Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Harpagan 44
O dziwo udało mi się nawet całkiem nieźle wyspać, koło 5h, rano solidne śniadanie, pakowanie rzeczy na wyścig, odbieranie roweru – i na starcie jestem ze sporym zapasem czasowym, jest czas na chwilę rozmowy z Remigiuszem. Październikowy termin Harpagana – oznacza konieczność nocnej jazdy, niewiele, ale jednak. Start jest o 6.30, jak wiele osób decyduję się na wariant trasy z grubsza zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na początku na asfalcie ruszyłem za bardzo mocnymi Danielem Śmieją i Pawłem Brudło, którzy na asfalcie od razu wrzucili tempo koło 35km/h, ale już w Mianowicach skręcamy w teren. Pierwszy punkt wydawał się z pozoru łatwy, ale straciliśmy na niego kupę czasu, do tego w rejonie punktu było spora błota, przez pedały SPD zaliczyłem tu aż trzy gleby. Większa grupka w czasie szukania punktu zupełnie się rozbiła, dalej postanawiam więc jechać sam, tempo mam wtedy co prawda zauważalnie wolniejsze, ale za to zyskuje się na nawigacji, bo jazda na czyimś kole z dużym wysiłkiem średnio służy precyzyjniejszej nawigacji, na czym innym skupia się uwagę.
Z 1 ruszam na 11, jest trochę asfaltu, następnie już szuter, sam punkt raczej dość prosty. Stąd przerzucam się w stronę 7, jest tutaj piękny kawałek skrajem lasu, opadająca mgła oświetlana promieniami wschodzącego słońca zapewnia kapitalne widoki, dla takich wrażeń warto się zrywać koło 5 rano ;) Sam punkt udało się znaleźć bez kłopotów, nad brzegiem jeziora. Dalej przejazd terenem do Rębowa, jako że za Rębowem droga rzekomo asfaltowa okazuje się szutrem wybieram krótszy wariant przez Malczkowo, tam było dużo chamskiej kostki, tutaj bardzo przydaje się rower z pełnym zawieszeniem, bo trzęsie niewąsko, inni jadą raczej bokami, ja mogę i samym środkiem. Za Malczkowem pojechałem wariantem zachodnim, dobrze na tym wyszedłem, bo droga była trochę lepsza niż na wschodzie i na punkt dotarłem szybciej niż osoby jadące z tamtej strony (rozdzieliliśmy się na rozjeździe).
Z punktu wracam do asfaltu tą samą drogą i jadę w kierunku „trójki”, tutaj się trochę głupio załatwiłem, za późno skręciłem i trochę pokołowałem po lesie, a punkt był dość prosty. Z 3 na 17 droga niełatwa, właściwie cały czas terenem, w lesie pełnym przecinek trochę pobłądziłem, musiałem się fragment przebijać przez gęsty las prowadząc rower, ale nagrodą za to błądzenie było spotkanie ze wspaniałym jeleniem z dużym porożem, który wyskoczył z lasu jakieś 10m przede mną, niestety uciekł tak szybko że nie zdążyłem wyjąć aparatu. W Święchowie wjeżdżam wreszcie na większą drogę, w stronę punktu jadę dłuższym, ale pewniejszym wariantem przez Gogolewko, za PGR-em dość piaszczysty podjazd w lesie, po czym zjazd na sam punkt na którym spotykam Remigiusza, a chwilę później nadjeżdża też Turysta.
Z punktu wyjeżdżam razem z Remigiuszem, on 6 postanawia odpuścić, ale podsunął mi myśl, żeby na ten punkt pojechać drogą przez Nożyno – dłuższa, ale więcej asfaltu, też niebrzydka, fajny kawałek przed samym Nożynem. Kolejny punkt znajduje się przy „wigwamie” nad jeziorem, nad które doprowadza szybki terenowy zjazd. Tutaj postanowiłem zrobić skrót terenem do asfaltu wzdłuż jeziora, wiele nie błądziłem, ale teren nie taki prosty, więc nie wiem czy to się w sumie opłaciło. Stąd szybki przerzut do Krosnowa, dojazd terenem w stronę Sowiej Góry – i tu już zaczęły się spore problemy, jestem niemal pewien że mapa w tym rejonie źle pokazywała drogi, bo byłem przekonany że skręciłem we właściwym miejscu, a droga skończyła się pod stromą ścianą. Zaczęło się więc spore kołowanie po całym, dość sporym masywie tej górki, sporo pchałem rower i przedzierałem się przez niezłe chaszcze, urozmaicając sobie poszukiwania klnięciem na autora owej mapy ;)) Sporo tu czasu straciłem, niemniej w końcu na punkt trafiłem, na tym właściwym szczycie spotykam Remigiusza kulturalnie zajadającego kolejną kanapeczkę :))
Ja jeszcze ciągle się łudziłem że jest szansa na zaliczenie wszystkich punktów, więc leciałem cały czas z wywieszonym językiem, z Sowiej Góry szybko do asfaltu, następnie do Borzytuchomia, tutaj męczący kawałek co prawda po asfalcie, ale pod wiatr i sporo pod górę. Punkt miał być pod pomnikiem przyrody, również sporo tu czasu poleciało, bo punkt był ciężki, znowu w lesie była kupa przecinek, jak się od razu dobrze nie wjechało, lub nie wjechało na osoby co jechały z punktu – to były spore problemy, bo mapa wiele tu nie pomagała. Po sporym kołowaniu punkt znajduję i już szybko, w dół i z wiatrem wracam do Borzytuchomia, za miasteczkiem pod górę i nieoczekiwanie asfalt zamiast szutru który był na mapie, ten się pojawił dopiero pod koniec dróżki przed punktem, który był całkiem nieźle ukryty, nie przy drodze tylko kawałek przy niej, na szczęście ludzie z punktu krzyknęli na mnie i uniknąłem nadmiernego kołowania. Wyjeżdżając z punktu spotykam jeszcze Turystę z kolegą i dalej kontynuuję jazdę na punkt nr 2, większość terenem – ale drogi przyzwoite, sam punkt banalny.
Stąd czeka mnie dłuższy przerzut asfaltem w stronę 16, niestety sporo pod wiatr, choć trochę chroni przed nim las. W końcówce spore podjazdy, sam dojazd do punktu ciekawy, jest spory kawałek chamskiej kostki, na dojeździe do punktu znowu spotykam Turystę, który dał mi krótkie wskazówki dojazdu na sam punkt (dość prosty), a z kolei na samym punkcie jest Remigiusz, który nieźle się załatwił docierając na punkt od drugiej, znacznie bardziej terenowej strony, bo było tam duże błoto koło fabryki torfu ;)) Z 16 jadę na 8, droga nadspodziewanie dobra, punkt dość prosty koło leśniczówki, chociaż ewidentnie źle zaznaczony na mapie, był przy samej leśniczówce, która jest daleko od centrum czerwonego kółeczka. Stąd droga kamiennymi płytami prowadziła na północ, więc pojechałem nią zamiast przebijać się terenem, myślę że się to opłaciło bo szybko dotarłem do asfaltu i pojechałem do Bąkowa. Tam przejechałem za mostek mijając zagrodzoną drogę, ale gdy nie było kolejnej zauważyłem rowerzystów zjeżdżających z punktu właśnie ową zagrodzoną drogę, więc pojechałem tam, bez problemów trafiając na punkt 18. Stąd sporo terenu (przyzwoite drogi) do Gumieńca w okolice punktu nr 10. I tu zaczęła się zabawa na której w efekcie poległem. Wg mapy na punkt docierała tylko droga od północy, wyjechałem więc na zachód (kawałek „za mapę”), wróciłem na drogę, zgodnie z mapą podjechałem pod górę i skręciłem w przecinkę. Punktu nie znalazłem, zacząłem więc objeżdżać wszystkie przecinki w rejonie, parę razy przebijałem się przez gęsty las, kilka razy spotykałem innych rowerzystów równie zagubionych i wkurzonych co ja. Straciłem tu kupę czasu, bo szkoda mi było tego wysiłku włożonego w znalezienie punktu. W końcu mocno wkurzony ruszam dalej, a tu guma! Klnąc na czym świat stoi zmieniam dętkę, pompuję koło i szybko ruszam dalej. A tu jak na złość dość trudne drogi do Zelkówka, ale najbardziej wkurzyłem się koło Skarszowa, gdy okazało się że zamiast asfaltu zaznaczonego na mapie czekało mnie parę kilometrów chamskiej kostki, a następnie płyt, tutaj zdałem sobie sprawę że już na czas nie zdążę, odpuściłem więc zupełnie i spokojnym tempem jechałem dalej, kończąc trasę już ciemną nocą, to czy zajmę 50 czy 200 miejsce nie miało już znaczenia.
