wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3907:07
Średnia prędkość:24.18 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:658111 m
Suma kalorii:379570 kcal
Liczba aktywności:196
Średnio na aktywność:489.75 km i 20h 02m
Więcej statystyk
Sobota, 4 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.

Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))

PK1 - Reszel 88km

Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.

PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))

PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.

PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy

DPK6 - Augustów 337km

W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen

PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.

PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.

PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.

Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.

Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.

Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.



Dane wycieczki: DST: 608.60 km AVS: 25.90 km/h ALT: 3354 m MAX: 58.00 km/h Temp:26.0 'C
Czwartek, 25 czerwca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka
Zakopane

Sezon bez trasy do Zakopanego - to sezon stracony, więc i w tym roku postanowiłem ruszyć pod Tatry ;))
Startuję przed 17, początek to kiepski przejazd przez Piaseczno, dobrze znana trasa do Grójca, dopiero dalej ruch zauważalnie maleje. Okazało się też, że od Grójca do Mogielnicy jest położony nowy asfalt, dobrze że akurat się nie załapałem na okres, gdy droga była remontowana. Wiatr zauważalny, wieje z boku, sporo bardziej przeszkadzając niż pomagając. Do Końskich docieram już po zmroku, koło 22, w barze jem obiad - i z pełnym żołądkiem ruszam dalej. Nocna jazda do Jędrzejowa przebiega sprawnie, ruch niewielki, a w końcówce już wręcz symboliczny.

Sporo gorzej się robi za to za Jędrzejowem, wjeżdżam tu na szosę krakowską, a na tym jej odcinku akurat trwa budowa ekspresówki, więc droga jest zwężona i z pobocza, które robiło tę ruchliwą drogę całkiem wygodną na rower - nie można korzystać. I tak jest długi kawałek, budowa kończy się dopiero za Wodzisławiem, na granicy województwa świętokrzyskiego. Wydawało mi się, że S7 na tym odcinku będzie prowadzona nowym wariantem, ale jak widać byłem w błędzie i już za rok-dwa skończy się wygodna trasa rowerowa do Krakowa, bo z Jędrzejowa bocznymi drogami trzeba nadrabiać aż z 15km. Od początku Małopolski - jedzie się już wygodnie, górek cała masa, takie przetarcie przed prawdziwymi górami, powoli zaczyna się już rozwidniać, nie ma to jak czerwiec na całonocne trasy! Do tego został poprawiony odcinek drogi przed Krakowem, wcześniej już solidnie dziurawy, teraz da się tam wygodnie jechać. Do Krakowa dojeżdżam przed 6, więc w mieście jeszcze pusto, sprawnie przebijam się do Skawiny.

Tym razem jadąc do Zakopanego wybrałem wariant bardziej na południowy-zachód od Krakowa, najpierw docieram do Kalwarii Zebrzydowskiej (przyjemna i zielona droga przez pogórza ze Skawiny), tam wjeżdżam na trasę niedawno pokonywanego MP, tylko w przeciwnym kierunku. Od tej strony droga jest trudniejsza, pierwsza przełęcz za Stryszowem to już 16%, ale gwóźdź programu to Makowska Góra pokonywana od południa. Na MP wąską dróżką zjeżdżaliśmy, teraz musiałem tędy wjechać. Podjazd bardzo trudny, na początku dochodzi do 19% i trzyma powyżej 15% na długich kawałkach, dopiero w drugiej części są fragmenty, gdzie można lekko odzipnąć; dało się wjechać bez stawania. Szybko zjeżdżam do Makowa i jak na MP zatrzymuję się na Statoilu kilka km za miastem na większy popas. Z Makowa skręcam na boczne drogi by ominąć ruchliwą krajówkę i górami przebijam się do zakopianki. Tą jadę tylko krótki kawałek, odbijając do Rabki, tak by Obidową zaatakować kolejną rzeźnicką ścianą, wariantem przez Rdzawkę. Kolejny bardzo trudny podjazd, udało mi się w całości wjechać, jedynie na 10 sekund musiałem stanąć, bo drogą jechał wielki pojazd do kładzenia asfaltu, zajmując całą jej szerokość. Bo jechałem krótko po położeniu nowiutkiego asfaltu, idealnie równiutką szosą - w tym rejonie sporo się buduje i remontuje dróg w górach. Z Obidowej znowu jadę zakopianką, ruch bardzo solidny, do Nowego Targu docieram szybko, bo jest tu sporo w dół, ale za Nowym Targiem zaczynają się korki, bo również i na tym fragmencie są remonty. Ale dzięki temu polepszyła się jakość zakopianki, dalej pobocza brak, ale przynajmniej usunięte zostały koleiny, które tu bardzo przeszkadzały.

Planowałem zaliczyć trzecią bardzo ostrą ścianę - czyli Gliczarów, niestety źle pojechałem i zamiast wariantem przez Gliczarów Dolny pojechałem do Górnego. Podjazd też ciężki, na długich kawałkach trzyma 13-15%, ale to jednak nie ta skala trudności co ponad 20%. Z mojej drogi doskonale było widać tę, którą planowałem jechać, więc z miejsca, gdzie się spotykają postanowiłem zjechać 150m w dół tak by na koniec tej wymagającej wycieczki zaliczyć ten "prawdziwy Gliczarów". Podjazd z tej "wielkiej trójki" (Makowska, Obidowa, Gliczarów) najłatwiejszy, bo sporo krótszy od dwóch pozostałych - ale nachylenie największe, 21% gdy się ma już 400km w nogach daje popalić niewąsko. Na grzbiecie nad Gliczarowem na poziomie prawie 1000m już chłodno, ledwie 10-11 stopni, jadę jeszcze na Głodówkę (Tatry w chmurach, więc widoki mizerniutkie) i górzystą drogą przez Wierch Poroniec docieram do Zakopanego. Tam na Krupówkach spotykam jeszcze Remiego z forum, który zauważył mnie przebijającego się przez tłumek ;))

Trasa udana, udało się zaliczyć Zakopane bardzo trudnym wariantem, z trzema ostrymi podjazdami, w sumie wyszło prawie 5000m w pionie, więc wynik bardzo godziwy, z czego 3000m było na ostatnich 130km, gdy zmęczenie było największe.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 438.50 km AVS: 24.14 km/h ALT: 4894 m MAX: 67.40 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 13 czerwca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

Po sukcesie pierwszej edycji Maratonu Podróżnika organizacja kolejnej była naturalną koleją rzeczy. Tym razem jednak impreza miała zupełnie inny charakter. O ile ta pierwsza była stosunkowo łatwa (oczywiście jak na trasę 500km, bo taki dystans juz z zasady jest bardzo wymagający), pomyślana tak by wiele osób jadących po raz pierwszy taki dystans miało szansę zobaczyć jak się jeździ tego typu trasy oraz by jak najwięcej osób mogło zdobyć kwalifikację BBTour. W tym roku w głosowaniu wygrała trasa zgłoszona przeze mnie, bardzo ambitna, typowo górska, z przewyższeniem aż koło 7000m.

Metą maratonu była położona pod Krakowem Brandysówka, do której piątkowym popołudniem dojeżdżali kolejni maratończycy. W nocy tradycyjnie spałem niespecjalnie, ale koło 4h udało się zdrzemnąć - a na takim poziomie snu można już sensownie jechać ;). Przed 8 wszyscy są już gotowi do startu, a Kot nawet już od 4h na trasie (wyjątkowo jechała solo, ze względu na sprawy rodzinne i konieczność szybkiego powrotu). Pierwsze 45km trasy - to dojazd spokojniejszym tempem do Wieliczki, przez aglomerację Krakowa, pomyślane tak by ludzi nie kusić do naginania przepisów. Ale już na tym kawałku, pokonywanym wcześnie rano widać, że dzisiaj przeciwnikiem rowerzystów nie będę jedynie wysokie góry, ale także i upał, o godzinie 10 temperatura już wyraźnie przekracza 30 stopni!

Po krótkim oczekiwaniu na pozostałe 2 grupy z dystansu 500km - właściwy start maratonu, zgodnie z tym co przypuszczałem od razu zaczyna się szybka jazda, a grupka na pofałdowanej drodze do Gdowa błyskawicznie się rozrywa, wkrótce na czele zostaję tylko z Waxmundem, Tomkiem, Gavkiem, Hipkami i Góralem Nizinnym. Hipki wkrótce zostają kawałek z tyłu woląc jechać swoim równym tempem, zamiast naszym, bardziej szarpanym. Za Gdowem zostajemy już w czwórkę, bo Gabrielowi z głośnym hukiem eksplodowała dętka, prawdopodobnie przez upał. W czwórkę pokonujemy pierwszy duży podjazd na Stare Rybie, w Limanowej stając na zakupy, bo już na pierwszych 90km poleciało ponad 3 litry wody. W czasie zakupów dochodzą nas Hipki, więc zaraz za nimi ruszamy, doganiając ich na początku podjazdu na Ostrą. Na tym podjeździe pojechałem rzeczywiście bardzo ostro (411m na 11km ze średnią 20,3km/h); jak pokazało się później - za ostro. Na szczyt docieram jako pierwszy, a tu całkiem nieoczekiwanie spotykam WujkaG, który jak się okazało wyjechał naprzeciw maratonowi, by trochę się z nami przejechać. Zjeżdżam razem z Wojtkiem w dół, przy okazji obserwując mistrzostwo techniczne z jakim jedzie w dół, w Kamienicy Wujek zostaje poczekać na resztę, ja jadę dalej. Na odcinku do Zabrzeża wyraźnie zaczynam odczuwać pierwsze skurcze, więc przestawiam pozycję w rowerze, w tym czasie dochodzą mnie Tomek i Wax wraz z Wujkiem. Na odcinku do Krościenka jechaliśmy bardzo mocnym tempem za Wujkiem, co było niewątpliwie błędem, bo zarówno Waxa jak i mnie zaczęły coraz mocniej męczyć skurcze, tempo Wojtka to nie nasza liga ;)) Najpierw odpuszcza Wax, a ja pod Krościenkiem znowu przestawiam rower, bo znogami jest coraz gorzej, przy każdym mocniejszym depnięciu czuć skurcze. Tomka doganiam na podjeździe pod Hałuszową, na szczycie znowu rower, więc Tomek mi trochę odjeżdża. W Łapszach na punkcie nie staję, zrobiłem jedynie zakupy, podjazd pod Łapszankę idzie mi mizernie jadę powoli, muszę stawać, na szczycie pod kapliczką jestem już niewąsko umordowany, każde mocniejsze obciążenie mięśni to są skurcze, przy zsiadaniu też muszę się poruszać prawie w kucki, bo przy wyproście nogi od razu pojawiają się skurcze.

Na Łapszance chwilę po mnie pojawia się Tomek (minęliśmy się w Łapszach) i razem jedziemy dalej, rozłączając się zaraz po granicy, gdy znowu przestawiałem rower. Dogonić mi się go udało dopiero na podjeździe przed Tatrzańską Łomnicą, ale coraz bardziej jasne stawało się dla mnie, że będę musiał zwolnić, bo z tymi skurczami nie da się jechać, masę czasu tracę na przestawianie pozycji w rowerze, łudząc się, że znajdę coś co mi pomoże na te skurcze. Gdzieś w rejonie Smokovca dochodzą mnie Hipki i razem jedziemy już właściwie na punkt na 240km w Podbanskiem, pod koniec podjazdu do Strbskiego Plesa Hipkowi pęka linki do przerzutki, na szczęście przerzutka blokuje się na środku kasety, więc na dość łagodnym podjeździe da się tak jechać, a dalej na punkt jest już tylko w dół.

Na punkcie pożyczam Hipkowi zapasową linkę do przerzutki, spotykam tutaj też Kota, która jak wspominałem ruszała 4h przed nami - twardo jedzie swoje i nieskutecznie usiłuje mnie zarazić swoją nieodłączną dawką maratonowego pesymizmu (czyli gadanie jak to ona jedzie żenująco, jaka jest słaba i inne tego typu bajania :)). Ja chociaż mam niezłą jazdę z tymi skurczami wcale nie uważałem, że jadę żenująco, albo słabo; po prostu jadę ile w danej chwili mogę i przede wszystkim staram się mieć z tej jazdy dużo frajdy! Punkt Vooya Macieja zorganizowany perfekcyjnie - duże podziękowania dla Maćka, Magdy i Tereski za bezinteresowną pomoc dla maratończyków. Jedzenia jest w brud, niestety przez ten upał mam spore problemy z przyswajaniem jedzenia, z trudem to we mnie wchodzi, jem niewiele. Tak więc ledwo dałem radę wmusić w siebie nie za duży talerz makaronu, zabieram zestaw bułek, drożdżówkę i banany - i jadę dalej.

Pierwsza część za punktem łatwiutka - druga część długiego zjazdu, dalej jedzie się marnie, wkrótce doganiają mnie Hipki, a podczas kolejnej regulacji roweru odjeżdżają, tym razem już ostatecznie, po doskonałe drugie miejsce na maratonie. Długi podjazd pod Kvacanske marnie idzie, znowu postoje na poprawki, na szczyt wjeżdżam już po zmroku. Zjazd bardzo szybki, doganiam na nim Kota, chwilkę jedziemy razem. Za Zubercem mija mnie 3-osobowa ekipa Symfoniana, ja staję na odpoczynek i jedzenie w Tvrdosinie. Na tym odcinku zastanawiałem się czy nie pojechać dalszej części trasy spokojnym tempem razem z Kota, ale jako, że na tym dłuższym, płaskim odcinku przed Glinnem trochę odzyłem - postanowiłem jeszcze trochę powalczyć. Na Glinne docieram razem z ekipą Symfoniana, razem jedziemy dłuższy kawałek, zaliczamy ostry podjazd za Jeleśnią. Tutaj każdy inaczej stawał, więc się to rozbija, ja traciłem masę czasu na regulacje roweru. Przełęcz Przysłop daje w kość, ostre nachylenie do 14%, a zjazd mizerny, bo sporo dziur w nocy. Przed Krowiarkami zaczyna powoli świtać, tutaj mija mnie Symfonian z jednym już kolegą, dalej prawie do końca jadę już sam.

Za Krowiarkami krótki podjazd na Zubrzycką, z której bardzo fajny zjazd na którym przekraczam 75km/h; przed Makowem staję na Statoilu, bo już solidnie zgłodniałem. O czas już nie walczę, więc można trochę odpocząć, zjadam półtorej zapiekanki (połówki drugiej już nie wcisnąłem). Za Makowem czeka mnie Makowska Góra - czyli najtrudniejszy podjazd maratonu, początek po serpentynach koło 9%, a następnie długa prosta nachylona koło 13-14%, która nie chce się skończyć. Zjazd na drugą stronę jeszcze bardziej nachylony, wąska, kręta droga - jak to często na ostrych ścianach; ten zjazd sprawił spore problemy wielu osobom, kolega z dystansu 300km jadąc tu nocą miał tu groźny wypadek przy którym złamał obojczyk (i pomimo złamania dał radę dojechać rowerem na metę!). Cała końcówka pozostała na metę - to niekończące się podjazdy, niby wysokości coraz mniejsze, ale górki są cały czas, nie brakuje i całkiem ostrych; do tego słońce już zaczyna palić. W samej końcówce jeszcze mija mnie Przemielony, jeszcze tracę ponad 10min na rozmowę telefoniczną, po czym zaliczam ostatnią 14% ściankę w rejonie Łazów - i po 2km melduję się na mecie w Brandysówce!

Maraton morderczy, juz same parametry trasy budzą duży respekt, a my do tego musieliśmy się zmagać z chyba najcieplejszym dniem w tym roku, jak wspominałem pierwszego dnia temperatury grubo przekraczały 30'C. A takie warunki znacząco wpływają na wydolność organizmu, upał parę całkiem mocnych osób zmusił do wycofania się. Sportowo - wypadłem mizernie, dopiero 8 miejsce z czasem 27h52min, niestety ze względu na skurcze musiałem jechać wolniej niż bym mógł jadąc w pełni sprawny, ale odporność na kontuzje to nieodłączna część tej zabawy, jak coś człowieka łapie - to jednak znaczy, że pod pewnym względem był źle przygotowany. W moim przypadku była to najpewniej zła pozycja na rowerze, ustawiona pod spokojną i wygodną jazdę długich dystansów (jak 500km z Kotem do Wilna); a maraton, gdzie się często ciśnie na maksa to jednak coś innego, dopiero pod koniec znalazłem pozycję która nieco skurcze zredukowała, lub mi się tylko tak wydawało, bo pod koniec tez już sporo wolniej jechałem. Ale poza tym impreza bardzo udana - masa gór, wspaniałe widoki, satysfakcja z dojazdu na metę w takiej imprezie zawsze jest wielka, bo tak naprawdę najważniejsza jest frajda z jazdy i przeżycia na trasie.


Dane wycieczki: DST: 534.30 km AVS: 23.66 km/h ALT: 6785 m MAX: 75.80 km/h Temp:25.0 'C
Niedziela, 31 maja 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Wilno

Na pomysł weekendu w Wilnie wpadłem dość późno, dobra pogoda do jazdy w tym kierunku niewątpliwie dała ku temu mocny impuls. A że Kota na tak atrakcyjne trasy nie jest trudno namówić - postanowiliśmy zrobić pierwszą w tym roku "pięćsetkę" ;).

Ruszamy w sobotę z Warszawy koło południa, początek to aż 30km żmudnego przebijania się przez Warszawę i jej aglomerację, dopiero za Sulejówkiem zaczyna się sensowna jazda. Wiatr jakoś wielce nie wieje, aczkolwiek w dobrym kierunku, sił jeszcze dużo, więc przelotową prędkość trzymamy koło 30km/h. Umówiliśmy się także na spotkanie na trasie z Gabrielem, z którym w zeszłym tygodniu bardzo zbliżoną trasą jechaliśmy na jego działkę na Podlasie, a obecnie Gavek akurat wracał do Warszawy. Spotykamy się w Kosowie Lackim i wspólnie robimy dłuższy postój. Warunki do jazdy idealne - słonecznie i cieplutko oraz dobry wiatr - ten oczywiście tylko dla nas, bo Gabriel dał niewąsko popalić, bo na drodze z Białegostoku wiało bardzo mocno. Żegnamy się - i ruszamy dalej na trasę, jedziemy drogą na Czyżew i Wysokie Mazowieckie, kawałek za tym miastem stajemy w zajeździe na obiad, myśleliśmy czy by nie dociągnąć jeszcze do Tykocina, ale dojechalibyśmy tam już po 21, więc o knajpę mogłoby być ciężko. Obiad porządny, najedliśmy się - ale trochę za dużo czasu nam tu poleciało, bo ok. godziny, plusem tego było że w międzyczasie przeszedł większy deszcz, bo gdy ruszaliśmy było już po opadzie, jedynie sporo kałuż na drodze.

Za Wysokim zaczyna się już nocna jazda, od Tykocina jedziemy bardzo przyjemną drogą na Korycin, gdzie robimy krótki postój na zimnie. Przy planowaniu trasy wyciągnąłem wniosek z trasy sprzed tygodnia i zamiast pojechać do Sztabina Via Baltica pełną ruskich tirów - tym razem zdecydowaliśmy się pojechać 15km objazdem przez Janów. W Korycinie akurat wstrzeliliśmy się w jakąś dłuższą dziurę bez tirów, tak więc zastanawiałem się czy jednak nie pojechać główną drogą, ale Marzena zdecydowanie wolała objazd, co jak się okazało było dobrym pomysłem, bo później tiry wróciły. Objazd bardzo przyjemny, pierwsza część wręcz perfekcyjna, bo cały czas jedzie się po nowiutkim asfalcie, jest też sporo górek i jedyny odcinek naszej trasy, gdzie wjechaliśmy powyżej 200m. Dopiero ostatnie 10km przed Sztabinem to już bardzo słaba nawierzchnia z masą dziur.

Na Via Baltica wracamy przed Sztabinem, jeszcze ok. 5km musieliśmy przejechać bez pobocza, parę stad tirów nas minęło. W międzyczasie zaczyna świtać, duże wrażenie robiły zamglone biebrzańskie łąki, zdjęcia niestety tego nie oddają. Na zasłużony postój stajemy na orlenie w Augustowie, jemy na ciepło zapiekanki, niestety towarzystwo słabiutkie, bo trafiła się jakaś większa ekipa schlanych ludzi wracających pewnie z imprezy. Za Augustowem kończą się już ruchliwe drogi, krajówka na granicę w Ogrodnikach jest zupełnie pusta, pięknie się jechało wśród kilometrów lasów o świcie, sporo mgieł, też kilka malowniczych jeziorek. Ale wyjeżdżając z Augustowa zorientowaliśmy się, że z czasem marnie stoimy, za dużo robiliśmy dotąd postojów i pomimo dobrego tempa sporo czasu nam "uciekło". Więc odtąd aż do końca trasy musieliśmy już trzymać solidną dyscyplinę, z minimalną ilością postojów.

Droga przez Litwę przyjemna, bardzo dużo zieleni, ruch malutki, w drugiej części wiele lasów. Pogoda sporo lepsza niż w prognozach, przede wszystkim cieplej, bo w dzień zrobiło się koło 20'C. Trasa trudniejsza niż w Polsce, bo cały czas są malutkie góreczki, płaskich odcinków prawie nie ma, nie są to wymagające podjazdy, ale ich ilość jest już imponująca ;). Postój robimy dopiero po 410km w Olicie, króciutki, bo "czas goni nas" ;). Przy wyjeździe z miasta przekraczamy szeroki Niemen i zaliczamy dłuższy podjazd. Droga coraz mniej ruchliwa, najładniejszy jest ostatni odcinek przed Rudiszkami, gdzie jedzie się przez jakiś litewski park narodowy wąziutką szosą. Z Rudiszek już bliziutko do Troków - a tam prawdziwe tłumy turystów korzystających z pięknego majowego weekendu. Oglądamy pięknie położony zamek, kupujemy pamiątki - po czym wjeżdżamy na główną szosę do Wilna. Tu już ruch spory, ale nasilający się od pewnego czasu wiatr wyraźnie pomaga, tak więc pomimo 500km w nogach lecimy do Wilna solidnie powyżej 30km/h.

Dzięki tej szybkiej jeździe docieramy do stolicy Litwy z pewnym zapasem czasu, dzięki czemu mogliśmy sobie zrobić rundkę po pięknym centrum Wilna, które w taką słoneczną pogodę prezentowało się elegancko, choć niemal całe wybrukowane, więc na szosówkach średnio się tu jeździło.

Wyjazd bardzo udany - pogodę trafiliśmy idealną, udało się w pełni zrealizować taki ambitny plan, 500km to już nie lada kawał trasy, ale nasz duet kolejny raz dał radę ;)). A łatwo nie było, bo przez to, że w pierwszej części trasy za dużo nam czasu zleciało na postoje - w drugiej, gdy byliśmy już sporo bardziej zmęczeni, musieliśmy solidnie cisnąć, prawie bez postojów.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 521.20 km AVS: 26.04 km/h ALT: 2227 m MAX: 50.00 km/h Temp:18.0 'C
Niedziela, 24 maja 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad
Ściana Wschodnia - dzień 1

Zupełnie spontaniczny wypad, wstałem późno, po 10 i dopiero po telefonie od Gabriela, który jechał z Łodzi na Podlasie zacząłem się zastanawiać nad tą trasą. A gdy okazało się, że wolny mam również poniedziałek - zdecydowałem się ruszyć. Spotykamy się po 13 w centrum Warszawy - i od razu ruszamy. Wybraliśmy trochę dłuższą, ale mniej ruchliwą drogę przez Węgrów. Pogoda przyjemna, choć niestety jechaliśmy pod wiatr, nie za mocny - ale wyraźnie przeszkadzający.

W Zambrowie zrobiliśmy postój na pizzę, po czym już w ciemnościach ruszyliśmy dalej, jadąc we dwóch z jedna tylną lampką - bo zapomniałem swojej ;). Nocą wiatr się wyłączył, ale jechaliśmy już wolniej, dawało się we znaki zmęczenie, no i po 150km prysł czar co do siodełka założonego na tę trasę, co rusz musiałem je przestawiać, co niewiele dawało.Pod Tykocin słaba jazda po krajówce (na sporym fragmencie trwa budowa ekspresówki), natomiast za Tykocinem ekstra kawałek do Korycina, na większej części świetny asfalt i zupełnie pusto, może 5 samochodów nas minęło na 40km. Za to po wjeździe na Via Baltica zaczęła się rzeźnia - fatalna droga bez pobocza i ogromne ilości tirów, często stada po 6-10 sztuk jednym ciągiem, głównie na ruskich rejestracjach (a ruscy kierowcy to największe chamstwo na drogach). Po 15km w Suchowoli z ulgą opuszczamy tę drogę, szosa do Czarnej Białostockiej o niebo przyjemniejsza - sporo pagóreczków oraz piękne widoki o świcie, szczególnie licznych mgieł zalegających na łąkach. Na działkę Gabriela w Nowym Dworze docieramy o świcie, szybkie jedzenie - i od razu kładziemy się spać ;)

Kilka fotek


Dane wycieczki: DST: 302.50 km AVS: 26.69 km/h ALT: 1111 m MAX: 45.80 km/h Temp:14.0 'C
Czwartek, 14 maja 2015Kategoria Wypad, Canyon, >300km, >200km, >100km
Dojazd na zlot - dzień 2

Z samego rana jadę na dworzec w Jeleniej Górze, dokąd pociągiem mieli dojeżdżać Turysta i Pająk. Oczekiwanie długo się przeciąga, bo pociąg złapał aż ponad godzinę opóźnienia, do tego zaczęło lekko popadywać. Od razu ruszamy w górę, po mokrej nawierzchni kierując się na gwóźdź dzisiejszej trasy, czyli przełęcz Karkonoską. Pierwsza część podjazdu idzie sprawnie, poważne trudności zaczynają się dopiero powyżej 600m, gdzie nachylenie zaczyna przekraczać 10%. Końcowa ścianka pierwszej części podjazdu to aż 17%, tu już widać jak dalej będzie ciężko. Widać też, że rower poziomy (na jakim jedzie Pająk) na takich nachyleniach nie daje rady, nawet na poziomą konstrukcję pomyslaną na góry takie nachylenie to za dużo, bo nie da się utrzymać równowagi, do której na poziomie pod górę potrzeba jakichś 6 km/h.

Mi zależało, żeby Karkonoską wjechać szosówką bez zatrzymywania, wjeżdżałem ten podjazd już na trekingu, ale szosówka z dwoma tarczami to inna rozmowa. wymagało to wiele wysiłku i bardzo siłowej jazdy na niskiej kadencji - ale się udało, satysfakcja na zamglonej przełęczy duża. Twardo walczył też Turysta, który miał jeszcze sporo twardsze od moich przełożenia (bodajże 36-26) - z odpoczynkami udało mu się wjechać całość, bez wprowadzania.

Trochę fotek na górze - i zjeżdżamy w zimnie na dół (na przełęczy ledwie 5 stopni), w jeleniej Górze robimy długi postój w Kukutu Cafe, którego atrakcją miało być spotkanie z Robbem, ale ten się nie pojawił, więc trochę się nabraliśmy, bo jedzenie choć smaczne, było w ilościach dla dziewcząt na diecie, nie rowerzystów co jadą kilkaset km ;)).

Na dalszej trasie za Jelenią trochę gór (m.in. Kapela), dalej zaczyna też przeszkadzać wiatr. Za Chocianowem spotykamy jadącego samochodem Wąskiego, umawiamy się na spotkanie kawałek dalej w Macu w Polkowicach. Po solidnej wyżerce i miłym spotkaniu już o zmierzchu ruszamy dalej, na całe szczęście wiatr wyłączył się niemal zupełnie, za to temperatura szybko zaczyna spadać. Generalnie nocna jazda poszła nam sprawnie, bez większych kryzysów, drogi mieliśmy przyzwoite, niewiele dziur, co istotne nocą; bardzo zimno, koło świtu ledwie 2 stopnie, dzięki dla Jacka za pożyczenie lampki, bo mój Fenix nieoczekiwanie padł, przy okazji niszcząc na amen dwa drogie ogniwa. Świtać zaczęło przed Pniewami, gdy przecinamy Wartę we Wronkach jest już prawie widno. Wraz z dniem wrócił wiatr, ale że nasza trasa skręcała tu na wschód - więcej nam pomagał niż przeszkadzał. Zmęczenie wielkim dystansem już dawało znać o sobie, więc nie jechaliśmy za szybko, ale tez i nie odpuściliśmy planowanych odbić po gminy. Końcówka już męcząca, zepsuła się pogoda, zaczęło popadywać, a za Łobżenicą mieliśmy spory odcinek słabego asfaltu. Na zlot docieramy przed 16, wyszło niemal 500km i ponad 3000m podjazdów - podziękowania dla Turysty i Pająka za towarzystwo na trasie.

Zdjęcia z wyjazdu


Zaliczone gminy
- 13 (SŁAWA, WRONKI, Obrzycko-wieś, Lubasz, CZARNKÓW - miasto powiatowe, Czarnków-wieś, UJŚCIE, Chodzież-wieś, CHODZIEŻ - miasto powiatowe, SZAMOCIN, Lipka, DEBRZNO, Rzeczenica)
Dane wycieczki: DST: 488.70 km AVS: 24.27 km/h ALT: 3144 m MAX: 60.50 km/h Temp:11.0 'C
Sobota, 9 maja 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad
Kot i Wilk nad morzem

Plany na ten weekend ułożyliśmy dość spontanicznie, generalnie zależało mi na długiej trasie, żeby wypróbować nowy rower, a Kota na takie smakowite kąski jak dystanse powyżej 300km nie trzeba specjalnie namawiać ;))

Spotykamy się o 21 na Dworcu Centralnym, tutaj kawa dla Kota - i ruszamy. Najpierw długi przejazd przez Warszawę, wpakowaliśmy się w remont na Marymonckiej, na boczniejsze drogi wjeżdżamy w Łomiankach, Naprawdę ciemno robi się dopiero za Nowym Dworem Mazowieckim, wioski już dość rzadko, do tego sporo lasów. Do Ciechanowa docieramy jadąc po bocznych drogach wzdłuż linii kolejowej, a jako, że wszystko było pozamykane, a temperatura niska, poniżej 10 stopni - postanowiliśmy postój zrobić sobie na dworcu. Pierwsze co od razu w nas uderzyło po wejściu na dworzec - to straszny smród, w malutkiej sali dworca spało kilku bezdomnych, którzy nieprawdopodobnie śmierdzieli. Ale wyboru żadnego nie mieliśmy, więc ten fetor musieliśmy wytrzymywać przez kilkanaście minut postoju ;)

Za Ciechanowem powoli już zaczęło się rozjaśniać, mimo że do wschodu były jeszcze 2h, za to jeszcze bardziej spadła temperatura, aż do poziomu 3 stopni na łąkach nad samym ranem. Trasę mieliśmy fajnie ułożoną - nocą przejechaliśmy najmniej ciekawy odcinek, za Mławą opuszczamy Mazowsze i wjeżdżamy w Warmińsko-Mazurskie, za Działdowem zaczyna się już robić wyraźnie ciekawiej, pojawiają się pierwsze jeziorka, pierwsze morenowe pagórki. Hitem tego odcinka była piękna, wąziutka droga z Rybna do Lubawy, soczysta zieleń pełnej wiosny towarzyszy nam cały czas. Z Lubawy do Iławy mamy już blisko, tutaj robimy zakupy, oglądamy Jeziorak, a kawałek dalej stajemy na Orlenie na jedzenie. Z Iławy do Malborka elegancka jazda, wiatr zaczyna nam pomagać, krajobrazy typowo warmińskie - przyjemny odcinek.

Do Malborka Kot dociera już z zamykającymi się oczyma, troszkę pokręciliśmy się po centrum, po czym stanęliśmy na postój po drugiej stronie Nogatu z wspaniałą panoramą na ogromny zamek krzyżacki. Jako, że Marzena bardzo narzekała na łapiącą ją senność - myślałem, że pozostały odcinek do Krynicy będziemy mocno zamulać; a tymczasem nic podobnego, gdy zostałem jeszcze chwilę robiąc zdjęcie zamku - Kota już na horyzoncie nie było. Ruszam więc za Marzeną, jadę 30km/h przez kilka km - i dalej nic ;)). Dopiero jak rozpędziłem się aż do 35km/h, to już solidnie zmachany dogoniłem Kota po kolejnych kilku km i dalej wspólnie pruliśmy powyżej 30km/h nad morze, od Malborka do wjazdu na Mierzeję Wiślaną - mieliśmy średnią 31km/h, tak właśnie jeżdżą zasypiające Koty ;))

Mierzeją docieramy do Krynicy Morskiej, tutaj załatwiamy sobie kwaterę, oczywiście idziemy nad morze, obserwując słońce odbijające się w falach Bałtyku, a następnie Kot dostaje wreszcie swoją rybkę, po którą tyle kilometrów przejechał ;)). I to porcję tak wielką, że aż jej nie dał rady zjeść, a Ci co znają lepiej Kota wiedzą jaka to rzadkość :))

Zdjęcia z wyjazdu


Zaliczone gminy - 8 (PRABUTY, Mikołajki Pomorskie, SZTUM - miasto powiatowe, Malbork-wieś, MALBORK - miasto powiatowe, NOWY DWÓR GDAŃSKI - miasto powiatowe, Sztutowo, KRYNICA MORSKA)
Dane wycieczki: DST: 357.90 km AVS: 25.84 km/h ALT: 1304 m MAX: 63.90 km/h Temp:13.0 'C
Sobota, 17 stycznia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Rower szosowy
Styczniowa Warszawa

Styczeń to nie jest raczej miesiąc na długie dystanse, ale że zimę w tym roku mamy słabiutką - postanowiliśmy wraz z Kotem spróbować trzysetki. Dojeżdżam nocą do Poznania i po nieprzespanej nocy ruszam od razu na trasę. Po kilkunastu km spotykamy się o 5 rano z Marzeną w Swarzędzu i już wspólnie ruszamy w kierunku Warszawy. Udało mi się Kota namówić do jazdy po DK92, której się bardzo obawiała, ale znając realia tej drogi, wiedziałem że są to strachy na Lachy, a droga bardzo wygodna do jazdy rowerem. A przy dystansie ponad 300km w styczniu nie ma co sobie dokładać jeszcze dodatkowych trudności, bocznymi drogami wyszłoby ponad 350km i jechałoby się wolniej, po sporo gorszych nawierzchniach.

Początek to nocna jazda do Wrześni, na tym odcinku jest dwujezdniowa droga, pobocze na większości odcinków. Po drodze malutkie góreczki, do Wrześni docieramy jeszcze nocą, Marzenie mocno zmarzły stopy, więc rozgrzewamy się na stacji benzynowej. Temperatura to 1 stopień, ale i spora wilgotność, co zwiększa odczucie zimna. We Wrześni podziwiamy piękne dekoracje świąteczne na ratuszu, na drodze do Słupcy powoli zaczyna się przejaśniać. Z Wrześni do Goliny nie ma pobocza, ale jedzie się wygodnie, bo ruch sobotnim świtem symboliczny. Przy wyjeździe ze Słupcy króciutką chwilę podziwiamy wschodzące słońce - i to było tyle co się słońca dziś naoglądaliśmy :)). Wraz ze świtem warunki do jazdy robią się coraz lepsze, wiatr zaczyna pomagać, więc do Konina docieramy bardzo sprawnie, zjeżdżając kawałek do miasta, by odpocząć w cieple w McDonaldzie.

Wziąłem się tutaj za wymianę klocków hamulcowych na tyle, bo już się kończyły, a przy hamowaniu koło nieźle łupało. Przy zakładaniu ich na rower i regulacji hamulca okazało się jednak, że złe hamowanie nie było spowodowane klockami, a pękniętą obręczą. To już problem sporo poważniejszy, który szybko mógł zakończyć jazdę. Ale wyjścia specjalnego nie było, pojechałem więc na pękniętej obręczy dalej, licząc, że pęknięcie nie powiększy się na tyle, by obręcz przestała trzymać oponę. Za Koninem najciekawszy kawałek dzisiejszej trasy - ciąg góreczek kończący się przed Kołem. Od podjazdu znad Warty w Kole robi się już zupełnie płasko, odtąd jedyne zauważalne wzniesienia to wiadukty. Ale wiatr pomaga, więc gładziutki asfalt niesie nas elegancko, ociepliło się też do 4 stopni, więc na drugi postój w Kutnie docieramy bardzo sprawnie. 

Z Kutna dalszy ciąg nudnej drogi, kawałek przed Łowiczem łapie nas zmrok, niestety długie trasy w styczniu oznaczają bardzo krótki dzień. Nocą centrum Łowicza prezentuje się bardzo ładnie, a duży rynek nie jest obstawiony samochodami jak to często bywa. Wyjazd z miasta nieprzyjemny, parę km ruchliwą drogą na Skierniewice, z której odbijamy przed Nieborowem. Pałac mnie rozczarował, myślałem, że będzie ładnie podświetlony, a ledwo go było widać, do tego wejście do parku zamknięte. Dalej jedziemy bocznymi drogami przez Bolimów, trafia się trochę dziur, ale i pięknych szpalerów drzew, gdy włączam lampkę na maksymalnym trybie świecą na wprost - taki szpaler robi wrażenie. Na DK92 wracamy w Niepokalanowie, stąd jeszcze mamy kawałek do Warszawy. Czuć już dystans w nogach, a kilometry ciągną się i ciągną. Do Warszawy docieramy po 20 - i dzięki temu mamy puste drogi w bardzo ruchliwym normalnie mieście. Podjeżdżamy jeszcze do Krzyśka, od którego pożyczam nowiutkie szosowe koło (moja obręcz wytrzymała!) i z kołem na plecach jedziemy do mnie ;))

Trasa udana, udało się przejechać ponad 300km, a to w styczniu nie byle co; podziękowania dla Kota za miłe towarzystwo na trasie!

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 328.70 km AVS: 25.85 km/h ALT: 834 m MAX: 42.90 km/h Temp:4.0 'C
Sobota, 20 grudnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Mława z Kotem

Po grudniowej trasie do Wilna nie myślałem, że w tym roku będę robił jeszcze jakąś dłuższą trasę. Ale, że pogodę w grudniu mamy bardziej jak w marcu, więc trafiła się okazja do kolejnego długiego przejazdu tym razem już nie samotnie, a w bardzo miłym towarzystwie Kota ;))

O kierunku trasy zdecydował kierunek wiatru, bo zapowiedziano solidną wichurę z zachodu. Wieczorem dojeżdżam do Poznania, po 22 ruszam z dworca, w Swarzędzu spotykam się z Marzeną i już wspólnie jedziemy dalej. Pierwsza część trasy to dużo bocznych dróg w rejonie Poznania, można powiedzieć - legowisko Kota ;)). Jedzie się bardzo sprawnie, bo wiatr wyraźnie sprzyja, w miarę ciepło 4-5 stopni, a noc dość jasna, widać sporo gwiazd, nawet się zatrzymaliśmy i wyłączając lampki pooglądaliśmy rozgwieżdżone niebo. Po drodze mijamy sporo małych miasteczek, ze względu na liczne świąteczne iluminacje pod koniec grudnia nocą jedzie się przyjemniej. Na odcinku do Trzemeszna odbijaliśmy na północ, by zaliczyć brakującą mi gminę - tutaj dopiero czuć jak solidnie wieje, wiatr jest zauważalnie mocniejszy niż był na mojej trasie do Wilna, gdzie nagadano bzdur o rzekomym orkanie, a był jedynie wiatr jakich wiele. W Trzemesznie odcinek po kostce, jest też niebrzydka wieża - i znowu zatapiamy się w ciemność bocznych dróg. Trochę się zastanawialiśmy jak to będzie z postojem, bo przy takich temperaturach zdecydowanie lepiej odpoczywać w cieple, a jechaliśmy po takich zadupiach, gdzie nie było co marzyć o całonocnej stacji benzynowej. Nadzieję dawał jedynie Skulsk położony na 130km, gdzie był krótki kawałek krajówki i tam postanowiliśmy dociągnąć. I był to dobry pomysł, bo kawałek za miasteczkiem była stacja Orlenu na której zrobiliśmy ok. 30min przerwy. 

Ze Skulska czekało nas jeszcze 70km jazdy nocą do Włocławka, odcinek przeleciał bardzo sprawnie, większość dróg na tym kawałku była idealnie z wiatrem, za Lubrańcem, gdy wjechaliśmy na drogę wojewódzką zaczął się już poranny ruch, a na krajówce za Brześciem Kujawskim był już całkiem spory. Na horyzoncie zaczęły się pojawiać już pierwsze przejaśnienia, do Włocławka wjeżdżaliśmy już w świetle dziennym. Tu w McDonaldzie zrobiliśmy sobie długi postój, prawie 2h - aż tak długo bo akurat w ten sposób układały nam się pociągi z Mławy, lepiej było odpoczywać tu (w McDonaldach zawsze dobrze grzeją ;)) niż na kiepskim dworcu w Mławie. Marzena na nocnej i zimnej trasie trochę podziębiła krtań, tak więc od Włocławka coraz częściej pokasływała, by móc normalnie oddychać, takie niestety są uroki długich tras zimą, wiele godzin na chłodnym powietrzu swoje robi.

Przejazd przez Włocławek niezły, przede wszystkim ciekawy most nad szeroką Wisłą z którego nieźle widać miasto i drugi wysoki brzeg, na który trzeba było podjechać, nachylenie dochodziło aż do 10%. Wraz ze świtem siła wiatru jeszcze wzrosła, teraz wiało już koło 9-10m/s, a przy takim wietrze dobrze się jedzie jedynie jak jest równo w plecy, bo gdy wieje z boku bardzo to już zaczyna przeszkadzać. My mieliśmy to szczęście, że niemal całą trasę mieliśmy równo z wiatrem, tak więc odcinek do Sierpca i dalej do Bieżunia zleciał elegancko, a 30km/h często gościło na liczniku. Za to między Bieżuniem a Żurominem droga odbijała na północ i tam jadąc z bocznym wiatrem było już ciężko, wiatr często szarpał kołami, do tego droga była wąska i dość ruchliwa, więc dodatkowym utrudnieniem były ciężarowe samochody wytwarzające solidne podmuchy. Ale to było jedynie 10-12km, po czym końcówkę od Żuromina do samej Mławy mamy już z wiatrem. Przed Mławą trafiły się jeszcze dwie trochę większe góreczki, na dworzec przypominający czasy PRL-u dojeżdżamy krótko przed zachodem słońca.

Pociągiem dojeżdżamy do Warszawy Gdańskiej i tu mieliśmy zaledwie 40min na ekspresowe zwiedzanie Warszawy, do odjazdu pociągu Kota do Poznania. Ale to wystarczyło by się przejechać Traktem Królewskim, którego świąteczne iluminacje robią wielkie wrażenie, pierwszy raz tam byłem w tym roku, tak pięknego oświetlenia nigdy w Polsce nie widziałem, bez żadnego naciągania można powiedzieć, że to światowa klasa, niestety zdjęcia kiepskim aparatem tego zupełnie nie oddają.

Jednym słowem - cała trasa bardzo udana, dobrze zaplanowana tak by optymalnie wykorzystać pogodę, ponad 300km w grudniu to już kawał trasy, wymaga długiej jazdy w ciemnościach (my przejechaliśmy nocą 200km). Podziękowania za wspólną jazdę dla Kota, która bez problemów wytrzymała tak wymagający dystans, nie wierzcie w to co często pisze, że nie umie jeździć zimą ;))
Zdjęcia

Zaliczone gminy
 - 2 (CZERNIEJEWO, TRZEMESZNO)
Dane wycieczki: DST: 339.80 km AVS: 26.07 km/h ALT: 1232 m MAX: 50.90 km/h Temp:5.0 'C
Sobota, 13 grudnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
Wilno grudniową nocą

W tym roku, podobnie jak w 2013 planowałem w grudniu długą całonocną trasę. W takim terminie wszystko zależy od pogody, dlatego czatowałem na dobre warunki. Na piątek i sobotę zapowiedziano silny wiatr z południa, w sam raz na Wilno, ale z kolei zapowiadano również całą noc opadów co do jazdy na pewno nie zachęcało. W efekcie, więc w czwartek wieczorem z trasy zrezygnowałem, długo siedziałem nad komputerem, spać się położyłem dopiero o 4. Gdy wstałem po 10 okazało się, że prognozy się poprawiły, mniej intensywnego deszczu miało już być jakieś 6-9h, a za oknem w Warszawie całkiem dobra pogoda. Więc szybka decyzja - jednak ruszam!

Zanim zjadłem śniadanie i zrobiłem zakupy na podróż trochę czasu się zeszło i w efekcie zamiast planowanej 12 ruszam dopiero o 14, dość ambitnie, bo do odjazdu autobusu w Wilnie miałem zaledwie 25h - ale liczyłem na ten wiatr ;)) A ten rzeczywiście pomaga, sprawnie przejeżdżam przez zatłoczoną Warszawę, kawałek za Sulejówkiem łapie mnie zachód słońca, odtąd aż 16h będę jechał po ciemku. W stronę Węgrowa jedzie się przyzwoicie, dobra droga, wiatr pomaga. Ale kilkanaście km przed miastem coraz mocniej zaczynają mnie boleć mięśnie nóg, przed miastem to już poważny kryzys, jadę z wiatrem tylko lekko ponad 20km/h; jak tak to będzie dalej wyglądać - to szybko się ta trasa zakończy. W Węgrowie odpocząłem na stacji i ruszając dalej obniżyłem siodełko. To zauważalnie pomogło, ból mięśni zaczął powoli ustępować i po kilkunastu km mogłem już normalnie jechać. Kolejne kilometry dość monotonne, mazowieckie rejony - nadbużańskie łąki, Czyżew, Wysokie Mazowieckie. Ruch na drogach coraz mniejszy, wiatr cały czas korzystny, jadąc spokojnym tempem utrzymuję średnią na poziomie 27km/h. Na drugi postój planowałem stanąć na skrzyżowaniu z szosą białostocką w Starym Jeżewie, chciałem tu zjeść normalny obiad, niestety czynna była jedynie stacja Orlenu, do której z kilometr trzeba było zjechać. A od pewnego czasu w tych barkach na stacjach zaczęli wprowadzać bardzo brzydki zwyczaj - czyli usuwanie krzeseł dla gości, by za długo w środku nie przesiadywali, co zważywszy na ceny jakie tam mają jest bardzo nieprzyjemne. Bardzo mnie to irytuje, bo na stojąco to nic nie odpocznę, ani się nie zregeneruję. Ale odpoczywanie na zewnątrz w temperaturze 2-3 stopnie jest jeszcze gorsze, więc trzeba robić wiochę i siadać na stacjach na podłodze.

Za Jeżewem jadę szosą wojewódzką do Korycina, totalnie puściutko, na 45km minął mnie zaledwie JEDEN samochód! Wreszcie zrobiono drogę do Tykocina, od szosy białostockiej jest już gładki asfalt. Sam Tykocin ma klimat, nocą ekstra wyglądają brukowane uliczki w świetle małych latarni. Za Knyszynem jest kilkanaście km gorszego asfaltu, trochę też zaczyna popadywać, więc jadę na mocnym trybie lampki, by się na jakiejś dziurze nie przewrócić. Za Jasionówką wraca dobry asfalt, a w Korycinie dojeżdżam do Via Baltica. Najbliższe 30km do Sztabina jedzie się kiepsko, na drodze pomimo, że jest już po północy dużo tirów i to kierowców najgorszego sortu - czyli ruskiej hołoty. W skrócie nie liczą się z nikim, kilkanaście razy mijały mnie kolumny tirów po 5-6 jednym ciągiem, a były stada i po 10, ładnych parę razy byłem wytrąbiony, a przecież byłem doskonale wyposażony na nocną jazdę - z dobrą lampką, odblaskami na kurtce, spodniach i butach, a na tej drodze wolno legalnie jeździć rowerem. Ale kierowcę tira to guzik obchodzi, jego wkurza, że musi przez rower czasem wyhamować i znowu się rozpędzić - i to wystarczy, żeby trąbić. Za Sztabinem pojawia się już pobocze i jazda robi się dużo bezpieczniejsza. Przed Augustowem droga skręca na zachód, tu wiatr wyraźnie przeszkadza, ale też trzeba przyznać, że daleko mu do orkanu, który tak zapowiadano, więcej jak 7-8m/s to nie wieje. I przede wszystkim wieje bardzo równo, bez mocnych podmuchów utrudniających jazdę rowerem. W Augustowie po 300km robię długi, godzinny postój na stacji benzynowej, bo trafiła się większa, gdzie można wreszcie normalnie usiąść, a czasu jeszcze mam sporo w zapasie. 

W samym Augustowie puściutko jak nigdy - wreszcie zrobiono długo oczekiwaną obwodnicę miasta i mieszkańcy tego pięknie położonego miasta mogą odetchnąć. Za Augustowem jadę lasami w stronę Gib, za Gibami już bardziej odkrytym terenem na granicę w Ogrodnikach. Niestety kawałek przed granicą zaczęło solidnie padać, dotąd popadywało w sumie ze 40km, ale nie był to odczuwalny deszcz, teraz już leje porządnie. W takim deszczu jechałem ponad 20km, nie tak dużo, ale wystarczyło, żeby zamoczyć stopy. Kawałek za Łoździejami wreszcie zaczyna świtać, świt co prawda ponury z licznymi chmurami na horyzoncie - ale zawsze to jednak dzień. Aczkolwiek noc zniosłem bardzo przyzwoicie, mniej mnie znużyła niż rok temu, mimo, że więcej po ciemku przejechałem - bo aż 330km. Ale wtedy jechałem na lekkim mrozie, a teraz  jest 2-4 stopnie, a to wbrew pozorom spora różnica przede wszystkim dla oczu, które na mrozie szybciej zachodzą mgiełką i łatwiej robią się przekrwione.

Na Litwie od razu widać różnicę w porównaniu do Polski - czyli przede wszystkim małe górki, nie są to znaczące podjazdy, ale są niemal cały czas, odcinków naprawdę płaskich jest tu niewiele. No i pojawia się coraz więcej śniegu przy drodze, co od razu dodaje uroku trasie. Do tego szybko zaczęło się rozpogadzać, słońce zaczyna już przebłyskiwać zza chmur. Do tego mam spore szczęście co do wiatru, bo ten miał wiać głównie z południa, a na Litwie jadę przede wszystkim na wschód. A tymczasem wiatr mocniej skręcił i tutaj też zauważalnie pomaga. Na ostatni większy postój staję w parku w Alytusie, gdy ruszam dalej - jest już piękna słoneczna pogoda, przy której mijam przepływający przez to miasto Niemen. Najbliższe 50km w stronę Rudiszek to najładniejszy odcinek tej trasy, piękne słońce, dużo góreczek, puściutkie drogi. Śniegu przy drodze coraz więcej, do tego zrobiło się ślisko, przede wszystkim w zacienionych miejscach (lasów jest tu dużo), gdy ostrzej przyhamowałem by zrobić zdjęcie - rowerem rzuciło mi na metr w bok, mało brakowało do wywrotki. A kawałek dalej mijałem samochód leżący w rowie i akcję ratowniczą by go wyciągnąć. Ostatnia atrakcja wyjazdu to pięknie położony zamek w Trokach, z pewnością warto kawałek zjechać w bok by go zobaczyć. Końcówka do Wilna już niespecjalna, wjazd główną drogą, tyle dobrego, że tirów na niej prawie nie było. Samego Wilna już nie zwiedzałem, po 500km w nogach nie ma ochoty na miejską jazdę z licznymi zatrzymaniami i ruszaniami, z powrotem autokarem tym razem nie było żadnych problemów (2 lata temu mi roweru nie zabrali i musiałem wracać koleją, która w tym rejonie ma bardzo marne połączenia).

Trasa bardzo udana, udało się przejechać aż 500km, a w grudniu to już nie byle co. Trafiłem na przyzwoite warunki, wiatr pomagał przez niemal całą trasę, padało nie tak dużo i do tego cały czas było powyżej zera. A w takim terminie to bardzo istotne ze względu na stan dróg, bo gdyby w nocy zaczęło spadać poniżej zera to byłoby spore ryzyko powstania gołoledzi, co mogłoby zmusić do szybkiego zakończenia trasy.

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 508.10 km AVS: 26.70 km/h ALT: 2204 m MAX: 53.90 km/h Temp:4.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl