wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 319318.44 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 581d 11h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:151530.42 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6253:23
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:1018316 m
Suma kalorii:486809 kcal
Liczba aktywności:437
Średnio na aktywność:346.75 km i 14h 20m
Więcej statystyk
Sobota, 21 lipca 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, TransAlp 2012
TransAlp 2012

XX dzień - Egna - Trydent - Riva del Garda - Salo - Brescia - Coccaglio - Bergamo

Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 212.80 km AVS: 23.09 km/h ALT: 939 m MAX: 59.50 km/h Temp:25.0 'C
Sobota, 23 czerwca 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Rowerem na Rysy!

Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane

Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!

Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.

Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.

Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.

Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)

Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.

Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.

Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.

Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 219.30 km AVS: 21.93 km/h ALT: 3634 m MAX: 60.20 km/h Temp:12.0 'C
Niedziela, 10 czerwca 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, Wycieczka
Krwawa Pętla po raz drugi

Czerwiec to optymalny termin na długie trasy (szczególnie w terenie) - więc postanowiłem się po raz drugi wybrać na słynną Krwawą Pętlę, czyli czerwony szlak stanowiący wraz z kampinoskimi łącznikami Warszawską Obwodnicę Turystyczną.

Ruszam na trasę przed 4 rano, trochę przed świtem, na szlak wjeżdżam kawałek za Piasecznem - jest już widno, duża różnica w porównaniu z zeszłoroczną wrześniową jazdą, temperatura 11-12'C. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, pogoda niebrzydka, na łąkach bardzo dużo rosy (że aż spod kół bryzga). Ten odcinek szlaku nie jest jakoś nadzwyczajnie widowiskowy, lasy głównie liściaste, nawigacyjnie prosty, szlaki przyzwoitej jakości, więc można jechać w miarę szybko. Za Podkową Leśną i Brwinowem zaczyna się najłatwiejszy odcinek pętli - obszary bez lasów, głównie asfaltem i łatwymi szutrówkami. Dopiero za Zaborowem zaczyna się poważniejsza terenowa jazda - piękne kampinoskie lasy. Niebieskim szlakiem docieram do Leszna (miasteczko rozkopane z powodu budowy kanalizacji) i tam na ryneczku robię pierwszy postój, pogoda idealna - słonecznie, temperatura koło 20'C. Z Leszna ruszam żółtym szlakiem na północ, jest trochę piasku, a za Babską Górką zaczynają się bagna, ale widać że poziom wody nie jest za wysoki. Po paru kilometrach docieram nad kanał Łasica - w tym rejonie kapitalnie położony - na dużym obszarze bezleśnym w środku wielkiej puszczy, zupełnie puściutko - lubię takie klimaty. Za Starą Dąbrową wjeżdżam na niebieski szlak, jest ostra wydma ok. 30%, którą trzeba podprowadzić. Kampinos opuszczam zielonym szlakiem nad Wisłę - zdecydowanie polecam ten wariant szlaków łącznikowych Krwawej Pętli, a nie bardziej asfaltową trasę przez Cybulice, wybieraną przez część osób; moim zdaniem w ideę takiego szlaku dookoła Warszawy po najciekawszych terenach Mazowsza - przejazd nad samą Wisłą (bardzo urokliwą na tym odcinku) idealnie się wpisuje, a na zielonym szlaku jest parę miejsc, gdzie można zejść nad samą rzekę.

Znad Wisły oczywiście obowiązkowy dojazd na początek czerwonego szlaku na PKP Modlin (trzeba nadrobić kilka kilometrów). W rejonie Wólki Górskiej i Sochocina tym razem w ogóle nie kołowałem, nowa wersja szlaku jest już nawet oficjalnie wyznaczona. Odcinek przez Lasy Chotomowskie - wymagający, jest trochę piasku, jest odcinek z wyciętym drzewami (lenistwo leśników, którzy dość chamsko zostawili na szlaku pościnane gałęzie z drzew), są góreczki. Są też dwa bagna, ale od razu widać, że poziom wody nieporównywalny z zeszłorocznym - na jednym można przejść po ułożonych gałęziach, drugie już forsowałem na piechotę (specjalnie zabrałem w tym celu klapki) - ale wody było do połowy łydki, nie prawie do pasa jak w zeszłym roku; do tego nieźle się nabrałem, bo dopiero po przejściu zauważyłem, że z boku był wygodny objazd, który w zeszłym roku też był pod wodą. Do Nieporętu docieram już mocno zmordowany, temperatura wyższa (27-28'C) - no i długi wymagający odcinek bez postojów. Staję więc na dłużej, zjadając podwójne lody i sporo słodyczy.

Za Nieporętem w miarę łatwy odcinek do Marek, tutaj zaczyna się najbardziej parszywy kawałek Krwawej Pętli - słynne Horowe Bagno, którego pamiętając zeszły rok mocno się obawiałem. Tymczasem rzeczywistość okazała się nadspodziewanie łaskawa - szlak (wariantem rowerowym oczywiście) dało się przejść suchą stopą, w paru miejscach trzeba było tylko rower przeprowadzić (ale komarów całe roje). W zeszłym roku ten kawałek mnie zupełnie dobił - na długim odcinku grzęzłem z rowerem w wodzie za kolana, straciłem na to mnóstwo sił; teraz poszło to właściwie bezboleśnie. Za Zielonką zaczyna się już MPK i bardziej piaszczyste tereny - piękny szlak do Wiązownej (tam robię krótki postój), a dalej kręty szlak Mieni. Do Otwocka tym razem dotarłem za dnia - więc nie pogubiłem się i przejechałem szlak prawidłowym wariantem; ten kawałek męczący, jest sporo ostrych górek. Za Pogorzelą jest już łatwiej - dość dobra droga, jest tylko fajne odbicie w bok nad ładną wielką polanę leśną i niemiecki bunkier z II wojny światowej. W rejonie Małego Otwocka sprawdzałem stary wariant szlaku - ale jazda tamtędy nie ma sensu, wymaga to prowadzenia roweru przez ok. 1km zarośniętych pól, pojechałem więc swoim wariantem z zeszłego roku, z tego co widziałem patrząc na znaki w przeciwnym kierunku - obecnie prawidłowy wariant to z Otwocka Małego cały czas na wschód do szosy dęblińskiej - i dalej szosą ok. 1km na południe do skrętu na szutrówkę na wschód.

Końcówka szlaku to wał w stronę Góry Kalwarii, niepotrzebnie pierwszy kawałek pojechałem samym wałem (na tym pierwszym odcinku jest alternatywa w postaci dróżki pod wałem) - wysokie na półtora metra chaszcze, rychło wkręciło mi się kupę zielska w przerzutkę. Do Góry Kalwarii wjeżdża się piękną ścianką 13-14% z nierówną kostką, do tego (jako, że trochę już popadywało) mokrą - ale nie odpuszczałem - cały podjazd zaliczyłem kostką, nie zjeżdżałem na chodnik ;)). W Górze króciutki postój na batona - i ruszam na ostatni odcinek szlaku. Ten niestety okazuje się fatalny, jak dotąd jechało mi się świetnie, nawet nie byłem wielce zmęczony; tak te 20km dało mi zdrowo popalić. Kawałek za Górą - lunął mocny deszcz i zamienił szlaki Lasów Chojnowskich w kupę błota; w tych lasach jest tak syfiasta gleba, że jechało się po tym tragicznie, jeszcze w którymś momencie zamroziło mi GPS, więc pojechałem z kilometr za dużo myśląc, że jadę prawidłową drogą. Tak więc końcóweczka dała mi do wiwatu niewąsko, do tego ostatnie kilometry już nocą; na koniec terenu pod Piasecznem docieram z ogromną ulgą, wyglądałem jak nieboskie stworzenie, usyfiony od stóp do głów; na końcu szlaku melduję się z przyzwoitym czasem 17h 12min. I tyle to dla mnie akurat; gdybym się bardzo spinał i jechał w optymalnych warunkach, pewnie urwałbym z tego ze 2h - ale taka jazda nie dałaby już tyle przyjemności; tutaj jechałem spokojnym tempem, miałem czas na postoje, miałem czas na robienie zdjęć, a jazda z nosem w liczniku, to na tak krajobrazową trasę nie dla mnie.

Krwawa Pętla to wielkie wyzwanie, szlak bardzo meczący - ale dopiero teraz gdy jechałem w dobrych warunkach (poza fatalną końcówką) - mogłem docenić w pełni jego walory. Daje niesamowity przekrój wszystkich podwarszawskich terenów, jest tu niemal wszystko co pod Warszawą w terenie warto zobaczyć, chwilami szlak jest bardzo widowiskowy. Dużą uwagę trzeba tu przywiązywać to terminu wycieczki i pogody - gdy w zeszłym roku pojechałem we wrześniu - warunki były bardzo trudne, kupa błota, tereny które teraz przechodziło się suchą stopą wtedy zaliczałem niemal po pas w wodzie; do tego z 80km terenu zaliczałem ciemną nocą - a tego typu jazda "na przejechanie" nie daje tyle przyjemności co powinna. Podobnie i obecna końcówka pokazała, że poważniejszy deszcz zamienia jazdę w koszmar, nie warto ryzykować jazdy w takich warunkach, na taki wypad warto się wybrać w pewnych warunkach, gdy nie ma żadnego ryzyka deszczu, ja zrobiłem ten błąd, że zlekceważyłem prognozę pogody zapowiadającą na wieczór delikatne deszczyki ok. 1-2mm; a jak to z prognozami bywa - zamiast małego deszczyku lunęło jak z cebra.

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 297.20 km AVS: 18.57 km/h ALT: 801 m MAX: 33.00 km/h Temp:23.0 'C
Wtorek, 22 maja 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
Na Berlin!

Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin

Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))

Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.

Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.

Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty

Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.

Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Dane wycieczki: DST: 607.60 km AVS: 27.10 km/h ALT: 1583 m MAX: 48.30 km/h Temp:29.0 'C
Piątek, 18 maja 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, Wypad
Dombovar - Bratysława

Nieudany wypad, w dwa dni na załadowanym fullu po asfalcie 550km - szkoda gadać...
Dane wycieczki: DST: 266.30 km AVS: 22.41 km/h ALT: 1393 m MAX: 52.40 km/h Temp:27.0 'C
Czwartek, 17 maja 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, Wypad
Bratysława - Dombovar
Dane wycieczki: DST: 280.60 km AVS: 23.81 km/h ALT: 1695 m MAX: 64.90 km/h Temp:16.0 'C
Sobota, 12 maja 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
Katowice - Hel, czyli z cyklu "Jestem Hardkorem" ;))

Katowice - Lubliniec - Gorzów Śląski - Wieluń - Sieradz - Koło - Włocławek - Toruń - Grudziądz - Tczew - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel


Przeglądając sieć natrafiłem na ogłoszenie Raptora organizującego maraton Katowice - Hel. Projekt bardzo ciekawy - jazda długą trasą "przed siebie", a nie jakieś nudne bicie kilometrów na pętlach; więc pomimo zapowiadanego mocnego tempa ponad 30km/h postanowiłem spróbować swoich sił, jazda nie miała charakteru wyścigu, a wspólnej jazdy grupowej.

Spotykamy się trochę przed 15 w samym centrum Katowic - pod Spodkiem. Krótkie przygotowania, segregacja rzeczy (towarzyszył nam samochód przewożący picie, jedzenie i inne potrzebne rzeczy). Pogodę na starcie mamy idealną - jakieś 27-28'C i zauważalny wiatr w plecy. Początek mało ciekawy - żmudne przebijanie się przez śląską aglomerację, dużo świateł, spory ruch i dość szarpana jazda ze względu na potrzebę licznych przyspieszeń. Ale za Tarnowskimi Górami robi się już całkiem przyjemnie, ruch na drogach w normie, jest sporo lasów, dobre asfalty - jedzie się bardzo przyjemnie. Tempo mocne, na dwóch 50km odcinkach mieliśmy średnie 34-35km/h, ale to zasługa paru mocnych osób (m.in. Raptor, Ficuś, Kurier), które się udzielały na przodzie naszej grupki. Ten odcinek niemal wszystkim jechało się bardzo przyjemnie, były to idealne warunki na rower. Na większy postój stajemy pod Wieluniem (tutaj też trafiła się guma); następny jest krótko po zapadnięciu zmroku w Sieradzu - tu już stoimy dłużej przygotowując się do nocnej jazdy. W ciemnościach jazda dalej nam idzie elegancko, średnia cały czas wysoka, dobre drogi, przyjemna temperatura 19-20'C; więc szybko docieramy do Turka, tam pojawiają się pierwsze zwiastuny zmian w pogodzie - zaczyna błyskać na horyzoncie, a wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile.

W Kole dołącza się do nas Mad i jedziemy sprawne pod Włocławek, gdzie zaczynają się problemy - po odpoczynku na stacji benzynowej zaczyna padać deszcz, krótko po tym guma, na którą tracimy sporo czasu, do Włocławka docieramy już w niewielkim deszczu, w sumie na ok. 330km średnia wyszła 33,5km/h, odtąd już tylko spadała ;)). Tutaj dołączają do nas Łukasz (mieszkający we Włocławku) oraz Waxmund, który dotarł tu z Warszawy (200km). Przy wyjeździe z Włocławka wszystko się pokiełbasiło - fatalny dziurawy, śliski asfalt (na którym się przewrócił i poobcierał Mad - wkrótce zrezygnował, na szczęście asekurował go tata w samochodzie), silny deszcz - i co najgorsze jeszcze silniejszy przeciwny wiatr równo w twarz. Ten kawałek jechało się fatalnie, po ok. 30km zatrzymujemy się na stacji benzynowej, robiąc w środku niezłe jeziorko, do tego jeden z zasypiających już na stojąco rowerzystów przewrócił regał z pisemkami ;))
Po odpoczynku było już nieco lepiej, ale dalej w deszczu, temperatura ok.8'C i perspektywy przed nami (a zostało jeszcze 300km na Hel) - marniutkie. W Toruniu postanawiamy się rozdzielić, większość chłopaków mocno przeorana deszczem i zimnem zdecydowała się pojechać pociągiem do Gdyni i stamtąd dokończyć trasę na Hel, co było w pełni zrozumiałe bo warunki były rzeczywiście fatalne. Wersję "hard" wybrało 5 osób - Kurier, Tomek, Waxmund, jeszcze świeży Łukasz i ja, bo czułem się dobrze, a jako doświadczony sakwiarz miałem tą przewagę nad innymi, że byłem bardziej przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach, też nieco lepszy strój na deszcz (chyba tylko mi nie zamokły stopy ;)

Zaraz po wyjeździe za Toruń - okazuje się, że naszym przeciwnikiem nie będzie dzisiaj deszcz, ale to co najgorsze na rowerze - czyli silny wiatr. Wg prognoz miało wiać z zachodu, a wieje z północnego zachodu, więc czeka nas niemal 300km pod wiatr. Kawałek za Toruniem Tomek szybko zaczął daleko zostawać z tyłu, po krótkim postoju i zastanowieniu się - postanowił jednak odpuścić i wsiadł do samochodu (w Gdyni ponownie do nas dołączył). Dalej jedziemy więc w czwórkę, odcinek za Toruniem fatalny - odkryte tereny, niemal czołowo pod wiatr ok. 40km/h. Odetchnęliśmy nieco po skręcie na Grudziądz (inny kierunek drogi); tam robimy postój na coś ciepłego, niestety żadnego sensownego baru nie było i jedliśmy niesmaczne fast-foody w jakiejś obskurnej spelunce.

Za Grudziądzem wracamy na "jedynkę" - fajna droga do jazdy, niewielki ruch (bo jest równoległa autostrada), świetny asfalt i szerokie pobocze. Żeby nie ten wiatr... Na tym odcinku zaczynam troszkę zostawać w tyle, przejechane setki kilometrów robią swoje, ale nikomu w tych warunkach nie jest łatwo, na trasie tez nadspodziewanie sporo małych górek, a pod górę się wjeżdża w tych warunkach żółwim tempem. Kawałek przed Gdańskiem postój, umawiamy się na spotkanie na północy Trójmiasta przy skrzyżowaniu z obwodnicą. Ten odcinek jechałem w pierwszej części samotnie (w mieście wreszcie troszkę ulgi, zawsze to jakaś osłona przed wiatrem), później udało mi się skontaktować z Rafałem studiującym w Gdyni, który wyjechał mi naprzeciw, tak że spotkaliśmy się w Sopocie. Ta wspólna jazda dobrze mi zrobiła, Rafał jechał przede mną tempem akurat - szybciej niż ja samotnie, ale też nie za szybko, więc sobie nieco odpocząłem. Do tego pojechaliśmy najkrótszą drogą, a reszta ekipy nieźle tu pokołowała, więc na miejsce spotkania docieram krótko po nich. Tutaj chwila mobilizacji przed ostatnim kawałkiem na północ, bo na mierzei miało już nam wiać w plecy. Kawałek za Redą zaczyna się podjazd, całkiem spory, ale ładnie osłonięty, na szczycie żegnam się z Rafałem - dzięki za pomoc i towarzystwo! A dalej o dziwo odżyłem, wiatr wiał teraz równo na zachód - co przeszkadzało mniej, trzeba było tylko uważać, by nie wypaść z trasy, bo mocno dmuchało w bok. Nasza ekipa się potasowała - Kurier pojechał szybko do przodu, ja z Tomkiem (który po odpoczynku w samochodzie wrócił na rower) pojechaliśmy swoim tempem, a Waxmund i Łukasz jeszcze stanęli w McDonaldzie przed mierzeją. Na mierzei wreszcie mamy spokój od wiatru, ale też już nie ma sił na mocniejsze ciągnięcie, więc jedziemy spokojnie 25-27km/h w kierunku Jastarni, gdzie mamy nocleg. Ale to oczywiście nie był nasz cel - po takiej katordze po prostu nie mogłem zakończyć tej trasy bez dojechania na Hel - a to oznaczało jeszcze 30km. Na szczęście teren był głównie leśny, więc osłonięty od wiatru dobrze - i powolutku się dotoczyłem spotykając przed Helem wracającego do Jastarni Kuriera (zdecydowanie najmocniejszego z naszej czwórki). Już po zmierzchu docieram do helskiego portu, chwilę obserwując wzburzone morze i szalejący wiatr; zmordowany nieprzeciętnie, ale z ogromną satysfakcją, że w takich trudnych warunkach jednak nie wymiękłem i przejechałem tak morderczą trasę.
Powrót do Jastarni po ciemku i powolutku, tam wreszcie upragniony odpoczynek i sen



Na przebieg naszego maratonu ogromny wpływ miała pogoda, niestety ta za Włocławkiem zrobiła się fatalna, nie dziwne więc że wielu ludzi się wycofało, nie chcąc zamieniać jazdy na rowerze w katorgę czy ryzykować kontuzji, ci co przejechali całość ze spokojem mogą sobie przykleić etykietkę "Jestem hardkorem" ;)) Przyjemności to ta jazda za Włocławkiem nie sprawiała niemal żadnej, ale trzeba było sporo hartu ducha, trzeba było sporo zdrowia zostawić by ją ukończyć i sprawdzić swoje możliwości, niektórzy tego typu walkę z samym sobą po prostu lubią.

Duże podziękowania dla Raptora za organizację tego wyjazdu - udało się to zorganizować naprawdę fajnie, zupełnie po kosztach, płaciliśmy tylko za nocleg i gaz do samochodu, kierowcy (brat i chyba tata Raptora, jeśli dobrze zrozumiałem) pojechali całkiem charytatywnie i bardzo się przykładali do tego by pomóc uczestnikom, ze sobą musieliśmy wozić tylko podstawowe rzeczy. No i oczywiście dla innych uczestników maratonu, każdy dawał z siebie wiele - a atmosfera w grupie była bardzo fajna.



PS - Niech mi teraz tylko jakiś koleżka na Bikestats (Trenażerowy Kris91 to mój ulubieniec w tej branży) wyskoczy z tekstem, że ja tylko z wiatrem jeżdżę ;)) Niemal 300km pod wiatr o sile 40km/h (ponad 10ms), a w porywach dużo więcej, a to wszystko z bagażem kolejnych 300km w nogach! Przy takim wietrze żadna jazda w cieniu niemal nic nie daje, każdy walczyć musi samemu, a nie jest łatwo jechać z perspektywą, że przez kolejne 200-300km będziemy mieli taki przyjemniutki wiaterek w buźkę ;))

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 57 (KATOWICE - miasto wojewódzkie + powiat grodzki, CHORZÓW - powiat grodzki, BYTOM - powiat grodzki, TARNOWSKIE GÓRY - miasto powiatowe, Tworóg, Krupski Młyn, LUBLINIEC - miasto powiatowe, Pawonków, Kochanowice, Ciasna, OLESNO - miasto powiatowe, GORZÓW ŚLĄSKI, PRASZKA, Mokrsko, Pątnów, WIELUŃ - miasto powiatowe, Czarnożyły, Ostrówek, ZŁOCZEW, Brzeźno, Sieradz - wieś, SIERADZ - miasto powiatowe, WARTA, DOBRA, Turek - wieś, TUREK - miasto powiatowe, Brudzew, Babiak, IZBICA KUJAWSKA, LUBRANIEC, BRZEŚĆ KUJAWSKI, Łysomice, Chełmża - wieś, Papowo Biskupie, Stolno, Grudziądz - wieś, GRUDZIĄDZ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Dragacz, Warlubie, NOWE, Smętowo Graniczne, GNIEW, Subkowy, Tczew - wieś, TCZEW - miasto powiatowe, Pszczółki, Pruszcz Gdański - wieś, PRUSZCZ GDAŃSKI - miasto powiatowe, SOPOT - powiat grodzki, GDYNIA - powiat grodzki, RUMIA, REDA, Puck - wieś, PUCK - miasto powiatowe, WŁADYSŁAWOWO, JASTARNIA, HEL)
Dane wycieczki: DST: 670.10 km AVS: 27.80 km/h ALT: 1926 m MAX: 56.20 km/h Temp:12.0 'C
Wtorek, 1 maja 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Rower szosowy
Warszawa - Grójec - Biała Rawska - Cielądz - Lubochnia - Tomaszów Maz. - Wolbórz - Piotrków Tryb. - Brzeziny - Lipce Reymontowskie - Skierniewice


Wyjazd z Waxmundem w odwiedziny do leżącego w szpitalu w Piotrkowie Transatlantyka (potrąconego na rowerze przez busa). Odwiedziny postanowiliśmy połączyć z zaliczaniem łódzkich i mazowieckich gmin; ruszamy wcześnie ok.6, spotykamy się w Grójcu przed 8. Pogoda dopisuje, rano nie ma jeszcze takiego upału, w święto drogi puste, więc jedzie się przyjemnie - sprawnie docieramy do Białej Rawskiej, tam wjeżdżamy na boczne drogi i zaczynamy "kołowanie" za gminami powiatu rawskiego i tomaszowskiego. Wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej, na postoju po 110km jest już upał powyżej 30 stopni, a w słońcu termometr nagrzewa się aż do 40'C! W tych warunkach jechało się już trudniej, ale były kawałki, gdzie Waxmund narzucał wysokie tempo i jechaliśmy powyżej 30km/h. Kilka razy jechaliśmy po remontowanej szosie katowickiej - co ciekawe nie robią jej z asfaltu, tylko ze specjalnych płyt betonowych, idealnie gładkich; wygląda że tego typu nawierzchnia (obecna na wielu niemieckich autostradach) jest trwalsza od asfaltu.

Do Piotrkowa docieramy ok. 14, u Marka posiedzieliśmy w sumie ze 3h - jest już wyraźny postęp odłączono go od aparatury odsysającej powietrze z przebitego płuca, co umożliwi zrobienie zdjęć RTG połamanych żeber i łopatki - i już bardziej konkretną diagnozę co do czasu trwania urazu i jego leczenia. Marek był w całkiem dobrym humorze, nie narzekał, całe zajście przyjął z zaskakującym spokojem. Oby obyło się bez żadnych dodatkowych komplikacji - by Marek mógł szybko wrócić do normalnego życia oraz na rower (bardzo zależy mu na stracie w tegorocznym BB Tour). Tak więc jeszcze raz - zdrowia!

Z Piotrkowa wracaliśmy na Skierniewice, zaliczając po drodze jeszcze parę gmin (podjechaliśmy pod przedmieścia Łodzi), od Brzezin już nocą, parę razy wpakowaliśmy się na niezłe dziury. Trasę powrotną trochę mi zepsuł uraz mięśnia łydki, który się uaktywnił po odpoczynku w szpitalu; a szkoda bo do Piotrkowa wreszcie jechało się bezproblemowo.

Kilka fotek



Zaliczone gminy - 24 (BIAŁA RAWSKA, Sadkowice, Regnów, Cielądz, Rzeczyca, Czerniewice, Żelechlinek, Budziszowice, Lubochnia, TOMASZÓW MAZOWIECKI - miasto powiatowe, Tomaszów Mazowiecki - wieś, Ujazd, WOLBÓRZ, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Moszczenica, Czarnocin, Będków, Rokiciny, Brójce, Andrespol, Dmosin, Lipce Reymontowskie, Łyszkowice, Maków)
Dane wycieczki: DST: 301.40 km AVS: 27.40 km/h ALT: 953 m MAX: 50.40 km/h Temp:24.0 'C
Sobota, 28 kwietnia 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Warka - Brzóza - Radom - Wierzbica - Wąchock - Nowa Słupia - Łysa Góra (595m) - Kielce

Wypad w Góry Świętokrzyskie wspólnie z Łukaszem. Ruszamy po 6 rano spod Metra Kabaty; warunki właściwie idealne do jazdy, leciutki przeciwny wiaterek i wspaniałe rześkie powietrze - widać że dziś będzie naprawdę dobra pogoda.Do Góry Kalwarii docieramy elegancko, podobnie dobrze jedzie się i do Warki, tam krótki postój, też kilka razy poprawiam ustawienia roweru, bo cały czas lekko czuję kolano. Za Warką ładny leśny odcinek, ale już w rejonie Brzózy wiatr wyraźnie przybiera na sile, a że niemal cała nasza trasa prowadzi na południe - uprzykszato jazdę. Na trasie do Radomia miałem jeszcze problemy z żołądkiem, tak więc czasu trochę się nam zeszło. W Radomiu postój w ładnie utrzymanym parku w centrum - i ruszamy w górki. odcinek do Mirca jeszcze dość płaski, więc i wiatr daje popalić, przed Wąchockiem są już większe podjazdy, dla Łukasza to górski debiut - a nie ma łatwo, bo jego rower do leciutkich nie należy ;).

Robimy krótką rundkę po Wąchocku po czym brzydką krajówką przejeżdżamy skrajem Starachowic, dopiero po skręcie na Pawłów zaczyna się fajna trasa, górki są na niej cały czas; nie jest lekko bo do podjazdów i przeciwnego wiatru dochodzi jeszcze niezły upał, temperatura oscyluje koło 31-32 stopni, ręce i nogi po paru godzinach jazdy mamy nieźle spalone. Końcówka przed Nową Słupią męcząca, tutaj z ulgą zatrzymujemy się na zasłużony postój w cieniu pod sklepem. Na dalszej trasie wspinamy się na przełączkę za Słupią (ponad 400m, dla Łukasza to rowerowy rekord wysokości), nowo wyremontowana droga zawiera w sobie ścieżkę rowerową marzenie - czyli pobocze jezdni oznaczone jako pas rowerowy - to się nazywa ścieżka z prawdziwego zdarzenia, a nie te potworki, którymi nas męczą w miastach. Przed podjazdem na Łysą Górę rozdzielamy się - Łukasz już zmęczony serią gór na trasie wolał nie ryzykować męczącego podjazdu, ja ten podjazd bardzo lubię - więc pojechałem. Miałem go wjeżdżać spokojnym tempem, ale gdy na przystanku poprawiałem ustawienie roweru minęła mnie para szosowców , więc postanowiłem za nimi pojechać. Wyprzedziłem dziewczynę, ale ta mnie szybko dogoniła i wrzuciła bardzo mocne tempo, ale dość szybko spasowała - ale ja widząc z przodu jej kolegę starałem się dogonić. Jazda bardzo ostra, tętno przed dobrych parę km non stop na poziomie 200; dogonić go nie dałem rady, utrzymywałem się w stałej odległości, ale jakieś 60-70m w pionie przed szczytem zawrócił; możliwe że tu po prostu trenowali zaliczając określony czas podjazdu. Mogłem więc trochę w samej końcóweczce odpuścić; niemniej na całym podjeździe (licząc od skrętu z drogi wojewódzkiej na szczyt koło gołoborza) wyciągnąłem średnią aż 18,7km/h i to jadąc wolniej pierwszy bardziej płaski kawałek; tak szybko pod górę to chyba nigdy jeszcze nie jechałem, pod klasztorem ledwo na nogach stałem ;)) Powrót do Kielc już łatwiejszy - bo i wiatr i nasza droga nieco skręciły i przestały przeszkadzać; robimy jeszcze krótką pętelkę by zaliczyć gminę Masłów.

Wracamy pociągiem; PKP to instytucja znana z tego, że zawsze jest w stanie zadziwić nawet największych weteranów podróży koleją - i tym razem stanęła na wysokości zadania :)) Zaczęło się od tego, że najszybszym połączeniem do Warszawy była trasa...przez Miechów, babka w kasie oczywiście nie umiała po ludzku wypisać biletu, zamieniała, podała złą cenę, w efekcie czego na peron docieramy tylko z niewielkim zapasem czasu. Sprawnie docieramy do Miechowa, gdzie PKP zafundowała nam naprawdę niezłą rozrywkę. Pociąg TLK do którego wsiadaliśmy był bardzo długi, więc jeszcze na peronie (właściwie szutrowym) wsiadamy na rowery (my i jeszcze jeden chłopak) - by zdążyć do ostatniego wagonu. Tam okazuje się, że są już rowery, więc zawracamy do kolejnych drzwi, ładujemy się z rowerami, gdy włożyliśmy dwa - pociąg zaczyna ruszać, mimo naszych krzyków oraz otwartych drzwi, a Lukasz zostaje z rowerem na peronie! Nie było wyjścia - więc zrobiłem to na co każdy pasażer PKP w skrytości serca miał ochotę - czyli pociągnąłem za czerwoną wajchę hamulca :)) Pociąg wyhamował, Łukasz dojechał i wsiadł do środka, konduktorzy na szczęście uznali swój błąd - bo nikt się do nas za użycie hamulca nie czepiał, przyszli go tylko wyłączyć.
Jednym słowem wrażeń co niemiara, powrót równie ciekawy jak i cała dzisiejsza trasa :))

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 240.30 km AVS: 23.87 km/h ALT: 1467 m MAX: 63.50 km/h Temp:25.0 'C
Sobota, 21 kwietnia 2012Kategoria >100km, >200km, Góral, Wycieczka
Harpagan - 43

W nocy sporo padało, co nie wróżyło najlepiej; na szczęście przed startem się uspokoiło. Spotykamy się z Szymonem (dzięki za zapasowy zacisk, na szczęście nie był potrzebny) i Turystą. Wkrótce na stadionie odbieramy mapy, po krótkiej analizie postanawiam ruszyć na punkt 7, już na starcie załapałem się za bardzo mocnego zawodnika (jak się okazało był to najbardziej utytułowany rowerzysta na Harpaganie - Paweł Brudło). Na punkt 7 docieramy tak szybko, że dopiero dobiegał tam organizator z czujnikiem :) Następnie sprawnie zaliczamy 13, w drodze na 19 trochę się nacięliśmy na mapie - most który był na niej zaznaczony istniał tylko na papierze, a rzeka za szeroka na forsowanie. Pojechaliśmy więc przez Bąk, Żebrowo i Borsk; po krótkim kołowaniu znajdujemy 19. Na drodze do 3 sam to bym zginął marnie, ale Paweł w prawdziwym gąszczu przecinek leśnych, których na mapie nie było orientował się doskonale, szybko wykrywając każde zboczenie z właściwego kursu. Jazda zrobiła się ciężka, zaczął padać deszcz, chwilami dość mocno, po mokrym piachu jechało się ciężko, z trudem utrzymywałem się za Pawłem, tętno cały czas w okolicach 175-180. Razem zaliczamy punkty 3 i 1, odpadam kawałek przed 11 na serii piaszczystych góreczek - podziękowania dla Pawła za ok. 60km wspólnej jazdy, trochę się od niego nauczyłem umiejętności nawigacyjnych.

Przed 11 robię głupi błąd, nie przeczytałem opisu punktu (że to pod leśniczówką) i w efekcie pojechałem sporo za daleko, a tablica na leśniczówkę stała jak wół. Tutaj odbijam na asfalt, w Kaliskach kupuję w sklepie Coca-Colę i słodycze, na 9 trafiam bez problemów; do tego wreszcie przestało padać; pogoda się zaczęła ładnie klarować, już przebłyskuje słońce. 17 znajduję z małymi problemami (za późny skręt w Bytoni, przegapiłem rzekę - w rzeczywistości kanałek na 40cm ;)) Z punktem numer 2 miałem spory problem, bo zamokła mi mapa (myślałem, że wystarczy samo zabezpieczenie mapnika, ale trzeba było ją wieźć jeszcze w plastikowej koszulce) - i fragmentu z tym punktem w ogóle nie miałem. Zrobiłem więc zdjęcie mapy od jednego z uczestników i z tym ruszyłem dalej :))

Punkt z pozoru banalny, ale nieźle się tu załatwiłem, źle skręciłem, jakaś babka mi mówiła, że jechało tędy sporo rowerzystów - jednak nie zawsze warto iść za tłumem... Nakołowałem się po serii piaszczystych przecinek strasznie, sporo było tu góreczek, tak więc na punkt trafiłem w końcu tak zjechany, że musiałem stanąć na dłuższy postój. Była to dobra decyzja - bo dalej zaczęło mi się jechać naprawdę dobrze i co ważniejsze - niemal perfekcyjnie pod względem nawigacyjnym, zacząłem zwracać dużą uwagę na kompas, reagując nawet na mniejsze odchyły od właściwego kierunku, dokładnie mierzyć odległości, przydatne były tez kamienne drogowskazy obecne w paru miejscach w lesie; bawiłem się też w Old Shatterhanda analizując ślady po oponach na piachu ;)) W efekcie punkty 15, 14 zaliczam bardzo sprawnie, co mnie na tyle rozbestwiło, że na punkt nr 8 pojechałem krótszą drogą (nie przez Kasparus) - i tak fartownie nawigowałem przez przecinki że wyleciałem elegancko na drewniany mostek zaznaczony na mapie. Stąd już nieco więcej asfaltu - w stronę punktów 16, a następnie 20; po którym długi przerzut na punkt numer 10.

Wszystkie te punkty były proste nawigacyjnie; ale zacząłem już mocno odczuwać trudy tego morderczego dnia, więc koło punktu 10 robię konieczny dla dalszej jazdy odpoczynek, analizuję też szczegółowo czas i mapę. Czasu na 18 już nie było, jadę więc na północ po 6 i 12, droga trafiła się niezłej jakości - dobrze ubita , a w drugiej części już asfalt. Same punkty prościutkie, tuż przy drodze. Wahałem się czy ryzykować jeszcze jazdę na punkt 4, ale głęboki piach w okolicach punktu 12 wybił mi ten pomysł z głowy, jeśli trafiłbym na coś takiego koło 4 - nie zdążyłbym na bank. Dojeżdżam więc do krajówki - i z wiatrem i bardzo już bolącymi nogami zasuwam ponad 30km/h do Czarnej Wody, jestem 9min przed limitem.


Rajd oceniam jako bardzo udany - zaliczyłem aż 17 punktów, zająłem przyzwoite 10 miejsce, do tego 140km z 200 jechałem samotnie i samodzielnie nawigowałem; w porównaniu do jesiennego Harpagana (gdzie znacznie więcej się woziłem) - spora zmiana. Choć inna sprawa - że pod względem nawigacyjnym chyba było nieco łatwiej; a przede wszystkim inny był tu rodzaj gleby. Mimo padającego deszczu po piachach w Borach Tucholskich dawało się sensownie jechać, pod Elblągiem były tony błota. Za to tutaj było jednak sporo więcej terenu,z tych 200km po asfalcie było pewnie z 70-80km. Forumowiczów na trasie nie spotkałem, zobaczyliśmy się dopiero zadowoleni na mecie; Rafał dość pechowo zerwał gwint w gwiazdce od sterów i kawał trasy bujał się z niesprawnymi sterami; z tego powodu nie mógł mi jutro towarzyszyć w drodze do Gdańska.

Zdjęcia z Harpagana


Zaliczone gminy - 6 (Karsin, Stara Kiszewa, Kaliska, Zblewo, Lubichowo, Osiek)
Dane wycieczki: DST: 205.70 km AVS: 20.50 km/h ALT: 915 m MAX: 38.90 km/h Temp:13.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl