wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3907:07
Średnia prędkość:24.18 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:658111 m
Suma kalorii:379570 kcal
Liczba aktywności:196
Średnio na aktywność:489.75 km i 20h 02m
Więcej statystyk
Wtorek, 9 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, TCR 2016, Ultramaraton
Transcontinental Race 2016
XI dzień - Blasje - Skopje - Veles - Valadowo - [GR] - Serres - Mesorrachi
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 313.60 km AVS: 23.29 km/h ALT: 1675 m MAX: 57.50 km/h Temp:25.0 'C
Piątek, 5 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, TCR 2016, Ultramaraton
Transcontinental Race 2016
VII dzień - Obrov - [HR] - Rijeka - Senj - [BiH] - Bihac - Bosanski Petrovac - Bravsko
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 306.40 km AVS: 21.65 km/h ALT: 3486 m MAX: 59.40 km/h Temp:28.0 'C
Czwartek, 4 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, TCR 2016, Ultramaraton
Transcontinental Race 2016
VI dzień - Canazei - Passo Fedaia (2056m) - Alleghe - Passo Giau (2236m) - Passo Staulanza (1773m) - Palmanova - Triest - [SLO] - Obrov
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 300.90 km AVS: 21.17 km/h ALT: 3683 m MAX: 64.50 km/h Temp:24.0 'C
Niedziela, 31 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
II dzień - Crux-la-Ville - Moulins - Riom - Clermond-Ferrand - Col de Ceyssat (1078m) - Vichy - Charolles
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 352.50 km AVS: 22.29 km/h ALT: 3155 m MAX: 64.00 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 29 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
I dzień - [B] - Geraardsbergen - Mons - [F] - Chalons-em-Champagne - Troyes - Auxerre - Crux-la-Ville
Relacja i zdjęcia z wyścigu

Dane wycieczki: DST: 476.60 km AVS: 23.71 km/h ALT: 3769 m MAX: 59.80 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 2 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, Ultramaraton
Blamaż na Pierścieniu

Pierścień 1000 Jezior już na dobre zagościł w kalendarzu ultra, to pozycja godna polecenia wszystkim miłośnikom maratońskiej jazdy na rowerze. Dotąd jechałem tu dwa razy; jako że wspomnienia miałem świetne, a trasa bardzo mi się podoba - z chęcią zapisałem się na kolejną edycję.

W piątek jadę pociągiem do Olsztyna, następnie rowerem pokonuję ok. 50km i koło 17 melduję się w bazie maratonu. Reszta dnia schodzi na miłych rozmowach z wieloma startującymi tu rowerzystami, spać idę przed 23. Tradycyjnie bardzo słabo spałem, startujemy wcześnie, o 7.15. Tym razem start jest nie z Lubomina, jak ostatnio, a bezpośrednio ze Świękitów (start ostry 1km od bazy) - co jest dużo lepszym rozwiązaniem. Jadę w pierwszej grupie kategorii Open, współpraca naszej szóstki przebiega dobrze i sprawnie lecimy pierwsze kilometry ze średnią koło 32km/h. Za pierwszym punktem na 40km zaczynają się coraz większe górki i tempo nieco spada, ale dalej jest w okolicach 30km/h.

W Reszlu po 100km robi się już patelnia, dzisiaj to upał będzie rozdawać karty. Wiatr na trasie mamy zauważalnie niekorzystny, teoretycznie południowy, ale jakoś niemal zawsze tak zawiewa, że przeszkadza; od Reszla jedziemy w piątkę, bo Andrzej Wewiórski wolał dalej pojechać własnym tempem. My dalej ciśniemy, może nie tak jak najmocniejsi (którzy w tym maratonie w komplecie jadą w solo), ale solidnie, na kolejnych odcinkach mamy średnie blisko 28-29km/h. Z kilometra na kilometr coraz trudniej się jedzie, upał zbiera swoje żniwo. W Sztynorcie na punkcie nad jeziorem krótki odpoczynek, jemy kanapki i wracamy na trasę. Wiatr wzmaga się coraz bardziej i aż za Kruklanki wyraźnie przeszkadza, jedynie na fragmencie do Bań Mazurskich jest OK. Ale słońce praży bezlitośnie, sama temperatura jeszcze nie jest ekstremalna (rok temu było jeszcze cieplej), natomiast ekstremalne jest jej połączenie z wysoką wilgotnością 50-60%; przy suchym powietrzu upał aż tak nie męczy, natomiast dziś siekierę można w powietrzu zawiesić.