Jednym słowem – klęska, cały wielki wysiłek włożony w walkę na trasie poszedł w diabły, aż 210km praktycznie bez odpoczynku (stawałem tylko w sprawach nawigacyjnych). Cały ten kawałek od punktu 10 na metę jechałem mocno wkurzony, a gdybym w momencie gdy złapałem gumę miał pod ręką autora trasy to chyba bym go trwale uszkodził ;)) Po przyjeździe na metę myślałem „nigdy więcej”, ale gdy trochę ochłonąłem przyszedł czas na bardziej trzeźwą ocenę – niewątpliwie błędem było za dużo czasu straconego na 10, trzeba było go po prostu odpuścić, zdecydowanie za długo tam siedziałem, źle oszacowałem czas potrzebny na dojazd do mety. Do tego momentu jechałem bardzo przyzwoicie, mimo że niemal całą trasę samotnie, z dość celną nawigacją, gdyby nie ta wpadka na 10 wyciągnąłbym pewnie koło 50 punktów dających przyzwoite miejsce; ale gdyby babcia miała wąsy... Brutalne fakty są takie, że na tym punkcie poległem z kretesem, cały wcześniejszy dobry przejazd został zmarnowany. Nadal mam bardzo mieszane odczucia wobec takich imprez, z jednej strony to bardzo fajna zabawa, ale z drugiej te mapy nawet do podtarcia się nie nadają (bo za twarde;)). Po powrocie sprawdziłem trasę na GPMapie, która przecież nie należy do produktów porównywalnych dokładnością z takimi mapami topograficznymi – ale jednak tam asfalty były zaznaczone poprawnie, a na tej mapie była masa wpadek, co gdy człowiek śpieszy się na metę ma kluczowe znaczenie, gdy jak w moim przypadku asfalt z mapy okazuje się dziurawą kostką, gdzie da się jechać 12-14km/h. A przy tym trzeba zauważyć, że owa mapa topo – jest mapą bardzo nową, bo była na niej już wybudowana niedawno obwodnica Słupska, której na GPMapie z 2009 jeszcze nie ma – więc nie jest to kwestia czasu jej wydania, tylko żałosnej precyzji wykonania. Druga kwestia – jedną sprawą jest zaplanowanie bardzo trudnej trasy (zwycięzca był na tylko 17 punktach, mimo świetnej pogody), natomiast druga to ewidentne partactwo autora trasy (Bartłomieja Bobera) w zaznaczeniu niektórych punktów na mapie. Punkt nr 8 był po prostu źle zaznaczony, to samo było z 19 na którym nie byłem, ale który był na szczycie góry, co z mapy, ani z opisu za nic nie wynikało, bo góra była na mapie wyraźnie nie w centrum kółeczka. Można zrozumieć jeszcze że mapa jest niedokładna i trzeba kombinować na własną rękę, ale niedopuszczalna jest sytuacja, gdzie punkty się na niej źle zaznacza i później osoby które wierzą w stan z mapy tracą przez złe oznaczenie czas i nerwy.
A inna sprawa – to widzę już wyraźnie, żeby myśleć o zdobyciu tytułu Harpagana trzeba jechać sporo szybciej, średnie koło 20km/h nawet przy doskonałej nawigacji i bez większych wpadek na punktach nie wystarczą, realnie oceniając trzeba jechać przynajmniej koło 22-23km/h, tak by być w stanie w limicie 12h przejechać koło 230km (z czego ok. połowa w terenie), a to raczej poza moim zasięgiem; a i to jest realne jedynie przy w miarę łatwej trasie; bo przy trudnej nawet najlepsi w te klocki nie zbliżają się do tytułu Harpagana, z trzech wersji tras Harpaganowych – na rowerowej jest zdecydowanie najtrudniej o zaliczenie wszystkich punktów.
Zdjęcia z wyjazdu (z samego Harpagana niestety nie za wiele)
Zaliczone gminy - 6 (Damnica, Potęgowo, Borzytuchom, Kołczygłowy, Trzebielino, Kobylnica)
O dziwo udało mi się nawet całkiem nieźle wyspać, koło 5h, rano solidne śniadanie, pakowanie rzeczy na wyścig, odbieranie roweru – i na starcie jestem ze sporym zapasem czasowym, jest czas na chwilę rozmowy z Remigiuszem. Październikowy termin Harpagana – oznacza konieczność nocnej jazdy, niewiele, ale jednak. Start jest o 6.30, jak wiele osób decyduję się na wariant trasy z grubsza zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Na początku na asfalcie ruszyłem za bardzo mocnymi Danielem Śmieją i Pawłem Brudło, którzy na asfalcie od razu wrzucili tempo koło 35km/h, ale już w Mianowicach skręcamy w teren. Pierwszy punkt wydawał się z pozoru łatwy, ale straciliśmy na niego kupę czasu, do tego w rejonie punktu było spora błota, przez pedały SPD zaliczyłem tu aż trzy gleby. Większa grupka w czasie szukania punktu zupełnie się rozbiła, dalej postanawiam więc jechać sam, tempo mam wtedy co prawda zauważalnie wolniejsze, ale za to zyskuje się na nawigacji, bo jazda na czyimś kole z dużym wysiłkiem średnio służy precyzyjniejszej nawigacji, na czym innym skupia się uwagę.
Z 1 ruszam na 11, jest trochę asfaltu, następnie już szuter, sam punkt raczej dość prosty. Stąd przerzucam się w stronę 7, jest tutaj piękny kawałek skrajem lasu, opadająca mgła oświetlana promieniami wschodzącego słońca zapewnia kapitalne widoki, dla takich wrażeń warto się zrywać koło 5 rano ;) Sam punkt udało się znaleźć bez kłopotów, nad brzegiem jeziora. Dalej przejazd terenem do Rębowa, jako że za Rębowem droga rzekomo asfaltowa okazuje się szutrem wybieram krótszy wariant przez Malczkowo, tam było dużo chamskiej kostki, tutaj bardzo przydaje się rower z pełnym zawieszeniem, bo trzęsie niewąsko, inni jadą raczej bokami, ja mogę i samym środkiem. Za Malczkowem pojechałem wariantem zachodnim, dobrze na tym wyszedłem, bo droga była trochę lepsza niż na wschodzie i na punkt dotarłem szybciej niż osoby jadące z tamtej strony (rozdzieliliśmy się na rozjeździe).
Z punktu wracam do asfaltu tą samą drogą i jadę w kierunku „trójki”, tutaj się trochę głupio załatwiłem, za późno skręciłem i trochę pokołowałem po lesie, a punkt był dość prosty. Z 3 na 17 droga niełatwa, właściwie cały czas terenem, w lesie pełnym przecinek trochę pobłądziłem, musiałem się fragment przebijać przez gęsty las prowadząc rower, ale nagrodą za to błądzenie było spotkanie ze wspaniałym jeleniem z dużym porożem, który wyskoczył z lasu jakieś 10m przede mną, niestety uciekł tak szybko że nie zdążyłem wyjąć aparatu. W Święchowie wjeżdżam wreszcie na większą drogę, w stronę punktu jadę dłuższym, ale pewniejszym wariantem przez Gogolewko, za PGR-em dość piaszczysty podjazd w lesie, po czym zjazd na sam punkt na którym spotykam Remigiusza, a chwilę później nadjeżdża też Turysta.
Z punktu wyjeżdżam razem z Remigiuszem, on 6 postanawia odpuścić, ale podsunął mi myśl, żeby na ten punkt pojechać drogą przez Nożyno – dłuższa, ale więcej asfaltu, też niebrzydka, fajny kawałek przed samym Nożynem. Kolejny punkt znajduje się przy „wigwamie” nad jeziorem, nad które doprowadza szybki terenowy zjazd. Tutaj postanowiłem zrobić skrót terenem do asfaltu wzdłuż jeziora, wiele nie błądziłem, ale teren nie taki prosty, więc nie wiem czy to się w sumie opłaciło. Stąd szybki przerzut do Krosnowa, dojazd terenem w stronę Sowiej Góry – i tu już zaczęły się spore problemy, jestem niemal pewien że mapa w tym rejonie źle pokazywała drogi, bo byłem przekonany że skręciłem we właściwym miejscu, a droga skończyła się pod stromą ścianą. Zaczęło się więc spore kołowanie po całym, dość sporym masywie tej górki, sporo pchałem rower i przedzierałem się przez niezłe chaszcze, urozmaicając sobie poszukiwania klnięciem na autora owej mapy ;)) Sporo tu czasu straciłem, niemniej w końcu na punkt trafiłem, na tym właściwym szczycie spotykam Remigiusza kulturalnie zajadającego kolejną kanapeczkę :))
Ja jeszcze ciągle się łudziłem że jest szansa na zaliczenie wszystkich punktów, więc leciałem cały czas z wywieszonym językiem, z Sowiej Góry szybko do asfaltu, następnie do Borzytuchomia, tutaj męczący kawałek co prawda po asfalcie, ale pod wiatr i sporo pod górę. Punkt miał być pod pomnikiem przyrody, również sporo tu czasu poleciało, bo punkt był ciężki, znowu w lesie była kupa przecinek, jak się od razu dobrze nie wjechało, lub nie wjechało na osoby co jechały z punktu – to były spore problemy, bo mapa wiele tu nie pomagała. Po sporym kołowaniu punkt znajduję i już szybko, w dół i z wiatrem wracam do Borzytuchomia, za miasteczkiem pod górę i nieoczekiwanie asfalt zamiast szutru który był na mapie, ten się pojawił dopiero pod koniec dróżki przed punktem, który był całkiem nieźle ukryty, nie przy drodze tylko kawałek przy niej, na szczęście ludzie z punktu krzyknęli na mnie i uniknąłem nadmiernego kołowania. Wyjeżdżając z punktu spotykam jeszcze Turystę z kolegą i dalej kontynuuję jazdę na punkt nr 2, większość terenem – ale drogi przyzwoite, sam punkt banalny.
Stąd czeka mnie dłuższy przerzut asfaltem w stronę 16, niestety sporo pod wiatr, choć trochę chroni przed nim las. W końcówce spore podjazdy, sam dojazd do punktu ciekawy, jest spory kawałek chamskiej kostki, na dojeździe do punktu znowu spotykam Turystę, który dał mi krótkie wskazówki dojazdu na sam punkt (dość prosty), a z kolei na samym punkcie jest Remigiusz, który nieźle się załatwił docierając na punkt od drugiej, znacznie bardziej terenowej strony, bo było tam duże błoto koło fabryki torfu ;)) Z 16 jadę na 8, droga nadspodziewanie dobra, punkt dość prosty koło leśniczówki, chociaż ewidentnie źle zaznaczony na mapie, był przy samej leśniczówce, która jest daleko od centrum czerwonego kółeczka. Stąd droga kamiennymi płytami prowadziła na północ, więc pojechałem nią zamiast przebijać się terenem, myślę że się to opłaciło bo szybko dotarłem do asfaltu i pojechałem do Bąkowa. Tam przejechałem za mostek mijając zagrodzoną drogę, ale gdy nie było kolejnej zauważyłem rowerzystów zjeżdżających z punktu właśnie ową zagrodzoną drogę, więc pojechałem tam, bez problemów trafiając na punkt 18. Stąd sporo terenu (przyzwoite drogi) do Gumieńca w okolice punktu nr 10. I tu zaczęła się zabawa na której w efekcie poległem. Wg mapy na punkt docierała tylko droga od północy, wyjechałem więc na zachód (kawałek „za mapę”), wróciłem na drogę, zgodnie z mapą podjechałem pod górę i skręciłem w przecinkę. Punktu nie znalazłem, zacząłem więc objeżdżać wszystkie przecinki w rejonie, parę razy przebijałem się przez gęsty las, kilka razy spotykałem innych rowerzystów równie zagubionych i wkurzonych co ja. Straciłem tu kupę czasu, bo szkoda mi było tego wysiłku włożonego w znalezienie punktu. W końcu mocno wkurzony ruszam dalej, a tu guma! Klnąc na czym świat stoi zmieniam dętkę, pompuję koło i szybko ruszam dalej. A tu jak na złość dość trudne drogi do Zelkówka, ale najbardziej wkurzyłem się koło Skarszowa, gdy okazało się że zamiast asfaltu zaznaczonego na mapie czekało mnie parę kilometrów chamskiej kostki, a następnie płyt, tutaj zdałem sobie sprawę że już na czas nie zdążę, odpuściłem więc zupełnie i spokojnym tempem jechałem dalej, kończąc trasę już ciemną nocą, to czy zajmę 50 czy 200 miejsce nie miało już znaczenia.
Jednym słowem – klęska, cały wielki wysiłek włożony w walkę na trasie poszedł w diabły, aż 210km praktycznie bez odpoczynku (stawałem tylko w sprawach nawigacyjnych). Cały ten kawałek od punktu 10 na metę jechałem mocno wkurzony, a gdybym w momencie gdy złapałem gumę miał pod ręką autora trasy to chyba bym go trwale uszkodził ;)) Po przyjeździe na metę myślałem „nigdy więcej”, ale gdy trochę ochłonąłem przyszedł czas na bardziej trzeźwą ocenę – niewątpliwie błędem było za dużo czasu straconego na 10, trzeba było go po prostu odpuścić, zdecydowanie za długo tam siedziałem, źle oszacowałem czas potrzebny na dojazd do mety. Do tego momentu jechałem bardzo przyzwoicie, mimo że niemal całą trasę samotnie, z dość celną nawigacją, gdyby nie ta wpadka na 10 wyciągnąłbym pewnie koło 50 punktów dających przyzwoite miejsce; ale gdyby babcia miała wąsy... Brutalne fakty są takie, że na tym punkcie poległem z kretesem, cały wcześniejszy dobry przejazd został zmarnowany. Nadal mam bardzo mieszane odczucia wobec takich imprez, z jednej strony to bardzo fajna zabawa, ale z drugiej te mapy nawet do podtarcia się nie nadają (bo za twarde;)). Po powrocie sprawdziłem trasę na GPMapie, która przecież nie należy do produktów porównywalnych dokładnością z takimi mapami topograficznymi – ale jednak tam asfalty były zaznaczone poprawnie, a na tej mapie była masa wpadek, co gdy człowiek śpieszy się na metę ma kluczowe znaczenie, gdy jak w moim przypadku asfalt z mapy okazuje się dziurawą kostką, gdzie da się jechać 12-14km/h. A przy tym trzeba zauważyć, że owa mapa topo – jest mapą bardzo nową, bo była na niej już wybudowana niedawno obwodnica Słupska, której na GPMapie z 2009 jeszcze nie ma – więc nie jest to kwestia czasu jej wydania, tylko żałosnej precyzji wykonania. Druga kwestia – jedną sprawą jest zaplanowanie bardzo trudnej trasy (zwycięzca był na tylko 17 punktach, mimo świetnej pogody), natomiast druga to ewidentne partactwo autora trasy (Bartłomieja Bobera) w zaznaczeniu niektórych punktów na mapie. Punkt nr 8 był po prostu źle zaznaczony, to samo było z 19 na którym nie byłem, ale który był na szczycie góry, co z mapy, ani z opisu za nic nie wynikało, bo góra była na mapie wyraźnie nie w centrum kółeczka. Można zrozumieć jeszcze że mapa jest niedokładna i trzeba kombinować na własną rękę, ale niedopuszczalna jest sytuacja, gdzie punkty się na niej źle zaznacza i później osoby które wierzą w stan z mapy tracą przez złe oznaczenie czas i nerwy.
A inna sprawa – to widzę już wyraźnie, żeby myśleć o zdobyciu tytułu Harpagana trzeba jechać sporo szybciej, średnie koło 20km/h nawet przy doskonałej nawigacji i bez większych wpadek na punktach nie wystarczą, realnie oceniając trzeba jechać przynajmniej koło 22-23km/h, tak by być w stanie w limicie 12h przejechać koło 230km (z czego ok. połowa w terenie), a to raczej poza moim zasięgiem; a i to jest realne jedynie przy w miarę łatwej trasie; bo przy trudnej nawet najlepsi w te klocki nie zbliżają się do tytułu Harpagana, z trzech wersji tras Harpaganowych – na rowerowej jest zdecydowanie najtrudniej o zaliczenie wszystkich punktów.
Zdjęcia z wyjazdu (z samego Harpagana niestety nie za wiele)
Zaliczone gminy - 6 (Damnica, Potęgowo, Borzytuchom, Kołczygłowy, Trzebielino, Kobylnica)
Dane wycieczki:
DST: 210.80 km AVS: 19.19 km/h
ALT: 1499 m MAX: 42.00 km/h
Temp:18.0 'C
Poniedziałek, 24 września 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Dąbrówno - Grunwald - Iława - Zalewo - Ostróda - Łukta - Olsztyn
Ruszamy na trasę trochę po 7, pierwsze co się rzuca w oczy - to mocny wiatr wiejący z zachodu. Do Grunwaldu jeszcze wieje z boku, ale po obejrzeniu pola bitwy - skręcamy równo na zachód na Iławę. Jechało się ciężko, na odkrytych kawałkach ostro wywiewało. Pojechałem tutaj kawałek naprzód by odbić na Górę Dylewską - podjazdy całkiem, całkiem trafiały się ścianki po 7-8%; na samą górę trzeba trochę odbić drogą po płytkach, końcówka po terenie. Natomiast znacznie więcej terenu miałem na skrócie do Wygody, gdzie czekał na mnie Łukasz - wcale a wcale wygodnie nie było ;))
Przed Iławą już nieco lepiej - więcej leśnych odcinków, a jedynie las skutecznie blokuje wiatr. Gdy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że właściwe zamkniecie przesunięto z 11 na 9 - ale zastaliśmy jeszcze wiele znajomych z wyścigu osób, odebraliśmy też nasze stroje, pogadaliśmy o planach na następny sezon.
Yoshko z Iławy wracał do Białej Podlaskiej samochodem razem z Danką - kobiecą rekordzistką trasy BBTour, ja jeszcze miałem kawałek na rowerze. Początkowo chciałem wracać z Torunia - ale to by wymagało jazdy w większości pod silny wiatr, więc postanowiłem wrócić z Olsztyna. Okrążyłem Jeziorak ładną, puściutką drogą przez Jerzwałd, później odbiłem na Ostródę i niemal cały czas lasami przez Łuktę do Olsztyna. Trasa bardzo pagórkowata, górki malusieńkie po 15-20m, ale właściwie cały czas - więc pod koniec czuło się zmęczenie, a do tego jadąc niemal cały czas lasem nic nie skorzystałem z wiatru w plecy. W końcówce już musiałem mocno przyspieszyć, żeby zdążyć na pociąg, na szczęście udało się z zapasem ok. 20 minut.
Wyjazd udany - podziękowania dla Łukasza za fajną trasę; niestety czuć już koniec lata, warunki zdecydowanie jesienne, przy mocnym wietrze całą trasę trzeba było jechać w długich spodniach i kurtce. Śladu brak, bo częściowo się nie nagrał, przewyższenia z gps rowerowego, który sumuje wg progu 1m - stąd wynik pewnie jakieś 200-300m większy niż byłby na moim liczniku.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Grunwald, Ostróda - wieś, Lubawa - wieś, LUBAWA, ZALEWO, MIŁOMŁYN, OSTRÓDA - miasto powiatowe, Łukta, Jonkowo, OLSZTYN - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki)
Ruszamy na trasę trochę po 7, pierwsze co się rzuca w oczy - to mocny wiatr wiejący z zachodu. Do Grunwaldu jeszcze wieje z boku, ale po obejrzeniu pola bitwy - skręcamy równo na zachód na Iławę. Jechało się ciężko, na odkrytych kawałkach ostro wywiewało. Pojechałem tutaj kawałek naprzód by odbić na Górę Dylewską - podjazdy całkiem, całkiem trafiały się ścianki po 7-8%; na samą górę trzeba trochę odbić drogą po płytkach, końcówka po terenie. Natomiast znacznie więcej terenu miałem na skrócie do Wygody, gdzie czekał na mnie Łukasz - wcale a wcale wygodnie nie było ;))
Przed Iławą już nieco lepiej - więcej leśnych odcinków, a jedynie las skutecznie blokuje wiatr. Gdy dojeżdżamy na miejsce okazuje się, że właściwe zamkniecie przesunięto z 11 na 9 - ale zastaliśmy jeszcze wiele znajomych z wyścigu osób, odebraliśmy też nasze stroje, pogadaliśmy o planach na następny sezon.
Yoshko z Iławy wracał do Białej Podlaskiej samochodem razem z Danką - kobiecą rekordzistką trasy BBTour, ja jeszcze miałem kawałek na rowerze. Początkowo chciałem wracać z Torunia - ale to by wymagało jazdy w większości pod silny wiatr, więc postanowiłem wrócić z Olsztyna. Okrążyłem Jeziorak ładną, puściutką drogą przez Jerzwałd, później odbiłem na Ostródę i niemal cały czas lasami przez Łuktę do Olsztyna. Trasa bardzo pagórkowata, górki malusieńkie po 15-20m, ale właściwie cały czas - więc pod koniec czuło się zmęczenie, a do tego jadąc niemal cały czas lasem nic nie skorzystałem z wiatru w plecy. W końcówce już musiałem mocno przyspieszyć, żeby zdążyć na pociąg, na szczęście udało się z zapasem ok. 20 minut.
Wyjazd udany - podziękowania dla Łukasza za fajną trasę; niestety czuć już koniec lata, warunki zdecydowanie jesienne, przy mocnym wietrze całą trasę trzeba było jechać w długich spodniach i kurtce. Śladu brak, bo częściowo się nie nagrał, przewyższenia z gps rowerowego, który sumuje wg progu 1m - stąd wynik pewnie jakieś 200-300m większy niż byłby na moim liczniku.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Grunwald, Ostróda - wieś, Lubawa - wieś, LUBAWA, ZALEWO, MIŁOMŁYN, OSTRÓDA - miasto powiatowe, Łukta, Jonkowo, OLSZTYN - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki)
Dane wycieczki:
DST: 201.90 km AVS: 23.71 km/h
ALT: 1684 m MAX: 49.80 km/h
Temp:10.0 'C
Sobota, 8 września 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr 3
Tylmanowa - Krościenko - Łapszanka - Jurgów - [SK] - Tatrzańska Kotlinka - Tatrzańska Polanka - Śląski Dom (1667m) - Szczyrbskie Pleso - Liptowski Mikulasz - przeł. Kwaczańska (1080m) - Suha Hora - [PL] - Chochołów - Gubałówka (1121m) - Zakopane
Rano ruszam trochę po 7, pogoda marna - co jakiś czas lekko popaduje, też nie za ciepło. Pierwsze ostrzejsze podjazdy w Pieninach, pojechałem skrótem przez Hałuszową - a tam ścianki po 12-14%. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie mokry, później się zagapiłem, źle skręciłem nadrabiając parę kilometrów. Dalej zaliczam większy podjazd pod Łapszankę, z grzbietu roztacza się piękna panorama Tatr, choć oczywiście dziś widoki nie za szerokie. Na kolejnej przełęczy - Zdziarskiej (już na Słowacji) pogoda poprawia się, wychodzi nawet słońce, robi się cieplej, jazda więc jest nieco przyjemniejsza, niestety zaczęło tez mocno wiać z zachodu. Ze Zdziarskiej to jeszcze pomagało (na zjeździe 5-6% prawie 70km/h), ale za to gdy w Tatrzańskiej Kotlince skręciłem na zachód - czekał mnie długi kawał pod wiatr.
Zdecydowałem się także zaliczyć bardzo ciężki podjazd pod Śląski Dom, zostawiłem większość bagażu na dole, bo ściana jest bardzo wymagająca (średnio koło 10%). W tym roku nieco poprawiono wreszcie drogę, jest trochę nowego asfaltu, w tym dłuższy odcinek w końcówce, niemniej i dziur dalej niemało. Podjazd poszedł sprawnie, krótki odpoczynek na górze i zwożę się na hamulcach, po przepakowaniu kontynuuję jazdę do Szczyrbskiego Plesa. Stamtąd czeka mnie długi, prawie 40km zjazd do Liptowskiego Hradoka, niestety mocno zepsuty przez przeciwny wiatr, szczególnie już w dość płaskiej i odkrytej końcówce.
Odpoczywam w Mikulaszu, po czym zaliczam długi podjazd pod przeł. Kwaczańską, stamtąd fajny zjazd do Zuberca i pagórkowatą drogą wracam do Polski, zmrok łapie mnie kawałek przed granicą. Jako, że autobus miałem dopiero przed północą, a zmęczony jakoś potężnie jeszcze nie byłem - postanawiam do Zakopanego wrócić przez Gubałówkę. Fajna trasa na nocną jazdę - bo czerwone światła masztu na szczycie widać z daleka, po drodze trzeba zaliczyć wymagająca ścianę do Zębu, w rejonie Gubałówki jest też trochę dziurawej drogi. Z góry fajny widok na oświetlone Zakopane, do którego szybko zjeżdżam, kończąc tę bardzo wymagającą górską trasę legendarnym podjazdem pod Krupówki (nie ma się co śmiać - 4-5% jak nic) :))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 4 (Ochotnica Dolna, Krościenko nad Dunajcem, Czorsztyn, Łapsze Niżne)
Tylmanowa - Krościenko - Łapszanka - Jurgów - [SK] - Tatrzańska Kotlinka - Tatrzańska Polanka - Śląski Dom (1667m) - Szczyrbskie Pleso - Liptowski Mikulasz - przeł. Kwaczańska (1080m) - Suha Hora - [PL] - Chochołów - Gubałówka (1121m) - Zakopane
Rano ruszam trochę po 7, pogoda marna - co jakiś czas lekko popaduje, też nie za ciepło. Pierwsze ostrzejsze podjazdy w Pieninach, pojechałem skrótem przez Hałuszową - a tam ścianki po 12-14%. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie mokry, później się zagapiłem, źle skręciłem nadrabiając parę kilometrów. Dalej zaliczam większy podjazd pod Łapszankę, z grzbietu roztacza się piękna panorama Tatr, choć oczywiście dziś widoki nie za szerokie. Na kolejnej przełęczy - Zdziarskiej (już na Słowacji) pogoda poprawia się, wychodzi nawet słońce, robi się cieplej, jazda więc jest nieco przyjemniejsza, niestety zaczęło tez mocno wiać z zachodu. Ze Zdziarskiej to jeszcze pomagało (na zjeździe 5-6% prawie 70km/h), ale za to gdy w Tatrzańskiej Kotlince skręciłem na zachód - czekał mnie długi kawał pod wiatr.
Zdecydowałem się także zaliczyć bardzo ciężki podjazd pod Śląski Dom, zostawiłem większość bagażu na dole, bo ściana jest bardzo wymagająca (średnio koło 10%). W tym roku nieco poprawiono wreszcie drogę, jest trochę nowego asfaltu, w tym dłuższy odcinek w końcówce, niemniej i dziur dalej niemało. Podjazd poszedł sprawnie, krótki odpoczynek na górze i zwożę się na hamulcach, po przepakowaniu kontynuuję jazdę do Szczyrbskiego Plesa. Stamtąd czeka mnie długi, prawie 40km zjazd do Liptowskiego Hradoka, niestety mocno zepsuty przez przeciwny wiatr, szczególnie już w dość płaskiej i odkrytej końcówce.
Odpoczywam w Mikulaszu, po czym zaliczam długi podjazd pod przeł. Kwaczańską, stamtąd fajny zjazd do Zuberca i pagórkowatą drogą wracam do Polski, zmrok łapie mnie kawałek przed granicą. Jako, że autobus miałem dopiero przed północą, a zmęczony jakoś potężnie jeszcze nie byłem - postanawiam do Zakopanego wrócić przez Gubałówkę. Fajna trasa na nocną jazdę - bo czerwone światła masztu na szczycie widać z daleka, po drodze trzeba zaliczyć wymagająca ścianę do Zębu, w rejonie Gubałówki jest też trochę dziurawej drogi. Z góry fajny widok na oświetlone Zakopane, do którego szybko zjeżdżam, kończąc tę bardzo wymagającą górską trasę legendarnym podjazdem pod Krupówki (nie ma się co śmiać - 4-5% jak nic) :))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 4 (Ochotnica Dolna, Krościenko nad Dunajcem, Czorsztyn, Łapsze Niżne)
Dane wycieczki:
DST: 255.00 km AVS: 21.22 km/h
ALT: 4247 m MAX: 69.80 km/h
Temp:15.0 'C
Czwartek, 6 września 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr 1
Warszawa - Warka - Radom - Iłża - Pawłów - Nowa Słupia - Łagów
Dłuższy wypad w góry, pewnie już ostatni w tym roku; pojechałem nietypowo - na rowerze szosowym, ale z namiotem - co wymagało jazdy z plecakiem. Za wygodnie nie było (pozycja na rowerze szosowym jest mniej wygodna do jazdy z plecakiem niż na górskim) - ale za to uzyskuje się większą mobilność; opcja warta rozważenia na przyszłorocznym MRDP.
Pierwszego dnia - odcinek dojazdowy w świętokrzyskie, większość z raczej korzystnym, dość mocnym wiatrem bocznym; ładna końcówka po górkach
Zdjęcia
Warszawa - Warka - Radom - Iłża - Pawłów - Nowa Słupia - Łagów
Dłuższy wypad w góry, pewnie już ostatni w tym roku; pojechałem nietypowo - na rowerze szosowym, ale z namiotem - co wymagało jazdy z plecakiem. Za wygodnie nie było (pozycja na rowerze szosowym jest mniej wygodna do jazdy z plecakiem niż na górskim) - ale za to uzyskuje się większą mobilność; opcja warta rozważenia na przyszłorocznym MRDP.
Pierwszego dnia - odcinek dojazdowy w świętokrzyskie, większość z raczej korzystnym, dość mocnym wiatrem bocznym; ładna końcówka po górkach
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 203.80 km AVS: 25.80 km/h
ALT: 1222 m MAX: 67.60 km/h
Temp:18.0 'C
Niedziela, 26 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, >300km, >200km, >100km, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Bałtyk Bieszczady Tour 2012
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))

Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))
Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Dane wycieczki:
DST: 1015.00 km AVS: 26.00 km/h
ALT: 4893 m MAX: 60.00 km/h
Temp:16.0 'C
Czwartek, 16 sierpnia 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Ciśnięcie do Cisnej 2
Ostrowiec Św. - Sandomierz - Stalowa Wola - Nisko - Łańcut - Dynów - Sanok - Lesko - Baligród - Cisna - Jabłonki
Na trasę ruszam o 6 rano, kawałek po Ostrowcu odprowadził mnie Marek jadący do pracy. Pierwszy odcinek do Sandomierza idzie dość gładko, krótka wizyta w pięknym centrum, a następnie jazda boczniejszymi drogami w stronę Stalowej Woli, by ominąć mało przyjemną krajówkę. Wjeżdżam na nią dopiero w samej Stalowej, za Niskiem skręcam na Sokołów Młp. - i tutaj jechało się nieciekawie, z dużą ilością tirów, dopiero pod odbiciu na Łańcut się uspokoiło. W Łańcucie oczywiście obowiązkowa wizyta pod pięknym zamkiem.
Za Łańcutem zaczynają się porządniejsze górki - na odcinku do Dynowa trzeba zaliczyć 3 ok. 100m podjazdy, ale jedzie się przyzwoicie, bo zrobiła się piękna, słoneczna pogoda, a temperatura skoczyła powyżej 20 stopni. W Dynowie robię postój na posiłek, stąd jeszcze trochę górek do Sanoka, większy podjazd przed Leskiem - i wjeżdżam na ładną drogę do Cisnej. Ostatni raz byłem tu z 15 lat temu i nie pamiętałem tej drogi, spodziewałem się sporych pagórków - tymczasem droga cały czas łagodnie się wznosiła, dopiero końcówka za Jabłonkami - to ostry 150m podjazd. Na nocleg planowałem zostać w Cisnej, a jako że niemal w każdej chałupie oferują tu noclegi nie pomyślałem o jakiejś rezerwacji (zresztą nie wiedziałem czy tu dam radę dociągnąć). Tymczasem w wiosce masakra - wszystko pozajmowane na ful, byłem pewnie w 20 różnych punktach i nie było ani jednego miejsca wolnego; nawet w knajpach trzeba było czekać aż się zwolnią stoły; niestety tak wyglądają obecnie te "dzikie Bieszczady" - z roku na rok coraz bardziej zamieniają się w Krupówki, z równie wyszukanymi co tam turystami.
Wkurzyło mnie to mocno, bo miałem już masę kilometrów w nogach i marzyłem o zasłużonym odpoczynku - a tymczasem musiałem jechać dalej. W internecie znalazłem telefon do mijanego po drodze schroniska w Jabłonkach, tam były wolne miejsca - ale musiałem jeszcze raz zaliczyć ten ostrzejszy podjazd pod przełęcz. Jazda o tyle ciekawa, że już nocą, przy wspaniale rozgwieżdżonym niebie; na przełęczy na chwilę stanąłem wyłączając światła by sobie popodziwiać taki widok, na który w większym mieście nie ma szans; do schroniska docieram koło 22
Parę fotek
Zaliczone gminy - 21 (Wilczyce, Obrazów, SANDOMIERZ - miasto powiatowe, Gorzyce, Grębów, STALOWA WOLA - miasto powiatowe, NISKO - miasto powiatowe, Jeżowe, Kamień, SOKOŁÓW MAŁOPOLSKI, Czarna, ŁAŃCUT - miasto powiatowe, Łańcut - wieś, Chmielnik, Hyżne, Dynów - wieś, DYNÓW, Nozdrzec, Dydnia, Baligród, Cisna)
Ostrowiec Św. - Sandomierz - Stalowa Wola - Nisko - Łańcut - Dynów - Sanok - Lesko - Baligród - Cisna - Jabłonki
Na trasę ruszam o 6 rano, kawałek po Ostrowcu odprowadził mnie Marek jadący do pracy. Pierwszy odcinek do Sandomierza idzie dość gładko, krótka wizyta w pięknym centrum, a następnie jazda boczniejszymi drogami w stronę Stalowej Woli, by ominąć mało przyjemną krajówkę. Wjeżdżam na nią dopiero w samej Stalowej, za Niskiem skręcam na Sokołów Młp. - i tutaj jechało się nieciekawie, z dużą ilością tirów, dopiero pod odbiciu na Łańcut się uspokoiło. W Łańcucie oczywiście obowiązkowa wizyta pod pięknym zamkiem.
Za Łańcutem zaczynają się porządniejsze górki - na odcinku do Dynowa trzeba zaliczyć 3 ok. 100m podjazdy, ale jedzie się przyzwoicie, bo zrobiła się piękna, słoneczna pogoda, a temperatura skoczyła powyżej 20 stopni. W Dynowie robię postój na posiłek, stąd jeszcze trochę górek do Sanoka, większy podjazd przed Leskiem - i wjeżdżam na ładną drogę do Cisnej. Ostatni raz byłem tu z 15 lat temu i nie pamiętałem tej drogi, spodziewałem się sporych pagórków - tymczasem droga cały czas łagodnie się wznosiła, dopiero końcówka za Jabłonkami - to ostry 150m podjazd. Na nocleg planowałem zostać w Cisnej, a jako że niemal w każdej chałupie oferują tu noclegi nie pomyślałem o jakiejś rezerwacji (zresztą nie wiedziałem czy tu dam radę dociągnąć). Tymczasem w wiosce masakra - wszystko pozajmowane na ful, byłem pewnie w 20 różnych punktach i nie było ani jednego miejsca wolnego; nawet w knajpach trzeba było czekać aż się zwolnią stoły; niestety tak wyglądają obecnie te "dzikie Bieszczady" - z roku na rok coraz bardziej zamieniają się w Krupówki, z równie wyszukanymi co tam turystami.
Wkurzyło mnie to mocno, bo miałem już masę kilometrów w nogach i marzyłem o zasłużonym odpoczynku - a tymczasem musiałem jechać dalej. W internecie znalazłem telefon do mijanego po drodze schroniska w Jabłonkach, tam były wolne miejsca - ale musiałem jeszcze raz zaliczyć ten ostrzejszy podjazd pod przełęcz. Jazda o tyle ciekawa, że już nocą, przy wspaniale rozgwieżdżonym niebie; na przełęczy na chwilę stanąłem wyłączając światła by sobie popodziwiać taki widok, na który w większym mieście nie ma szans; do schroniska docieram koło 22
Parę fotek
Zaliczone gminy - 21 (Wilczyce, Obrazów, SANDOMIERZ - miasto powiatowe, Gorzyce, Grębów, STALOWA WOLA - miasto powiatowe, NISKO - miasto powiatowe, Jeżowe, Kamień, SOKOŁÓW MAŁOPOLSKI, Czarna, ŁAŃCUT - miasto powiatowe, Łańcut - wieś, Chmielnik, Hyżne, Dynów - wieś, DYNÓW, Nozdrzec, Dydnia, Baligród, Cisna)
Dane wycieczki:
DST: 295.90 km AVS: 24.16 km/h
ALT: 2155 m MAX: 64.20 km/h
Temp:18.0 'C
Środa, 15 sierpnia 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Ciśnięcie do Cisnej 1
Warszawa - Warka - Radom - Wąchock - Bodzentyn - Święty Krzyż (595m) - Ostrowiec Św.
Krótki wypad rozpoznawczy przed zbliżającym się BBTour. Tradycyjne przyplątały się problemy z kolanami, więc na dłuższej trasie chciałem popróbować rozmaitych ustawień by je wyeliminować.
Pierwszego dnia umówiłem się z wracającym do zdrowia po ciężkim wypadku Transatlantykiem. Na miejsce spotkania do Radomia jechało się sprawnie i szybko (pomagał wiatr); pogoda marna, silne zachmurzenie i mokre drogi; a do tego za Brzózą zaczęły się większe problemy z kolanami, które trwały do końca tego wyjazdu. Z Radomia wyruszamy na Wąchock, tam robimy krótką przerwę pod sklepem (w Polsce nawet w święto nie ma problemów ze sklepami, na Zachodzie zamyka się wszystko na głucho). Pagórkowatą trasą jedziemy do Bodzentyna zaliczając spory kawałek pod wiatr. Na zjeździe z przełęczy Krajeńskiej podkusiło mnie by pojechać ścieżką rowerową, bo była dość sensownie zrobiona (jako pas jezdni). Niestety było tam sporo kamyczków i innych małych śmieci - co skończyło się wbiciem metalowej blaszki w oponę i wymianą gumy.
Krótki deszcz minął nas, gdy jedliśmy obiad w Górnie, podczas podjazdu na Święty Krzyż wyszło wreszcie słońce - i w ładnych warunkach, z wiatrem dojechaliśmy do Marka do Ostrowca. Dzięki za nocleg - miło się było spotkać kolejny raz i przekonać na własne oczy, że po wypadkowych obrażeniach nie ma już właściwie śladu
Parę fotek
Warszawa - Warka - Radom - Wąchock - Bodzentyn - Święty Krzyż (595m) - Ostrowiec Św.
Krótki wypad rozpoznawczy przed zbliżającym się BBTour. Tradycyjne przyplątały się problemy z kolanami, więc na dłuższej trasie chciałem popróbować rozmaitych ustawień by je wyeliminować.
Pierwszego dnia umówiłem się z wracającym do zdrowia po ciężkim wypadku Transatlantykiem. Na miejsce spotkania do Radomia jechało się sprawnie i szybko (pomagał wiatr); pogoda marna, silne zachmurzenie i mokre drogi; a do tego za Brzózą zaczęły się większe problemy z kolanami, które trwały do końca tego wyjazdu. Z Radomia wyruszamy na Wąchock, tam robimy krótką przerwę pod sklepem (w Polsce nawet w święto nie ma problemów ze sklepami, na Zachodzie zamyka się wszystko na głucho). Pagórkowatą trasą jedziemy do Bodzentyna zaliczając spory kawałek pod wiatr. Na zjeździe z przełęczy Krajeńskiej podkusiło mnie by pojechać ścieżką rowerową, bo była dość sensownie zrobiona (jako pas jezdni). Niestety było tam sporo kamyczków i innych małych śmieci - co skończyło się wbiciem metalowej blaszki w oponę i wymianą gumy.
Krótki deszcz minął nas, gdy jedliśmy obiad w Górnie, podczas podjazdu na Święty Krzyż wyszło wreszcie słońce - i w ładnych warunkach, z wiatrem dojechaliśmy do Marka do Ostrowca. Dzięki za nocleg - miło się było spotkać kolejny raz i przekonać na własne oczy, że po wypadkowych obrażeniach nie ma już właściwie śladu
Parę fotek
Dane wycieczki:
DST: 240.80 km AVS: 27.36 km/h
ALT: 1884 m MAX: 52.70 km/h
Temp:16.0 'C
Sobota, 21 lipca 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, TransAlp 2012
TransAlp 2012
XX dzień - Egna - Trydent - Riva del Garda - Salo - Brescia - Coccaglio - Bergamo
Relacja i zdjęcia z wyprawy
XX dzień - Egna - Trydent - Riva del Garda - Salo - Brescia - Coccaglio - Bergamo
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 212.80 km AVS: 23.09 km/h
ALT: 939 m MAX: 59.50 km/h
Temp:25.0 'C
Sobota, 23 czerwca 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Rowerem na Rysy!
Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane
Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!
Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.
Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.
Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.
Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)
Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.
Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.
Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.
Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!
Zdjęcia z trasy
Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane
Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!
Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.
Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.
Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.
Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)
Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.
Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.
Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.
Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 219.30 km AVS: 21.93 km/h
ALT: 3634 m MAX: 60.20 km/h
Temp:12.0 'C
Krwawa Pętla po raz drugi
Czerwiec to optymalny termin na długie trasy (szczególnie w terenie) - więc postanowiłem się po raz drugi wybrać na słynną Krwawą Pętlę, czyli czerwony szlak stanowiący wraz z kampinoskimi łącznikami Warszawską Obwodnicę Turystyczną.
Ruszam na trasę przed 4 rano, trochę przed świtem, na szlak wjeżdżam kawałek za Piasecznem - jest już widno, duża różnica w porównaniu z zeszłoroczną wrześniową jazdą, temperatura 11-12'C. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, pogoda niebrzydka, na łąkach bardzo dużo rosy (że aż spod kół bryzga). Ten odcinek szlaku nie jest jakoś nadzwyczajnie widowiskowy, lasy głównie liściaste, nawigacyjnie prosty, szlaki przyzwoitej jakości, więc można jechać w miarę szybko. Za Podkową Leśną i Brwinowem zaczyna się najłatwiejszy odcinek pętli - obszary bez lasów, głównie asfaltem i łatwymi szutrówkami. Dopiero za Zaborowem zaczyna się poważniejsza terenowa jazda - piękne kampinoskie lasy. Niebieskim szlakiem docieram do Leszna (miasteczko rozkopane z powodu budowy kanalizacji) i tam na ryneczku robię pierwszy postój, pogoda idealna - słonecznie, temperatura koło 20'C. Z Leszna ruszam żółtym szlakiem na północ, jest trochę piasku, a za Babską Górką zaczynają się bagna, ale widać że poziom wody nie jest za wysoki. Po paru kilometrach docieram nad kanał Łasica - w tym rejonie kapitalnie położony - na dużym obszarze bezleśnym w środku wielkiej puszczy, zupełnie puściutko - lubię takie klimaty. Za Starą Dąbrową wjeżdżam na niebieski szlak, jest ostra wydma ok. 30%, którą trzeba podprowadzić. Kampinos opuszczam zielonym szlakiem nad Wisłę - zdecydowanie polecam ten wariant szlaków łącznikowych Krwawej Pętli, a nie bardziej asfaltową trasę przez Cybulice, wybieraną przez część osób; moim zdaniem w ideę takiego szlaku dookoła Warszawy po najciekawszych terenach Mazowsza - przejazd nad samą Wisłą (bardzo urokliwą na tym odcinku) idealnie się wpisuje, a na zielonym szlaku jest parę miejsc, gdzie można zejść nad samą rzekę.
Znad Wisły oczywiście obowiązkowy dojazd na początek czerwonego szlaku na PKP Modlin (trzeba nadrobić kilka kilometrów). W rejonie Wólki Górskiej i Sochocina tym razem w ogóle nie kołowałem, nowa wersja szlaku jest już nawet oficjalnie wyznaczona. Odcinek przez Lasy Chotomowskie - wymagający, jest trochę piasku, jest odcinek z wyciętym drzewami (lenistwo leśników, którzy dość chamsko zostawili na szlaku pościnane gałęzie z drzew), są góreczki. Są też dwa bagna, ale od razu widać, że poziom wody nieporównywalny z zeszłorocznym - na jednym można przejść po ułożonych gałęziach, drugie już forsowałem na piechotę (specjalnie zabrałem w tym celu klapki) - ale wody było do połowy łydki, nie prawie do pasa jak w zeszłym roku; do tego nieźle się nabrałem, bo dopiero po przejściu zauważyłem, że z boku był wygodny objazd, który w zeszłym roku też był pod wodą. Do Nieporętu docieram już mocno zmordowany, temperatura wyższa (27-28'C) - no i długi wymagający odcinek bez postojów. Staję więc na dłużej, zjadając podwójne lody i sporo słodyczy.
Za Nieporętem w miarę łatwy odcinek do Marek, tutaj zaczyna się najbardziej parszywy kawałek Krwawej Pętli - słynne Horowe Bagno, którego pamiętając zeszły rok mocno się obawiałem. Tymczasem rzeczywistość okazała się nadspodziewanie łaskawa - szlak (wariantem rowerowym oczywiście) dało się przejść suchą stopą, w paru miejscach trzeba było tylko rower przeprowadzić (ale komarów całe roje). W zeszłym roku ten kawałek mnie zupełnie dobił - na długim odcinku grzęzłem z rowerem w wodzie za kolana, straciłem na to mnóstwo sił; teraz poszło to właściwie bezboleśnie. Za Zielonką zaczyna się już MPK i bardziej piaszczyste tereny - piękny szlak do Wiązownej (tam robię krótki postój), a dalej kręty szlak Mieni. Do Otwocka tym razem dotarłem za dnia - więc nie pogubiłem się i przejechałem szlak prawidłowym wariantem; ten kawałek męczący, jest sporo ostrych górek. Za Pogorzelą jest już łatwiej - dość dobra droga, jest tylko fajne odbicie w bok nad ładną wielką polanę leśną i niemiecki bunkier z II wojny światowej. W rejonie Małego Otwocka sprawdzałem stary wariant szlaku - ale jazda tamtędy nie ma sensu, wymaga to prowadzenia roweru przez ok. 1km zarośniętych pól, pojechałem więc swoim wariantem z zeszłego roku, z tego co widziałem patrząc na znaki w przeciwnym kierunku - obecnie prawidłowy wariant to z Otwocka Małego cały czas na wschód do szosy dęblińskiej - i dalej szosą ok. 1km na południe do skrętu na szutrówkę na wschód.
Końcówka szlaku to wał w stronę Góry Kalwarii, niepotrzebnie pierwszy kawałek pojechałem samym wałem (na tym pierwszym odcinku jest alternatywa w postaci dróżki pod wałem) - wysokie na półtora metra chaszcze, rychło wkręciło mi się kupę zielska w przerzutkę. Do Góry Kalwarii wjeżdża się piękną ścianką 13-14% z nierówną kostką, do tego (jako, że trochę już popadywało) mokrą - ale nie odpuszczałem - cały podjazd zaliczyłem kostką, nie zjeżdżałem na chodnik ;)). W Górze króciutki postój na batona - i ruszam na ostatni odcinek szlaku. Ten niestety okazuje się fatalny, jak dotąd jechało mi się świetnie, nawet nie byłem wielce zmęczony; tak te 20km dało mi zdrowo popalić. Kawałek za Górą - lunął mocny deszcz i zamienił szlaki Lasów Chojnowskich w kupę błota; w tych lasach jest tak syfiasta gleba, że jechało się po tym tragicznie, jeszcze w którymś momencie zamroziło mi GPS, więc pojechałem z kilometr za dużo myśląc, że jadę prawidłową drogą. Tak więc końcóweczka dała mi do wiwatu niewąsko, do tego ostatnie kilometry już nocą; na koniec terenu pod Piasecznem docieram z ogromną ulgą, wyglądałem jak nieboskie stworzenie, usyfiony od stóp do głów; na końcu szlaku melduję się z przyzwoitym czasem 17h 12min. I tyle to dla mnie akurat; gdybym się bardzo spinał i jechał w optymalnych warunkach, pewnie urwałbym z tego ze 2h - ale taka jazda nie dałaby już tyle przyjemności; tutaj jechałem spokojnym tempem, miałem czas na postoje, miałem czas na robienie zdjęć, a jazda z nosem w liczniku, to na tak krajobrazową trasę nie dla mnie.
Krwawa Pętla to wielkie wyzwanie, szlak bardzo meczący - ale dopiero teraz gdy jechałem w dobrych warunkach (poza fatalną końcówką) - mogłem docenić w pełni jego walory. Daje niesamowity przekrój wszystkich podwarszawskich terenów, jest tu niemal wszystko co pod Warszawą w terenie warto zobaczyć, chwilami szlak jest bardzo widowiskowy. Dużą uwagę trzeba tu przywiązywać to terminu wycieczki i pogody - gdy w zeszłym roku pojechałem we wrześniu - warunki były bardzo trudne, kupa błota, tereny które teraz przechodziło się suchą stopą wtedy zaliczałem niemal po pas w wodzie; do tego z 80km terenu zaliczałem ciemną nocą - a tego typu jazda "na przejechanie" nie daje tyle przyjemności co powinna. Podobnie i obecna końcówka pokazała, że poważniejszy deszcz zamienia jazdę w koszmar, nie warto ryzykować jazdy w takich warunkach, na taki wypad warto się wybrać w pewnych warunkach, gdy nie ma żadnego ryzyka deszczu, ja zrobiłem ten błąd, że zlekceważyłem prognozę pogody zapowiadającą na wieczór delikatne deszczyki ok. 1-2mm; a jak to z prognozami bywa - zamiast małego deszczyku lunęło jak z cebra.
Zdjęcia z trasy
Czerwiec to optymalny termin na długie trasy (szczególnie w terenie) - więc postanowiłem się po raz drugi wybrać na słynną Krwawą Pętlę, czyli czerwony szlak stanowiący wraz z kampinoskimi łącznikami Warszawską Obwodnicę Turystyczną.
