wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3907:07
Średnia prędkość:24.18 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:658111 m
Suma kalorii:379570 kcal
Liczba aktywności:196
Średnio na aktywność:489.75 km i 20h 02m
Więcej statystyk
Sobota, 30 kwietnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód

Piękny Wschód to najwcześniej organizowany ultramaraton w Polsce, już na przełomie kwietnia i maja. Należy się więc liczyć z tym, że pogoda nie musi być optymalna - i tak też było tym razem ;)). Na maraton dojeżdżam razem z Tomkiem (dzięki za transport!), trochę czasu się zeszło, do Mińska jechaliśmy w korku, bo już się zaczęła fala wyjazdów na majówki. Nocowałem pod namiotem, tradycyjnie prawie bez snu, nie wiem czy godzinę pospałem, ale już mnie to w ogóle nie zdziwiło, na trasie 24h to jeszcze nie problem ;).

Rano po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało, od północy padało i pada również rano, temperatura 7-8 stopni. Startuję w drugiej grupie razem z Hipkami i ekipą z Włocławka. Początek to mocne, dość szarpane tempo, po ok. 10-15km dogania nas startująca po nas trzecia grupa w której jechał Tomek, ponownie zobaczyłem go dopiero na mecie, bo jak się okazało dojechał w zwycięskiej grupie - wielkie gratulacje! Na maratonie dość nietypowo było bardzo dużo punktów kontrolnych, szczególnie w pierwszej części trasy, część były to punkty nieobsadzone, czyli takie gdzie trzeba było podstemplować kartę np. w sklepie czy na stacji benzynowej. Pierwszy taki punkt jest na ok. 40km w Kołaczach. Ekipa z Włocławka, która niepotrzebnie szarpała i zgubiła mnie z Hipkami przed puntem została tu dłużej (i już nas nie dogonili), Hipki błyskawicznie ruszyli, a ja musiałem napełnić bidon wodą (zapomniałem na starcie! :)) i podnieść siodło, więc ruszyłem z 400-500m stratą i przez kolejne 10km się naszarpałem, żeby ich dogonić.

Do Chełma jedziemy wspólnie, do Cycowa pomagał wiatr, dalej już przeszkadzał, na tym odcinku połączyliśmy się z CFCFanem (dał radę dojechać na samą metę z Hipkami). W Chełmie plaga zakazów dla rowerów (dobre 30), ale ścieżka słaba, więc jechaliśmy szosą. Punkt na rynku, również krótka chwilka i już jedziemy dalej. Za Chełmem zaczęły się pierwsze zauważalne góreczki, na których niestety złapał mnie kryzys, we znaki dał mi się męczący mnie w tym roku ból pleców. Uznałem więc że nie ma sensu się szarpać próbując utrzymać mocne tempo, bo i tak będę musiał stawać na zmianę ustawień roweru i dalej pojechałem już sam. Na punkcie w Wojsławicach na 125km staję na ok. 15min - przestawiam siodło w rowerze i gruntownie się przebieram, bo od ok. 80km przestało padać, a drogi już wysychały. Na odcinku do Hrubieszowa dogania mnie Stasiej, za którym się zabrałem, kryzys jeszcze trzymał, więc zmian nie mogłem dawać. W Hrubieszowie tylko stempluję, dalej ruszamy już osobno, Stasiej za miastem stanął na przebieranie się, ja jadę dalej. Liczyłem że po zmianie kierunku jazdy wiatr zacznie tym razem pomagać - ale mocno się oszukałem, bo cały odcinek do Tomaszowa wiało czołowo. Nie mam szczęścia do tego regionu, na początku kwietnia jadąc na Ukrainę wiatr też mnie tu nieźle wytelepał, gdy jechaliśmy z Kviato na przejście w Dołhobyczowie. Na odcinku do Tomaszowa było też największe nagromadzenie górek na tym maratonie, więc cały odcinek na punkt w Krasnobrodzie dał w kość. Tam staję na ok. 15min, krótko po mnie dojeżdżają Stasiej i Jurek Królikowski, z którymi w trójkę ruszamy dalej. Razem jechaliśmy mniej więcej za Zwierzyniec, dalej odpuściłem bo trochę za mocno dla mnie było, mijaliśmy się jeszcze za Biłgorajem i spotkaliśmy się na postoju obiadowym w Janowie Lubelskim. Od Biłgoraja wreszcie się wiatr uspokoił, a za Frampolem zaczął nawet pomagać.

Postój obiadowy bardzo dobrze zorganizowany, świetny pęczak, dobre surówki. Odpoczynek i dobry posiłek wiele mi dał i złapałem drugi oddech, cały odcinek do Kazimierza przejechałem razem z Jurkiem Królikowskim (najmocniejszym z naszej trójki), Stasiej jechał kawałek za nami. Nocą jechało się całkiem przyzwoicie, niezłe drogi. W Kazimierzu kiepściutki punkt - po 100km od wcześniejszego, na powietrzu (a było zimno), jeszcze obsługujący coś narzekał, że nie wiedział, że aż tyle czasu będzie musiał tu siedzieć ;). Przenieśliśmy się więc 300m dalej na stację Orlenu, Jurek pojechał dalej, ja jeszcze zjadłem zapiekankę na ciepło. Pozostało jeszcze 100km na metę, pierwszy odcinek w rejonie Nałęczowa pagórkowaty, dalej już płasko. Niemniej kilometry się bardzo dłużyły, dawało się we znaki duże zmęczenie. Na metę docieram jeszcze przed świtem, z czasem 20h 51min.

Start w miarę udany, czas przyzwoity, bo warunki nie były łatwe, a połowę trasy jechałem solo, przejechane tydzień wcześniej 700km też pewnie swój wpływ miało. Oczywiście mogło być lepiej, nie uniknąłem kryzysów, dopiero w drugiej części trasy złapałem lepszy rytm. Za Wojsławicami już nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik, więc nie pilnowałem specjalnie czasu postojów, w ten sposób niewątpliwie jedzie się dużo przyjemniej, można zjeść normalny posiłek, dać parę minut odpoczynku zmęczonym mięśniom, zamiast wcinać tylko słodycze i żele; choć oczywiście czasu więcej schodzi.

Organizacja maratonu bardzo przyzwoita, duży pakiet startowy, dużo jedzenia na punktach, smaczny obiad w Janowie, jedynie w Kazimierzu wpadka ze słabym punktem.

Kilka fotek


Dane wycieczki: DST: 514.50 km AVS: 27.84 km/h ALT: 2339 m MAX: 52.90 km/h Temp:9.0 'C
Sobota, 23 kwietnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Olsztyn dłuższą drogą

Do dłuższej całodobowej trasy szykowałem się już od jakiegoś czasu - i w końcu przyszedł czas na realizację ;). O 8.30 startuję bezpośrednio z Warszawy, pierwszy kawałek tradycyjnie marny, 30km przeprawy przez Warszawę, a jeszcze do tego 10km bonusowych - czyli remont DW 637 do Węgrowa powodujący korki na mijankach. Dopiero przed Stanisławowem zaczyna się normalna jazda. Od razu daje się odczuć wpływ mocnego 8-10m/s wiatru w plecy, wieje z zachodu, skręcając lekko na południe; utrzymanie 30km/h nie jest problemem. Pierwszy postój robię w Sokołowie po 100km, za tym miastem zaczyna się ciekawsza jazda, bardziej podlaskie klimaty, przyjemna droga Siemiatycze - Hajnówka, ze sporymi leśnymi odcinkami.

Do Hajnówki średnia to aż 31,5km/h, niestety cena za te 200km rumakowania była wysoka - kolejne ponad 400km musiałem jechać pod wiatr ;)). Za Hajnówką robi się bardzo cieniutko, bo wiatr, który wg prognoz miał się zmniejszać pod wieczór wcale nie miał takiego zamiaru, a za to skręcił bardziej na południe. Po 40km walki z wiatrem staję na postój obiadowy w lesie, następnie wizyta nad zalewem Siemianówka po której czekał mnie ciężki odcinek do Michałowa - tam robi się już ciemno i wiatr powoli nieco się zmniejsza. Już po ciemku zaliczam 5km odcinek szutru przed Kruszynianami i jadę wzdłuż białoruskiej granicy. Spokojne asfalty wysokiej jakości, na odcinku 50km ledwie kilka samochodów mnie minęło. W nocy przyjemna jazda, bo było bardzo jasno, cały czas świecił mocno księżyc blisko pełni, co też miało swoje odbicie w temperaturze. Wg prognoz miało najniżej spaść do 0 stopni, byłem przygotowany na niskie temperatury, niemniej okazało się, że pod tym kątem było ciężko, prawie 150km musiałem jechać na mrozie, spadającym do -4'C, do tego po terenach bez żadnych miejsc, gdzie można się ogrzać. Bocznymi drogami przez Puszczę Augustowską (sporo napotkanych zajęcy i saren) przebijam się do szosy na Ogrodniki, którą z Kotem parę razy jechaliśmy do Wilna oraz na Pierścieniu, powoli zaczyna już dnieć.

Okolice świtu bardzo przyjemne, pomimo niskiej temperatury - bo dzień robi się słoneczny, cała oszroniona okolica wygląda pięknie, do tego pojawia się coraz więcej jezior. Jadę chyba najciekawszym mazurskim asfaltem, czyli drogą Sejny - Gołdap, również znaną z Pierścienia. W porannym słońcu okolica prezentuje się jeszcze lepiej, liczne wzgórza z soczyście zieloną trawą robią wrażenie. Temperatura zaczyna wreszcie rosnąć, ale ciepło wcale nie jest, bo jadę pod zimny, nieprzyjemny wiatr. Nad ranem jeszcze niewiele przeszkadzał, ale wraz z upływem dnia zaczyna coraz mocniej dawać się we znaki. W puszczy Rominckiej staję na większy posiłek, na kolejnych kilometrach powoli coraz mocniej dają się odczuć dolegliwości tak długich tras - siedzenie boli, mięśnie coraz bardziej zmęczone, a jak to na Mazurach - górki są właściwie cały czas. Trasa do Węgorzewa urozmaicona akcją z dwójką wyjątkowych chamów jadących tirami, którzy postanowili mnie zmusić do jazdy ścieżką, którą nie jechałem bo co rusz pojawiały się na niej a to kamyczki, a to gałęzie, a to piach, a poprowadzona była tak fatalnie, że jadąc przy samej drodze zaliczała ze dwa razy więcej przewyższeń, a na drodze ruch był niewielki. Te ścieżki to prawdziwa zmora mazurskich szos, ostatnio pełno tego, a nie stanowią sensownej alternatywy dla szosy, bo co rusz przechodzą w szutry.

Za Węgorzewem zrobiłem długi, godzinny postój, co było wielkim błędem, źle obliczyłem czas, kawałek później złapałem gumę i wymieniałem już wytartą do oplotu oponą na zapasową. I w efekcie ostatnie ponad 100km musiałem zasuwać bardzo mocno, żeby się wyrobić na ostatni pociąg z Olsztyna, załatwiłem się tak samo głupio jak na zeszłorocznej trasie do Budapesztu. A trzymać to mocne tempo koło 25km/h z takim dystansem w nogach i przede wszystkim pod ten wiatr 5-6m/s było bardzo trudne. Za Reszlem łapie mnie ulewa, nie było już czasu na przebieranie się, więc trochę mnie przeczesało; ale wyszedłem na tym deszczu doskonale - bo wraz z ulewą zmienił się zupełnie wiatr, zaczął nawet leciutko wiać w plecy; bez tego nie dałbym już rady wyrobić się na pociąg.

Trasa bardzo wymagająca, dużo wiatru, niska temperatura, ogromny dystans, sporo górek na Mazurach. Ale widokowo było ekstra, dużo słońca, piękne krajobrazy wiosny budzącej się do życia, kapitalne chwile po świcie; jednym słowem - warto się było pomęczyć!

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 699.50 km AVS: 26.28 km/h ALT: 3674 m MAX: 61.20 km/h Temp:8.0 'C
Niedziela, 28 lutego 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Do dłuższej trasy przymierzałem się już pewien czas. Na weekend umówiłem się z Tomkiem, następnie dołączył też do nas Rysiek. Jako, że w południowej Polsce miało być sporo opadów zdecydowaliśmy się wybrać na południe. Moim celem był Malbork, chłopaki mieli mniej czasu, więc kończyli trasę odpowiednio wcześniej - generalnie jechaliśmy wzdłuż gdańskiej linii kolejowej, więc z odwrotem nie było problemów.

Spotykamy się koło 4.30 na rondzie ONZ, stąd pustymi ulicami miasta jedziemy na Nieporęt. Temperatura w mieście koło 0, gdy wyjechaliśmy za Warszawę spadła do -2. Przed Serockiem się już rozjaśniło, w tym rejonie odbijamy w bok po gminę, którą chciał zaliczyć Tomek, co wiązało się z parukilometrowym odcinkiem po szutrze. Z Pułtuska jedziemy na Ciechanów, drogi w niedzielny poranek zupełnie puste, nawet na zazwyczaj ruchliwej krajówce do Ciechanowa dziś pustki. W Ciechanowie Rysiek kończy trasę, natomiast my z Tomkiem jedziemy na Mławę. Pogoda wreszcie się wyklarowała, wyszło słońce, ociepliło się do 5 stopnie, ale z kolei wiatr mieliśmy przeszkadzający, choć na szczęście nie za mocny. Większość mijanych po drodze jeziorek jeszcze pozamarzana, zima jakby chciała a nie mogła nas opuścić ;). Za Rybnem fajny odcinek po góreczkach do Iławy, na drodze do miasta wyprzedził nas gościu na MTB, ale po tym jak parę kilometrów jechaliśmy mu na kole stracił animusz do zasuwania :)). W Iławie robię zakupy w Lidlu i żegnam się z Tomkiem, który stąd wraca pociągiem do Warszawy.

Trasa do Malborka bez niespodzianek, niebrzydka, ale to nie to samo co wiosną, gdy robi się zielono. Zmierzch łapie mnie w Sztumie, szybko spada temperatura do 0 stopni. W Malborku wizyta pod ładnie podświetlonym zamkiem krzyżackim, a następnie postanowiłem pojechać do Tczewa, bo do pociągu miałem jeszcze sporo czasu. Po głowie chodził mi też plan trasy do Piły na ponad 500km, tak by wykorzystać mający wiać w nocy wiatr w tym kierunku. Długo się wahałem, w końcu postanawiam spróbować, zmieniając cel z Piły na Nakło, bo do Piły nie było już szans wyrobienia się na poranny pociąg. Pierwszy odcinek DK91 elegancki, ale za Skórczem gdy wjechałem w Bory Tucholskie jazda zrobiła się już mocno męcząca. Dużo dziur na drogach, które spotęgowały ból siedzenia, zupełne zadupia, gdzie parę świateł spotykało się raz na 15km. Ale najgorsze było to, że temperatura spadła aż do poziomu -5-6'C, podczas gdy prognozy mówiły o -2'C, tyle że te prognozy były dla zachmurzonego nieba, a do Tucholi było bezchmurnie. A jechałem w letnich butach SPD i cienkich rękawiczkach, więc byłem już mocno na granicy komfortu. Ale wracać i tak nie było jak - więc musiałem do tego Nakła dojechać. O postoju w tych warunkach nie było mowy, od razu by mnie wytelepało, a na bocznych drogach jakimi jechałem przez ponad 100km od Tczewa żadnych stacji benzynowych nie było. Na krótki postój staję dopiero na Orlenie w Sępólnie Krajeńskim, ale wiele czasu nie miałem bo byłem już na styk z pociągiem z Nakła. Bo wiatr do Tucholi wcale nie pomagał i po dziurawych drogach jechało się wolno. Dopiero za Tucholą poprawiły się warunki, pojawiło się sporo chmur, więc i ociepliło się do -2'C i zaczęło tez wiać w plecy. Ale zmęczenie było już bardzo duże, więc z utęsknieniem odliczałem kilometry pozostałe do Nakła, gdzie dotarłem z 20min zapasem.

Trasa bardzo wymagająca, ponad połowa dystansu na mrozie, z niewielką ilością odpoczynków (całość zajęła mi 25h). Już po 50km za Tczewem, gdy temperatura spadła sporo niżej niż wg prognoz plułem sobie w brodę, że nie wróciłem pociągiem :)). Ale też dobry test wytrzymałości, bo nie jest prosto tyle przejechać na mrozie, wydolność mięśni w takich temperaturach wyraźnie spada, jednym słowem sporo za wczesny termin na rozpoczęcie sezonu ultra ;). Ciągle nie mogę dojść do ładu z siodełkiem, na gładkich szosach jeszcze jakoś jest, ale na dziurach już bardzo słabiutko.

Kilka fotek z trasy


Dane wycieczki: DST: 521.70 km AVS: 24.80 km/h ALT: 2211 m MAX: 43.50 km/h Temp:1.0 'C
Sobota, 5 grudnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Wilno w Grudniu!

Grudzień to może nie najbardziej optymalny miesiąc na długie trasy - ale też się da ;))
Tym razem na trasę wymagającą 16h jazdy nocą udało mi się namówić Kota, za cel postawiliśmy sobie Wilno, na które prognozy pogody wskazywały bardzo dobre warunki, ze sprzyjającym wiatrem na niemal całej trasie.

Ruszamy o 9, w Warszawie elegancka pogoda, 8-9 stopni i słoneczko. Pierwsza część trasy to żmudne przebijanie się przez warszawską aglomerację, dopiero po 30km zaczyna się właściwa jazda. I od razu widać, że jazda w tym kierunku to był strzał w dziesiątkę, 30km/h przekracza się bez większego trudu, a i po 35km/h na prostej nieraz lecieliśmy. W tych warunkach dystans szybko leci, wiele się nie zatrzymując zaliczamy najnudniejszy, mazowiecki odcinek naszej drogi. Na pierwszy postój stajemy na stacji w Węgrowie, dalej odbijamy nieco na północ, więc wiaterek mniej nam już pomaga. Po 110km za Kosowem Lackim zaczyna już zmierzchać, słońce ostatni raz widzieliśmy nad Bugiem, kolejny raz zobaczymy je dopiero nad Niemnem :))

Do Wysokiego jedzie się wygodnie, drogi powoli robią się puste, przybywa trochę małych pagóreczków, same Wysokie widać już z daleka (światła wielkiej mleczarni), są też dodające klimatu nocnej jeździe świąteczne iluminacje na ulicach. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w barku, wcinając m.in. świetną zupę szczawiową. Czasu mieliśmy dużo w zapasie, więc posiedzieliśmy sobie tutaj w sumie prawie 1,5h. Na kolejnym odcinku do Tykocina nasze dotąd bardzo solidne tempo (koło 28,5km/h na 165km) zaczyna spadać, niestety staje się to czego się obawialiśmy - Marzenę zaczyna boleć nadwyrężone tydzień temu kolano. Proponowałem wcześniejszy odwrót bo przed sobą mieliśmy jeszcze aż 350km, a jazda takiego dystansu z kontuzją będzie bardzo trudna. A z rejonu Tykocina można jeszcze było sensownie się wycofać, zjeżdżając 25km do Białegostoku. Ale Marzena twardo postanowiła jechać dalej, po wielkich namowach dała się też namówić na próbę zmiany sylwetki na rowerze i przestawiliśmy nieco bloki, co przyniosło chwilową ulgę.

Za Tykocinem wjeżdżamy w "ciemną dupę" - coraz mniej miasteczek, na drogach ruch właściwie zerowy. Tutaj kończy mi się bateria w GPS, a gdy chciałem podłączyć powerbanka - okazuje się, że zgubiłem kabel, który musiał wypaść z torebki na ramę, bo w ciemności nie zauważyłem, że ok. 50km jechałem z otwartą torebką. Nie ma wyjścia - dalej muszę jechać bez gps, to niewielka strata, natomiast sporo bardziej irytująca była strata licznika. Podobnie jak w maju tak i teraz Via Baltica omijamy objazdem, nadrabiając koło 10km - ale warto bo jazda tą szosą to dramat, ledwo wjechaliśmy na nią kawałek (do początku objazdu trzeba z 500m zrobić główną szosą) - już nas jadących legalnie, świetnie oświetlonych, z odblaskami wytrąbił jakiś tępy kacap w tirze, bo mu się przy wyprzedzaniu na wąskiej drodze nogi z gazu zdjąć nie chciało. Na szosę wracamy pod Sztabinem, ok. 5km trzeba zrobić przed początkiem pobocza i to bardzo nieprzyjemna jazda, spotkaliśmy m.in. jadącą z naprzeciwka kolumnę przynajmniej 10 tirów. Niestety naszej policji nie chce się z tym zrobić porządku, a kierowcy ze wschodu przepisami się w ogóle nie przejmują, tam ciągle dominuje barbarzyńskie myślenie, że im kto ma większy pojazd - tym mu na szosie więcej wolno. Przed Augustowem nasza droga skręca na kawałek na zachód i tutaj wiatr uderza w nas z całą siłą, a że Marzenę po chwilowej uldze znowu boli coraz mocniej kolano - chwilami jedzie się koło 15-17km/h.

Jakoś przemęczyliśmy się do Augustowa, tutaj robimy większy postój na dużej stacji Orlenu, wcinając smaczne zapiekanki, jedzenie na ciepło od razu podnosi morale na takiej trasie. Marzena pomimo rosnącego bólu kolana postanawia jechać do końca, bo Augustów to było ostatnie miejsce, gdzie można się było sensownie wycofać, na stacji kupuje środki przeciwbólowe. Ruszamy po 2, czeka nas jeszcze ponad 5h jazdy nocą. Aż do Gib jedziemy lasem, za dnia to całkiem ciekawa trasa, nocą jednak daje o sobie znać monotonia. Z Gib na granice w Ogrodnikach przybywa trochę góreczek, do tego na otwartym terenie wiatr znacząco mocniej pomaga. Ale robi się też chłodniej, koło 6 stopni, ale sama temperatura niewiele mówi, bo wieje mocno, a wiatr jest bardzo zimny, każda chwila bez jazdy momentalnie wychładza, Robimy postój na Statoilu w Łoździejach, 15km za granicą, tutaj stacja pomimo bardzo wczesnej pory (koło 5 ) przeżywa prawdziwe oblężenie.

Z Łoździejów kierujemy się na Olitę, powoli na wschodzie widać coraz mocniejsze przejaśnienia, na północy brzask trwa sporo dłużej niż w środkowej Polsce, nawet godzinę przed wschodem słońca zaczyna się powoli robić widno. Samo słońce pojawia się Olicie, gdy przejeżdżamy most na Niemnie, pięknie odbijając się w tej wielkiej rzece. Tutaj robimy też postój w markecie i ruszamy na najciekawszy odcinek naszej trasy - czyli kawałek do Rudiszek. Sporo pagóreczków, wąskie drogi, małe miasteczka z drewnianymi domkami, lasy, przejazd przez park narodowy; jednym słowem ta droga ma swój klimat. Tempem jedziemy spokojnym, bo Marzenę ciągle kolano mocno boli, środki przeciwbólowe jedynie ból ograniczają, nie eliminują w 100%. Za Rudiszkami odbijamy na Troki, gdy byliśmy tu w maju tłumy były nieludzkie, teraz w grudniu jest znacznie mniej ludzi (choć wycieczki Chińczyków nie mogło zabraknąć :)). Obejrzeliśmy wspaniale położony zamek, po czym ruszyliśmy na Wilno nowym wariantem tras, tak by ominąć nieprzyjemną główną szosę. I to był bardzo dobry pomysł, najpierw czekał nas piękny odcinek nad samym jeziorem Galwe, z paroma szutrowymi kawałeczkami i drewnianymi mostami. A i dalsza część jazdy sporo ciekawsza niż główna szosa.

Do Wilna pomimo kontuzji Kota docieramy z wystarczającym zapasem, robimy więc krótką rundkę po centrum, był też czas na obiad.

Trasa bardzo wymagająca, warunki trafiliśmy co prawda optymalne jak na tę porę roku; ale grudzień to jest zawsze grudzień i trasa tej długości wymaga wielkiego wysiłku, mięśnie w niskich temperaturach są mniej wydajne, a bardzo długa noc męczy psychicznie. Ale też i satysfakcja z ukończenia takiej trasy jest ogromna, że się jednak wytrzymało i pokonało rozmaite przeciwności. A Marzenie należą się dodatkowo ogromne brawa za wytrzymałość i zacięcie - bo aż 350km przejechała z bólem kolana, pomimo poważnej kontuzji nie zdecydowała się wycofać i z zagryzionymi zębami dociągnęła do samego Wilna; to już wyższa szkoła odporności psychicznej i fizycznej!

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 522.00 km AVS: 23.60 km/h ALT: 2720 m MAX: 60.30 km/h Temp:7.0 'C
Czwartek, 22 października 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad
Ryga - dzień 1

Koniec października to już nie bardzo termin na wielodniowe wyjazdy, ale jako że miałem parę dni wolnego - postanowiłem wyruszyć do Rygi; do trasy w tym kierunku zachęcił mnie Gavek, który w tym okresie wybierał się do swojego domku w Nowym Dworze.

Trasę do Nowego Dworu zdecydowałem się przejechać w jeden dzień, a jako, że wybrałem ciekawszą opcję wzdłuż wschodniej granicy - czekała mnie długa 350km trasa i to z pełnym bagażem wyprawowym. Ruszam już o 2 w nocy, jezdnie są mokre, ale nie pada, za to mam sprzyjający wiatr. Niestety już po 30km, za Sulejówkiem zaczyna lać i pada koło 3h, aż do świtu, a jest ledwie 4-5 stopni, więc jedzie się mizernie. Do tego zaczynają się kontuzje, w tym nietypowa kontuzja kolana, wynikająca nie z samej jazdy, a z obcierania długich spodni o kolano, która mnie będzie męczyć cały wyjazd. Jednym słowem jedzie się bardzo marnie, a wielka ilość kilometrów pozostałych do Nowego Dworu nie podnosi morale. Za Sokołowem byłem już bardzo bliski wycofania się, sprawdziłem nawet pociągi z Siedlec i Siemiatycz - i postanowiłem pociągnąć jeszcze do Siemiatycz lub Hajnówki. W międzyczasie jednak trochę odżyłem, w Hajnówce gotuję obiad i ruszam na ostatnie 150km. Ściana wschodnia to bardzo przyjemne tereny do jazdy - mały ruch, w tym rejonie niezłe drogi, sporo lasów. Przed Kruszynianami zaliczam ok. 5km szutru, ale dzięki temu nie trzeba jechać przez Białystok lub Supraśl. W Krynkach łapie mnie zmrok, końcówka to boczne drogi pod samą białoruską granicą, niemal całość z nowiutkim asfaltem, więc jedzie się elegancko. Z Gabrielem spotykam się w Kuźnicy i po zakupach ruszamy do jego domku.

A tam cieplutko i to w starym, dobrym stylu - domek jest ogrzewany za pomocą pieca kaflowego, który nie tylko ogrzewa, ale pozwala również na wygodne wysuszenie zamoczonych w czasie deszczu ciuchów, po wielu kilometrach na zimnie bardzo przyjemnie posiedzieć trochę w cieple ;))

Zdjęcia z wyjazdu


Dane wycieczki: DST: 355.70 km AVS: 25.87 km/h ALT: 1422 m MAX: 50.50 km/h Temp:5.0 'C
Wtorek, 6 października 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Budapeszt - akt II, czyli zemsta jest słodka ;))

Ostatnia nieudana trasa do Budapesztu nie dawała mi spokoju, a jako że to ostatni dzwonek na tak długie trasy, a pogodę zapowiedziano korzystną - zaledwie po paru dniach postanawiam spróbować rewanżu ;). Ruszam podobnie jak ostatnio o 8 rano z domu, tym razem już samotnie (Tomek niestety pracował w tym terminie). Ale tym razem większość trasy do Krakowa mam korzystny wiatr, więc jadąc spokojnym tempem i tak utrzymuję większą prędkość niż ostatnio, gdy jechaliśmy mocniej. Dzięki temu nie trzeba się aż tak spieszyć, można się zatrzymywać na foto itd. Tym razem wziąłem więcej bagażu, również maszynkę benzynową, tak więc jedzenie mam prawie na całą trasę; za to zrezygnowałem z Camelbaka, bo ostatnio męczyły mnie bóle pleców, a plecak nawet niewielki na tak długiej trasie daje popalić.

Na postoje staję podobnie jak ostatnio, po 100km, noc łapie mnie 50km dalej niż ostatnio, w Wolborzu. Jedzie się bardzo przyzwoicie, do Krakowa mam średnią 27,5km/h, więc 1,5km/h więcej niż ostatnio, pomimo jazdy spokojnym tempem - wiatr swoje zrobił. Z Maca na Floriańskiej ruszam ponad godzinę wcześniej niż ostatnio, jest też wyraźnie cieplej. Wtedy mieliśmy zupełnie odkryte niebo, obecnie jest dużo chmur, dzięki czemu jest cieplej o parę stopni, a poziom 7-8 stopni jest sporo znośniejszy niż 2-4. Trasy po górach nie zmieniałem, choć dałoby się pojechać dużo łatwiejszym wariantem do Budapesztu - uznałem, że warto się spróbować na naprawdę trudniej trasie. Pierwsze podjazdy wchodzą sprawnie - Zachełmie, Makowska jak ostatnio bez stawania. Od Makowa robi się straszna mgła, chwilami widać na 50m, temperatura jest większa niż ostatnio, ale sporo większa wilgotność też zmniejsza komfort termiczny, cała odzież jest zawilgocona. Zgodnie z planem jadę bez postoju w Makowie, Obidową zaliczam również na raz, ruch na zakopiance symboliczny, o dziwo sporo mniejszy niż gdy jechaliśmy tu w sobotę. Postój robię na stacji przed Nowym Targiem, tutaj sobie dłużej posiedziałem, wypiłem herbatę i zjadłem dobrą zapiekankę.

Za Nowym Targiem jadę zakopianką do Białego Dunajca, tam odbijam na Gliczarów. Ściana krótka, ale straszna, przy ponad 400km w nogach wciągam już ledwo-ledwo. A cały podjazd na Głodówkę ciągnie się bardzo długo, z 700m aż na 1130m, powoli zaczyna się już rozjaśniać, temperatura spada chwilami do poziomu 2 stopni. Na zjazd ubieram się więc w kurtkę gore-texową, w niej zaliczam tez podjazd na przełęcz Zdziarską, z której jest długi zjazd z pięknymi widokami na chmury schodzące w doliny. Przed Popradem wreszcie się trochę ociepla, noc przetrwana - a motywacja nadal wysoka! Ale góry są cały czas, po Tatrach przecinam pasmo Niżnych Tatr, górek tu nie brakuje. Przed głównym podjazdem w tym masywie robię sobie porządny postój śniadaniowy gotuję zupki chińskie. Podjazd przed Telgatem to aż 400m w pionie, ciągnie się długo. Za Telgartem wreszcie się porządnie ociepla, po drugiej stronie Karpat temperatura jest wyższa o ładnych parę stopni, można znowu jechać w krótkich spodenkach. Na tym kawałku sporo czasu schodzi mi na rozmaite postoje, przebierania itd. A tymczasem trasa za Karpatami wcale nie jest tak łatwa jak mi się wydawało, niby wielkich gór nie ma - ale mikro-górki są cały czas. A ponad 500km w nogach swoje robi i nie jadę już tak szybko jak na początku - więc po pewnym czasie orientuję się, że czasu wcale nie mam tak dużo jak mi się wcześniej wydawało i by zdążyć przed północą do Budapesztu trzeba się solidnie sprężać.

Na Węgry wjeżdżam jeszcze za dnia, widać przeskok jakościowy w porównaniu ze Słowacją - na Węgrzech jest zamożniej, też sporo bardziej zielono. Pierwszy odcinek przez Węgry bardzo przyjemny, dopiero za Szecseny zaczęła się główniejsza, nieciekawa droga, ze sporym ruchem. Za Balassgyarmat (węgierski język nie ma sobie równych!) znowu wjeżdżam na boczne drogi, ale za to zaczynają się również i dziury. A jako, że zaczęła się też i noc - zaczęło to coraz bardziej spowalniać, a czasu było coraz mniej, po ostatnim postoju orientuję się, że trzeba już solidnie cisnąć. Ostatnie 75km jechałem więc bez stawania, utrzymując średnią koło 25km/h, na szczęście poprawiła się trochę jakość dróg, ale za to górek nie brakowało - sporo więcej niż na trasie do Krakowa. Na dworzec docieram koło 23, już mocno zmęczony sprinterską końcówką, z bezpiecznym zapasem, ale miasta już mi się nie chciało oglądać, zresztą trasy tej długości do zwiedzania średnio się nadają ;))

Tym razem Budapeszt udało się zaliczyć, trasa bardzo wymagająca, październik to już nie jest czerwiec czy lipiec - i to wyraźnie czuć. Ale i satysfakcja z przejechania bardzo duża - bo wariant trasy był z gatunku "nie ma przebacz", z trzema rzeźnickimi podjazdami, które na długo zostają w mięśniach, była wytyczona tak by było ciężko, a nie żeby tylko do Budapesztu dojechać. Zaskoczyła mnie też wymagająca końcówka, tak naprawdę za Karpatami naprawdę płaskie to było może ze 40km, poza tym była cała masa małych góreczek, a przed samym Budapesztem już całkiem spore podjazdy. Na taką trasę zabrałem jednak za dużo bagażu, w sumie z 10kg - i to w górach już się czuło. Część tego bagażu wymusiła pogoda, bo w dzień było nawet i 20 stopni, w nocy niewiele ponad 0, więc wymagało to zabrania wielu rzeczy; gdyby było też zimno, ale cały czas stabilnie to tych rzeczy trzeba by zabrać sporo mniej. Generalnie pojechałem w stylu turystycznym, a to lepiej sprawdza się na typowych trasach dobowych - koło 500km. Natomiast trasa ponad 700km to już co innego, ta końcówka już mocno nuży; tu jednak lepiej sprawdza się typowy styl maratoński; choć przy jeździe za granicę kosztowny i trochę ryzykowny - trzeba wymieniać waluty, stacje benzynowe są rzadko, nie wszędzie można tak łatwo kupić jedzenie jak w Polsce. Pod względem drogowym - Polska wypada tu zdecydowanie najlepiej, drogi mamy sporo lepsze niż Słowacy i Węgrzy, a ilość infrastruktury jak stacje (bardzo wygodne przy niskich temperaturach) nieporównanie większa. Odnoszę wrażenie że u nas przez ostatnie 10 lat bardzo się pod tym względem polepszyło, a u nich zatrzymało się na tym poziomie sprzed 10 lat.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 733.40 km AVS: 24.07 km/h ALT: 6499 m MAX: 65.40 km/h Temp:14.0 'C
Piątek, 2 października 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka
Budapeszt - akt I

Sezon na długie trasy ma się już ku końcowi - powoli kończą się przyjazne temperatury, noc znacznie się wydłuża, więc październik to juŻ ostatni dzwonek na trasy spod znaków ultra ;)). Postanowiliśmy więc razem z Tomkiem wybrać się aż do Budapesztu, trasą z mocnymi górskimi akcentami.

Ruszamy z Warszawy o 8, początek to nieciekawy przejazd przez Piaseczno, dalej zaczyna się już normalna jazda. Pogoda dobra, słonecznie, po 2-3h godzinach robi się ciepło, koło 18-19 stopni. Jedynie z wiatrem nie trafiliśmy - przeszkadza przez całe 300km do Krakowa, nie jest jakiś bardzo silny, ale przeszkadza zauważalnie. Utrzymujemy średnią koło 27km/h, ale sporo czasu schodzi na rozmaite postoje, poprawiania roweru itd; czasu mieliśmy sporo, więc się z tym za bardzo nie pilnowaliśmy. Większe postoje robimy po 100km - w Drzewicy, a następnie w Seceminie. Ten wyjazd to także test nowego wariantu trasy do Krakowa, bo na szosie krakowskiej za Jędrzejowem trwa już budowa ekspresówki. Zamiast tamtędy jedziemy więc przez Włoszczową i Wolbórz - wariant całkiem fajny, trochę dziurawych dróg za Szczekocinami, ale w normie, 10km więcej, ale górek trochę mniej niż przez Jędrzejów. W Szczekocinach orientuję się, że coś słabo mi działa zmiana biegów, przypuszczałem, że linka zaczyna się przecierać - i miałem rację, pod gumą manetki było widać, że już niewiele jej życia zostało. Miałem zapasową linkę, ale jak się okazało wymiana linki w rowerze z wewnętrznymi prowadzeniem linek nie jest taka prosta. Trzeba było odpiąć przednią przerzutkę, żeby zdjąć ślizg i dopiero wtedy udało się przeprowadzić linkę; dobrze, że było nas dwóch, bo samemu ta naprawa byłaby bardziej upierdliwa. Po tym trzeba było wyregulować obie przerzutki; w sumie poleciało na to wszystko aż 40min.

Ze Szczekocin ruszamy już po zmroku, temperatura szybko zaczęła opadać do poziomu 7-8 stopni, pagórkowatą drogą docieramy do Krakowa, gdzie stajemy w Macu. Ruszając dalej przebieramy się już w długie spodnie, więcej warstw pod kurtkami, zimowe rękawiczki. Po wyjeździe z Krakowa bardzo szybko robi się zimno, na drodze do Kalwarii to poziom 6-7 stopni, a wkrótce robi się z tego 2-4 stopnie. Wyraźnie widać inwersję temperaturową, na szczytach jest nawet 3-4 stopnie cieplej niż w dolinach. Tak niskie temperatury odbijają się na wydajności, mięśnie nie pracują tak jak normalnie, a my mamy już ponad 300km w nogach - a najtrudniejsza część trasy właśnie się zaczęła. Zaliczamy Zachełmie z 16% ścianką, kolejny podjazd to rzeźnia na Makowskiej Górze, gdzie jest 19%, nachylenia powyżej 15% trzymają długo, a podjazd to aż 200m w pionie. To już wjeżdżam z wielkim trudem, Tomek musiał stawać, męczyła go też senność - postanawiamy wiec stanąć na krótko na Statoilu za Makowem; Tomek łapie krótką regenerującą drzemkę. Z Makowa jedziemy w zimnicy puściutką krajówką do Skomielnej, z Rabki zaliczamy kolejną ciężką ścianę na Obidową. Na zjeździe do Nowego Targu bardzo zimno, w mieście mróz -1'C, ubieramy na siebie wszystko co mamy, ja jadę w dwóch kurtkach, Tomek aż w trzech, w tym puchówce ;). Zmieniamy trochę planowaną trasę omijając Gliczarów i Głodówkę, a na granicę jadąc łatwą krajówką z Nowego Targu do Jurgowa - w takich warunkach nie ma się co pchać w tak trudne góry. Ale i odcinek do Jurgowa jedzie się beznadziejnie, mam problemy z odżywianiem, jedzenie jakoś nie wchodzi, męczy nas obu senność (w nocy przed trasą spałem tylko 3h), a koło świtu jest bardzo zimno, koło 0 stopni, do tego wieje przeciwny wiatr. Z utęsknieniem czekamy na stację za Białką, tu czekamy 10min na otwarcie o 6 i ładujemy się do ciepła. Stacja Orlenu beznadziejna - bez miejscówek do siedzenia, bez zapiekanek, nawet herbaty dziady nie mieli!

Cała ta nocna jazda przez góry mocno nas przeczesała, a czas na dojechanie do Budapesztu robił się bardzo napięty - jednym słowem straciliśmy motywację do dalszej jazdy. Postanawiamy więc wrócić z Zakopanego, ponad 400km w trudnych warunkach, z dużą ilością gór - to nie jest żaden wstyd, a na Budapeszt przyjdzie czas ;)). Trochę za dużo czasu straciliśmy na pierwszej części trasy, ale z perspektywy znajomości dalszej trasy oceniam, że była to dobra decyzja. Czasu było już za mało, bo dalsza część trasy do Budapesztu wcale nie była taka prosta. A i nowych doświadczeń ta trasa pozwoliła trochę zebrać.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 431.50 km AVS: 24.29 km/h ALT: 3758 m MAX: 62.20 km/h Temp:10.0 'C
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, Ultramaraton
Górami MRDP - część 2

PK9 Kietrz 726km

Czas odpoczynku w stosunku do czasu snu mało efektywny, odpoczywałem tu w sumie niemal 7h, od 22 do 5 rano, z czego spałem koło 2h, ale pod folią NRC było niewygodnie, też dość chłodno (spałem na trawie, więc od ziemi ciągnęło), folia za krótka by się nią dobrze owinąć. Na trasie jestem z powrotem koło 5 rano, kawałek za miastem spotykam się z Marcinem Nalazkiem, który nocą tradycyjnie sypiał to tu, to tam, a pierwszej nocy nawet spał bezpośrednio na szosie pod Banicą ;)). Razem kontynuujemy jazdę na Głubczyce i Prudnik, jedzie się całkiem sprawnie i szybko, wiatr w większości pomaga, ale zaczyna wiać dużo mocniej niż w czasie dwóch pierwszych dni. Kawałek przed wjazdem na krajówkę z krzaków wychodzi Bronek Łazanowski, którego tutaj też zmorzył sen i podobnie jak ja nocował pod folią. Wkrótce dołącza do nas jeszcze Robert Woźniak z Elbląga i w tym składzie jedziemy spory kawałek.

PK10 Głuchołazy 794km

Za Głuchołazami zjeżdżamy z krajówki i zaczynają się boczne, pagórkowate drogi przy granicy, przed dwoma laty trasa prowadziła tu zupełnie inaczej - świetną, równą jak stół krajówką z poboczem do Nysy, tutaj jednak nie ma tego pożądanego odpoczynku od górek, wzniesień dużych nie ma, ale małych nie brakuje. Przed Otmuchowem jest most w remoncie, który objeżdżamy bokiem przez płyty betonowe. Za dnia nie było tu problemu, natomiast osoby, którym to miejsce wypadło nocą miały tu spore problemy, bo nocą objazdu nie było widać i musiały pchać się przez most w budowie idąc po zbrojeniach, by później schodzić po 2m drabinie, szczególnie samotnym osobom było tu niełatwo, bo nie było komu podać roweru. Odcinek krajówki za Otmuchowem - fatalny, duży ruch tirów, jazda pod coraz większy wiatr, przy wyprzedzaniu przez ciężkie pojazdy tworzyły się zawirowania powietrza, które potrafiły zarzucić rowerem. Ten beznadziejny kawałek kończy się za Paczkowem, wraca tu pobocze i można jechać sensownie. Ale wieje coraz mocniej, chwilami utrzymanie 20km/h przekracza już nasze możliwości. Na tym kawałku reszta mojej grupki została sporo z tyłu, więc uznałem że czekanie nie ma sensu, bo dalej i tak zaczynały się góry, gdzie każdy będzie jechać swoim tempem. A jak okazało się później, straciłem w ten sposób jedną z lepszych akcji maratonu. Otóż podczas postoju pod sklepem przewrócił się rower Marcina Nalazka, w wyniku czego pękła karbonowa kierownica. Wydawałoby się, że sprawa beznadziejna, ale Marcin się nie poddał, w miejscowym warsztacie prowizorycznie zreperował kierownicę za pomocą płaskowników i taśmy klejącej - i wrócił z tym na trasę, kończąc maraton, pomimo wielu kilometrów po dziurach, gdzie brak pewnego chwytu bardzo przeszkadzał; wielkie brawa dla Marcina!

PK11 Złoty Stok 846km

W Złotym Stoku zakończyła się bardziej płaska część GMRDP, a zaczęły się podjazdy Kotliny Kłodzkiej, czyli najcięższy odcinek maratonu. Na pierwszy ogień idzie przełęcz Jaworowa, dla mnie najbardziej beznadziejny podjazd całej imprezy. Jedynie pierwszy kawałek był to elegancki asfalt, szybko został zastąpiony przez fatalne dziury. Do tego podjazd ciągnie się jak krew z nosa, 5-6% właściwie nie przekracza, przez co po tej nawierzchni jechało się bardzo długo. Zjazd z tej samej parafii, więc zamiast sobie odpocząć trzeba kurczowo trzymać kierownicę, by nie spaść z roweru wpadając w kolejny krater. Dobra droga wraca kawałek przed Lądkiem, za to coraz mocniej daje popalić przeciwny, czołowy wiatr. Na łagodnym podjeździe do Stronia tak wieje, że już chwilami 10km/h nie da się utrzymać, a rowerem tak rzucało, że wolałem zjechać na asfaltową ścieżkę rowerową przy drodze.

PK12 Stronie Śląskie 872km

W Stroniu robię zakupy, po czym już solidnie zmęczony ruszam na Puchaczówkę, podjazd długi i dość wymagający, wyprzedza mnie tu szarżujący na maksa koleś na fullu, ale nie chciałem go pozbawiać złudzeń, że łyknął szosowca, więc nie wspominałem ile miałem już w nogach ;)). Zjazd z przełęczy szybki, później trochę małych górek i wjeżdżam na krajówkę do Międzylesia. Tą jechało się tragicznie, wiatr masakrował, tyle dobrego, że nie było tu wielu tirów, których przy takiej pogodzie się obawiałem. Jakoś doturlałem się te 10km do Międzylesia i na stacji Orlenu zrobiłem sobie dłuższy zasłużony postój obiadowy. Motywacji do szybszej jazdy też nie miałem specjalnej - ci przede mną byli za daleko, ci za mną jechali ode mnie wolniej, więc postanowiłem spokojnym tempem jechać na metę. Tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła się dawać we znaki kontuzja achillesa, w wyniku bólu siedzenia przesuwałem się na bok na siodle, co obciążyło achillesa lewej nogi, a co gorsza przesunął się przy tym blok w bucie, a śruba go dokręcająca się zjechała, więc nie mogłem przywrócić poprawnego ustawienia, co powodowało, że wraz z kilometrami achilles bolał coraz bardziej.

PK13 Międzylesie 902km

Za Międzylesiem zaczynają się podjazdy na zachodnie zbocza Kotliny Kodzkiej, najpierw stówka do góry i w dół, a później ciężki podjazd do Gniewoszowa, znacznie poprawiono tu asfalt w porównaniu z 2013, bo wtedy przechodził już w szuter. Końcówka na grani jeszcze mocno dziurawa, ale to nie był już długi kawałek, po tym świetny zjazd w stronę granicy czeskiej, z wiatrem w plecy pod 70km/h. Dalej przyjemna droga wzdłuż granicy aż do Zieleńca, po takim asfalcie jedzie się z przyjemnością. Z Zieleńca bardzo długi zjazd, z odcinkami, gdzie udało się przekroczyć 70km/h, najpierw przyjemny na Polskie Wrota, później już dużo mniej, krajówką razem z tirami do Kudowy, na wypłaszczeniu już bez pobocza, na szczęście był to krótki odcinek.

PK14 Kudowa-Zdrój 959km

Kudowa zapchana wczasowiczami, są nawet małe korki, ale miasto szybko się kończy i zaczyna się podjazd na przełęcz Lisią. Góra dość łagodna, choć długa, właściwie całość w lesie, dopiero pod koniec otwiera się szeroki widok na masyw Szczelińca Wielkiego, znowu miałem to szczęście, że jechałem tędy za dnia - bo jest na co popatrzeć, tym razem charakterystyczne tarasowe skały Gór Stołowych oświetla powoli zachodzące słońce. Zjazd do Radkowa elegancki, mocno kręty, ale za Radkowem kończy się wygodna jazda i zaczynają się ostre dziury - najpierw podjazdy przez Gajów, ale kulminacja następuje na długim podjeździe do Krajanowa, tutaj jest już po prostu dramat, dziura na dziurze i łata na łacie, w ogóle nie sposób na tym sensownie jechać. Przy wjeździe do gminy Głuszyca pojawia się na tablicy napis "Strefa MTB", w tym kontekście jakość dróg asfaltowych nabiera zupełnie nowego znaczenia ;)). Do Głuszycy zjeżdżam już nocą, tutaj robię kolejny dłuższy postój obiadowy, bo czułem już spore zmęczenie, a achilles i siedzenie dawały mi się mocno we znaki.

PK15 Głuszyca 1013km

Wyjazd z Głuszycy znowu po fatalnych dziurach, dopiero przy wjeździe do nowej gminy pojawia się równy asfalt. Na odcinku do Lubawki są dwa większe podjazdy po ok.200m - przed Unisławiem, do którego zjeżdża się wąziutką dziurawą drogą, oraz za Mieroszowem, z którego zjeżdża się do Chełmska Śląskiego. Od Mieroszowa ruch praktycznie zerowy, nie wiem czy nawet jeden samochód mnie minął poza miasteczkami, jak na nocną jazdę jedzie się więc przyzwoicie, żeby nie kontuzje byłoby wręcz optymalnie.

PK16 Lubawka 1050km

W Lubawce tylko przelotny postój - i ruszyłem na metę. Za miastem najpierw krótka, ostra ścianka, na której po drodze jakby nigdy nic przechadzała się sarna ;)). To dało mi trochę do myślenia i odtąd zjazdy robiłem na pełnej sile lampki, która wygodnie pozwalała obserwować także i pobocze, by zdążyć zareagować, gdy nagle wyskoczy pod koła jakiś zwierzak. Za jeziorem Bukówka zaczął się upierdliwy, łagodny podjazd na przełęcz Kowarską, który ciągnął się w nieskończoność. Na przełęczy zauważam, że w Kotlinie Jeleniogórskiej zaczyna mocno wiać, na zjazdach mam generalnie wiatr w plecy, ale później głównie boczny, który mocno przeszkadzał. W międzyczasie orientuję się, że Rysiek Deneka jest tuż za mną, bo na ostatnim punkcie tracił ledwie 30min, a ja na Kowarską wjeżdżałem powoli. To od razu wyzwoliło we mnie energię i ruszyłem na metę z pełną mocą. Końcówka więc łatwa nie była, bo wiatr sporo przeszkadzał, mijałem wiele połamanych gałęzi, a nawet strażaków piłujących jakieś wielkie nadłamane drzewo. Po przejechaniu Kotliny czekał jeszcze finałowy podjazd maratonu na Zakręt Śmierci i jak na ostatni podjazd przystało do łatwych nie należał, 400m przewyższenia i długie odcinki z nachyleniem ponad 10%. Na Zakręcie góry się skończyły, ale czekało jeszcze prawie 20km na metę do Świeradowa. Zapamiętałem to jako zjazd, ale pierwsze 5-7km tak naprawdę było po równym, a teraz jechałem pod solidny wiatr, dopiero ostatnie 10km to już jazda w dół, na poboczu drogi widziałem m.in. jelenia i parę lisów.

Meta Świeradów-Zdrój 1122km

Na metę docieram już solidnie zmordowany o 3:39 z łącznym czasem 63:39, co dało 16 miejsce w kategorii Extreme na 55 osób, które maraton ukończyły. Do Ryśka nawet jeszcze nadrobiłem parę minut w porównaniu do czasu na PK16, a szybko zacząłem jechać dopiero za Kowarską, więc jeszcze trochę energii miałem. Co do startu mam mieszane uczucia - z jednej strony to świetna impreza, masę przeżyć, wspaniała trasa po większości polskich gór. Z drugiej wynik poniżej oczekiwań i możliwości, myślę, że dojechanie z grupą Tomka było dla mnie osiągalne, niestety pokonał mnie brak snu, niedospanie przed maratonem było tu kluczowe. A brak snu wywołał kryzys psychiczny, za łatwo wymiękłem, wielkim błędem było to, że nie poczekałem na rowerzystów jadących za mną, a zdecydowałem się na bardzo nieefektywne postoje w wyniku których straciłem wiele czasu. Niestety zarywane noce przed maratonem to problem, który już od długiego czasu mnie męczy, coś trzeba będzie z tym zrobić w przyszłości.

Ale poza tym - świetna impreza, czas i miejsce nie są tu aż tak ważne, liczą się przede wszystkim przeżycia, a tych i to bardzo intensywnych taki maraton dostarcza aż w nadmiarze, długo się będzie do niego wracać pamięcią, analizować błędy, czy też to co nam poszło bardzo dobrze. Jednak ultramaratony typu extreme - to jest to, w porównaniu do BBTour to jednak zauważalnie ciekawsza impreza, no i oczywiście wiele trudniejsza. Tutaj na trasie cały czas się coś dzieje, na Bałtyku jest dużo więcej płaskich i nudnych szos, do tego wiele z ogromnym ruchem. Można powiedzieć, że BBTour to taki "podstawowy" wyścig długodystansowy w Polsce, dla tych którzy szukają kolejnych wyzwań - GMRDP będzie jak znalazł, koniecznie w kategorii extreme, bo jazda w kategorii Sport to zupełnie inna zabawa, jednak sporo prostsza.

PS Podziękowania dla wszystkich kibiców, którzy licznie wysyłali do mnie sms-y, niestety specyfika maratonu powoduje, że w czasie jazdy nie ma czasu na odpisywanie.


Dane wycieczki: DST: 398.10 km AVS: 21.04 km/h ALT: 5200 m MAX: 71.40 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, >500km, Ultramaraton
Górami MRDP - część 1

Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.

Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.

Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.

Start

Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1

PK1 Ustrzyki Górne 107km

W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2

PK2 Nowy Żmigród 235km

Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.

PK3 Banica 293km

Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.

PK4 Muszyna 321km

Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza

PK5 Stary Sącz 366km

Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.

PK6 Zazadnia Polana 454km

Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.

PK7 Stryszawa 548km

Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).

PK8 Istebna 613km

W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.

Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.

Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC


Dane wycieczki: DST: 724.30 km AVS: 24.76 km/h ALT: 8263 m MAX: 67.10 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 1 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Maraton w Kórniku

Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).

Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.

Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.

Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))

Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.

Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu


Dane wycieczki: DST: 516.30 km AVS: 25.73 km/h ALT: 1354 m MAX: 57.40 km/h Temp:19.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl