Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Grudki - Białowieża - Narewka - Gródek - Kruszyniany - Sokółka - Lipsk - Gruszki - Wigry
W nocy i wieczorem było dość zimno, nad ranem już trochę cieplej. Szybko się zbieram i ruszam do Białowieży, oglądam stawy, po czym wyjeżdżam drogą na Narewkę - by przejechać przez Puszczę Białowieską drogą z południa na północ.Do skrętu jest asfalt, ale po zmianie kierunku na północny już szuter, na szczęście przyzwoitej jakości, odcinków z piachem (czego najbardziej się obawiałem) prawie nie ma; tak więc daje się przyzwoicie jechać nawet ze sporym bagażem. Puszcza jednak trochę rozczarowuje, las bardzo monotonny, niemal cały czas liściasty (zdecydowanie wolę iglaste). W Narewce wracam na szosę i kontynuuję jazdę na północ. Wiatr od wczoraj dalej dość silny, na odcinkach które pokonuję na zachód daje sie we znaki. Drogi takie sobie, raz lepsze, raz gorsze, ale generalnie jakoś nie przeszkadzają. W Michałowie skręcam na boczną dróżkę na Gródek, kawałek za tym miasteczkiem wjeżdżam na szosę Białystok-Bobrowniki (i mam wiatr równo w plecy), po czym odbijam w leśną dróżkę do Kruszynian. Jak ją zobaczyłem - to miałem pewne wątpliwości czy to dobra trasa na jazdę z bagażem, ale zaryzykowałem - i nie było tak źle. Trasa może bardziej wymagająca od kawałku w Puszczy Białowieskiej, ale za to sporo ładniejsza, Puszcza Knyszyńska jak dla mnie ładniejsza :)). W Kruszynianach wracam na szosę, niestety dopiero przy wyjeździe z tej dość długiej wioski zorientowałem się, że tutaj znajduje się jeden z nielicznych w Polsce zabytkowych meczetów (ten rejon to siedziba bardzo nielicznej mniejszości muzułmańskiej w Polsce, potomków Tatarów). Na odpoczynek staję w Krynkach, pogoda od rana wyraźnie się wyklarowała - jest dużo cieplej niż wczoraj, powyżej 20'C, można już nawet jechać w krótkim rękawku. Odcinek z Krynek do Sokółki i dalej do Dąbrowy Biał. w większości pod wiatr, ale pokonuję go bardzo sprawnie, wpadłem w dobry rytm, jednak słońce zawsze działa jakoś bardziej motywująco do jazdy, wczoraj tak dobrze (mimo wiatru w plecy) mi się nie jechało. Za Dąbrową trochę zjazdów nad Biebrzę (krótka wizyta w Biebrzańskim PN), Lipsk mijam bokiem i wjeżdżam w Puszczę Augustowską bocznymi drogami. Wg mapy miały tu również być odcinki szutrowe, ale okazało się, że całość jest wyasfaltowana. Odcinek piękny, zdecydowanie najładniejszy tego dnia (a chyba i z całego tego wypadu) - puściutkie drogi w wielkich, pachnących lasach, malutkie wioski ulokowane w środku puszczy (jak Gruszki w których staję na drugi i ostatni dziś odpoczynek). W końcówce jadę wzdłuż Kanału Augustowskiego, łączącego kilka jezior (liczne śluzy przy drodze). Jadąc na Tobołowo przecinam szosę Augustów-Sejny, w wiosce nabieram wody na nocleg i boczną szutrową drogą ruszam w kierunku jeziora Wigry. Jako, że zaczyna już zmierzchać decyduję się na nocleg w środku lasu - warunki miałem komfortowe, zupełna pustka; noc wyraźnie cieplejsza od wczorajszej, piękne rozgwieżdżone niebo.
Zdjęcia
W nocy i wieczorem było dość zimno, nad ranem już trochę cieplej. Szybko się zbieram i ruszam do Białowieży, oglądam stawy, po czym wyjeżdżam drogą na Narewkę - by przejechać przez Puszczę Białowieską drogą z południa na północ.Do skrętu jest asfalt, ale po zmianie kierunku na północny już szuter, na szczęście przyzwoitej jakości, odcinków z piachem (czego najbardziej się obawiałem) prawie nie ma; tak więc daje się przyzwoicie jechać nawet ze sporym bagażem. Puszcza jednak trochę rozczarowuje, las bardzo monotonny, niemal cały czas liściasty (zdecydowanie wolę iglaste). W Narewce wracam na szosę i kontynuuję jazdę na północ. Wiatr od wczoraj dalej dość silny, na odcinkach które pokonuję na zachód daje sie we znaki. Drogi takie sobie, raz lepsze, raz gorsze, ale generalnie jakoś nie przeszkadzają. W Michałowie skręcam na boczną dróżkę na Gródek, kawałek za tym miasteczkiem wjeżdżam na szosę Białystok-Bobrowniki (i mam wiatr równo w plecy), po czym odbijam w leśną dróżkę do Kruszynian. Jak ją zobaczyłem - to miałem pewne wątpliwości czy to dobra trasa na jazdę z bagażem, ale zaryzykowałem - i nie było tak źle. Trasa może bardziej wymagająca od kawałku w Puszczy Białowieskiej, ale za to sporo ładniejsza, Puszcza Knyszyńska jak dla mnie ładniejsza :)). W Kruszynianach wracam na szosę, niestety dopiero przy wyjeździe z tej dość długiej wioski zorientowałem się, że tutaj znajduje się jeden z nielicznych w Polsce zabytkowych meczetów (ten rejon to siedziba bardzo nielicznej mniejszości muzułmańskiej w Polsce, potomków Tatarów). Na odpoczynek staję w Krynkach, pogoda od rana wyraźnie się wyklarowała - jest dużo cieplej niż wczoraj, powyżej 20'C, można już nawet jechać w krótkim rękawku. Odcinek z Krynek do Sokółki i dalej do Dąbrowy Biał. w większości pod wiatr, ale pokonuję go bardzo sprawnie, wpadłem w dobry rytm, jednak słońce zawsze działa jakoś bardziej motywująco do jazdy, wczoraj tak dobrze (mimo wiatru w plecy) mi się nie jechało. Za Dąbrową trochę zjazdów nad Biebrzę (krótka wizyta w Biebrzańskim PN), Lipsk mijam bokiem i wjeżdżam w Puszczę Augustowską bocznymi drogami. Wg mapy miały tu również być odcinki szutrowe, ale okazało się, że całość jest wyasfaltowana. Odcinek piękny, zdecydowanie najładniejszy tego dnia (a chyba i z całego tego wypadu) - puściutkie drogi w wielkich, pachnących lasach, malutkie wioski ulokowane w środku puszczy (jak Gruszki w których staję na drugi i ostatni dziś odpoczynek). W końcówce jadę wzdłuż Kanału Augustowskiego, łączącego kilka jezior (liczne śluzy przy drodze). Jadąc na Tobołowo przecinam szosę Augustów-Sejny, w wiosce nabieram wody na nocleg i boczną szutrową drogą ruszam w kierunku jeziora Wigry. Jako, że zaczyna już zmierzchać decyduję się na nocleg w środku lasu - warunki miałem komfortowe, zupełna pustka; noc wyraźnie cieplejsza od wczorajszej, piękne rozgwieżdżone niebo.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 204.90 km AVS: 21.68 km/h
ALT: 1155 m MAX: 43.50 km/h
Temp:19.0 'C
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Grabarka - Kleszczele - Hajnówka - Białowieża - Grudki
Pierwszego dnia ruszam z Warszawy wcześnie rano, bo czeka mnie bardzo długi dystans do Białowieży, a dzień już dość krótki. Trasa niemal taka sama jaką pokonywałem w czerwcu na rowerze szosowym. Pogoda niespecjalna, dość chłodno (ok.12'C na starcie), pochmurno, ale za to dość mocny wiatr w plecy. Odcinek do Węgrowa nudny, kilometry szybko lecą, przez Węgrów przejeżdżam bokiem, następnie też mało ciekawy kawałek do Sokołowa, gdzie na rynku staję na większy odpoczynek. Za Sokołowem trasa robi się wyraźnie ciekawsza, krajobrazy i zabudowa coraz bardziej charakterystyczna dla Podlasia, pojawiają się małe górki i drewniane chałupy. Przy starym drewnianym moście na Bugu (tam zaczyna się woj. podlaskie) - niespodzianka, rozpoczął się remont, więc pewnie już niedługo pozostanie drewniany. Tym razem postanawiam nadrobić czerwcowe zaległości - i odwiedzić "prawosławną Częstochowę" - czyli świętą górę Grabarkę (wtedy pojechałem nie do tej Grabarki). Tym razem z trafieniem nie było problemów, sanktuarium piękne położone - wzgórze z małą cerkiewką na szczycie, dookoła las krzyży, które przynoszą tutaj wierni podczas licznych pielgrzymek; ja miałem jeszcze to szczęście, że akurat było bardzo pusto, co pewnie nieczęsto się tutaj trafia. Z Grabarki po odpoczynku kieruję się ładną, leśną trasą do drogi na Hajnówkę. Trasa zupełnie pusta, asfalt przeplatany - a to odcinki przyzwoite, a to dość dziurawe i gruboziarniste. Jedzie się jednak całkiem fajnie (ciągle dobry wiatr), brakuje tylko przyjemniejszej temperatury (cały czas ok.16'C, zimny wiatr, jadę w windstoperze) i słońca. Do Hajnówki docieram w dobrej formie, kawałek za miastem, już na leśnej trasie do Białowieży odpoczywam. Sama końcówka to tylko las, robi się już późno, zaczynam odczuwać zmęczenie dużym dystansem. Do centrum Białowieży nie wjeżdżam, skręcam na położone przy samej granicy białoruskiej Grudki, gdzie znajduje się bardzo przyjemne, położone w lesie pole namiotowe. Gdy dojeżdżam okazuje się, że nie ma tam żywej duszy, więc nocleg mam za darmo, choć bez dostępu do ciepłej wody (ale co najważniejsze, jest zimna). Już przy zapadającym zmroku rozbijam namiot i gotuję makaron na obiad, idę spać ok. 22
Zdjęcia
Pierwszego dnia ruszam z Warszawy wcześnie rano, bo czeka mnie bardzo długi dystans do Białowieży, a dzień już dość krótki. Trasa niemal taka sama jaką pokonywałem w czerwcu na rowerze szosowym. Pogoda niespecjalna, dość chłodno (ok.12'C na starcie), pochmurno, ale za to dość mocny wiatr w plecy. Odcinek do Węgrowa nudny, kilometry szybko lecą, przez Węgrów przejeżdżam bokiem, następnie też mało ciekawy kawałek do Sokołowa, gdzie na rynku staję na większy odpoczynek. Za Sokołowem trasa robi się wyraźnie ciekawsza, krajobrazy i zabudowa coraz bardziej charakterystyczna dla Podlasia, pojawiają się małe górki i drewniane chałupy. Przy starym drewnianym moście na Bugu (tam zaczyna się woj. podlaskie) - niespodzianka, rozpoczął się remont, więc pewnie już niedługo pozostanie drewniany. Tym razem postanawiam nadrobić czerwcowe zaległości - i odwiedzić "prawosławną Częstochowę" - czyli świętą górę Grabarkę (wtedy pojechałem nie do tej Grabarki). Tym razem z trafieniem nie było problemów, sanktuarium piękne położone - wzgórze z małą cerkiewką na szczycie, dookoła las krzyży, które przynoszą tutaj wierni podczas licznych pielgrzymek; ja miałem jeszcze to szczęście, że akurat było bardzo pusto, co pewnie nieczęsto się tutaj trafia. Z Grabarki po odpoczynku kieruję się ładną, leśną trasą do drogi na Hajnówkę. Trasa zupełnie pusta, asfalt przeplatany - a to odcinki przyzwoite, a to dość dziurawe i gruboziarniste. Jedzie się jednak całkiem fajnie (ciągle dobry wiatr), brakuje tylko przyjemniejszej temperatury (cały czas ok.16'C, zimny wiatr, jadę w windstoperze) i słońca. Do Hajnówki docieram w dobrej formie, kawałek za miastem, już na leśnej trasie do Białowieży odpoczywam. Sama końcówka to tylko las, robi się już późno, zaczynam odczuwać zmęczenie dużym dystansem. Do centrum Białowieży nie wjeżdżam, skręcam na położone przy samej granicy białoruskiej Grudki, gdzie znajduje się bardzo przyjemne, położone w lesie pole namiotowe. Gdy dojeżdżam okazuje się, że nie ma tam żywej duszy, więc nocleg mam za darmo, choć bez dostępu do ciepłej wody (ale co najważniejsze, jest zimna). Już przy zapadającym zmroku rozbijam namiot i gotuję makaron na obiad, idę spać ok. 22
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.90 km/h
ALT: 1000 m MAX: 43.60 km/h
Temp:16.0 'C
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Miechów - Kraków - Myślenice - Chyżne - [SK] - Dolny Kubin - Donovaly (980m) - Bańska Bystrzyca - Sahy - [H] - Vac - Budapeszt
Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)
Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.
Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.
Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.
Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.
Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))
Zdjęcia z wycieczki
Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)
Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.
Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.
Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.
Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.
Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))
Zdjęcia z wycieczki
Dane wycieczki:
DST: 670.40 km AVS: 24.39 km/h
ALT: 5643 m MAX: 63.30 km/h
Temp:22.0 'C
Rzepiska - Jurgów - [SK] - Tatrzańska Jaworzyna - [PL] - Łysa Polana - Morskie Oko (1400m) - Zakopane - Chochołów - Jabłonka - Przeł. Krowiarki (1012m) - Zawoja - Przeł. Przysłop (669m) - Sucha Beskidzka - Lancokorona - Kalwaria Zebrzydowska - Skawina - Kraków - [pociąg] - Warszawa
Wstaję bardzo wcześnie, bo o 4.30, na trasę ruszam o 6, na szczęście pogoda nie jest tragiczna, jest nawet trochę słońca, a obawiałem się że może się zrąbać porządniej. Szybko docieram do Jurgowa i kieruję się na Słowację, przed sobą mam kapitalne widoki na Tatry. Podjazd dość łagodny, o takiej godzinie jedzie się bardzo przyjemnie, puściutko, cicho, jeszcze chłodno. Za Tatrzańską Jaworzyną krótka ścianka i zjazd do Łysej Polany. Stąd kieruję się na Morskie Oko, bo to właśnie dlatego tak wcześnie się zerwałem, miałem chytry plan dotarcia do bramki wjazdowej (na Polanicy Białczańskiej) przed tym zanim pojawi się obsługa (bo na drodze jest zakaz dla rowerów, ustanowiony po paru wypadkach spowodowanych przez idiotów zjeżdżających na pełnym gazie). Jednak plan spalił na panewce - bo nawet o tak wczesnej godzinie są już tłumy, a "harpia" stojąca na bramce od razu rzuciła się do mnie z mordą. Ale za bardzo mi zależało na zaliczeniu najwyższej szosy w Polsce by tak łatwo dać się spławić. Niewiele dyskutując zawróciłem, zrobiłem rundkę po okolicy i uznałem że jedyną sensowną metodą przejścia dalej jest forsowanie zarośli nad Białką. Naszarpałem się tam z obładowanym rowerem strasznie, bo nie ma tam żadnej sensownej ścieżki, często trzeba przepychać się przez wysokie krzaki, zwalone drzewa itd. Rozciąłem przy okazji porządnie nogę, ale cel osiągnąłem - wyszedłem na szosę powyżej bramki, nikt mnie nie zauważył, więc szybko ruszyłem w górę. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, masa dziur, piachu, a po tegorocznych lawinach jeszcze dodatkowo trwają remonty w paru miejscach. Początek podjazdu dość łagodny, dopiero tak od ok. 1200m zaczyna się porządniejsze nachylenie 6-7%, ale generalnie nie jest to podjazd ciężki. Widoki tez nieciekawe, mijam wielu turystów, im wyżej tym ich mniej, w końcówce już zupełnie pusto. Od Polany Włosienica (1315m) jest już dobry asfalt, do tego wreszcie pojawiają się piękne widoki (bo niżej jest tylko las) z Mięguszowieckim Szczytem na czele. Jeszcze kawałek - i melduję się na szczycie pod samym schroniskiem, w nagrodę mam wspaniałą panoramę, bez wątpienia Morskie Oko to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, a jeszcze mam tą przyjemność oglądać je bez tych tłumów które zwykle tu wysiadują, bo wszystkich dzisiejszych turystów minąłem na podjeździe. Szybko robię fotki i ruszam w dół, wolałem do schroniska nie zachodzić, by nie przeciągać struny. Zjeżdżam bardzo wolno, cały czas na hamulcach - bo raz że turystów rzeczywiście są setki i szybko jadący rower stanowi zagrożenie, dwa - stan nawierzchni i tak nie pozwala na nic więcej, do tego jest jeszcze mokro (na podjeździe trochę popadywało), zdrowo ubłociłem rower. Z Łysej Polany podjeżdżam ok. 150m na Wierch Poroniec i skręcam na trasę przez Jaszczurówkę. Niedawno jechał tu Tour de Pologne - i efekty są widoczne przede wszystkim w stanie nawierzchni, na całym 200m zjeździe z Wierchu jest gładziutki asfalt (jeszcze w maju były tu same dziury), podobnie było na sporych fragmentach podjazdu pod Łapszankę. Tak więc widać gołym okiem korzystny wpływ TdP na polską gospodarkę :))
Górzystą drogą dojeżdżam do Zakopanego, pod skocznią zjadam kiełbaskę i ruszam dalej, do Kir trzeba podjechać ponad
100m, dalej jest już wyraźnie w dół, niestety zachodni i południowo-zachodni wiatr dość mocno daje się we znaki. Za Witowem ostatnie widoki na Tatry, przejazd przez Chochołów z charakterystycznymi drewnianymi chałupami; w Czarnym Dunajcu skręcam na Jabłonkę, na zachód mam cały czas pod wiatr, do Piekielnika płasko, dalej po pagórkach. W Jabłonce robię zakupy i jem świetne lody (takie są tylko na kulki!). Następnie długo się tłukę przez Zubrzycę, staję na duży odpoczynek gdzieś na wysokości ok. 800m, mocno mnie wymęczył ten kawałek. Po odpoczynku jest już lepiej, wjeżdżam do Babiogórskiego PN, siódmego PN na mojej trasie! Podjazd na Krowiarki od tej strony jest sporo łatwiejszy niż z Zawoi, cięższego podjazdu jest tylko ze 200m - tak więc dość szybko melduję się na szczycie (drugi raz w tym roku). Zjazd elegancki - położono nowiutki asfalt na zdecydowanej większości trasy, jedzie się świetnie, do tego już w Zawoi droga skręca na wschód i ma jednocześnie dobry wiatr i drogę w dół doliny. Jechało się tak fajnie, że zdecydowałem się zamiast jechać bezpośrednio do Suchej, zaliczyć przełęcz Przysłop. Podjazd krótki, ale ostry, do 11-12%. Zjazd do Stryszawy jeszcze ostrzejszy 13-14%, ale droga dość kręta. Z przełęczy wylatuję w Stryszawie i skręcam na Suchą, a następnie na drogę na Wadowice. W Skawcach skręcam na boczną szutrową drogę, by się przeprawić do Stryszowa. Kiedyś już tu jechałem i wymagało to przeprawy przez Skawę mostem kolejowym. teraz wypatrzyłem na GPS boczną drogę i próbowałem nią pojechać, ale okazało się że wyprowadziła mnie na manowce, co gorsza wpakowałem się w straszne błoto, sądząc że za nim będzie dobra droga. Ale ta się skończyła przy rzece i musiałem z powrotem tarabanić się przez błoto, wnosić rower na most kolejowy. Po przeprawie przez rzekę jadę ponad kilometr szutrówką - i wraca asfalt.
Dalej jadę bardzo fajną pagórkowata drogą wzdłuż linii kolejowej Zakopane - Kraków i docieram do Leśnicy, skąd wybieram ostrzejszy wariant podjazdu do Lanckorony. I rzeczywiście ostry był jak cholera 15-16%, było to największe nachylenie na tej całej trasie. W Lanckoronie odpoczywam na pięknym rynku z oryginalnymi drewnianymi chałupami z XIX, po czym wracam tą samą drogą do Leśnicy. Na zjeździe przekraczam 60km/h, ale jest za wąsko na szarżowanie, nie widać jadących z naprzeciwka, dobrze że trochę zwolniłem, bo akurat jechał samochód, jak bym wleciał na niego jadąc ponad 60km/h - to skończyłoby się to bardzo marnie. Z Leśnicy szybko docieram do kalwarii Zebrzydowskiej, niestety nie ma już czasu na zwiedzanie słynnego Sanktuarium Maryjnego, które było tak ważnym miejscem dla naszego Papieża. Z Kalwarii do Skawiny jedzie się świetnie, droga bardzo przyjemna, cały czas malutkie pagóreczki, piękna pogoda. Od Skawiny już mniej ciekawie, brzydkie przemysłowe tereny, szybko zaczyna się Kraków, przebijam się przez całe miasto na dworzec, wyrobiłem się na ostatni ekspres do Warszawy spokojnie.
Podsumowanie
Przejechałem w sumie 1087,1 km, prędkość maksymalna 70,1km/h, suma podjazdów - 10 066m Wypad zdecydowanie udany, mimo bardzo ambitnej trasy i długich odcinków dałem radę zrealizować plan w całości. Dystanse w granicach 180-200km da się jeździc nawet i w górach z bagażem, choc nie ma co ukrywać że jest to bardzo męczące i wymaga dużej dyscypliny z czasem postojów (nie ma mowy o długich posiadówkach na trasie), tak długie dystanse da się robić jedynie kosztem dużego zmęczenia i rezygnacji z dokładniejszego zwiedzania niektórych miejsc, tak więc coś za coś. Trzeba właściwie jechać niemal cały dzień od świtu do zmierzchu, Polska to niestety nie Skandynawia z białymi nocami, gdzie dyscyplina czasowa nie ma takiego znaczenia. Zobaczyłem piękny kawał Polski - od płaskiego Polesia, przez pagórkowate Roztocze, aż po górzyste Bieszczady i Tatry. I trzeba przyznać, że dotarła do mnie głęboka prawda przysłowia "cudze chwalicie - swego nie znacie"; ta Polska wygląda naprawdę dobrze, na przestrzeni wielu lat sporo się u nas zmienia, jako kraj na wyprawy rowerowe wypadamy świetnie, przede wszystkim ze względu na duże urozmaicenie terenu (może jedynie trochę naprawde wysokich gór nam brakuje), świetną sieć sklepów (na każdym zadupiu można coś kupić nawet i w niedzielę wieczór). Szczególnie przypadły mi do gustu tereny Pogórza Przemyskiego i Beskidu Niskiego, także Roztocza - te tereny znałem stosunkowo słabo i myślę, że jeszcze nieraz tam wrócę na "dokładniejsze" przejażdżki. Widokowo największe wrażenie zrobiły na mnie przełom Dunajca i oczywiście niesamowicie wpasowane w wysokogórski krajobraz Morskie Oko
Zdjęcia
Wstaję bardzo wcześnie, bo o 4.30, na trasę ruszam o 6, na szczęście pogoda nie jest tragiczna, jest nawet trochę słońca, a obawiałem się że może się zrąbać porządniej. Szybko docieram do Jurgowa i kieruję się na Słowację, przed sobą mam kapitalne widoki na Tatry. Podjazd dość łagodny, o takiej godzinie jedzie się bardzo przyjemnie, puściutko, cicho, jeszcze chłodno. Za Tatrzańską Jaworzyną krótka ścianka i zjazd do Łysej Polany. Stąd kieruję się na Morskie Oko, bo to właśnie dlatego tak wcześnie się zerwałem, miałem chytry plan dotarcia do bramki wjazdowej (na Polanicy Białczańskiej) przed tym zanim pojawi się obsługa (bo na drodze jest zakaz dla rowerów, ustanowiony po paru wypadkach spowodowanych przez idiotów zjeżdżających na pełnym gazie). Jednak plan spalił na panewce - bo nawet o tak wczesnej godzinie są już tłumy, a "harpia" stojąca na bramce od razu rzuciła się do mnie z mordą. Ale za bardzo mi zależało na zaliczeniu najwyższej szosy w Polsce by tak łatwo dać się spławić. Niewiele dyskutując zawróciłem, zrobiłem rundkę po okolicy i uznałem że jedyną sensowną metodą przejścia dalej jest forsowanie zarośli nad Białką. Naszarpałem się tam z obładowanym rowerem strasznie, bo nie ma tam żadnej sensownej ścieżki, często trzeba przepychać się przez wysokie krzaki, zwalone drzewa itd. Rozciąłem przy okazji porządnie nogę, ale cel osiągnąłem - wyszedłem na szosę powyżej bramki, nikt mnie nie zauważył, więc szybko ruszyłem w górę. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, masa dziur, piachu, a po tegorocznych lawinach jeszcze dodatkowo trwają remonty w paru miejscach. Początek podjazdu dość łagodny, dopiero tak od ok. 1200m zaczyna się porządniejsze nachylenie 6-7%, ale generalnie nie jest to podjazd ciężki. Widoki tez nieciekawe, mijam wielu turystów, im wyżej tym ich mniej, w końcówce już zupełnie pusto. Od Polany Włosienica (1315m) jest już dobry asfalt, do tego wreszcie pojawiają się piękne widoki (bo niżej jest tylko las) z Mięguszowieckim Szczytem na czele. Jeszcze kawałek - i melduję się na szczycie pod samym schroniskiem, w nagrodę mam wspaniałą panoramę, bez wątpienia Morskie Oko to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, a jeszcze mam tą przyjemność oglądać je bez tych tłumów które zwykle tu wysiadują, bo wszystkich dzisiejszych turystów minąłem na podjeździe. Szybko robię fotki i ruszam w dół, wolałem do schroniska nie zachodzić, by nie przeciągać struny. Zjeżdżam bardzo wolno, cały czas na hamulcach - bo raz że turystów rzeczywiście są setki i szybko jadący rower stanowi zagrożenie, dwa - stan nawierzchni i tak nie pozwala na nic więcej, do tego jest jeszcze mokro (na podjeździe trochę popadywało), zdrowo ubłociłem rower. Z Łysej Polany podjeżdżam ok. 150m na Wierch Poroniec i skręcam na trasę przez Jaszczurówkę. Niedawno jechał tu Tour de Pologne - i efekty są widoczne przede wszystkim w stanie nawierzchni, na całym 200m zjeździe z Wierchu jest gładziutki asfalt (jeszcze w maju były tu same dziury), podobnie było na sporych fragmentach podjazdu pod Łapszankę. Tak więc widać gołym okiem korzystny wpływ TdP na polską gospodarkę :))
Górzystą drogą dojeżdżam do Zakopanego, pod skocznią zjadam kiełbaskę i ruszam dalej, do Kir trzeba podjechać ponad
100m, dalej jest już wyraźnie w dół, niestety zachodni i południowo-zachodni wiatr dość mocno daje się we znaki. Za Witowem ostatnie widoki na Tatry, przejazd przez Chochołów z charakterystycznymi drewnianymi chałupami; w Czarnym Dunajcu skręcam na Jabłonkę, na zachód mam cały czas pod wiatr, do Piekielnika płasko, dalej po pagórkach. W Jabłonce robię zakupy i jem świetne lody (takie są tylko na kulki!). Następnie długo się tłukę przez Zubrzycę, staję na duży odpoczynek gdzieś na wysokości ok. 800m, mocno mnie wymęczył ten kawałek. Po odpoczynku jest już lepiej, wjeżdżam do Babiogórskiego PN, siódmego PN na mojej trasie! Podjazd na Krowiarki od tej strony jest sporo łatwiejszy niż z Zawoi, cięższego podjazdu jest tylko ze 200m - tak więc dość szybko melduję się na szczycie (drugi raz w tym roku). Zjazd elegancki - położono nowiutki asfalt na zdecydowanej większości trasy, jedzie się świetnie, do tego już w Zawoi droga skręca na wschód i ma jednocześnie dobry wiatr i drogę w dół doliny. Jechało się tak fajnie, że zdecydowałem się zamiast jechać bezpośrednio do Suchej, zaliczyć przełęcz Przysłop. Podjazd krótki, ale ostry, do 11-12%. Zjazd do Stryszawy jeszcze ostrzejszy 13-14%, ale droga dość kręta. Z przełęczy wylatuję w Stryszawie i skręcam na Suchą, a następnie na drogę na Wadowice. W Skawcach skręcam na boczną szutrową drogę, by się przeprawić do Stryszowa. Kiedyś już tu jechałem i wymagało to przeprawy przez Skawę mostem kolejowym. teraz wypatrzyłem na GPS boczną drogę i próbowałem nią pojechać, ale okazało się że wyprowadziła mnie na manowce, co gorsza wpakowałem się w straszne błoto, sądząc że za nim będzie dobra droga. Ale ta się skończyła przy rzece i musiałem z powrotem tarabanić się przez błoto, wnosić rower na most kolejowy. Po przeprawie przez rzekę jadę ponad kilometr szutrówką - i wraca asfalt.
Dalej jadę bardzo fajną pagórkowata drogą wzdłuż linii kolejowej Zakopane - Kraków i docieram do Leśnicy, skąd wybieram ostrzejszy wariant podjazdu do Lanckorony. I rzeczywiście ostry był jak cholera 15-16%, było to największe nachylenie na tej całej trasie. W Lanckoronie odpoczywam na pięknym rynku z oryginalnymi drewnianymi chałupami z XIX, po czym wracam tą samą drogą do Leśnicy. Na zjeździe przekraczam 60km/h, ale jest za wąsko na szarżowanie, nie widać jadących z naprzeciwka, dobrze że trochę zwolniłem, bo akurat jechał samochód, jak bym wleciał na niego jadąc ponad 60km/h - to skończyłoby się to bardzo marnie. Z Leśnicy szybko docieram do kalwarii Zebrzydowskiej, niestety nie ma już czasu na zwiedzanie słynnego Sanktuarium Maryjnego, które było tak ważnym miejscem dla naszego Papieża. Z Kalwarii do Skawiny jedzie się świetnie, droga bardzo przyjemna, cały czas malutkie pagóreczki, piękna pogoda. Od Skawiny już mniej ciekawie, brzydkie przemysłowe tereny, szybko zaczyna się Kraków, przebijam się przez całe miasto na dworzec, wyrobiłem się na ostatni ekspres do Warszawy spokojnie.
Podsumowanie
Przejechałem w sumie 1087,1 km, prędkość maksymalna 70,1km/h, suma podjazdów - 10 066m Wypad zdecydowanie udany, mimo bardzo ambitnej trasy i długich odcinków dałem radę zrealizować plan w całości. Dystanse w granicach 180-200km da się jeździc nawet i w górach z bagażem, choc nie ma co ukrywać że jest to bardzo męczące i wymaga dużej dyscypliny z czasem postojów (nie ma mowy o długich posiadówkach na trasie), tak długie dystanse da się robić jedynie kosztem dużego zmęczenia i rezygnacji z dokładniejszego zwiedzania niektórych miejsc, tak więc coś za coś. Trzeba właściwie jechać niemal cały dzień od świtu do zmierzchu, Polska to niestety nie Skandynawia z białymi nocami, gdzie dyscyplina czasowa nie ma takiego znaczenia. Zobaczyłem piękny kawał Polski - od płaskiego Polesia, przez pagórkowate Roztocze, aż po górzyste Bieszczady i Tatry. I trzeba przyznać, że dotarła do mnie głęboka prawda przysłowia "cudze chwalicie - swego nie znacie"; ta Polska wygląda naprawdę dobrze, na przestrzeni wielu lat sporo się u nas zmienia, jako kraj na wyprawy rowerowe wypadamy świetnie, przede wszystkim ze względu na duże urozmaicenie terenu (może jedynie trochę naprawde wysokich gór nam brakuje), świetną sieć sklepów (na każdym zadupiu można coś kupić nawet i w niedzielę wieczór). Szczególnie przypadły mi do gustu tereny Pogórza Przemyskiego i Beskidu Niskiego, także Roztocza - te tereny znałem stosunkowo słabo i myślę, że jeszcze nieraz tam wrócę na "dokładniejsze" przejażdżki. Widokowo największe wrażenie zrobiły na mnie przełom Dunajca i oczywiście niesamowicie wpasowane w wysokogórski krajobraz Morskie Oko
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 225.10 km AVS: 20.81 km/h
ALT: 2477 m MAX: 60.60 km/h
Temp:23.0 'C
Mszana - Krempna - Żydowskie (728m) - Grab - Przeł. Beskid (569m) - [SK] - Bardejów - Lubowla - Czerwony Klasztor - [PL] - Niedzica - Łapszanka (967m) - Rzepiska
Dzisiaj rozpoczynam trasę w Beskidzie Niskim, który jak dla mnie ma dużo więcej swoistego "klimatu" niż Bieszczady, choć niestety same góry już nie są tak efektowne, głównie kopułki porośnięte lasem, drogi w większości bardzo kiepskie, masa dziur. Do Krempnej docieram zaliczając leśny podjeździk i zjazd po dziurach. Z Krempnej do Grabu są dwie drogi do wyboru - bardziej płaska o dobrej nawierzchni i ta z podjazdem przez Żydowskie, przed którą ostrzegają znaki w Krempnej. Po krótkim zastanowieniu postanawiam jednak pojechać górą - bo w końcu co to byłaby za jazda po Beskidzie Niskim, bez zaliczenia konkretniejszej górki? Zaraz za miastem wjeżdżam do kolejnego PN na mojej trasie - tym razem stosunkowo młodego Magurskiego PN. Droga rzeczywiście jest fatalna, duże wyrwy w jezdni, fragmenty szutru, w końcówce ponadto podjazd dość ostry. Na szczycie kontaktuję się sms-em z Transatlantykiem - okazuję się że jest szansa na spotkanie, Marek ruszył rano z Krakowa i kieruje się w stronę Lubowli. Zjazd z Żydowskiego na szczęście już o sporo lepszej nawierzchni, w Grabie do granicy już idealny. Podjazd na graniczną przełęcz Beskid (569m) co prawda krótki, ale za to bardzo ostry, nachylenie dochodzi do 13%. Na zjeździe rozpędzam się do jakiś 50km/h - i nieoczekiwanie czeka mnie ostre hamowanie, bo asfalt w pewnym momencie po prostu się kończy, zastępuje go bardzo dziurawa i kamienista szutrówka, taką "wiochę" to po prostu wstyd odstawiać - zjazd ma może ze 3km, więc albo się asfaltuje całość, albo w ogóle, a nie tylko dla picu i dobrego wrażenia kawałek asfaltu na samej górze. Z Niżnej Polianki do Bardejova jedzie się bardzo sprawnie, lekkie pagóreczki, z wiatrem. Sam Bardejów może niespecjalny - ale za to rynek to najwyższa światowa klasa, przepiękny. Posiedziałem sobie troszkę, ale na dłuższy odpoczynek nie było czasu bo musiałem się spieszyć na spotkanie z Markiem. Za Bardejowem jest łagodny podjazd w górę doliny, dalej jest dobry wiatr, robi się tez bardzo gorąco, upał dochodzi do 34'C i gdy podjazd w końcówce robi się ostrzejszy (6-7%) oczy zaczyna już zalewać pot. Szybki zjazd doprowadza mnie nad Poprad, droga przez parę km prowadzi tuż nad granicą. W Lubotinie skręcam na Lubowlę, pierwszy kawałeczek płaski, w połowie odcinka zaliczam ostrą ściankę ok. 50-70m, ze szczytu wspaniale prezentuje się zamek w Lubowli. Dalej już raczej w dół, kawałek za miastem skręcam na Czerwony Klasztor, na kawałek przed szczytem kolejnej przełęczy spotykam się z Markiem, który by dojechać tu musiał pokonać aż ok. 140km trudnej górskiej trasy. Kończymy podjeździk i stajemy na odpoczynek, bo już jestem nieźle zmachany. Dalej szybki zjazd do Velikiego Lipnika i dość ciężki podjazd na ok. 720m, na którym musiałem się zdrowo nażyłować by utrzymywać tempo Marka, a i tak był te parę metrów na szczycie przede mną :)) Jednak te prawie 20kg bagażu robi swoje, pod górę czuć to wyraźnie. Z przełęczy w Pieniny, to piąty PN na mojej trasie już tylko w dół - widoki mamy piękne. Po słowackiej stronie przełom Dunajca można sobie doskonale obejrzeć z siodełka, bo nad samą rzeką jest poprowadzona wygodna szutrowa trasa na której aż roi się od turystów zarówno pieszych jak i tych na dwóch kółkach. Widokowo był to jeden z najładniejszych kawałków tego wypadu. Przed Czerwonym Klasztorem (też piękny widok na Trzy Korony) stajemy na krótki odpoczynek (jest kranik i toalety gdzie można nabrać wodę). Dalej do granicy w Sromowcach już płasko, żegnamy się z Markiem pod zaporą na jeziorze Czorsztyńskim - jeszcze raz dzięki za wspólną przejażdżkę, niestety dość krótką - ale zawsze coś :)
Znad zapory podjechałem nad górną tamę by mieć lepszy widok na zamek w Niedzicy, następnie zawracam i kieruję się na Łapsze - najpierw Niżne, później Wyżne, po drodze jeszcze odpoczywam pod sklepem. W Łapszach Wyżnych w końcu postanawiam pojechać górą przez Łapszankę, nie przez Białkę Tatrzańską. I była to dobra decyzja, bo droga, choć dużo cięższa jest przyjemna, początkowo trochę lasu, następnie długi przejazd przez wioskę, końcówka to bardzo ostre ściany po 12-13%, musiałem tu wrzucać małą tarczę (oczywiście musiała zaszwankować przy tym przednia przerzutka). Ze szczytu jest kapitalna panorama Tatr, porównywalna z tą z Głodówki. Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć, spadają pierwsze krople deszczu, więc szybko zjeżdżam w dół do Rzepisk. Wody nabieram u pary staruszków, zupełnie niedzisiejszych, gadających taką gwarą, że trudno było zrozumieć co mówią, z tego co doszedłem - to dali mi wody z jakiejś beczki dla koni :) Wyjechałem kawałek dalej, spróbowałem - i musiałem ją wylać, bo bardzo dziwny smak miała. Parę chałup niżej biorę kolejną wodę, zjeżdżam poniżej wioski i rozbijam się na górskiej łące. Czas był ku temu najwyższy - bo ledwo rozstawiłem namiot, a zaczęła się mocna ulewa trwająca z pół godziny.
Zdjęcia
Dzisiaj rozpoczynam trasę w Beskidzie Niskim, który jak dla mnie ma dużo więcej swoistego "klimatu" niż Bieszczady, choć niestety same góry już nie są tak efektowne, głównie kopułki porośnięte lasem, drogi w większości bardzo kiepskie, masa dziur. Do Krempnej docieram zaliczając leśny podjeździk i zjazd po dziurach. Z Krempnej do Grabu są dwie drogi do wyboru - bardziej płaska o dobrej nawierzchni i ta z podjazdem przez Żydowskie, przed którą ostrzegają znaki w Krempnej. Po krótkim zastanowieniu postanawiam jednak pojechać górą - bo w końcu co to byłaby za jazda po Beskidzie Niskim, bez zaliczenia konkretniejszej górki? Zaraz za miastem wjeżdżam do kolejnego PN na mojej trasie - tym razem stosunkowo młodego Magurskiego PN. Droga rzeczywiście jest fatalna, duże wyrwy w jezdni, fragmenty szutru, w końcówce ponadto podjazd dość ostry. Na szczycie kontaktuję się sms-em z Transatlantykiem - okazuję się że jest szansa na spotkanie, Marek ruszył rano z Krakowa i kieruje się w stronę Lubowli. Zjazd z Żydowskiego na szczęście już o sporo lepszej nawierzchni, w Grabie do granicy już idealny. Podjazd na graniczną przełęcz Beskid (569m) co prawda krótki, ale za to bardzo ostry, nachylenie dochodzi do 13%. Na zjeździe rozpędzam się do jakiś 50km/h - i nieoczekiwanie czeka mnie ostre hamowanie, bo asfalt w pewnym momencie po prostu się kończy, zastępuje go bardzo dziurawa i kamienista szutrówka, taką "wiochę" to po prostu wstyd odstawiać - zjazd ma może ze 3km, więc albo się asfaltuje całość, albo w ogóle, a nie tylko dla picu i dobrego wrażenia kawałek asfaltu na samej górze. Z Niżnej Polianki do Bardejova jedzie się bardzo sprawnie, lekkie pagóreczki, z wiatrem. Sam Bardejów może niespecjalny - ale za to rynek to najwyższa światowa klasa, przepiękny. Posiedziałem sobie troszkę, ale na dłuższy odpoczynek nie było czasu bo musiałem się spieszyć na spotkanie z Markiem. Za Bardejowem jest łagodny podjazd w górę doliny, dalej jest dobry wiatr, robi się tez bardzo gorąco, upał dochodzi do 34'C i gdy podjazd w końcówce robi się ostrzejszy (6-7%) oczy zaczyna już zalewać pot. Szybki zjazd doprowadza mnie nad Poprad, droga przez parę km prowadzi tuż nad granicą. W Lubotinie skręcam na Lubowlę, pierwszy kawałeczek płaski, w połowie odcinka zaliczam ostrą ściankę ok. 50-70m, ze szczytu wspaniale prezentuje się zamek w Lubowli. Dalej już raczej w dół, kawałek za miastem skręcam na Czerwony Klasztor, na kawałek przed szczytem kolejnej przełęczy spotykam się z Markiem, który by dojechać tu musiał pokonać aż ok. 140km trudnej górskiej trasy. Kończymy podjeździk i stajemy na odpoczynek, bo już jestem nieźle zmachany. Dalej szybki zjazd do Velikiego Lipnika i dość ciężki podjazd na ok. 720m, na którym musiałem się zdrowo nażyłować by utrzymywać tempo Marka, a i tak był te parę metrów na szczycie przede mną :)) Jednak te prawie 20kg bagażu robi swoje, pod górę czuć to wyraźnie. Z przełęczy w Pieniny, to piąty PN na mojej trasie już tylko w dół - widoki mamy piękne. Po słowackiej stronie przełom Dunajca można sobie doskonale obejrzeć z siodełka, bo nad samą rzeką jest poprowadzona wygodna szutrowa trasa na której aż roi się od turystów zarówno pieszych jak i tych na dwóch kółkach. Widokowo był to jeden z najładniejszych kawałków tego wypadu. Przed Czerwonym Klasztorem (też piękny widok na Trzy Korony) stajemy na krótki odpoczynek (jest kranik i toalety gdzie można nabrać wodę). Dalej do granicy w Sromowcach już płasko, żegnamy się z Markiem pod zaporą na jeziorze Czorsztyńskim - jeszcze raz dzięki za wspólną przejażdżkę, niestety dość krótką - ale zawsze coś :)
Znad zapory podjechałem nad górną tamę by mieć lepszy widok na zamek w Niedzicy, następnie zawracam i kieruję się na Łapsze - najpierw Niżne, później Wyżne, po drodze jeszcze odpoczywam pod sklepem. W Łapszach Wyżnych w końcu postanawiam pojechać górą przez Łapszankę, nie przez Białkę Tatrzańską. I była to dobra decyzja, bo droga, choć dużo cięższa jest przyjemna, początkowo trochę lasu, następnie długi przejazd przez wioskę, końcówka to bardzo ostre ściany po 12-13%, musiałem tu wrzucać małą tarczę (oczywiście musiała zaszwankować przy tym przednia przerzutka). Ze szczytu jest kapitalna panorama Tatr, porównywalna z tą z Głodówki. Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć, spadają pierwsze krople deszczu, więc szybko zjeżdżam w dół do Rzepisk. Wody nabieram u pary staruszków, zupełnie niedzisiejszych, gadających taką gwarą, że trudno było zrozumieć co mówią, z tego co doszedłem - to dali mi wody z jakiejś beczki dla koni :) Wyjechałem kawałek dalej, spróbowałem - i musiałem ją wylać, bo bardzo dziwny smak miała. Parę chałup niżej biorę kolejną wodę, zjeżdżam poniżej wioski i rozbijam się na górskiej łące. Czas był ku temu najwyższy - bo ledwo rozstawiłem namiot, a zaczęła się mocna ulewa trwająca z pół godziny.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 174.80 km AVS: 20.02 km/h
ALT: 2370 m MAX: 59.30 km/h
Temp:27.0 'C
Aksmanice - Arłamów - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne - Przeł. Wyżnia (872m) - Cisna - Komańcza - Tylawa - Mszana
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 205.50 km AVS: 21.11 km/h
ALT: 2701 m MAX: 70.10 km/h
Temp:26.0 'C
Depułtycze - Zamość - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Józefów - Cieszanów - Radymno - Przemyśl - Fredropol - Aksmanice
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 228.40 km AVS: 22.95 km/h
ALT: 1482 m MAX: 58.10 km/h
Temp:24.0 'C
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Parczew - Sosnowica - Urszulin - Sawin - Chełm - Depułtycze
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 265.30 km AVS: 25.31 km/h
ALT: 1036 m MAX: 42.70 km/h
Temp:24.0 'C
Niedziela, 9 sierpnia 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Pierwszy dłuższy wyjazd po wyprawie.
Wyjeżdżam z Warszawy trasą na Górę Kalwarię, ruch niewielki, lekko pod wiatr. Za Górą zaliczam parę małych pagóreczków pod Coniewem, dalej jadę szosą sandomierską na Magnuszew, zjeżdżam ze skarpy wiślanej, sporo ładnych łąk w rejonie mostu nad Pilicą. Do Magnuszewa kiepski asfalt, tuż przed tym miastem zaczyna się już nowa szosa i do Kozienic jedzie się elegancko. Właściwie zupełnie płasko, przeszkadza tylko wiatr, bo droga nieco skręciła na wschód. Sporo odcinków przez lasy Puszczy Kozienickiej, piękne zapachy, masa sprzedających grzyby przy drogach - widać, że jest na nie urodzaj. Do samych Kozienic właściwie nie wjeżdżam, bo jadąc na Głowaczów można zyskać parę kilometrów mijając miasto. Po skręcie jedzie się sporo szybciej (już z wiatrem), dalej przez lasy, które kończą się przed Brzózą. Przejeżdżam most na Radomce, zaliczam krótki podjeździk do Głowaczowa, gdzie kupuję picie i słodycze, na odpoczynek staję kawałek za miasteczkiem. Dalsza jazda bardzo przyjemna, jedzie się szybko, odcinek do Warki to głównie lasy, za Warką sady jabłkowe i trochę górek. Żeby nie wracać tą samą drogą w Górze skręcam na Piaseczno, jadę 8km tą obskurną drogą (fatalny asfalt, duży ruch) i w Baniosze skręcam na boczną, bardzo przyjemną drogę na Konstancin, prowadzącą przez dzielnicę uzdrowiskową, z Konstancina do Warszawy tradycyjnie przez Powsin i ul. Gąsek.
Wyjeżdżam z Warszawy trasą na Górę Kalwarię, ruch niewielki, lekko pod wiatr. Za Górą zaliczam parę małych pagóreczków pod Coniewem, dalej jadę szosą sandomierską na Magnuszew, zjeżdżam ze skarpy wiślanej, sporo ładnych łąk w rejonie mostu nad Pilicą. Do Magnuszewa kiepski asfalt, tuż przed tym miastem zaczyna się już nowa szosa i do Kozienic jedzie się elegancko. Właściwie zupełnie płasko, przeszkadza tylko wiatr, bo droga nieco skręciła na wschód. Sporo odcinków przez lasy Puszczy Kozienickiej, piękne zapachy, masa sprzedających grzyby przy drogach - widać, że jest na nie urodzaj. Do samych Kozienic właściwie nie wjeżdżam, bo jadąc na Głowaczów można zyskać parę kilometrów mijając miasto. Po skręcie jedzie się sporo szybciej (już z wiatrem), dalej przez lasy, które kończą się przed Brzózą. Przejeżdżam most na Radomce, zaliczam krótki podjeździk do Głowaczowa, gdzie kupuję picie i słodycze, na odpoczynek staję kawałek za miasteczkiem. Dalsza jazda bardzo przyjemna, jedzie się szybko, odcinek do Warki to głównie lasy, za Warką sady jabłkowe i trochę górek. Żeby nie wracać tą samą drogą w Górze skręcam na Piaseczno, jadę 8km tą obskurną drogą (fatalny asfalt, duży ruch) i w Baniosze skręcam na boczną, bardzo przyjemną drogę na Konstancin, prowadzącą przez dzielnicę uzdrowiskową, z Konstancina do Warszawy tradycyjnie przez Powsin i ul. Gąsek.
Dane wycieczki:
DST: 156.60 km AVS: 27.80 km/h
ALT: 559 m MAX: 46.00 km/h
Temp:24.0 'C
BalkAlpin
XXXVIII dzień - Mandra - Ateny
Relacja i zdjęcia z wyprawy
XXXVIII dzień - Mandra - Ateny
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 106.70 km AVS: 20.32 km/h
ALT: 914 m MAX: 49.10 km/h
Temp:34.0 'C