Ruszam na trasę przed 4 rano, trochę przed świtem, na szlak wjeżdżam kawałek za Piasecznem - jest już widno, duża różnica w porównaniu z zeszłoroczną wrześniową jazdą, temperatura 11-12'C. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, pogoda niebrzydka, na łąkach bardzo dużo rosy (że aż spod kół bryzga). Ten odcinek szlaku nie jest jakoś nadzwyczajnie widowiskowy, lasy głównie liściaste, nawigacyjnie prosty, szlaki przyzwoitej jakości, więc można jechać w miarę szybko. Za Podkową Leśną i Brwinowem zaczyna się najłatwiejszy odcinek pętli - obszary bez lasów, głównie asfaltem i łatwymi szutrówkami. Dopiero za Zaborowem zaczyna się poważniejsza terenowa jazda - piękne kampinoskie lasy. Niebieskim szlakiem docieram do Leszna (miasteczko rozkopane z powodu budowy kanalizacji) i tam na ryneczku robię pierwszy postój, pogoda idealna - słonecznie, temperatura koło 20'C. Z Leszna ruszam żółtym szlakiem na północ, jest trochę piasku, a za Babską Górką zaczynają się bagna, ale widać że poziom wody nie jest za wysoki. Po paru kilometrach docieram nad kanał Łasica - w tym rejonie kapitalnie położony - na dużym obszarze bezleśnym w środku wielkiej puszczy, zupełnie puściutko - lubię takie klimaty. Za Starą Dąbrową wjeżdżam na niebieski szlak, jest ostra wydma ok. 30%, którą trzeba podprowadzić. Kampinos opuszczam zielonym szlakiem nad Wisłę - zdecydowanie polecam ten wariant szlaków łącznikowych Krwawej Pętli, a nie bardziej asfaltową trasę przez Cybulice, wybieraną przez część osób; moim zdaniem w ideę takiego szlaku dookoła Warszawy po najciekawszych terenach Mazowsza - przejazd nad samą Wisłą (bardzo urokliwą na tym odcinku) idealnie się wpisuje, a na zielonym szlaku jest parę miejsc, gdzie można zejść nad samą rzekę.
Znad Wisły oczywiście obowiązkowy dojazd na początek czerwonego szlaku na PKP Modlin (trzeba nadrobić kilka kilometrów). W rejonie Wólki Górskiej i Sochocina tym razem w ogóle nie kołowałem, nowa wersja szlaku jest już nawet oficjalnie wyznaczona. Odcinek przez Lasy Chotomowskie - wymagający, jest trochę piasku, jest odcinek z wyciętym drzewami (lenistwo leśników, którzy dość chamsko zostawili na szlaku pościnane gałęzie z drzew), są góreczki. Są też dwa bagna, ale od razu widać, że poziom wody nieporównywalny z zeszłorocznym - na jednym można przejść po ułożonych gałęziach, drugie już forsowałem na piechotę (specjalnie zabrałem w tym celu klapki) - ale wody było do połowy łydki, nie prawie do pasa jak w zeszłym roku; do tego nieźle się nabrałem, bo dopiero po przejściu zauważyłem, że z boku był wygodny objazd, który w zeszłym roku też był pod wodą. Do Nieporętu docieram już mocno zmordowany, temperatura wyższa (27-28'C) - no i długi wymagający odcinek bez postojów. Staję więc na dłużej, zjadając podwójne lody i sporo słodyczy.
Za Nieporętem w miarę łatwy odcinek do Marek, tutaj zaczyna się najbardziej parszywy kawałek Krwawej Pętli - słynne Horowe Bagno, którego pamiętając zeszły rok mocno się obawiałem. Tymczasem rzeczywistość okazała się nadspodziewanie łaskawa - szlak (wariantem rowerowym oczywiście) dało się przejść suchą stopą, w paru miejscach trzeba było tylko rower przeprowadzić (ale komarów całe roje). W zeszłym roku ten kawałek mnie zupełnie dobił - na długim odcinku grzęzłem z rowerem w wodzie za kolana, straciłem na to mnóstwo sił; teraz poszło to właściwie bezboleśnie. Za Zielonką zaczyna się już MPK i bardziej piaszczyste tereny - piękny szlak do Wiązownej (tam robię krótki postój), a dalej kręty szlak Mieni. Do Otwocka tym razem dotarłem za dnia - więc nie pogubiłem się i przejechałem szlak prawidłowym wariantem; ten kawałek męczący, jest sporo ostrych górek. Za Pogorzelą jest już łatwiej - dość dobra droga, jest tylko fajne odbicie w bok nad ładną wielką polanę leśną i niemiecki bunkier z II wojny światowej. W rejonie Małego Otwocka sprawdzałem stary wariant szlaku - ale jazda tamtędy nie ma sensu, wymaga to prowadzenia roweru przez ok. 1km zarośniętych pól, pojechałem więc swoim wariantem z zeszłego roku, z tego co widziałem patrząc na znaki w przeciwnym kierunku - obecnie prawidłowy wariant to z Otwocka Małego cały czas na wschód do szosy dęblińskiej - i dalej szosą ok. 1km na południe do skrętu na szutrówkę na wschód.
Końcówka szlaku to wał w stronę Góry Kalwarii, niepotrzebnie pierwszy kawałek pojechałem samym wałem (na tym pierwszym odcinku jest alternatywa w postaci dróżki pod wałem) - wysokie na półtora metra chaszcze, rychło wkręciło mi się kupę zielska w przerzutkę. Do Góry Kalwarii wjeżdża się piękną ścianką 13-14% z nierówną kostką, do tego (jako, że trochę już popadywało) mokrą - ale nie odpuszczałem - cały podjazd zaliczyłem kostką, nie zjeżdżałem na chodnik ;)). W Górze króciutki postój na batona - i ruszam na ostatni odcinek szlaku. Ten niestety okazuje się fatalny, jak dotąd jechało mi się świetnie, nawet nie byłem wielce zmęczony; tak te 20km dało mi zdrowo popalić. Kawałek za Górą - lunął mocny deszcz i zamienił szlaki Lasów Chojnowskich w kupę błota; w tych lasach jest tak syfiasta gleba, że jechało się po tym tragicznie, jeszcze w którymś momencie zamroziło mi GPS, więc pojechałem z kilometr za dużo myśląc, że jadę prawidłową drogą. Tak więc końcóweczka dała mi do wiwatu niewąsko, do tego ostatnie kilometry już nocą; na koniec terenu pod Piasecznem docieram z ogromną ulgą, wyglądałem jak nieboskie stworzenie, usyfiony od stóp do głów; na końcu szlaku melduję się z przyzwoitym czasem 17h 12min. I tyle to dla mnie akurat; gdybym się bardzo spinał i jechał w optymalnych warunkach, pewnie urwałbym z tego ze 2h - ale taka jazda nie dałaby już tyle przyjemności; tutaj jechałem spokojnym tempem, miałem czas na postoje, miałem czas na robienie zdjęć, a jazda z nosem w liczniku, to na tak krajobrazową trasę nie dla mnie.
Krwawa Pętla to wielkie wyzwanie, szlak bardzo meczący - ale dopiero teraz gdy jechałem w dobrych warunkach (poza fatalną końcówką) - mogłem docenić w pełni jego walory. Daje niesamowity przekrój wszystkich podwarszawskich terenów, jest tu niemal wszystko co pod Warszawą w terenie warto zobaczyć, chwilami szlak jest bardzo widowiskowy. Dużą uwagę trzeba tu przywiązywać to terminu wycieczki i pogody - gdy w zeszłym roku pojechałem we wrześniu - warunki były bardzo trudne, kupa błota, tereny które teraz przechodziło się suchą stopą wtedy zaliczałem niemal po pas w wodzie; do tego z 80km terenu zaliczałem ciemną nocą - a tego typu jazda "na przejechanie" nie daje tyle przyjemności co powinna. Podobnie i obecna końcówka pokazała, że poważniejszy deszcz zamienia jazdę w koszmar, nie warto ryzykować jazdy w takich warunkach, na taki wypad warto się wybrać w pewnych warunkach, gdy nie ma żadnego ryzyka deszczu, ja zrobiłem ten błąd, że zlekceważyłem prognozę pogody zapowiadającą na wieczór delikatne deszczyki ok. 1-2mm; a jak to z prognozami bywa - zamiast małego deszczyku lunęło jak z cebra.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 297.20 km AVS: 18.57 km/h
ALT: 801 m MAX: 33.00 km/h
Temp:23.0 'C