Maraton Podróżnika
W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.
Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.
Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.
Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).
Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))
Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.
Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.
Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))
Zdjęcia
Komentarze
W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.
Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.
Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.
Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).
Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))
Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.
Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.
Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h
ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h
Temp:20.0 'C
Komentarze
Na Górami MRDP Kot miał taki sam napęd? Tam sobie radziła fajnie, dlaczego więc napęd do wymiany? 20% to może i problem ale te 12-14% to idzie na tym jechać.
vuki - 15:11 czwartek, 30 czerwca 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!