystkim dziadowskimi drogami. Niestety dziur i nierównych asfaltów nie brakuje, chcąc podróżować po Ukrainie - nie ma wyboru, trzeba się do tego przyzwyczaić. Aczkolwiek drogi przeszkadzają mi zauważalnie mniej niż na wypadzie do Lwowa, gdy jechałem szosówką, grubsze opony w trekingu robią swoje, na tak szerokich jak w rowerze górskim problemy byłyby pewnie jeszcze mniejsze. W Mościskach wypłacam hrywny z bankomatu (chłopaki wymieniali gotówkę w Medyce) - ceny podobne. Za Mościskami zaczyna się nieco bardziej pagórkowata trasa, jest kilka ostrzejszych podjazdów po 5-6%, ale bardziej przeszkadza upał, na większym postoju w Samborze już praży po 36-37'C, krótka wizyta w klimatyzowanym sklepie to prawdziwa ulga. Sam Sambor - brzydki (jak niestety większość ukraińskich miast), do tego jeszcze nieco rozkopane centrum. Spotykamy tu 6-os grupkę rowerzystów ze Słupska podróżujących po Ukrainie. Do Drohobycza dalej pagórkowato, w samym mieście stajemy na niebrzydkim rynku w centrum (trochę ładnych kamieniczek i ratusz, zdecydowanie powyżej ukraińskiej średniej), oko przykuwa wielki plakat Stiepana Bandery, głównego ideologa UPA - organizacji która ma na rękach mnóstwo polskiej krwi, niestety odchodzący po przegranych wyborach skompromitowany prezydent mianował go w ostatnich dniach urzędowania Bohaterem Ukrainy.
Sporo tu posiedzieliśmy - i w sumie był to niezły pomysł, bo rychło się zachmurzyło i zaczęło porządnie padać, ale po gwałtownym deszczu znacznie się ochłodziło i druga część dnia była już przyjemniejsza. Odcinek do Stryja raczej płaski, sporo odcinków leśnych, do centrum nie wjeżdżaliśmy, robimy tu zakupy i odpoczywamy pod mocno zapuszczonym parkiem. Dalsza droga - to już wyraźnie większe górki, kilka ostrzejszych podjazdów i wysokości po 400m, za Bolechowem pojawiają się już piękne widoki na masyw Karpat. Za Stryjem mamy kraksę, Marcin przyhamował mijając autobus, MadMan i ja leżymy, na szczęście nic się poważnego nie stało. Jako, że udało się przejechać założony dystans 150km (a to na drogach ukraińskich nie jest takie proste) nabieramy wody z trochę podejrzanej studni (niestety w większości mijanych miasteczek nie ma kanalizacji) i kawałek za Doliną nocujemy na małym poletku przy stogach siana.
Zdjęcia z wyprawy
III dzień - Szegini - Mościska - Sambor - Drohobycz - Stryj - Bolechów - Dolina
Sprawnie zbieramy się w 1,5h i o 8 (czasu ukraińskiego) jesteśmy na trasie. Pierwsze kilometry - to zapoznanie z tutejszymi realiami, czyli przede wszystkim dziadowskimi drogami. Niestety dziur i nierównych asfaltów nie brakuje, chcąc podróżować po Ukrainie - nie ma wyboru, trzeba się do tego przyzwyczaić. Aczkolwiek drogi przeszkadzają mi zauważalnie mniej niż na wypadzie do Lwowa, gdy jechałem szosówką, grubsze opony w trekingu robią swoje, na tak szerokich jak w rowerze górskim problemy byłyby pewnie jeszcze mniejsze. W Mościskach wypłacam hrywny z bankomatu (chłopaki wymieniali gotówkę w Medyce) - ceny podobne. Za Mościskami zaczyna się nieco bardziej pagórkowata trasa, jest kilka ostrzejszych podjazdów po 5-6%, ale bardziej przeszkadza upał, na większym postoju w Samborze już praży po 36-37'C, krótka wizyta w klimatyzowanym sklepie to prawdziwa ulga. Sam Sambor - brzydki (jak niestety większość ukraińskich miast), do tego jeszcze nieco rozkopane centrum. Spotykamy tu 6-os grupkę rowerzystów ze Słupska podróżujących po Ukrainie. Do Drohobycza dalej pagórkowato, w samym mieście stajemy na niebrzydkim rynku w centrum (trochę ładnych kamieniczek i ratusz, zdecydowanie powyżej ukraińskiej średniej), oko przykuwa wielki plakat Stiepana Bandery, głównego ideologa UPA - organizacji która ma na rękach mnóstwo polskiej krwi, niestety odchodzący po przegranych wyborach skompromitowany prezydent mianował go w ostatnich dniach urzędowania Bohaterem Ukrainy.
Sporo tu posiedzieliśmy - i w sumie był to niezły pomysł, bo rychło się zachmurzyło i zaczęło porządnie padać, ale po gwałtownym deszczu znacznie się ochłodziło i druga część dnia była już przyjemniejsza. Odcinek do Stryja raczej płaski, sporo odcinków leśnych, do centrum nie wjeżdżaliśmy, robimy tu zakupy i odpoczywamy pod mocno zapuszczonym parkiem. Dalsza droga - to już wyraźnie większe górki, kilka ostrzejszych podjazdów i wysokości po 400m, za Bolechowem pojawiają się już piękne widoki na masyw Karpat. Za Stryjem mamy kraksę, Marcin przyhamował mijając autobus, MadMan i ja leżymy, na szczęście nic się poważnego nie stało. Jako, że udało się przejechać założony dystans 150km (a to na drogach ukraińskich nie jest takie proste) nabieramy wody z trochę podejrzanej studni (niestety w większości mijanych miasteczek nie ma kanalizacji) i kawałek za Doliną nocujemy na małym poletku przy stogach siana.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 150.50 km AVS: 20.81 km/h
ALT: 1122 m MAX: 61.60 km/h
Temp:29.0 'C
Ukraina
II dzień - Zakrzówek - Wysokie - Frampol - Biłgoraj - Sieniawa - Jarosław - Przemyśl - Medyka - [UA] - Szegini
Rano - powtórka z wczorajszej rozrywki, już wcześnie rano blisko 30'C, przyjemnie jedzie się góra 2-3 godziny, później upał daje się we znaki. Pierwsza część dzisiejszej trasy to Roztocze, więc nie brakuje małych górek, największe ścianki są przed Frampolem, gdzie wjeżdża się na ponad 300m. Jazdę urozmaica zupełnie nieoczekiwane spotkanie z Baltazarem Kajdrowiczem, który akurat tędy podróżował samochodem do Przemyśla i rozpoznał mnie na trasie. Bardzo miłe spotkanie, chwilkę pogadaliśmy (pozdrawiam!), trzeba było trochę silnej woli, by odrzucić propozycję podwiezienia samochodem do Jarosławia :)).
Do Frampola docieram zjazdem i bez specjalnych skrupułów moczę koszulkę i czapkę w fontannie, w takich temperaturach po 15min jest sucha. Do Biłgoraja już bardziej płasko, w mieście robię zakupy w Biedronce i zatrzymuje się na postój. Do Tarnogrodu jechało mi się ciężko, co zaowocowało kolejnym postojem na dużą porcję lodów. Do Sieniawy już nieco lepiej, więcej odcinków leśnych, do tego wiatr przestał przeszkadzać (bo niestety dzisiaj sporo dawał się we znaki). Niemniej do Jarosławia dojeżdżam już mocno zmęczony, tutaj spotykam się z Damianem, który dojechał tu koleją, pociąg spóźnił się ok. 30min, w mieście robimy zakupy i postój. Odcinek do Przemyśla z małymi góreczkami, nieźle mnie zmęczył, w wyniku złego odżywiania się na trasie (za dużo jogurtów, lodów itd, za mało bardziej treściwych pokarmów) czułem się dość osłabiony, przed miastem jeszcze na chwilkę stanęliśmy. W Przemyślu na rynku czekają na nas Marcin (Toosh) i Grzesiek, którzy dzisiaj rozpoczynają swoją wyprawę na Bałkany, przez Ukrainę będziemy podróżować wspólnie. Na uwagę zasługuje super-lekki bagaż Marcina - zaledwie 6kg na miesięczną trasę, na pewno pomaga to w górach; ale i wymaga wielu wyrzeczeń szczególnie na biwaku i w czasie gorszej pogody. Jedziemy więc na granicę w Medyce, przekraczanie jej wieczorem ma sporo sensu - by uniknąć częstego tu tłoku na przejściu pieszym (tam trzeba jechać z rowerem). Udało się bez większych problemów, choć procedury ukraińskie (wypisywanie karteczek) są dość upierdliwe. Jako, że zaczyna już zmierzchać - nabieramy wody w Szegini, wyjeżdżamy kawałek za miasto i rozkładamy się na nocleg pod lasem, komary dały nam zdrowo do wiwatu!
Zdjęcia z wyprawy
II dzień - Zakrzówek - Wysokie - Frampol - Biłgoraj - Sieniawa - Jarosław - Przemyśl - Medyka - [UA] - Szegini
Rano - powtórka z wczorajszej rozrywki, już wcześnie rano blisko 30'C, przyjemnie jedzie się góra 2-3 godziny, później upał daje się we znaki. Pierwsza część dzisiejszej trasy to Roztocze, więc nie brakuje małych górek, największe ścianki są przed Frampolem, gdzie wjeżdża się na ponad 300m. Jazdę urozmaica zupełnie nieoczekiwane spotkanie z Baltazarem Kajdrowiczem, który akurat tędy podróżował samochodem do Przemyśla i rozpoznał mnie na trasie. Bardzo miłe spotkanie, chwilkę pogadaliśmy (pozdrawiam!), trzeba było trochę silnej woli, by odrzucić propozycję podwiezienia samochodem do Jarosławia :)).
Do Frampola docieram zjazdem i bez specjalnych skrupułów moczę koszulkę i czapkę w fontannie, w takich temperaturach po 15min jest sucha. Do Biłgoraja już bardziej płasko, w mieście robię zakupy w Biedronce i zatrzymuje się na postój. Do Tarnogrodu jechało mi się ciężko, co zaowocowało kolejnym postojem na dużą porcję lodów. Do Sieniawy już nieco lepiej, więcej odcinków leśnych, do tego wiatr przestał przeszkadzać (bo niestety dzisiaj sporo dawał się we znaki). Niemniej do Jarosławia dojeżdżam już mocno zmęczony, tutaj spotykam się z Damianem, który dojechał tu koleją, pociąg spóźnił się ok. 30min, w mieście robimy zakupy i postój. Odcinek do Przemyśla z małymi góreczkami, nieźle mnie zmęczył, w wyniku złego odżywiania się na trasie (za dużo jogurtów, lodów itd, za mało bardziej treściwych pokarmów) czułem się dość osłabiony, przed miastem jeszcze na chwilkę stanęliśmy. W Przemyślu na rynku czekają na nas Marcin (Toosh) i Grzesiek, którzy dzisiaj rozpoczynają swoją wyprawę na Bałkany, przez Ukrainę będziemy podróżować wspólnie. Na uwagę zasługuje super-lekki bagaż Marcina - zaledwie 6kg na miesięczną trasę, na pewno pomaga to w górach; ale i wymaga wielu wyrzeczeń szczególnie na biwaku i w czasie gorszej pogody. Jedziemy więc na granicę w Medyce, przekraczanie jej wieczorem ma sporo sensu - by uniknąć częstego tu tłoku na przejściu pieszym (tam trzeba jechać z rowerem). Udało się bez większych problemów, choć procedury ukraińskie (wypisywanie karteczek) są dość upierdliwe. Jako, że zaczyna już zmierzchać - nabieramy wody w Szegini, wyjeżdżamy kawałek za miasto i rozkładamy się na nocleg pod lasem, komary dały nam zdrowo do wiwatu!
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 190.10 km AVS: 21.68 km/h
ALT: 981 m MAX: 48.70 km/h
Temp:34.0 'C
Ukraina
I dzień - Warszawa - Maciejowice - Dęblin - Puławy - Kazimierz Dln. - Opole Lub. - Chodel - Zakrzówek
Nad wyjazdem na Ukrainę zastanawiałem się już jakiś czas, w czerwcu zdecydowałem się na Litwę - ale i na tej kraj nadszedł czas :))
Ruszam ok. 7.30, już od rana widać, że będzie bardzo gorąco - a akurat początek wyjazdu to długie dni dojazdowe; za Górą Kalwarią jest powyżej 30 stopni, gdy docieram na pierwszy postój w Maciejowicach jest już potężny upał. Kupuję więc lody i zimne picie. Dalej jadę niebrzydką leśną trasą do Dęblina, następnie ciekawy odcinek nad Wisłą - i na kolejny odpoczynek zatrzymuję się w Puławach w parku Czartoryskich, przyjemnie było chwile poleżeć w cieniu. Do Kazimierza jadę w dużym ruchu, co ma także wpływ na nawierzchnię, która fragmentami zaczyna się topić, bo temperatura rekordowo dochodzi do 39'C! W Kazimierzu robię długi postój, na rynku można było sobie nabrać zimnej wody i trochę się obmyć, odpoczywam w parku z ładnym widokiem na Górę Trzech Krzyży. Za Kazimierzem zaczynają się małe górki, wjeżdżam na ponad 200m, dalej ciężka jazda, bo praży niemiłosiernie, dopiero za Chodlem robi się przyjemniej, temperatura w granicach 30'C to dziś pełny luksus. Za Urzędowem wjeżdżam na boczne dróżki, nabieram wodę na nocleg i zaczynam się rozglądać za miejscówką na nocleg, trochę się najechałem i w końcu już mocno zmęczony rozbiłem się w niespecjalnym miejscu pod lasem, blisko drogi, do tego komary nieźle dają się we znaki.
Zdjęcia z wyprawy
I dzień - Warszawa - Maciejowice - Dęblin - Puławy - Kazimierz Dln. - Opole Lub. - Chodel - Zakrzówek
Nad wyjazdem na Ukrainę zastanawiałem się już jakiś czas, w czerwcu zdecydowałem się na Litwę - ale i na tej kraj nadszedł czas :))
Ruszam ok. 7.30, już od rana widać, że będzie bardzo gorąco - a akurat początek wyjazdu to długie dni dojazdowe; za Górą Kalwarią jest powyżej 30 stopni, gdy docieram na pierwszy postój w Maciejowicach jest już potężny upał. Kupuję więc lody i zimne picie. Dalej jadę niebrzydką leśną trasą do Dęblina, następnie ciekawy odcinek nad Wisłą - i na kolejny odpoczynek zatrzymuję się w Puławach w parku Czartoryskich, przyjemnie było chwile poleżeć w cieniu. Do Kazimierza jadę w dużym ruchu, co ma także wpływ na nawierzchnię, która fragmentami zaczyna się topić, bo temperatura rekordowo dochodzi do 39'C! W Kazimierzu robię długi postój, na rynku można było sobie nabrać zimnej wody i trochę się obmyć, odpoczywam w parku z ładnym widokiem na Górę Trzech Krzyży. Za Kazimierzem zaczynają się małe górki, wjeżdżam na ponad 200m, dalej ciężka jazda, bo praży niemiłosiernie, dopiero za Chodlem robi się przyjemniej, temperatura w granicach 30'C to dziś pełny luksus. Za Urzędowem wjeżdżam na boczne dróżki, nabieram wodę na nocleg i zaczynam się rozglądać za miejscówką na nocleg, trochę się najechałem i w końcu już mocno zmęczony rozbiłem się w niespecjalnym miejscu pod lasem, blisko drogi, do tego komary nieźle dają się we znaki.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 203.80 km AVS: 22.90 km/h
ALT: 600 m MAX: 48.30 km/h
Temp:34.0 'C
Sobota, 3 lipca 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Warszawa - Mszczonów - Rawa Maz. - Jeżów - Brzeziny - Łódź - Piątek - Kutno
Po wieczornym meczu wybrałem się do Łodzi by odprowadzić na pociąg Marka, Mikiego i Daniela wyruszających właśnie na wyprawę w Alpy. Ze względu na jazdę nocą wybrałem jazdę szosą katowicką, nie przyjemniejszą trasą przez Skierniewice (tamtędy zresztą niedawno jechałem do Pragi). Na katowickiej jest pobocze, więc nocą zawszę jest bezpieczniej i sprawniej. Aczkolwiek w rejonie Mszczonowa jechało się bardzo marnie, pobocze w bardzo złym stanie, niemal w całości sfrezowane, też trochę piachu. Dopiero za Mszczonowem zaczyna się przyzwoity asfalt. Trasa lekko pagórkowata, gdy opuszczam katowicką w Rawie Mazowieckiej powoli zaczyna już świtać. Kawałek do Łodzi, z reguły bardzo ruchliwy - tym razem zupełnie puściutki. W Jeżowie krótki postój, dalej coraz bardziej pagórkowata droga do Łodzi. Docieram akurat, Mikiego i Marka spotykam na trasie, nieźle ich zaskoczył mój przyjazd :). Jedziemy po Daniela - i dalej szybkim tempem bocznymi drogami opuszczamy Łódź. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na drogę do Kutna, więcej mamy w dół (Kutno leży poniżej 100m, Łódź na 200m), o tej porze ruch niewielki, pogoda piękna - jeszcze nie tak ciepło, a pełne słońce.
Do Kutna docieramy z dużym zapasem, jest czas by pogadać o zbliżającej się wyprawie. Przed 8 chłopaki wsiadają w pociąg do Berlina (powodzenia!), ja po pół godzinie również pociągiem wracam do Warszawy, w domu jestem przed 11, kilka h snu - w sam raz by obejrzeć wspaniałe zwycięstwo Niemców nad Argentyną :)
Po wieczornym meczu wybrałem się do Łodzi by odprowadzić na pociąg Marka, Mikiego i Daniela wyruszających właśnie na wyprawę w Alpy. Ze względu na jazdę nocą wybrałem jazdę szosą katowicką, nie przyjemniejszą trasą przez Skierniewice (tamtędy zresztą niedawno jechałem do Pragi). Na katowickiej jest pobocze, więc nocą zawszę jest bezpieczniej i sprawniej. Aczkolwiek w rejonie Mszczonowa jechało się bardzo marnie, pobocze w bardzo złym stanie, niemal w całości sfrezowane, też trochę piachu. Dopiero za Mszczonowem zaczyna się przyzwoity asfalt. Trasa lekko pagórkowata, gdy opuszczam katowicką w Rawie Mazowieckiej powoli zaczyna już świtać. Kawałek do Łodzi, z reguły bardzo ruchliwy - tym razem zupełnie puściutki. W Jeżowie krótki postój, dalej coraz bardziej pagórkowata droga do Łodzi. Docieram akurat, Mikiego i Marka spotykam na trasie, nieźle ich zaskoczył mój przyjazd :). Jedziemy po Daniela - i dalej szybkim tempem bocznymi drogami opuszczamy Łódź. Po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy na drogę do Kutna, więcej mamy w dół (Kutno leży poniżej 100m, Łódź na 200m), o tej porze ruch niewielki, pogoda piękna - jeszcze nie tak ciepło, a pełne słońce.
Do Kutna docieramy z dużym zapasem, jest czas by pogadać o zbliżającej się wyprawie. Przed 8 chłopaki wsiadają w pociąg do Berlina (powodzenia!), ja po pół godzinie również pociągiem wracam do Warszawy, w domu jestem przed 11, kilka h snu - w sam raz by obejrzeć wspaniałe zwycięstwo Niemców nad Argentyną :)
Dane wycieczki:
DST: 207.00 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 783 m MAX: 51.70 km/h
Temp:17.0 'C