Na górkach przed Gołdapią powoli pojawiają się pierwsze niebezpieczne sygnały - zaczynają mnie lekko kłuć mięśnie, znak że skurcze są już o krok. Powinienem wtedy w Gołdapi odpuścić, dłużej odpocząć, ale żal mi było, bo bardzo fajnie i sprawnie jechało się w naszej grupce, liczba postojów w sam raz, podobny poziom zawodników. Za Gołdapią nieoczekiwany potężny ruch na drodze, z przeciwnego kierunku jedzie niekończący się sznur samochodów, na z reguły dość pustej drodze. Okazało się, że był tu rozgrywany rajd samochodowy, który mnóstwo osób wybrało się obejrzeć, na szczęście po jakichś 20km się to uspokoiło. Droga piękna, ale to najbardziej górzysty fragment Pierścienia, więc daje solidnie popalić. Pierwszy tempa nie wytrzymuje Zdzisiu Piekarski, wcześniej swoim zwyczajem mocno szarpał na podjazdach, za co teraz zapłacił rachunek. Ja zaczynam wysiadać w rejonie Wiżajn, na podjazdach wiszę trochę za grupką, skurcze dają popalić, na punkcie w Rutce już wiem, że dalej będę musiał jechać swoim tempem, żegnam się z kolegami z naszej grupki - bardzo fajnie się wspólnie jechało, podziękowania dla Janka Wosia, Tomka Buraczewskiego, Dawida Masłowskiego i Zdzisia Piekarskiego za wspólne 250km!

Na ostry podjazd z Rutki wyruszam już samotnie, na górce wyprzedzam Stasieja, którego w tym miejscu odcięło jeszcze sporo mocniej niż mnie. Stasiej stanął na jedzenie, ja próbowałem coś zmienić w rowerze (jechałem z nowym mostkiem) - ale zmiany nic nie dają. Przed Szypliszkami wyprzedza mnie Hipcia (prawdziwy Terminator, którego żadne kryzysy się nie imają ;)), trochę próbowałem utrzymać się w przepisowych 100m za nią, ale nóżki już były nie te. Kawałek dalej dogonił mnie też kolega z kategorii open (nie pamiętam już numeru), za którym pojechałem dłużej na sępa, ale nawet nie za mocne tempo koło 25km/h było dla mnie już za szybkie, mięśnie ud bolały przy każdym obrocie korbą.

Do Sejn dojeżdżam więc już mocno sfrustrowany, myśląc o tym czy ma sens tak się katować kolejne 300km, bo wiedziałem że wiatr ma być przeciwny, do tego mocne opady deszczu; a w obecnym stanie mogłem się jedynie powolutku turlać na metę, zapominając o jakimkolwiek dobrym wyniku. A traf chciał, ze na punkcie był samochód organizatora Roberta Janika, którym jechał na kolejne PK, przy okazji wioząc na metę Ryśka Herca, który z powodu problemów żołądkowych wycofał się w Rutce. Gdy okazało się, że Robert da radę zabrać i mnie - zdecydowałem się wycofać, bo dalsza jazda byłaby wielogodzinną męczarnią.

