Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Na Berlin!
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Dane wycieczki:
DST: 607.60 km AVS: 27.10 km/h
ALT: 1583 m MAX: 48.30 km/h
Temp:29.0 'C
Dombovar - Bratysława
Nieudany wypad, w dwa dni na załadowanym fullu po asfalcie 550km - szkoda gadać...
Nieudany wypad, w dwa dni na załadowanym fullu po asfalcie 550km - szkoda gadać...
Dane wycieczki:
DST: 266.30 km AVS: 22.41 km/h
ALT: 1393 m MAX: 52.40 km/h
Temp:27.0 'C
Bratysława - Dombovar
Dane wycieczki:
DST: 280.60 km AVS: 23.81 km/h
ALT: 1695 m MAX: 64.90 km/h
Temp:16.0 'C
Katowice - Hel, czyli z cyklu "Jestem Hardkorem" ;))
Katowice - Lubliniec - Gorzów Śląski - Wieluń - Sieradz - Koło - Włocławek - Toruń - Grudziądz - Tczew - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel
Przeglądając sieć natrafiłem na ogłoszenie Raptora organizującego maraton Katowice - Hel. Projekt bardzo ciekawy - jazda długą trasą "przed siebie", a nie jakieś nudne bicie kilometrów na pętlach; więc pomimo zapowiadanego mocnego tempa ponad 30km/h postanowiłem spróbować swoich sił, jazda nie miała charakteru wyścigu, a wspólnej jazdy grupowej.
Spotykamy się trochę przed 15 w samym centrum Katowic - pod Spodkiem. Krótkie przygotowania, segregacja rzeczy (towarzyszył nam samochód przewożący picie, jedzenie i inne potrzebne rzeczy). Pogodę na starcie mamy idealną - jakieś 27-28'C i zauważalny wiatr w plecy. Początek mało ciekawy - żmudne przebijanie się przez śląską aglomerację, dużo świateł, spory ruch i dość szarpana jazda ze względu na potrzebę licznych przyspieszeń. Ale za Tarnowskimi Górami robi się już całkiem przyjemnie, ruch na drogach w normie, jest sporo lasów, dobre asfalty - jedzie się bardzo przyjemnie. Tempo mocne, na dwóch 50km odcinkach mieliśmy średnie 34-35km/h, ale to zasługa paru mocnych osób (m.in. Raptor, Ficuś, Kurier), które się udzielały na przodzie naszej grupki. Ten odcinek niemal wszystkim jechało się bardzo przyjemnie, były to idealne warunki na rower. Na większy postój stajemy pod Wieluniem (tutaj też trafiła się guma); następny jest krótko po zapadnięciu zmroku w Sieradzu - tu już stoimy dłużej przygotowując się do nocnej jazdy. W ciemnościach jazda dalej nam idzie elegancko, średnia cały czas wysoka, dobre drogi, przyjemna temperatura 19-20'C; więc szybko docieramy do Turka, tam pojawiają się pierwsze zwiastuny zmian w pogodzie - zaczyna błyskać na horyzoncie, a wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile.
W Kole dołącza się do nas Mad i jedziemy sprawne pod Włocławek, gdzie zaczynają się problemy - po odpoczynku na stacji benzynowej zaczyna padać deszcz, krótko po tym guma, na którą tracimy sporo czasu, do Włocławka docieramy już w niewielkim deszczu, w sumie na ok. 330km średnia wyszła 33,5km/h, odtąd już tylko spadała ;)). Tutaj dołączają do nas Łukasz (mieszkający we Włocławku) oraz Waxmund, który dotarł tu z Warszawy (200km). Przy wyjeździe z Włocławka wszystko się pokiełbasiło - fatalny dziurawy, śliski asfalt (na którym się przewrócił i poobcierał Mad - wkrótce zrezygnował, na szczęście asekurował go tata w samochodzie), silny deszcz - i co najgorsze jeszcze silniejszy przeciwny wiatr równo w twarz. Ten kawałek jechało się fatalnie, po ok. 30km zatrzymujemy się na stacji benzynowej, robiąc w środku niezłe jeziorko, do tego jeden z zasypiających już na stojąco rowerzystów przewrócił regał z pisemkami ;))
Po odpoczynku było już nieco lepiej, ale dalej w deszczu, temperatura ok.8'C i perspektywy przed nami (a zostało jeszcze 300km na Hel) - marniutkie. W Toruniu postanawiamy się rozdzielić, większość chłopaków mocno przeorana deszczem i zimnem zdecydowała się pojechać pociągiem do Gdyni i stamtąd dokończyć trasę na Hel, co było w pełni zrozumiałe bo warunki były rzeczywiście fatalne. Wersję "hard" wybrało 5 osób - Kurier, Tomek, Waxmund, jeszcze świeży Łukasz i ja, bo czułem się dobrze, a jako doświadczony sakwiarz miałem tą przewagę nad innymi, że byłem bardziej przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach, też nieco lepszy strój na deszcz (chyba tylko mi nie zamokły stopy ;)
Zaraz po wyjeździe za Toruń - okazuje się, że naszym przeciwnikiem nie będzie dzisiaj deszcz, ale to co najgorsze na rowerze - czyli silny wiatr. Wg prognoz miało wiać z zachodu, a wieje z północnego zachodu, więc czeka nas niemal 300km pod wiatr. Kawałek za Toruniem Tomek szybko zaczął daleko zostawać z tyłu, po krótkim postoju i zastanowieniu się - postanowił jednak odpuścić i wsiadł do samochodu (w Gdyni ponownie do nas dołączył). Dalej jedziemy więc w czwórkę, odcinek za Toruniem fatalny - odkryte tereny, niemal czołowo pod wiatr ok. 40km/h. Odetchnęliśmy nieco po skręcie na Grudziądz (inny kierunek drogi); tam robimy postój na coś ciepłego, niestety żadnego sensownego baru nie było i jedliśmy niesmaczne fast-foody w jakiejś obskurnej spelunce.
Za Grudziądzem wracamy na "jedynkę" - fajna droga do jazdy, niewielki ruch (bo jest równoległa autostrada), świetny asfalt i szerokie pobocze. Żeby nie ten wiatr... Na tym odcinku zaczynam troszkę zostawać w tyle, przejechane setki kilometrów robią swoje, ale nikomu w tych warunkach nie jest łatwo, na trasie tez nadspodziewanie sporo małych górek, a pod górę się wjeżdża w tych warunkach żółwim tempem. Kawałek przed Gdańskiem postój, umawiamy się na spotkanie na północy Trójmiasta przy skrzyżowaniu z obwodnicą. Ten odcinek jechałem w pierwszej części samotnie (w mieście wreszcie troszkę ulgi, zawsze to jakaś osłona przed wiatrem), później udało mi się skontaktować z Rafałem studiującym w Gdyni, który wyjechał mi naprzeciw, tak że spotkaliśmy się w Sopocie. Ta wspólna jazda dobrze mi zrobiła, Rafał jechał przede mną tempem akurat - szybciej niż ja samotnie, ale też nie za szybko, więc sobie nieco odpocząłem. Do tego pojechaliśmy najkrótszą drogą, a reszta ekipy nieźle tu pokołowała, więc na miejsce spotkania docieram krótko po nich. Tutaj chwila mobilizacji przed ostatnim kawałkiem na północ, bo na mierzei miało już nam wiać w plecy. Kawałek za Redą zaczyna się podjazd, całkiem spory, ale ładnie osłonięty, na szczycie żegnam się z Rafałem - dzięki za pomoc i towarzystwo! A dalej o dziwo odżyłem, wiatr wiał teraz równo na zachód - co przeszkadzało mniej, trzeba było tylko uważać, by nie wypaść z trasy, bo mocno dmuchało w bok. Nasza ekipa się potasowała - Kurier pojechał szybko do przodu, ja z Tomkiem (który po odpoczynku w samochodzie wrócił na rower) pojechaliśmy swoim tempem, a Waxmund i Łukasz jeszcze stanęli w McDonaldzie przed mierzeją. Na mierzei wreszcie mamy spokój od wiatru, ale też już nie ma sił na mocniejsze ciągnięcie, więc jedziemy spokojnie 25-27km/h w kierunku Jastarni, gdzie mamy nocleg. Ale to oczywiście nie był nasz cel - po takiej katordze po prostu nie mogłem zakończyć tej trasy bez dojechania na Hel - a to oznaczało jeszcze 30km. Na szczęście teren był głównie leśny, więc osłonięty od wiatru dobrze - i powolutku się dotoczyłem spotykając przed Helem wracającego do Jastarni Kuriera (zdecydowanie najmocniejszego z naszej czwórki). Już po zmierzchu docieram do helskiego portu, chwilę obserwując wzburzone morze i szalejący wiatr; zmordowany nieprzeciętnie, ale z ogromną satysfakcją, że w takich trudnych warunkach jednak nie wymiękłem i przejechałem tak morderczą trasę.
Powrót do Jastarni po ciemku i powolutku, tam wreszcie upragniony odpoczynek i sen
Na przebieg naszego maratonu ogromny wpływ miała pogoda, niestety ta za Włocławkiem zrobiła się fatalna, nie dziwne więc że wielu ludzi się wycofało, nie chcąc zamieniać jazdy na rowerze w katorgę czy ryzykować kontuzji, ci co przejechali całość ze spokojem mogą sobie przykleić etykietkę "Jestem hardkorem" ;)) Przyjemności to ta jazda za Włocławkiem nie sprawiała niemal żadnej, ale trzeba było sporo hartu ducha, trzeba było sporo zdrowia zostawić by ją ukończyć i sprawdzić swoje możliwości, niektórzy tego typu walkę z samym sobą po prostu lubią.
Duże podziękowania dla Raptora za organizację tego wyjazdu - udało się to zorganizować naprawdę fajnie, zupełnie po kosztach, płaciliśmy tylko za nocleg i gaz do samochodu, kierowcy (brat i chyba tata Raptora, jeśli dobrze zrozumiałem) pojechali całkiem charytatywnie i bardzo się przykładali do tego by pomóc uczestnikom, ze sobą musieliśmy wozić tylko podstawowe rzeczy. No i oczywiście dla innych uczestników maratonu, każdy dawał z siebie wiele - a atmosfera w grupie była bardzo fajna.
PS - Niech mi teraz tylko jakiś koleżka na Bikestats (Trenażerowy Kris91 to mój ulubieniec w tej branży) wyskoczy z tekstem, że ja tylko z wiatrem jeżdżę ;)) Niemal 300km pod wiatr o sile 40km/h (ponad 10ms), a w porywach dużo więcej, a to wszystko z bagażem kolejnych 300km w nogach! Przy takim wietrze żadna jazda w cieniu niemal nic nie daje, każdy walczyć musi samemu, a nie jest łatwo jechać z perspektywą, że przez kolejne 200-300km będziemy mieli taki przyjemniutki wiaterek w buźkę ;))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 57 (KATOWICE - miasto wojewódzkie + powiat grodzki, CHORZÓW - powiat grodzki, BYTOM - powiat grodzki, TARNOWSKIE GÓRY - miasto powiatowe, Tworóg, Krupski Młyn, LUBLINIEC - miasto powiatowe, Pawonków, Kochanowice, Ciasna, OLESNO - miasto powiatowe, GORZÓW ŚLĄSKI, PRASZKA, Mokrsko, Pątnów, WIELUŃ - miasto powiatowe, Czarnożyły, Ostrówek, ZŁOCZEW, Brzeźno, Sieradz - wieś, SIERADZ - miasto powiatowe, WARTA, DOBRA, Turek - wieś, TUREK - miasto powiatowe, Brudzew, Babiak, IZBICA KUJAWSKA, LUBRANIEC, BRZEŚĆ KUJAWSKI, Łysomice, Chełmża - wieś, Papowo Biskupie, Stolno, Grudziądz - wieś, GRUDZIĄDZ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Dragacz, Warlubie, NOWE, Smętowo Graniczne, GNIEW, Subkowy, Tczew - wieś, TCZEW - miasto powiatowe, Pszczółki, Pruszcz Gdański - wieś, PRUSZCZ GDAŃSKI - miasto powiatowe, SOPOT - powiat grodzki, GDYNIA - powiat grodzki, RUMIA, REDA, Puck - wieś, PUCK - miasto powiatowe, WŁADYSŁAWOWO, JASTARNIA, HEL)
Katowice - Lubliniec - Gorzów Śląski - Wieluń - Sieradz - Koło - Włocławek - Toruń - Grudziądz - Tczew - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel
Przeglądając sieć natrafiłem na ogłoszenie Raptora organizującego maraton Katowice - Hel. Projekt bardzo ciekawy - jazda długą trasą "przed siebie", a nie jakieś nudne bicie kilometrów na pętlach; więc pomimo zapowiadanego mocnego tempa ponad 30km/h postanowiłem spróbować swoich sił, jazda nie miała charakteru wyścigu, a wspólnej jazdy grupowej.
Spotykamy się trochę przed 15 w samym centrum Katowic - pod Spodkiem. Krótkie przygotowania, segregacja rzeczy (towarzyszył nam samochód przewożący picie, jedzenie i inne potrzebne rzeczy). Pogodę na starcie mamy idealną - jakieś 27-28'C i zauważalny wiatr w plecy. Początek mało ciekawy - żmudne przebijanie się przez śląską aglomerację, dużo świateł, spory ruch i dość szarpana jazda ze względu na potrzebę licznych przyspieszeń. Ale za Tarnowskimi Górami robi się już całkiem przyjemnie, ruch na drogach w normie, jest sporo lasów, dobre asfalty - jedzie się bardzo przyjemnie. Tempo mocne, na dwóch 50km odcinkach mieliśmy średnie 34-35km/h, ale to zasługa paru mocnych osób (m.in. Raptor, Ficuś, Kurier), które się udzielały na przodzie naszej grupki. Ten odcinek niemal wszystkim jechało się bardzo przyjemnie, były to idealne warunki na rower. Na większy postój stajemy pod Wieluniem (tutaj też trafiła się guma); następny jest krótko po zapadnięciu zmroku w Sieradzu - tu już stoimy dłużej przygotowując się do nocnej jazdy. W ciemnościach jazda dalej nam idzie elegancko, średnia cały czas wysoka, dobre drogi, przyjemna temperatura 19-20'C; więc szybko docieramy do Turka, tam pojawiają się pierwsze zwiastuny zmian w pogodzie - zaczyna błyskać na horyzoncie, a wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile.
W Kole dołącza się do nas Mad i jedziemy sprawne pod Włocławek, gdzie zaczynają się problemy - po odpoczynku na stacji benzynowej zaczyna padać deszcz, krótko po tym guma, na którą tracimy sporo czasu, do Włocławka docieramy już w niewielkim deszczu, w sumie na ok. 330km średnia wyszła 33,5km/h, odtąd już tylko spadała ;)). Tutaj dołączają do nas Łukasz (mieszkający we Włocławku) oraz Waxmund, który dotarł tu z Warszawy (200km). Przy wyjeździe z Włocławka wszystko się pokiełbasiło - fatalny dziurawy, śliski asfalt (na którym się przewrócił i poobcierał Mad - wkrótce zrezygnował, na szczęście asekurował go tata w samochodzie), silny deszcz - i co najgorsze jeszcze silniejszy przeciwny wiatr równo w twarz. Ten kawałek jechało się fatalnie, po ok. 30km zatrzymujemy się na stacji benzynowej, robiąc w środku niezłe jeziorko, do tego jeden z zasypiających już na stojąco rowerzystów przewrócił regał z pisemkami ;))
Po odpoczynku było już nieco lepiej, ale dalej w deszczu, temperatura ok.8'C i perspektywy przed nami (a zostało jeszcze 300km na Hel) - marniutkie. W Toruniu postanawiamy się rozdzielić, większość chłopaków mocno przeorana deszczem i zimnem zdecydowała się pojechać pociągiem do Gdyni i stamtąd dokończyć trasę na Hel, co było w pełni zrozumiałe bo warunki były rzeczywiście fatalne. Wersję "hard" wybrało 5 osób - Kurier, Tomek, Waxmund, jeszcze świeży Łukasz i ja, bo czułem się dobrze, a jako doświadczony sakwiarz miałem tą przewagę nad innymi, że byłem bardziej przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach, też nieco lepszy strój na deszcz (chyba tylko mi nie zamokły stopy ;)
Zaraz po wyjeździe za Toruń - okazuje się, że naszym przeciwnikiem nie będzie dzisiaj deszcz, ale to co najgorsze na rowerze - czyli silny wiatr. Wg prognoz miało wiać z zachodu, a wieje z północnego zachodu, więc czeka nas niemal 300km pod wiatr. Kawałek za Toruniem Tomek szybko zaczął daleko zostawać z tyłu, po krótkim postoju i zastanowieniu się - postanowił jednak odpuścić i wsiadł do samochodu (w Gdyni ponownie do nas dołączył). Dalej jedziemy więc w czwórkę, odcinek za Toruniem fatalny - odkryte tereny, niemal czołowo pod wiatr ok. 40km/h. Odetchnęliśmy nieco po skręcie na Grudziądz (inny kierunek drogi); tam robimy postój na coś ciepłego, niestety żadnego sensownego baru nie było i jedliśmy niesmaczne fast-foody w jakiejś obskurnej spelunce.
Za Grudziądzem wracamy na "jedynkę" - fajna droga do jazdy, niewielki ruch (bo jest równoległa autostrada), świetny asfalt i szerokie pobocze. Żeby nie ten wiatr... Na tym odcinku zaczynam troszkę zostawać w tyle, przejechane setki kilometrów robią swoje, ale nikomu w tych warunkach nie jest łatwo, na trasie tez nadspodziewanie sporo małych górek, a pod górę się wjeżdża w tych warunkach żółwim tempem. Kawałek przed Gdańskiem postój, umawiamy się na spotkanie na północy Trójmiasta przy skrzyżowaniu z obwodnicą. Ten odcinek jechałem w pierwszej części samotnie (w mieście wreszcie troszkę ulgi, zawsze to jakaś osłona przed wiatrem), później udało mi się skontaktować z Rafałem studiującym w Gdyni, który wyjechał mi naprzeciw, tak że spotkaliśmy się w Sopocie. Ta wspólna jazda dobrze mi zrobiła, Rafał jechał przede mną tempem akurat - szybciej niż ja samotnie, ale też nie za szybko, więc sobie nieco odpocząłem. Do tego pojechaliśmy najkrótszą drogą, a reszta ekipy nieźle tu pokołowała, więc na miejsce spotkania docieram krótko po nich. Tutaj chwila mobilizacji przed ostatnim kawałkiem na północ, bo na mierzei miało już nam wiać w plecy. Kawałek za Redą zaczyna się podjazd, całkiem spory, ale ładnie osłonięty, na szczycie żegnam się z Rafałem - dzięki za pomoc i towarzystwo! A dalej o dziwo odżyłem, wiatr wiał teraz równo na zachód - co przeszkadzało mniej, trzeba było tylko uważać, by nie wypaść z trasy, bo mocno dmuchało w bok. Nasza ekipa się potasowała - Kurier pojechał szybko do przodu, ja z Tomkiem (który po odpoczynku w samochodzie wrócił na rower) pojechaliśmy swoim tempem, a Waxmund i Łukasz jeszcze stanęli w McDonaldzie przed mierzeją. Na mierzei wreszcie mamy spokój od wiatru, ale też już nie ma sił na mocniejsze ciągnięcie, więc jedziemy spokojnie 25-27km/h w kierunku Jastarni, gdzie mamy nocleg. Ale to oczywiście nie był nasz cel - po takiej katordze po prostu nie mogłem zakończyć tej trasy bez dojechania na Hel - a to oznaczało jeszcze 30km. Na szczęście teren był głównie leśny, więc osłonięty od wiatru dobrze - i powolutku się dotoczyłem spotykając przed Helem wracającego do Jastarni Kuriera (zdecydowanie najmocniejszego z naszej czwórki). Już po zmierzchu docieram do helskiego portu, chwilę obserwując wzburzone morze i szalejący wiatr; zmordowany nieprzeciętnie, ale z ogromną satysfakcją, że w takich trudnych warunkach jednak nie wymiękłem i przejechałem tak morderczą trasę.
Powrót do Jastarni po ciemku i powolutku, tam wreszcie upragniony odpoczynek i sen
Na przebieg naszego maratonu ogromny wpływ miała pogoda, niestety ta za Włocławkiem zrobiła się fatalna, nie dziwne więc że wielu ludzi się wycofało, nie chcąc zamieniać jazdy na rowerze w katorgę czy ryzykować kontuzji, ci co przejechali całość ze spokojem mogą sobie przykleić etykietkę "Jestem hardkorem" ;)) Przyjemności to ta jazda za Włocławkiem nie sprawiała niemal żadnej, ale trzeba było sporo hartu ducha, trzeba było sporo zdrowia zostawić by ją ukończyć i sprawdzić swoje możliwości, niektórzy tego typu walkę z samym sobą po prostu lubią.
Duże podziękowania dla Raptora za organizację tego wyjazdu - udało się to zorganizować naprawdę fajnie, zupełnie po kosztach, płaciliśmy tylko za nocleg i gaz do samochodu, kierowcy (brat i chyba tata Raptora, jeśli dobrze zrozumiałem) pojechali całkiem charytatywnie i bardzo się przykładali do tego by pomóc uczestnikom, ze sobą musieliśmy wozić tylko podstawowe rzeczy. No i oczywiście dla innych uczestników maratonu, każdy dawał z siebie wiele - a atmosfera w grupie była bardzo fajna.
PS - Niech mi teraz tylko jakiś koleżka na Bikestats (Trenażerowy Kris91 to mój ulubieniec w tej branży) wyskoczy z tekstem, że ja tylko z wiatrem jeżdżę ;)) Niemal 300km pod wiatr o sile 40km/h (ponad 10ms), a w porywach dużo więcej, a to wszystko z bagażem kolejnych 300km w nogach! Przy takim wietrze żadna jazda w cieniu niemal nic nie daje, każdy walczyć musi samemu, a nie jest łatwo jechać z perspektywą, że przez kolejne 200-300km będziemy mieli taki przyjemniutki wiaterek w buźkę ;))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 57 (KATOWICE - miasto wojewódzkie + powiat grodzki, CHORZÓW - powiat grodzki, BYTOM - powiat grodzki, TARNOWSKIE GÓRY - miasto powiatowe, Tworóg, Krupski Młyn, LUBLINIEC - miasto powiatowe, Pawonków, Kochanowice, Ciasna, OLESNO - miasto powiatowe, GORZÓW ŚLĄSKI, PRASZKA, Mokrsko, Pątnów, WIELUŃ - miasto powiatowe, Czarnożyły, Ostrówek, ZŁOCZEW, Brzeźno, Sieradz - wieś, SIERADZ - miasto powiatowe, WARTA, DOBRA, Turek - wieś, TUREK - miasto powiatowe, Brudzew, Babiak, IZBICA KUJAWSKA, LUBRANIEC, BRZEŚĆ KUJAWSKI, Łysomice, Chełmża - wieś, Papowo Biskupie, Stolno, Grudziądz - wieś, GRUDZIĄDZ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Dragacz, Warlubie, NOWE, Smętowo Graniczne, GNIEW, Subkowy, Tczew - wieś, TCZEW - miasto powiatowe, Pszczółki, Pruszcz Gdański - wieś, PRUSZCZ GDAŃSKI - miasto powiatowe, SOPOT - powiat grodzki, GDYNIA - powiat grodzki, RUMIA, REDA, Puck - wieś, PUCK - miasto powiatowe, WŁADYSŁAWOWO, JASTARNIA, HEL)
Dane wycieczki:
DST: 670.10 km AVS: 27.80 km/h
ALT: 1926 m MAX: 56.20 km/h
Temp:12.0 'C
Wtorek, 1 maja 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Rower szosowy
Warszawa - Grójec - Biała Rawska - Cielądz - Lubochnia - Tomaszów Maz. - Wolbórz - Piotrków Tryb. - Brzeziny - Lipce Reymontowskie - Skierniewice
Wyjazd z Waxmundem w odwiedziny do leżącego w szpitalu w Piotrkowie Transatlantyka (potrąconego na rowerze przez busa). Odwiedziny postanowiliśmy połączyć z zaliczaniem łódzkich i mazowieckich gmin; ruszamy wcześnie ok.6, spotykamy się w Grójcu przed 8. Pogoda dopisuje, rano nie ma jeszcze takiego upału, w święto drogi puste, więc jedzie się przyjemnie - sprawnie docieramy do Białej Rawskiej, tam wjeżdżamy na boczne drogi i zaczynamy "kołowanie" za gminami powiatu rawskiego i tomaszowskiego. Wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej, na postoju po 110km jest już upał powyżej 30 stopni, a w słońcu termometr nagrzewa się aż do 40'C! W tych warunkach jechało się już trudniej, ale były kawałki, gdzie Waxmund narzucał wysokie tempo i jechaliśmy powyżej 30km/h. Kilka razy jechaliśmy po remontowanej szosie katowickiej - co ciekawe nie robią jej z asfaltu, tylko ze specjalnych płyt betonowych, idealnie gładkich; wygląda że tego typu nawierzchnia (obecna na wielu niemieckich autostradach) jest trwalsza od asfaltu.
Do Piotrkowa docieramy ok. 14, u Marka posiedzieliśmy w sumie ze 3h - jest już wyraźny postęp odłączono go od aparatury odsysającej powietrze z przebitego płuca, co umożliwi zrobienie zdjęć RTG połamanych żeber i łopatki - i już bardziej konkretną diagnozę co do czasu trwania urazu i jego leczenia. Marek był w całkiem dobrym humorze, nie narzekał, całe zajście przyjął z zaskakującym spokojem. Oby obyło się bez żadnych dodatkowych komplikacji - by Marek mógł szybko wrócić do normalnego życia oraz na rower (bardzo zależy mu na stracie w tegorocznym BB Tour). Tak więc jeszcze raz - zdrowia!
Z Piotrkowa wracaliśmy na Skierniewice, zaliczając po drodze jeszcze parę gmin (podjechaliśmy pod przedmieścia Łodzi), od Brzezin już nocą, parę razy wpakowaliśmy się na niezłe dziury. Trasę powrotną trochę mi zepsuł uraz mięśnia łydki, który się uaktywnił po odpoczynku w szpitalu; a szkoda bo do Piotrkowa wreszcie jechało się bezproblemowo.
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 24 (BIAŁA RAWSKA, Sadkowice, Regnów, Cielądz, Rzeczyca, Czerniewice, Żelechlinek, Budziszowice, Lubochnia, TOMASZÓW MAZOWIECKI - miasto powiatowe, Tomaszów Mazowiecki - wieś, Ujazd, WOLBÓRZ, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Moszczenica, Czarnocin, Będków, Rokiciny, Brójce, Andrespol, Dmosin, Lipce Reymontowskie, Łyszkowice, Maków)
Wyjazd z Waxmundem w odwiedziny do leżącego w szpitalu w Piotrkowie Transatlantyka (potrąconego na rowerze przez busa). Odwiedziny postanowiliśmy połączyć z zaliczaniem łódzkich i mazowieckich gmin; ruszamy wcześnie ok.6, spotykamy się w Grójcu przed 8. Pogoda dopisuje, rano nie ma jeszcze takiego upału, w święto drogi puste, więc jedzie się przyjemnie - sprawnie docieramy do Białej Rawskiej, tam wjeżdżamy na boczne drogi i zaczynamy "kołowanie" za gminami powiatu rawskiego i tomaszowskiego. Wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej, na postoju po 110km jest już upał powyżej 30 stopni, a w słońcu termometr nagrzewa się aż do 40'C! W tych warunkach jechało się już trudniej, ale były kawałki, gdzie Waxmund narzucał wysokie tempo i jechaliśmy powyżej 30km/h. Kilka razy jechaliśmy po remontowanej szosie katowickiej - co ciekawe nie robią jej z asfaltu, tylko ze specjalnych płyt betonowych, idealnie gładkich; wygląda że tego typu nawierzchnia (obecna na wielu niemieckich autostradach) jest trwalsza od asfaltu.
Do Piotrkowa docieramy ok. 14, u Marka posiedzieliśmy w sumie ze 3h - jest już wyraźny postęp odłączono go od aparatury odsysającej powietrze z przebitego płuca, co umożliwi zrobienie zdjęć RTG połamanych żeber i łopatki - i już bardziej konkretną diagnozę co do czasu trwania urazu i jego leczenia. Marek był w całkiem dobrym humorze, nie narzekał, całe zajście przyjął z zaskakującym spokojem. Oby obyło się bez żadnych dodatkowych komplikacji - by Marek mógł szybko wrócić do normalnego życia oraz na rower (bardzo zależy mu na stracie w tegorocznym BB Tour). Tak więc jeszcze raz - zdrowia!
Z Piotrkowa wracaliśmy na Skierniewice, zaliczając po drodze jeszcze parę gmin (podjechaliśmy pod przedmieścia Łodzi), od Brzezin już nocą, parę razy wpakowaliśmy się na niezłe dziury. Trasę powrotną trochę mi zepsuł uraz mięśnia łydki, który się uaktywnił po odpoczynku w szpitalu; a szkoda bo do Piotrkowa wreszcie jechało się bezproblemowo.
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 24 (BIAŁA RAWSKA, Sadkowice, Regnów, Cielądz, Rzeczyca, Czerniewice, Żelechlinek, Budziszowice, Lubochnia, TOMASZÓW MAZOWIECKI - miasto powiatowe, Tomaszów Mazowiecki - wieś, Ujazd, WOLBÓRZ, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Moszczenica, Czarnocin, Będków, Rokiciny, Brójce, Andrespol, Dmosin, Lipce Reymontowskie, Łyszkowice, Maków)
Dane wycieczki:
DST: 301.40 km AVS: 27.40 km/h
ALT: 953 m MAX: 50.40 km/h
Temp:24.0 'C
Sobota, 28 kwietnia 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Warka - Brzóza - Radom - Wierzbica - Wąchock - Nowa Słupia - Łysa Góra (595m) - Kielce
Wypad w Góry Świętokrzyskie wspólnie z Łukaszem. Ruszamy po 6 rano spod Metra Kabaty; warunki właściwie idealne do jazdy, leciutki przeciwny wiaterek i wspaniałe rześkie powietrze - widać że dziś będzie naprawdę dobra pogoda.Do Góry Kalwarii docieramy elegancko, podobnie dobrze jedzie się i do Warki, tam krótki postój, też kilka razy poprawiam ustawienia roweru, bo cały czas lekko czuję kolano. Za Warką ładny leśny odcinek, ale już w rejonie Brzózy wiatr wyraźnie przybiera na sile, a że niemal cała nasza trasa prowadzi na południe - uprzykszato jazdę. Na trasie do Radomia miałem jeszcze problemy z żołądkiem, tak więc czasu trochę się nam zeszło. W Radomiu postój w ładnie utrzymanym parku w centrum - i ruszamy w górki. odcinek do Mirca jeszcze dość płaski, więc i wiatr daje popalić, przed Wąchockiem są już większe podjazdy, dla Łukasza to górski debiut - a nie ma łatwo, bo jego rower do leciutkich nie należy ;).
Robimy krótką rundkę po Wąchocku po czym brzydką krajówką przejeżdżamy skrajem Starachowic, dopiero po skręcie na Pawłów zaczyna się fajna trasa, górki są na niej cały czas; nie jest lekko bo do podjazdów i przeciwnego wiatru dochodzi jeszcze niezły upał, temperatura oscyluje koło 31-32 stopni, ręce i nogi po paru godzinach jazdy mamy nieźle spalone. Końcówka przed Nową Słupią męcząca, tutaj z ulgą zatrzymujemy się na zasłużony postój w cieniu pod sklepem. Na dalszej trasie wspinamy się na przełączkę za Słupią (ponad 400m, dla Łukasza to rowerowy rekord wysokości), nowo wyremontowana droga zawiera w sobie ścieżkę rowerową marzenie - czyli pobocze jezdni oznaczone jako pas rowerowy - to się nazywa ścieżka z prawdziwego zdarzenia, a nie te potworki, którymi nas męczą w miastach. Przed podjazdem na Łysą Górę rozdzielamy się - Łukasz już zmęczony serią gór na trasie wolał nie ryzykować męczącego podjazdu, ja ten podjazd bardzo lubię - więc pojechałem. Miałem go wjeżdżać spokojnym tempem, ale gdy na przystanku poprawiałem ustawienie roweru minęła mnie para szosowców , więc postanowiłem za nimi pojechać. Wyprzedziłem dziewczynę, ale ta mnie szybko dogoniła i wrzuciła bardzo mocne tempo, ale dość szybko spasowała - ale ja widząc z przodu jej kolegę starałem się dogonić. Jazda bardzo ostra, tętno przed dobrych parę km non stop na poziomie 200; dogonić go nie dałem rady, utrzymywałem się w stałej odległości, ale jakieś 60-70m w pionie przed szczytem zawrócił; możliwe że tu po prostu trenowali zaliczając określony czas podjazdu. Mogłem więc trochę w samej końcóweczce odpuścić; niemniej na całym podjeździe (licząc od skrętu z drogi wojewódzkiej na szczyt koło gołoborza) wyciągnąłem średnią aż 18,7km/h i to jadąc wolniej pierwszy bardziej płaski kawałek; tak szybko pod górę to chyba nigdy jeszcze nie jechałem, pod klasztorem ledwo na nogach stałem ;)) Powrót do Kielc już łatwiejszy - bo i wiatr i nasza droga nieco skręciły i przestały przeszkadzać; robimy jeszcze krótką pętelkę by zaliczyć gminę Masłów.
Wracamy pociągiem; PKP to instytucja znana z tego, że zawsze jest w stanie zadziwić nawet największych weteranów podróży koleją - i tym razem stanęła na wysokości zadania :)) Zaczęło się od tego, że najszybszym połączeniem do Warszawy była trasa...przez Miechów, babka w kasie oczywiście nie umiała po ludzku wypisać biletu, zamieniała, podała złą cenę, w efekcie czego na peron docieramy tylko z niewielkim zapasem czasu. Sprawnie docieramy do Miechowa, gdzie PKP zafundowała nam naprawdę niezłą rozrywkę. Pociąg TLK do którego wsiadaliśmy był bardzo długi, więc jeszcze na peronie (właściwie szutrowym) wsiadamy na rowery (my i jeszcze jeden chłopak) - by zdążyć do ostatniego wagonu. Tam okazuje się, że są już rowery, więc zawracamy do kolejnych drzwi, ładujemy się z rowerami, gdy włożyliśmy dwa - pociąg zaczyna ruszać, mimo naszych krzyków oraz otwartych drzwi, a Lukasz zostaje z rowerem na peronie! Nie było wyjścia - więc zrobiłem to na co każdy pasażer PKP w skrytości serca miał ochotę - czyli pociągnąłem za czerwoną wajchę hamulca :)) Pociąg wyhamował, Łukasz dojechał i wsiadł do środka, konduktorzy na szczęście uznali swój błąd - bo nikt się do nas za użycie hamulca nie czepiał, przyszli go tylko wyłączyć.
Jednym słowem wrażeń co niemiara, powrót równie ciekawy jak i cała dzisiejsza trasa :))
Zdjęcia
Wypad w Góry Świętokrzyskie wspólnie z Łukaszem. Ruszamy po 6 rano spod Metra Kabaty; warunki właściwie idealne do jazdy, leciutki przeciwny wiaterek i wspaniałe rześkie powietrze - widać że dziś będzie naprawdę dobra pogoda.Do Góry Kalwarii docieramy elegancko, podobnie dobrze jedzie się i do Warki, tam krótki postój, też kilka razy poprawiam ustawienia roweru, bo cały czas lekko czuję kolano. Za Warką ładny leśny odcinek, ale już w rejonie Brzózy wiatr wyraźnie przybiera na sile, a że niemal cała nasza trasa prowadzi na południe - uprzykszato jazdę. Na trasie do Radomia miałem jeszcze problemy z żołądkiem, tak więc czasu trochę się nam zeszło. W Radomiu postój w ładnie utrzymanym parku w centrum - i ruszamy w górki. odcinek do Mirca jeszcze dość płaski, więc i wiatr daje popalić, przed Wąchockiem są już większe podjazdy, dla Łukasza to górski debiut - a nie ma łatwo, bo jego rower do leciutkich nie należy ;).
Robimy krótką rundkę po Wąchocku po czym brzydką krajówką przejeżdżamy skrajem Starachowic, dopiero po skręcie na Pawłów zaczyna się fajna trasa, górki są na niej cały czas; nie jest lekko bo do podjazdów i przeciwnego wiatru dochodzi jeszcze niezły upał, temperatura oscyluje koło 31-32 stopni, ręce i nogi po paru godzinach jazdy mamy nieźle spalone. Końcówka przed Nową Słupią męcząca, tutaj z ulgą zatrzymujemy się na zasłużony postój w cieniu pod sklepem. Na dalszej trasie wspinamy się na przełączkę za Słupią (ponad 400m, dla Łukasza to rowerowy rekord wysokości), nowo wyremontowana droga zawiera w sobie ścieżkę rowerową marzenie - czyli pobocze jezdni oznaczone jako pas rowerowy - to się nazywa ścieżka z prawdziwego zdarzenia, a nie te potworki, którymi nas męczą w miastach. Przed podjazdem na Łysą Górę rozdzielamy się - Łukasz już zmęczony serią gór na trasie wolał nie ryzykować męczącego podjazdu, ja ten podjazd bardzo lubię - więc pojechałem. Miałem go wjeżdżać spokojnym tempem, ale gdy na przystanku poprawiałem ustawienie roweru minęła mnie para szosowców , więc postanowiłem za nimi pojechać. Wyprzedziłem dziewczynę, ale ta mnie szybko dogoniła i wrzuciła bardzo mocne tempo, ale dość szybko spasowała - ale ja widząc z przodu jej kolegę starałem się dogonić. Jazda bardzo ostra, tętno przed dobrych parę km non stop na poziomie 200; dogonić go nie dałem rady, utrzymywałem się w stałej odległości, ale jakieś 60-70m w pionie przed szczytem zawrócił; możliwe że tu po prostu trenowali zaliczając określony czas podjazdu. Mogłem więc trochę w samej końcóweczce odpuścić; niemniej na całym podjeździe (licząc od skrętu z drogi wojewódzkiej na szczyt koło gołoborza) wyciągnąłem średnią aż 18,7km/h i to jadąc wolniej pierwszy bardziej płaski kawałek; tak szybko pod górę to chyba nigdy jeszcze nie jechałem, pod klasztorem ledwo na nogach stałem ;)) Powrót do Kielc już łatwiejszy - bo i wiatr i nasza droga nieco skręciły i przestały przeszkadzać; robimy jeszcze krótką pętelkę by zaliczyć gminę Masłów.
Wracamy pociągiem; PKP to instytucja znana z tego, że zawsze jest w stanie zadziwić nawet największych weteranów podróży koleją - i tym razem stanęła na wysokości zadania :)) Zaczęło się od tego, że najszybszym połączeniem do Warszawy była trasa...przez Miechów, babka w kasie oczywiście nie umiała po ludzku wypisać biletu, zamieniała, podała złą cenę, w efekcie czego na peron docieramy tylko z niewielkim zapasem czasu. Sprawnie docieramy do Miechowa, gdzie PKP zafundowała nam naprawdę niezłą rozrywkę. Pociąg TLK do którego wsiadaliśmy był bardzo długi, więc jeszcze na peronie (właściwie szutrowym) wsiadamy na rowery (my i jeszcze jeden chłopak) - by zdążyć do ostatniego wagonu. Tam okazuje się, że są już rowery, więc zawracamy do kolejnych drzwi, ładujemy się z rowerami, gdy włożyliśmy dwa - pociąg zaczyna ruszać, mimo naszych krzyków oraz otwartych drzwi, a Lukasz zostaje z rowerem na peronie! Nie było wyjścia - więc zrobiłem to na co każdy pasażer PKP w skrytości serca miał ochotę - czyli pociągnąłem za czerwoną wajchę hamulca :)) Pociąg wyhamował, Łukasz dojechał i wsiadł do środka, konduktorzy na szczęście uznali swój błąd - bo nikt się do nas za użycie hamulca nie czepiał, przyszli go tylko wyłączyć.
Jednym słowem wrażeń co niemiara, powrót równie ciekawy jak i cała dzisiejsza trasa :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 240.30 km AVS: 23.87 km/h
ALT: 1467 m MAX: 63.50 km/h
Temp:25.0 'C
Harpagan - 43
W nocy sporo padało, co nie wróżyło najlepiej; na szczęście przed startem się uspokoiło. Spotykamy się z Szymonem (dzięki za zapasowy zacisk, na szczęście nie był potrzebny) i Turystą. Wkrótce na stadionie odbieramy mapy, po krótkiej analizie postanawiam ruszyć na punkt 7, już na starcie załapałem się za bardzo mocnego zawodnika (jak się okazało był to najbardziej utytułowany rowerzysta na Harpaganie - Paweł Brudło). Na punkt 7 docieramy tak szybko, że dopiero dobiegał tam organizator z czujnikiem :) Następnie sprawnie zaliczamy 13, w drodze na 19 trochę się nacięliśmy na mapie - most który był na niej zaznaczony istniał tylko na papierze, a rzeka za szeroka na forsowanie. Pojechaliśmy więc przez Bąk, Żebrowo i Borsk; po krótkim kołowaniu znajdujemy 19. Na drodze do 3 sam to bym zginął marnie, ale Paweł w prawdziwym gąszczu przecinek leśnych, których na mapie nie było orientował się doskonale, szybko wykrywając każde zboczenie z właściwego kursu. Jazda zrobiła się ciężka, zaczął padać deszcz, chwilami dość mocno, po mokrym piachu jechało się ciężko, z trudem utrzymywałem się za Pawłem, tętno cały czas w okolicach 175-180. Razem zaliczamy punkty 3 i 1, odpadam kawałek przed 11 na serii piaszczystych góreczek - podziękowania dla Pawła za ok. 60km wspólnej jazdy, trochę się od niego nauczyłem umiejętności nawigacyjnych.
Przed 11 robię głupi błąd, nie przeczytałem opisu punktu (że to pod leśniczówką) i w efekcie pojechałem sporo za daleko, a tablica na leśniczówkę stała jak wół. Tutaj odbijam na asfalt, w Kaliskach kupuję w sklepie Coca-Colę i słodycze, na 9 trafiam bez problemów; do tego wreszcie przestało padać; pogoda się zaczęła ładnie klarować, już przebłyskuje słońce. 17 znajduję z małymi problemami (za późny skręt w Bytoni, przegapiłem rzekę - w rzeczywistości kanałek na 40cm ;)) Z punktem numer 2 miałem spory problem, bo zamokła mi mapa (myślałem, że wystarczy samo zabezpieczenie mapnika, ale trzeba było ją wieźć jeszcze w plastikowej koszulce) - i fragmentu z tym punktem w ogóle nie miałem. Zrobiłem więc zdjęcie mapy od jednego z uczestników i z tym ruszyłem dalej :))
Punkt z pozoru banalny, ale nieźle się tu załatwiłem, źle skręciłem, jakaś babka mi mówiła, że jechało tędy sporo rowerzystów - jednak nie zawsze warto iść za tłumem... Nakołowałem się po serii piaszczystych przecinek strasznie, sporo było tu góreczek, tak więc na punkt trafiłem w końcu tak zjechany, że musiałem stanąć na dłuższy postój. Była to dobra decyzja - bo dalej zaczęło mi się jechać naprawdę dobrze i co ważniejsze - niemal perfekcyjnie pod względem nawigacyjnym, zacząłem zwracać dużą uwagę na kompas, reagując nawet na mniejsze odchyły od właściwego kierunku, dokładnie mierzyć odległości, przydatne były tez kamienne drogowskazy obecne w paru miejscach w lesie; bawiłem się też w Old Shatterhanda analizując ślady po oponach na piachu ;)) W efekcie punkty 15, 14 zaliczam bardzo sprawnie, co mnie na tyle rozbestwiło, że na punkt nr 8 pojechałem krótszą drogą (nie przez Kasparus) - i tak fartownie nawigowałem przez przecinki że wyleciałem elegancko na drewniany mostek zaznaczony na mapie. Stąd już nieco więcej asfaltu - w stronę punktów 16, a następnie 20; po którym długi przerzut na punkt numer 10.
Wszystkie te punkty były proste nawigacyjnie; ale zacząłem już mocno odczuwać trudy tego morderczego dnia, więc koło punktu 10 robię konieczny dla dalszej jazdy odpoczynek, analizuję też szczegółowo czas i mapę. Czasu na 18 już nie było, jadę więc na północ po 6 i 12, droga trafiła się niezłej jakości - dobrze ubita , a w drugiej części już asfalt. Same punkty prościutkie, tuż przy drodze. Wahałem się czy ryzykować jeszcze jazdę na punkt 4, ale głęboki piach w okolicach punktu 12 wybił mi ten pomysł z głowy, jeśli trafiłbym na coś takiego koło 4 - nie zdążyłbym na bank. Dojeżdżam więc do krajówki - i z wiatrem i bardzo już bolącymi nogami zasuwam ponad 30km/h do Czarnej Wody, jestem 9min przed limitem.
Rajd oceniam jako bardzo udany - zaliczyłem aż 17 punktów, zająłem przyzwoite 10 miejsce, do tego 140km z 200 jechałem samotnie i samodzielnie nawigowałem; w porównaniu do jesiennego Harpagana (gdzie znacznie więcej się woziłem) - spora zmiana. Choć inna sprawa - że pod względem nawigacyjnym chyba było nieco łatwiej; a przede wszystkim inny był tu rodzaj gleby. Mimo padającego deszczu po piachach w Borach Tucholskich dawało się sensownie jechać, pod Elblągiem były tony błota. Za to tutaj było jednak sporo więcej terenu,z tych 200km po asfalcie było pewnie z 70-80km. Forumowiczów na trasie nie spotkałem, zobaczyliśmy się dopiero zadowoleni na mecie; Rafał dość pechowo zerwał gwint w gwiazdce od sterów i kawał trasy bujał się z niesprawnymi sterami; z tego powodu nie mógł mi jutro towarzyszyć w drodze do Gdańska.
Zdjęcia z Harpagana
Zaliczone gminy - 6 (Karsin, Stara Kiszewa, Kaliska, Zblewo, Lubichowo, Osiek)
W nocy sporo padało, co nie wróżyło najlepiej; na szczęście przed startem się uspokoiło. Spotykamy się z Szymonem (dzięki za zapasowy zacisk, na szczęście nie był potrzebny) i Turystą. Wkrótce na stadionie odbieramy mapy, po krótkiej analizie postanawiam ruszyć na punkt 7, już na starcie załapałem się za bardzo mocnego zawodnika (jak się okazało był to najbardziej utytułowany rowerzysta na Harpaganie - Paweł Brudło). Na punkt 7 docieramy tak szybko, że dopiero dobiegał tam organizator z czujnikiem :) Następnie sprawnie zaliczamy 13, w drodze na 19 trochę się nacięliśmy na mapie - most który był na niej zaznaczony istniał tylko na papierze, a rzeka za szeroka na forsowanie. Pojechaliśmy więc przez Bąk, Żebrowo i Borsk; po krótkim kołowaniu znajdujemy 19. Na drodze do 3 sam to bym zginął marnie, ale Paweł w prawdziwym gąszczu przecinek leśnych, których na mapie nie było orientował się doskonale, szybko wykrywając każde zboczenie z właściwego kursu. Jazda zrobiła się ciężka, zaczął padać deszcz, chwilami dość mocno, po mokrym piachu jechało się ciężko, z trudem utrzymywałem się za Pawłem, tętno cały czas w okolicach 175-180. Razem zaliczamy punkty 3 i 1, odpadam kawałek przed 11 na serii piaszczystych góreczek - podziękowania dla Pawła za ok. 60km wspólnej jazdy, trochę się od niego nauczyłem umiejętności nawigacyjnych.
Przed 11 robię głupi błąd, nie przeczytałem opisu punktu (że to pod leśniczówką) i w efekcie pojechałem sporo za daleko, a tablica na leśniczówkę stała jak wół. Tutaj odbijam na asfalt, w Kaliskach kupuję w sklepie Coca-Colę i słodycze, na 9 trafiam bez problemów; do tego wreszcie przestało padać; pogoda się zaczęła ładnie klarować, już przebłyskuje słońce. 17 znajduję z małymi problemami (za późny skręt w Bytoni, przegapiłem rzekę - w rzeczywistości kanałek na 40cm ;)) Z punktem numer 2 miałem spory problem, bo zamokła mi mapa (myślałem, że wystarczy samo zabezpieczenie mapnika, ale trzeba było ją wieźć jeszcze w plastikowej koszulce) - i fragmentu z tym punktem w ogóle nie miałem. Zrobiłem więc zdjęcie mapy od jednego z uczestników i z tym ruszyłem dalej :))
Punkt z pozoru banalny, ale nieźle się tu załatwiłem, źle skręciłem, jakaś babka mi mówiła, że jechało tędy sporo rowerzystów - jednak nie zawsze warto iść za tłumem... Nakołowałem się po serii piaszczystych przecinek strasznie, sporo było tu góreczek, tak więc na punkt trafiłem w końcu tak zjechany, że musiałem stanąć na dłuższy postój. Była to dobra decyzja - bo dalej zaczęło mi się jechać naprawdę dobrze i co ważniejsze - niemal perfekcyjnie pod względem nawigacyjnym, zacząłem zwracać dużą uwagę na kompas, reagując nawet na mniejsze odchyły od właściwego kierunku, dokładnie mierzyć odległości, przydatne były tez kamienne drogowskazy obecne w paru miejscach w lesie; bawiłem się też w Old Shatterhanda analizując ślady po oponach na piachu ;)) W efekcie punkty 15, 14 zaliczam bardzo sprawnie, co mnie na tyle rozbestwiło, że na punkt nr 8 pojechałem krótszą drogą (nie przez Kasparus) - i tak fartownie nawigowałem przez przecinki że wyleciałem elegancko na drewniany mostek zaznaczony na mapie. Stąd już nieco więcej asfaltu - w stronę punktów 16, a następnie 20; po którym długi przerzut na punkt numer 10.
Wszystkie te punkty były proste nawigacyjnie; ale zacząłem już mocno odczuwać trudy tego morderczego dnia, więc koło punktu 10 robię konieczny dla dalszej jazdy odpoczynek, analizuję też szczegółowo czas i mapę. Czasu na 18 już nie było, jadę więc na północ po 6 i 12, droga trafiła się niezłej jakości - dobrze ubita , a w drugiej części już asfalt. Same punkty prościutkie, tuż przy drodze. Wahałem się czy ryzykować jeszcze jazdę na punkt 4, ale głęboki piach w okolicach punktu 12 wybił mi ten pomysł z głowy, jeśli trafiłbym na coś takiego koło 4 - nie zdążyłbym na bank. Dojeżdżam więc do krajówki - i z wiatrem i bardzo już bolącymi nogami zasuwam ponad 30km/h do Czarnej Wody, jestem 9min przed limitem.
Rajd oceniam jako bardzo udany - zaliczyłem aż 17 punktów, zająłem przyzwoite 10 miejsce, do tego 140km z 200 jechałem samotnie i samodzielnie nawigowałem; w porównaniu do jesiennego Harpagana (gdzie znacznie więcej się woziłem) - spora zmiana. Choć inna sprawa - że pod względem nawigacyjnym chyba było nieco łatwiej; a przede wszystkim inny był tu rodzaj gleby. Mimo padającego deszczu po piachach w Borach Tucholskich dawało się sensownie jechać, pod Elblągiem były tony błota. Za to tutaj było jednak sporo więcej terenu,z tych 200km po asfalcie było pewnie z 70-80km. Forumowiczów na trasie nie spotkałem, zobaczyliśmy się dopiero zadowoleni na mecie; Rafał dość pechowo zerwał gwint w gwiazdce od sterów i kawał trasy bujał się z niesprawnymi sterami; z tego powodu nie mógł mi jutro towarzyszyć w drodze do Gdańska.
Zdjęcia z Harpagana
Zaliczone gminy - 6 (Karsin, Stara Kiszewa, Kaliska, Zblewo, Lubichowo, Osiek)
Dane wycieczki:
DST: 205.70 km AVS: 20.50 km/h
ALT: 915 m MAX: 38.90 km/h
Temp:13.0 'C
Niedziela, 1 kwietnia 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Spontanicznie do Lublina
Warszawa - Otwock - Garwolin - Ryki - Puławy - Kazimierz Dolny - Nałęczów - Lublin
Dzisiaj nie miałem w planach żadnego wyjazdu, ale koło 10 zadzwonił Marcin z pytaniem czy nie przejechałbym się na maraton w Otwocku, gdzie chciał się spotkać ze znajomym. Zgodziłem się i po godzince spotkaliśmy się na Trasie Siekierkowskiej. Na trasie nad Wisłę od razu dało się odczuć mocny północno-zachodni wiatr - pod wpływem którego zupełnie zmieniamy plany i postanawiamy spróbować długiej trasy do Lublina.
Krótka wizyta w Międzylesiu, następnie na starcie maratonu - i zaczynamy właściwą jazdę. Już w Otwocku dopada nas wielka ciemna chmura, z której porządnie sypnęło śniegiem, temperatura z 5-6'C spada do 0 - taka wiosenna primaaprilisowa niespodzianka ;))
Bocznymi drogami przez Dąbrówkę docieramy do szosy lubelskiej, tam na bardziej odkrytym terenie już lepiej wieje, przestaje też padać. W Garwolinie robimy krótki postój na zakupy (bo nie planując tak długiej trasy nie wzięliśmy jedzenia), znowu nas dopada śnieżna chmura, ale też i bardzo zauważalnie pomaga wiatr, do Ryków jechało się świetnie, często powyżej 30km/h. Droga mimo że ruchliwa - na rower bardzo dobra ze względu na szerokie 2m pobocze. Kawałek za Rykami spotykamy rodziców Marcina, którzy wracali tędy samochodem z lubelskiego, kawałek dalej rozdzielamy się - bo ja chciałem jeszcze pojechać do Kazimierza Dolnego, Marcin wolał nie ryzykować (czasu nie było za dużo) - i pojechał do Nałęczowa (gdzie się umówiliśmy na spotkanie) bezpośrednio szosą lubelską.
W międzyczasie pogoda się pięknie wyklarowało, zupełnie się rozjaśniło, po chmurach nie zostało śladu, wiatr też trochę odpuścił. Za Puławami wreszcie wyremontowano drogę do Kazimierza, sam Kazimierz - puściutki, jak nieczęsto się tu weekendami zdarza; zrobiłem sobie krótki postój na rynku. Za Kazimierzem najciekawszy kawałek trasy - sporo małych góreczek, wąwoziki za Rzeczycą, zupełnie pusto, spotkałem przy samej drodze małe stado sarenek i dobrze odpasionego bażanta ;)
Droga trochę dziurawa, dopiero za Wąwolnicą wraca dobry asfalt, do Nałęczowa docieram trochę po zachodzie słońca, zimno - 0'C, więc Marcin czekał na mnie w pięknym nałęczowskim parku w kawiarni. Wspólnie kontynuujemy już nocną trasę do Lublina, droga urozmaicona licznymi pagóreczkami. Do Lublina docieramy z zapasem, więc wjeżdżamy jeszcze do centrum na hamburgery w McDonaldsie, po czy jedziemy na pobliski dworzec PKS. W Polskim Busie nie robili najmniejszych problemów z rowerami, żadnych dopłat - więc sprawnie docieramy do Warszawy.
Wyjazd zupełnie spontaniczny - i bardzo udany, udało się wykorzystać wiatr na sensowną trasę. Pogoda idealnie wpisała się w przysłowie "kwiecień, plecień..." - od śniegu po piękne słońce.
Kilka fotek Marcina
Zaliczone gminy - 9 (Żyrzyn, Końskowola, Puławy-wieś, PUŁAWY - miasto powiatowe, KAZIMIERZ DOLNY, Wąwolnica, NAŁĘCZÓW, Jastków, LUBLIN - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki)
Warszawa - Otwock - Garwolin - Ryki - Puławy - Kazimierz Dolny - Nałęczów - Lublin
Dzisiaj nie miałem w planach żadnego wyjazdu, ale koło 10 zadzwonił Marcin z pytaniem czy nie przejechałbym się na maraton w Otwocku, gdzie chciał się spotkać ze znajomym. Zgodziłem się i po godzince spotkaliśmy się na Trasie Siekierkowskiej. Na trasie nad Wisłę od razu dało się odczuć mocny północno-zachodni wiatr - pod wpływem którego zupełnie zmieniamy plany i postanawiamy spróbować długiej trasy do Lublina.
Krótka wizyta w Międzylesiu, następnie na starcie maratonu - i zaczynamy właściwą jazdę. Już w Otwocku dopada nas wielka ciemna chmura, z której porządnie sypnęło śniegiem, temperatura z 5-6'C spada do 0 - taka wiosenna primaaprilisowa niespodzianka ;))
Bocznymi drogami przez Dąbrówkę docieramy do szosy lubelskiej, tam na bardziej odkrytym terenie już lepiej wieje, przestaje też padać. W Garwolinie robimy krótki postój na zakupy (bo nie planując tak długiej trasy nie wzięliśmy jedzenia), znowu nas dopada śnieżna chmura, ale też i bardzo zauważalnie pomaga wiatr, do Ryków jechało się świetnie, często powyżej 30km/h. Droga mimo że ruchliwa - na rower bardzo dobra ze względu na szerokie 2m pobocze. Kawałek za Rykami spotykamy rodziców Marcina, którzy wracali tędy samochodem z lubelskiego, kawałek dalej rozdzielamy się - bo ja chciałem jeszcze pojechać do Kazimierza Dolnego, Marcin wolał nie ryzykować (czasu nie było za dużo) - i pojechał do Nałęczowa (gdzie się umówiliśmy na spotkanie) bezpośrednio szosą lubelską.
W międzyczasie pogoda się pięknie wyklarowało, zupełnie się rozjaśniło, po chmurach nie zostało śladu, wiatr też trochę odpuścił. Za Puławami wreszcie wyremontowano drogę do Kazimierza, sam Kazimierz - puściutki, jak nieczęsto się tu weekendami zdarza; zrobiłem sobie krótki postój na rynku. Za Kazimierzem najciekawszy kawałek trasy - sporo małych góreczek, wąwoziki za Rzeczycą, zupełnie pusto, spotkałem przy samej drodze małe stado sarenek i dobrze odpasionego bażanta ;)
Droga trochę dziurawa, dopiero za Wąwolnicą wraca dobry asfalt, do Nałęczowa docieram trochę po zachodzie słońca, zimno - 0'C, więc Marcin czekał na mnie w pięknym nałęczowskim parku w kawiarni. Wspólnie kontynuujemy już nocną trasę do Lublina, droga urozmaicona licznymi pagóreczkami. Do Lublina docieramy z zapasem, więc wjeżdżamy jeszcze do centrum na hamburgery w McDonaldsie, po czy jedziemy na pobliski dworzec PKS. W Polskim Busie nie robili najmniejszych problemów z rowerami, żadnych dopłat - więc sprawnie docieramy do Warszawy.
Wyjazd zupełnie spontaniczny - i bardzo udany, udało się wykorzystać wiatr na sensowną trasę. Pogoda idealnie wpisała się w przysłowie "kwiecień, plecień..." - od śniegu po piękne słońce.
Kilka fotek Marcina
Zaliczone gminy - 9 (Żyrzyn, Końskowola, Puławy-wieś, PUŁAWY - miasto powiatowe, KAZIMIERZ DOLNY, Wąwolnica, NAŁĘCZÓW, Jastków, LUBLIN - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki)
Dane wycieczki:
DST: 222.90 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 948 m MAX: 46.00 km/h
Temp:3.0 'C
Piątek, 23 marca 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Dorżnąć Mazowsze:)
Warszawa - Grójec - Wyśmierzyce - Przysucha - Szydłowiec - Radom
Celem tego wyjazdu było "dorżnięcie Mazowsza" - czyli zaliczenie ostatnich gmin na terenie największego polskiego województwa - mazowieckiego. Ruszam przed 9, już od rana zapowiada się świetna pogoda, za Piasecznem przebieram się w krótkie spodenki. Do Grójca standardowo, później ruchliwą drogą odbijam na Białą Rawską by zaliczyć gminę Błędów, tutaj jedzie się dość ciężko, bo solidnie wieje z zachodu. Bocznymi drogami wracam na szosę na Końskie, którą jadę do Mogielnicy. Tam odbijam w stronę Pilicy, którą przekraczam mało znanym mostem w Tomczycach. Kawałek za mostem trzeba przejechać szutrówką - i wylatuje się na Wyśmierzyce - czyli najmniejsze miasto w Polsce (zaledwie 858 mieszkańców!).
Stamtąd jadę kawałek krajówką, a następnie sporo bardzo dziurawymi bocznymi drogami w gminach Klwów i Rusinów, nawet droga wojewódzka na Przysuchę jest w beznadziejnym stanie. Do samej (niestety brzydkiej) Przysuchy docieram już mocno zmęczony, bo pierwszy postój wypadł mi dopiero po 130km. Po porządnym posiłku wracam do formy i jadę w kierunku Szydłowca, po pierwszej części wyjazdu gdy wiatr mi sporo przeszkadzał - teraz mam nagrodę, wieje w plecy i z boku. A trasa ciekawa, wreszcie sporo góreczek, asfalt gładziutki, temperatura 20'C - aż chce się jechać; czemu nie mogło być tak jak jechałem do Wilna? W Szydłowcu (całkiem niebrzydkie miasteczko) jestem o czasie, stacja kolejowa jest dobrych parę km za miastem. Tutaj orientuję się, że mam jedynie 20zł - a to na pociąg nie starczy, bankomatu nigdzie nie ma, stacja to ruina.
Nie chciałem więc ryzykować - i postanowiłem pociągnąć rowerem aż do Radomia; by wyrobić się pociąg musiałem nieźle zasuwać - na 30km miałem 1h10min (+ czas na przeprawę przez Radom i zakup biletu), a wiatr już nie tak korzystny. Niemniej zasuwałem ostro i na 10km przed Radomiem miałem 30min zapasu. I pewnie bym się wyrobił - gdyby nie guma złapana jakieś 20km przed Radomiem. Powietrze schodziło powoli, więc dawało się na takim kole lecieć nawet ze średnią 30km/h jaką musiałem utrzymywać; ale przy wjeździe do Radomia droga się trochę zepsuła, było więcej dziur, a powietrza w oponie coraz mniej - i zaczynałem dobijać obręczą. Uznałem więc że nie ma sensu ryzykowanie uszkodzenia drogiej obręczy - i wziąłem się za wymianę dętki. Już spokojnym tempem docieram do Radomia, zrobiłem rundkę po pięknie odnowionym i oświetlonym centrum (jak się to porówna z Radomiem sprzed 10lat - to różnica jest ogromna); wracam jakimś przyspieszonym pociągiem osobowym, więc do wcześniejszego pociągu straciłem jedynie pół h.
Zaliczone gminy - 9 (Błędów, WYŚMIERZYCE, Klwów, Rusinów, Potworów, PRZYSUCHA - miasto powiatowe, Wieniawa, Borkowice, Chlewiska)
Warszawa - Grójec - Wyśmierzyce - Przysucha - Szydłowiec - Radom
Celem tego wyjazdu było "dorżnięcie Mazowsza" - czyli zaliczenie ostatnich gmin na terenie największego polskiego województwa - mazowieckiego. Ruszam przed 9, już od rana zapowiada się świetna pogoda, za Piasecznem przebieram się w krótkie spodenki. Do Grójca standardowo, później ruchliwą drogą odbijam na Białą Rawską by zaliczyć gminę Błędów, tutaj jedzie się dość ciężko, bo solidnie wieje z zachodu. Bocznymi drogami wracam na szosę na Końskie, którą jadę do Mogielnicy. Tam odbijam w stronę Pilicy, którą przekraczam mało znanym mostem w Tomczycach. Kawałek za mostem trzeba przejechać szutrówką - i wylatuje się na Wyśmierzyce - czyli najmniejsze miasto w Polsce (zaledwie 858 mieszkańców!).
Stamtąd jadę kawałek krajówką, a następnie sporo bardzo dziurawymi bocznymi drogami w gminach Klwów i Rusinów, nawet droga wojewódzka na Przysuchę jest w beznadziejnym stanie. Do samej (niestety brzydkiej) Przysuchy docieram już mocno zmęczony, bo pierwszy postój wypadł mi dopiero po 130km. Po porządnym posiłku wracam do formy i jadę w kierunku Szydłowca, po pierwszej części wyjazdu gdy wiatr mi sporo przeszkadzał - teraz mam nagrodę, wieje w plecy i z boku. A trasa ciekawa, wreszcie sporo góreczek, asfalt gładziutki, temperatura 20'C - aż chce się jechać; czemu nie mogło być tak jak jechałem do Wilna? W Szydłowcu (całkiem niebrzydkie miasteczko) jestem o czasie, stacja kolejowa jest dobrych parę km za miastem. Tutaj orientuję się, że mam jedynie 20zł - a to na pociąg nie starczy, bankomatu nigdzie nie ma, stacja to ruina.
Nie chciałem więc ryzykować - i postanowiłem pociągnąć rowerem aż do Radomia; by wyrobić się pociąg musiałem nieźle zasuwać - na 30km miałem 1h10min (+ czas na przeprawę przez Radom i zakup biletu), a wiatr już nie tak korzystny. Niemniej zasuwałem ostro i na 10km przed Radomiem miałem 30min zapasu. I pewnie bym się wyrobił - gdyby nie guma złapana jakieś 20km przed Radomiem. Powietrze schodziło powoli, więc dawało się na takim kole lecieć nawet ze średnią 30km/h jaką musiałem utrzymywać; ale przy wjeździe do Radomia droga się trochę zepsuła, było więcej dziur, a powietrza w oponie coraz mniej - i zaczynałem dobijać obręczą. Uznałem więc że nie ma sensu ryzykowanie uszkodzenia drogiej obręczy - i wziąłem się za wymianę dętki. Już spokojnym tempem docieram do Radomia, zrobiłem rundkę po pięknie odnowionym i oświetlonym centrum (jak się to porówna z Radomiem sprzed 10lat - to różnica jest ogromna); wracam jakimś przyspieszonym pociągiem osobowym, więc do wcześniejszego pociągu straciłem jedynie pół h.
Zaliczone gminy - 9 (Błędów, WYŚMIERZYCE, Klwów, Rusinów, Potworów, PRZYSUCHA - miasto powiatowe, Wieniawa, Borkowice, Chlewiska)
Dane wycieczki:
DST: 223.70 km AVS: 25.71 km/h
ALT: 895 m MAX: 47.10 km/h
Temp:19.0 'C
Wilno!
Warszawa - Węgrów - Czyżew - Tykocin - Suchowola - Augustów - Sejny - Ogrodniki - [LT] - Lazdijai - Alytus - Troki - Wilno
Jako, że na weekend zapowiedziano świetną pogodę - postanowiłem ją wykorzystać na bardzo długą trasę do Wilna, którą od pewnego czasu miałem w planach. Termin marcowy na takie dystanse - niespecjalny (długa noc), ale jako że miałem spory głód roweru po ulgowym lutym - postanowiłem spróbować. Na trasę ruszam o 20, pierwsze 30km to jeszcze jazda oświetlonymi drogami aglomeracji warszawskiej, naprawdę ciemno robi się dopiero za Sulejówkiem. Trochę się obawiałem remontów na drodze do Węgrowa - ale właściwie nic nie było, roboty toczą się ślimaczym tempem, od zeszłego roku, gdy tu przejeżdżałem zrobiono zaledwie parę krótkich kawałków. Na szczęście ruch minimalny, więc jak na nocną jazdę - było bardzo sprawnie (dlatego pojechałem tędy, a nie krótszą, ale dużo ruchliwszą szosą białostocką). Drobne problemy pojawiły się na bocznej drodze do Kosowa Lackiego, nawierzchnia była tam bardzo dobra, ale we znaki mocno dawały się psy - parę razy pogoniło mnie kilka dużych wilczurów podnosząc mi mocno ciśnienie; po kilku takich akcjach byłem już mocno cięty na te głupie kundle i nawet kawałek przewoziłem większe kamienie by w ten sposób do nich "dotrzeć" ;). Ale tak naprawdę powinno się przede wszystkim dotrzeć do ich przygłupich właścicieli puszczających psy samopas na noc.
Gdy docieram nad Bug - temperatura spadła do zaledwie 0-1'C, sporo zimniej niż zapowiadano, w takiej temperaturze musiałem jechać przez resztę nocy. Odpoczywam dopiero w Czyżewie, dalej ruszam na Wysokie Mazowieckie, rozwidniać zaczyna się dopiero koło Tykocina, świt to zawsze wielka ulga, szczególnie po tak długiej nocy. Okolice świtu - to i przyjemna trasa i ładne widoki, choć dalej bardzo zimno, nawet -1'C. Za Knyszynem świetna od Tykocina droga zmienia się w typowy dla Podlasia mocno chropowaty asfalt na którym traci się ze 2-3km/h; tak jest aż do Korycina, gdzie wjeżdżam na Via Baltica. Ale jest to i całkiem ładny kawałek - dość pusto, trochę małych góreczek, ładne szerokie łąki.
W Suchowoli na ładnym placu przed kościołem (podobno to geometryczny środek Europy) odpoczywam; niestety wraz z coraz późniejszą godziną - powoli staje się dla mnie jasne, że nic nie będzie z zapowiadanej dobrej pogody, po raz kolejny boleśnie się na nich oszukałem. Specjalnie pojechałem w letnich spodniach z nogawkami i lekkiej kurtce licząc że będę się mógł rozebrać - a tu nic z tego, w dzień temperatura nie przekracza nawet 6'C. Gdybym wiedział że tak będzie - w ogóle bym na tak długą trasę nie pojechał, a gdybym jechać musiał - ubrałbym się w zimowy strój. Jakoś mocno w tym co mam nie marznę, ale komfortu też nie ma, a długie godziny w niskich temperaturach robią swoje. W Augustowie - Kanał Augustowski jeszcze pod lodem, co wykorzystuje wielu wędkarzy, także i warstwy lodu nie brakuje na wielu mijanych jeziorach. Z Augustowa do Gib długi leśny odcinek, chwilami już mocno monotonny, zjeżdżam z drogi w bok do Sejn licząc że znajdę tam jakiś bar - ale nic czynnego od godz.11 nie było; na szczęście udało mi się znaleźć zajazd już przed samą granicą w Ogrodnikach; tu robię dłuższy postój i jem smaczny obiad.
Stąd na Litwę już tylko kawałeczek, liczyłem że tutaj zacznie mi wreszcie pomagać wiatr, który miał wiać z zachodu - ale i pod tym względem prognozy zupełnie zawiodły i niemal cały czas jest flauta - zjawisko na Litwie zupełnie niecodzienne. Jedzie mi się coraz gorzej, coraz bardziej zamulam, a trasa raz że nudna (Litwa w lato wygląda o niebo lepiej niż w marcu) - to jeszcze dość pagórkowata, nie są to wymagające górki (góra 5%) - ale są bardzo częste. Wiele godzin w niskich temperaturach robi swoje - to nie są warunki w których mięśnie pracują w normalny sposób, nogi mam wychłodzone, motywacja tez spada. Ale szkoda mi było włożonego wysiłku, więc nie poddając się turlałem się w stronę Wilna, do słynnego zamku w Trokach docierajam już nocą. Na ostatnich 30km do Wilna wreszcie zaczęło trochę wiać i nieco przyspieszyłem wyrabiając się spokojnie na autobus; 500km przejechałem w równe 24h.
Powrót - niestety bardzo nieprzyjemny, kosztowny i długi. Do autokaru nie zabrali mi roweru, musiałem nocować w Wilnie i wracać pociągiem z dwoma przesiadkami w Kownie i Sestokai. Kierowcami autobusu byli Rosjanie - mieli kupę wolnego miejsca; parę razy jeździłem autobusami po Pribałtyce - i zawsze problemy są tylko z kacapami, Litwini czy Łotysze nie robią problemów; ruscy - zawsze, nawet jak zabiorą to z wielką łaską. Mało się z tymi głąbami nie pobiłem - w skrócie nigdy więcej autobusów w tym rejonie. Generalnie Rosjanie to taka nacja - zwykli ludzie to osoby do rany przyłóż, ale niech tylko któryś ma nad tobą nawet minimalny zakres władzy - natychmiast zamienia się w sukinsyna.
Oceniając wyjazd - bardzo marny, strasznie się naciąłem na prognozie pogody, miało być 12-15'C; w rzeczywistości w nocy było koło zera, w dzień 5-6'C; szkoda słów na te żałosne wróżki zajmujące się prognozowaniem pogody; wymarzłem nieźle. Niemal cały czas było pochmurnie, widoki na trasie mizerniutkie; jednym słowem wyjazd do luftu. Jakaś tam satysfakcja z przejechania tak dużego dystansu oczywiście jest, ale okupione to zostało mocno zdrętwiałą ręką, bólem kolan, achillesa itd; jednym słowem - było za zimno na tyle kilometrów.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 4 (Płaska, Giby, Sejny-wieś, SEJNY - miasto powiatowe)
Warszawa - Węgrów - Czyżew - Tykocin - Suchowola - Augustów - Sejny - Ogrodniki - [LT] - Lazdijai - Alytus - Troki - Wilno
Jako, że na weekend zapowiedziano świetną pogodę - postanowiłem ją wykorzystać na bardzo długą trasę do Wilna, którą od pewnego czasu miałem w planach. Termin marcowy na takie dystanse - niespecjalny (długa noc), ale jako że miałem spory głód roweru po ulgowym lutym - postanowiłem spróbować. Na trasę ruszam o 20, pierwsze 30km to jeszcze jazda oświetlonymi drogami aglomeracji warszawskiej, naprawdę ciemno robi się dopiero za Sulejówkiem. Trochę się obawiałem remontów na drodze do Węgrowa - ale właściwie nic nie było, roboty toczą się ślimaczym tempem, od zeszłego roku, gdy tu przejeżdżałem zrobiono zaledwie parę krótkich kawałków. Na szczęście ruch minimalny, więc jak na nocną jazdę - było bardzo sprawnie (dlatego pojechałem tędy, a nie krótszą, ale dużo ruchliwszą szosą białostocką). Drobne problemy pojawiły się na bocznej drodze do Kosowa Lackiego, nawierzchnia była tam bardzo dobra, ale we znaki mocno dawały się psy - parę razy pogoniło mnie kilka dużych wilczurów podnosząc mi mocno ciśnienie; po kilku takich akcjach byłem już mocno cięty na te głupie kundle i nawet kawałek przewoziłem większe kamienie by w ten sposób do nich "dotrzeć" ;). Ale tak naprawdę powinno się przede wszystkim dotrzeć do ich przygłupich właścicieli puszczających psy samopas na noc.
Gdy docieram nad Bug - temperatura spadła do zaledwie 0-1'C, sporo zimniej niż zapowiadano, w takiej temperaturze musiałem jechać przez resztę nocy. Odpoczywam dopiero w Czyżewie, dalej ruszam na Wysokie Mazowieckie, rozwidniać zaczyna się dopiero koło Tykocina, świt to zawsze wielka ulga, szczególnie po tak długiej nocy. Okolice świtu - to i przyjemna trasa i ładne widoki, choć dalej bardzo zimno, nawet -1'C. Za Knyszynem świetna od Tykocina droga zmienia się w typowy dla Podlasia mocno chropowaty asfalt na którym traci się ze 2-3km/h; tak jest aż do Korycina, gdzie wjeżdżam na Via Baltica. Ale jest to i całkiem ładny kawałek - dość pusto, trochę małych góreczek, ładne szerokie łąki.
W Suchowoli na ładnym placu przed kościołem (podobno to geometryczny środek Europy) odpoczywam; niestety wraz z coraz późniejszą godziną - powoli staje się dla mnie jasne, że nic nie będzie z zapowiadanej dobrej pogody, po raz kolejny boleśnie się na nich oszukałem. Specjalnie pojechałem w letnich spodniach z nogawkami i lekkiej kurtce licząc że będę się mógł rozebrać - a tu nic z tego, w dzień temperatura nie przekracza nawet 6'C. Gdybym wiedział że tak będzie - w ogóle bym na tak długą trasę nie pojechał, a gdybym jechać musiał - ubrałbym się w zimowy strój. Jakoś mocno w tym co mam nie marznę, ale komfortu też nie ma, a długie godziny w niskich temperaturach robią swoje. W Augustowie - Kanał Augustowski jeszcze pod lodem, co wykorzystuje wielu wędkarzy, także i warstwy lodu nie brakuje na wielu mijanych jeziorach. Z Augustowa do Gib długi leśny odcinek, chwilami już mocno monotonny, zjeżdżam z drogi w bok do Sejn licząc że znajdę tam jakiś bar - ale nic czynnego od godz.11 nie było; na szczęście udało mi się znaleźć zajazd już przed samą granicą w Ogrodnikach; tu robię dłuższy postój i jem smaczny obiad.
Stąd na Litwę już tylko kawałeczek, liczyłem że tutaj zacznie mi wreszcie pomagać wiatr, który miał wiać z zachodu - ale i pod tym względem prognozy zupełnie zawiodły i niemal cały czas jest flauta - zjawisko na Litwie zupełnie niecodzienne. Jedzie mi się coraz gorzej, coraz bardziej zamulam, a trasa raz że nudna (Litwa w lato wygląda o niebo lepiej niż w marcu) - to jeszcze dość pagórkowata, nie są to wymagające górki (góra 5%) - ale są bardzo częste. Wiele godzin w niskich temperaturach robi swoje - to nie są warunki w których mięśnie pracują w normalny sposób, nogi mam wychłodzone, motywacja tez spada. Ale szkoda mi było włożonego wysiłku, więc nie poddając się turlałem się w stronę Wilna, do słynnego zamku w Trokach docierajam już nocą. Na ostatnich 30km do Wilna wreszcie zaczęło trochę wiać i nieco przyspieszyłem wyrabiając się spokojnie na autobus; 500km przejechałem w równe 24h.
Powrót - niestety bardzo nieprzyjemny, kosztowny i długi. Do autokaru nie zabrali mi roweru, musiałem nocować w Wilnie i wracać pociągiem z dwoma przesiadkami w Kownie i Sestokai. Kierowcami autobusu byli Rosjanie - mieli kupę wolnego miejsca; parę razy jeździłem autobusami po Pribałtyce - i zawsze problemy są tylko z kacapami, Litwini czy Łotysze nie robią problemów; ruscy - zawsze, nawet jak zabiorą to z wielką łaską. Mało się z tymi głąbami nie pobiłem - w skrócie nigdy więcej autobusów w tym rejonie. Generalnie Rosjanie to taka nacja - zwykli ludzie to osoby do rany przyłóż, ale niech tylko któryś ma nad tobą nawet minimalny zakres władzy - natychmiast zamienia się w sukinsyna.
Oceniając wyjazd - bardzo marny, strasznie się naciąłem na prognozie pogody, miało być 12-15'C; w rzeczywistości w nocy było koło zera, w dzień 5-6'C; szkoda słów na te żałosne wróżki zajmujące się prognozowaniem pogody; wymarzłem nieźle. Niemal cały czas było pochmurnie, widoki na trasie mizerniutkie; jednym słowem wyjazd do luftu. Jakaś tam satysfakcja z przejechania tak dużego dystansu oczywiście jest, ale okupione to zostało mocno zdrętwiałą ręką, bólem kolan, achillesa itd; jednym słowem - było za zimno na tyle kilometrów.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 4 (Płaska, Giby, Sejny-wieś, SEJNY - miasto powiatowe)
Dane wycieczki:
DST: 513.20 km AVS: 24.30 km/h
ALT: 2050 m MAX: 44.00 km/h
Temp:4.0 'C