O tym blamażu zdecydowały poważne błędy, które popełniłem na trasie, przede wszystkim za długo jechałem mocnym tempem, zdrowy rozsądek nieco przyćmiło to, że wg licznika aż tak strasznie szybko nie było, średnia do Rutki to ok. 29km/h, szybko, ale nie skrajnie szybko, zdarzało mi się jeździć szybciej. Ale same cyferki niewiele mówią - było tu dużo górek, mnóstwo przeciwnego wiatru, a przede wszystkim wysysający siły upał i na te warunki była to za wysoka średnia; więc zlekceważyłem wskazania pulsometru, który pokazywał, że robi się już za mocno. Drugim błędem było to, że piłem jedynie wodę (plus jedna cola), w Sejnach całą koszulkę i spodenki miałem w soli wypoconej z organizmu. W tych warunkach trzeba było jednak pić izotoniki, które bardzo rzadko stosuję, bo zupełnie mi nie smakują, "zalepiają" całe usta; niemniej jednak ograniczają utratę soli mineralnych. Warunki na tegorocznym Pierścieniu były bardzo trudne, za późno do mnie to dotarło, zlekceważyłem upał, który z początku jakoś mi nie przeszkadzał - i dostałem za to solidną nauczkę; dobra lekcja na przyszłość, by unikać takich wpadek.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 309.50 km AVS: 28.18 km/h ALT: 1905 m MAX: 57.60 km/h Temp:30.0 'C
Sobota, 4 czerwca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Canyon, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.

Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.

Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.

Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).

Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))

Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.

Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.

Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h Temp:20.0 'C
Niedziela, 15 maja 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad
Powrót ze Zlotu przez Budapeszt ;)

Na powrót ze zlotu przygotowaliśmy z Tomkiem wersję specjalną - czyli Budapeszt. W październiku 2015 jechaliśmy do Budapesztu, ale wycofaliśmy się w Zakopanem. Z tego wyjazdu pozostały nam bilety autobusowe, które przełożyliśmy na późniejszy termin i postanowiliśmy wykorzystać właśnie teraz. Z Huty Polańskiej ruszamy parę minut po 8, pierwszy odcinek pokonujemy razem z Rado i Kotem, dalej już we dwójkę. Pogodę mamy przyzwoitą - piękne słońce, ale za to wieje nieprzyjemny, zimy wiatr. Z powodu Zielonych Świątek wszystkie sklepy pozamykane, dopiero w Ożennej udało się nam znaleźć malutki sklepik, w którym uzupełniliśmy zapasy na czekającą nas trasę. Początek wyjazdu pechowy - Tomkowi zaczyna się psuć tylne koło, w którym przy większym obciążeniu głośno cyka bębenek, ja natomiast przy wjeździe pod sklep łapię snejka i muszę zmieniać dętkę. Trochę czasu na to wszystko poleciało, kawałeczek dalej wjeżdżamy na Słowację. Do Bardejowa puściuteńko, ale pogoda zaczyna się psuć, temperatura zamiast rosnąć wraz z upływem dnia - jeszcze zmalała do ledwie 10-12 stopni. Za Bardejowem zaczynają się większe górki zaliczamy kilka ścianek i długi 300m podjazd przed Margecanami. Kawałek dalej zaczyna padać, co już nas solidnie zirytowało, bo wg prognoz miało być chłodno, ale i sucho, tymczasem znowu czeka nas jazda w deszczu, a połączenie tego z niską temperaturą jest bardzo słabe, nie tego się oczekuje w połowie maja.

Kolejne kilometry to długi podjazd na najwyższą górę dzisiejszej trasy czyli Uhornianske Sedlo (999m) - całość w deszczu, na szczycie było ledwie 6 stopni. Zjazd w tych warunkach fatalny, do zimna i deszczu doszły jeszcze solidne dziury, na których zdrowo poleciały nam klocki hamulcowe. Po drugiej stronie masywu, w rejonie Rożniawy przestaje padać, ociepla się też do poziomu mniej więcej 10 stopni. Kawałek dalej wjeżdżamy na Węgry, trasa powoli się wypłaszcza, choć małe podjazdy są niemal cały czas. Już nocą docieramy do Egeru, tutaj robimy długi godzinny postój w Macu, czasu do odjazdu autobusu mamy wiele, więc możemy sobie pozwolić na dłuższe postoje. Za Egerem zaczyna się mocno pagórkowaty odcinek do Gyongyos, drogi zupełnie puste, na 50km spotkaliśmy może z 5 samochodów. W Gyongyos stajemy na niezłej stacji Łukoilu, tak dobrze nam się tam siedziało, że spędziliśmy tam niemal 2h ;)). Po powrocie na trasę świt już blisko, a wraz z nim robi się bardzo zimno, najniżej był zaledwie 1'C, do tego bardzo nieprzyjemny zimny wiatr. Na ostatnim odcinku do Budapesztu zdrowo zasuwaliśmy, jadąc ze średnią bliską 30km/h, okazało się, że na Węgrzech dzień po Zielonych Świątkach również jest świętem, więc dzięki temu mieliśmy ruch na drogach o wiele mniejszy niż w normalny dzień. Przed wjazdem do stolicy Węgier trzeba było jeszcze pokonać podjazd na 300m w rejonie Godollo, po nim jest już głównie z górki, w samym Budapeszcie wiatr się nam odkręcił i zaczęło wiać w twarz, bardzo wyziębiając, bo przewiewało do kości. Czasu zostało nam wiele, więc robimy rundkę po pięknym centrum Budapesztu, a jako, że wróciło słońce - miasto prezentowało się elegancko

Udało się wziąć rewanż za porażkę w zeszłym roku - ale Budapeszt nie poddał się łatwo, sporo zdrowia musieliśmy na tej trasie zostawić ;)). Trasa sama w sobie była wymagająca - długi dystans, wiele przewyższeń, a do tego doszła kiepska pogoda - deszcz i zimno, które w końcówce dało nam popalić; ale tym większa satysfakcja z dotarcia do celu!

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 437.60 km AVS: 26.76 km/h ALT: 4241 m MAX: 66.80 km/h Temp:10.0 'C
Czwartek, 12 maja 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad
Na Zlot

W tym roku na zlot podobnie jak w 2015 wybrałem się razem z Turystą. Ruszam z domu po 15, po 40km spotykam się z Turystą w Sobieniach. Pogoda przyjemna do jazdy, ciepło, słonecznie - więc płaskie kilometry do Dęblina szybko nam lecą. Tam robimy postój w sklepie, na drodze do Puław zaczyna już zmierzchać. W Puławach przekraczamy Wisłę i jej lewym brzegiem jedziemy do Janowca. Na zjeździe tak się rozpędziłem, że nie zauważyłem zamku ;). A zjazd wredny, bo asfalt nagle przechodzi w nierówną kostkę, a nocą zauważyłem to w ostatniej chwili i przy ok. 40km/h wleciałem na na bruk ;)). Dalsza jazda to lekko pagórkowate boczne dróżki do Solca, tam nowiutkim mostem przejeżdżamy na drugą stronę Wisły. Po wjeździe do Lubelskiego od razu zepsuły się drogi i odcinek do Annopola niespecjalny. Tam już dość głodni meldujemy się w środku nocy u Transatlantyka, który uraczył nas dobrą, gęstą zupą.

Już we trójkę po 2 ruszamy dalej na Sandomierz, gdzie oglądamy wspaniały rynek, który nocą prezentuje się równie pięknie jak za dnia. Przed Tarnobrzegiem, już za dnia Marka złapała wielka senność, więc stajemy na stacji, gdzie Transatlantyk serwuje sobie "bombę kofeinową", czyli kawę razem z energetykiem ;). W Mielcu jedziemy fatalną ścieżką rowerową, kawałek dalej zaczynają się pierwsze podjazdy. Za Ropczycami są już solidne górki, w sumie zaliczamy 3 dłuższe podjazdy po ok. 150m. Niestety zgodnie z prognozami zaczyna się psuć pogoda, ulewa łapie nas za Jasłem. Na szczęście za długo nie padało, w Nowym Żmigrodzie już się uspokoiło. Końcówka trasy to spokojna jazda bocznymi drogami do bazy zlotu. Zaliczamy ładny kawałek wariantem przez Myscową, wzdłuż Wisłoki, pokonując dwa wiszące mosty, ostatni kilometr do bazy to szuter - i docieramy do Huty Polańskiej.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 423.50 km AVS: 24.72 km/h ALT: 2047 m MAX: 56.00 km/h Temp:16.0 'C
Niedziela, 8 maja 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Inny, Wycieczka
Krwawa Pętla

Krwawą Pętlę pokonywałem już czterokrotnie - ale to tak fajny szlak, że co roku warto go zaliczyć. W tym roku pojechałem na "gravelu" pożyczonym od brata, by sprawdzić jak taki typ roweru poradzi sobie na takim wymagającym szlaku.

Z domu ruszam po 2 w nocy (noc zupełnie bez snu), w Górze Kalwarii, gdzie wjeżdżam na szlak jestem o 3.15. Chłodniej niż w prognozach, miało być 10 stopni, jest 6, więc w krótkich rękawiczkach już na styk. Na pierwszy ogień idą Lasy Chojnowskie, głównie łatwymi szutrówkami, choć jest kilka piaskownic. W okolicach Zalesia zaczyna już świtać - to jest wielka zaleta jazdy przy długim dniu, we wrześniu jest już sporo gorzej. Kładka nad Czarną jest, więc nie trzeba rzeki forsować wpław ;). Odcinek do Magdalenki dość monotonny, po zarwanej nocy trochę mnie zamula, a do przejechania jeszcze wielki kawał. Dalej trochę rozrywek z forsowaniem nowo wybudowanych dróg, czyli przecinanie DK 7 i S8, nie wygląda na to, żeby budowniczowie drogi w ogóle byli świadomi faktu istnienia szlaku...

Koło świtu na trasie sporo rosy, więc rower mi się nieco zabłocił, ze względu na plecy nie brałem camela, ale z bidonem jazda w terenie to porażka, ciągle się zasyfia. W Podkowie Leśnej krótki postój w parku na dwie kanapki - i ruszam na najłatwiejszy odcinek pętli - czyli dojazd do Zaborowa. Za Podkową kończą się lasy, więc szlak idzie bocznymi asfaltami i szutrówkami. Ale w Zaborowie koniec tej laby - zaczyna się Kampinos, tutaj kilometry trzeba już solidnie wypracować. W Lesznie tradycyjnie robię większy postój, pogoda się wyklarowała, jest już ciepło i świeci słońce. Z Leszna jadę żółtym szlakiem na północ, są piachy w rejonie Posady Łubiec, mijam też bagna za Babską Górą. W rejonie Starej Dąbrowy kilkukilometrowy pas łąk, kapitalnie to wygląda w środku puszczy. Ładnym szlakiem (sporo wydm) jadę w kierunku Leoncina, następnie skręcam za zielony, którym wyjeżdżam z Kampinosu i kieruję się na Modlin. Przekraczam Wisłę, a także dwukrotnie Narew bo obowiązkowo zaliczałem początek czerwonego szlaku na stacji PKP Modlin.

Druga połowa Krwawej Pętli daje solidnie popalić, bo jadąc od południa zgodnie z ruchem wskazówek zegara najtrudniejszy odcinek wypada w drugiej części trasy, gdy najwięcej mamy w nogach - ale na ten szlak nie jedzie się po to żeby było łatwo ;). Generalnie nie ma tu odcinków naprawdę wymagających, ale niemal cały czas są takie, na których trzeba się mocno przyłożyć do jazdy i jest znacznie mniej ulgowych kawałków typu łatwe szutrówki. Z wału wiślanego wjeżdżam w Lasy Chotomskie - są piaseczki i wydmy, kilka fajnych singielków, podobnie wygląda cały teren do Nieporętu, tam staję na zasłużony postój na ryneczku. Kolejne kawałki to wymagające odcinki w rejonie Marek, Zielonki, na szczęście jest suchutko, wszystkie bagna można bez problemu przejechać. Przed Zielonką szlak przecina budowa jakiejś nowej trasy, więc trzeba było przejść z rowerem przez piaszczystą górkę, na szczęście obejście łatwe, strata czasu ze 3min. Zmęczenie rośnie, a górki są co chwilę, niemniej jechało mi się bardzo przyzwoicie. Tak było do czasu gdy za Międzylesiem dorwała mnie krótka ulewa, która zmoczyła całą glebę - i już za przyjemnie sie po mokrych piachach nie jechało. Dolinkę Mieni jadę w niewielkim deszczu, a gdy docieram do Otwocka zaczyna się już burza z piorunami. Akurat miałem robić postój, więc stanąłem na przystanku, "ciepłymi" słowy racząc autorów prognozy pogody. Tuż przed wyjściem na trasę sprawdzałem na yr.no i żadnych opadów nie miało być, więc nawet kurtki na deszcz nie brałem - a tu mam na głowie solidną burzę. Deszcz na szosie przeszkadza, ale poza tym że się zmoknie to nie ma tragedii, natomiast w terenie nie dość, że się moknie, to jazda robi się dużo trudniejsza, bo rozmięka nawierzchnia. Deszcz był ulewny, ale krótki, więc gdy skończyłem postój przestało padać; niestety gdy ruszałem okazało się że mam kapeć w tylnym kole, nie ma to jak dobra kumulacja! Wymieniam dętkę i ruszam dalej, jazda po rozmiękniętym terenie mało przyjemna, ale dobrze że w tym rejonie są piaszczyste gleby, więc to tak nie przeszkadza jak te błotniste jakie są w Lasach Chojnowskich - bo tam w czasie deszczu jest już dramat. Za Pogorzelą jeszcze jeden trudniejszy kawałek w rejonie bunkrów, później asfaltowy przerzut do Kępy Nadbrzeskiej i jazda po wale na most na Wiśle. Po przejechaniu mostu jeszcze 13% podjazd po wyślizganym po deszczu bruku - i o 20.27 kończę Krwawą Pętle, z czasem 17h i 12min, co do minuty jak mój rekordowy przejazd, żeby nie ten kapeć pewnie bym poniżej 17h zszedł ;)

Ale nie czas jest tu ważny, na takim szlaku nie warto cisnąć z nosem w liczniku, lepiej jechać tak by można było spokojnie pooglądać okolicę, porobić zdjęcia, podelektować się jazdą. Wcześniejsze cztery razy jechałem szlak na fulu, tym razem na sztywnym gravelu. Różnica jest zauważalna, na fullu jedzie się wygodniej, natomiast sztywny rower bez wątpienia jest efektywniejszy, mniej energii włożonej w pedałowanie się marnuje. Generalnie jest to dobrze pomyślany typ roweru, nazwa "gravel" świetnie oddaje jego zastosowanie. Świetnie się sprawdza na szutrach, natomiast na terenie z dużą ilością korzeni, dziur, czy zrytym kopytami końskim - odbija już solidnie nawet przy lekko napompowanych kołach. Ale za to na szosie idzie wyraźnie lepiej, a w terenie duże koła też są efektywniejsze, więc braku szerszych opon właściwie nie odczuwałem. W trudniejszym terenie minusem jest to co na szosie pomaga - czyli baranek. O ile na szutrach sprawdza się bardzo fajnie, o tyle na trudnych zjazdach czy podjazdach w terenie, gdzie cały czas trzeba mocno trzymać kierownicę - chwyt na klamkach jest mniej wygodny niż na prostej kierownicy. pod koniec ręce i nadgarstki już solidnie bolały, ale i na fullu mi się to zdarzało, a przede wszystkim trzeba mieć na uwadze, że tego typu trasa jak ta jest mało reprezentatywna, bo 300km i ponad 200km w terenie bardzo rzadko się jeździ i na każdym rowerze wiele części ciała będzie boleć. Ale co mnie zaskoczyło - to to, że siedzenie bolało mnie umiarkowanie, pozostałe przejazdy mimo jazdy na fullu kończyłem już na stojąco, a tutaj pomimo tego że rower na dziurach mocniej "odbija" niż full było w normie, a na asfaltowym powrocie z Góry prawie w ogóle przestałem niedogodności odczuwać.

Zdjęcia z trasy


Dane wycieczki: DST: 315.20 km AVS: 19.44 km/h ALT: 888 m MAX: 44.40 km/h Temp:22.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl