Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Sobota, 24 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
I dzień - Warszawa - Mszczonów - Tomaszów Maz. - Piotrków Tryb. - Przedbórz - Koniecpol - Pilica - Olkusz
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 294.60 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 1896 m MAX: 52.00 km/h
Temp:8.0 'C
Piątek, 16 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Grójec - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Pierwszy dłuższy wypad w warunkach już niemal zimowych. Na szczęście pogoda po paru dniach wichur i śnieżyc się uspokoiła, tyle że dalej jest dość zimno. Ruszyłem późno, bo dopiero ok. 15.30. Do Grójca pod lekki wiatr, temperatura 3-4'C, nawet zrobiło się naprawdę ładnie i wyszło na dłużej słońce. Przejeżdżam przez centrum Grójca i wjeżdżam na chwilę na szosę krakowską, ciągle trwają tu budowy, w miejscu skrętu na Warkę są krótkie objazdy. Kawałek dalej zaczyna zmierzchać, temperatura szybko spada, jest zaledwie 0'C. Kawałek do Warki przyjemny, mały ruch; za to za Warką rośnie znacznie - widać wielu kierowców w piątek wyjeżdża za Warszawę, co rusz z naprzeciwka suną całe korowody aut a ich światła przeszkadzają w jeździe. W Górze Kalwarii krótki postój - i jak zwykle w takich warunkach nieźle mnie wytrzęsło, dopóki się jedzie - to w 0'C spokojnie można wyrobić - ale odpoczynek na powietrzu to momentalne wychłodzenie. Odcinek do Warszawy już przyjemniejszy, większość drogi oświetlona, bo jest dużo miasteczek po drodze; do domu docieram po 20.
Pierwszy dłuższy wypad w warunkach już niemal zimowych. Na szczęście pogoda po paru dniach wichur i śnieżyc się uspokoiła, tyle że dalej jest dość zimno. Ruszyłem późno, bo dopiero ok. 15.30. Do Grójca pod lekki wiatr, temperatura 3-4'C, nawet zrobiło się naprawdę ładnie i wyszło na dłużej słońce. Przejeżdżam przez centrum Grójca i wjeżdżam na chwilę na szosę krakowską, ciągle trwają tu budowy, w miejscu skrętu na Warkę są krótkie objazdy. Kawałek dalej zaczyna zmierzchać, temperatura szybko spada, jest zaledwie 0'C. Kawałek do Warki przyjemny, mały ruch; za to za Warką rośnie znacznie - widać wielu kierowców w piątek wyjeżdża za Warszawę, co rusz z naprzeciwka suną całe korowody aut a ich światła przeszkadzają w jeździe. W Górze Kalwarii krótki postój - i jak zwykle w takich warunkach nieźle mnie wytrzęsło, dopóki się jedzie - to w 0'C spokojnie można wyrobić - ale odpoczynek na powietrzu to momentalne wychłodzenie. Odcinek do Warszawy już przyjemniejszy, większość drogi oświetlona, bo jest dużo miasteczek po drodze; do domu docieram po 20.
Dane wycieczki:
DST: 116.30 km AVS: 26.33 km/h
ALT: 456 m MAX: 38.70 km/h
Temp:2.0 'C
Sobota, 10 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Mińsk Mazowiecki - Warszawa
Po powrocie do domu zmieniłem rower i wybrałem się na dłuższą wycieczkę wypróbować nowe spodnie. Właściwie całe 60km do Mińska mniej lub bardziej pod zimny wiatr, z powrotem już mi zdecydowanie pomagał. Spodnie sprawują się bardzo przyzwoicie, dotąd jako długich używałem gore-texowych (specjalne na rower), są w pełni odporne na wiatr, dobrze oddychają, ale są to przede wszystkim spodnie na deszcz, więc muszą być dość luźne, a co za tym nie są tak wygodne jak zwykłe długie spodnie na rower, przylegające do nóg. Kupiłem spodnie Adidasa z membraną na wiatr - i jestem zadowolony, spełniają swoje zadanie, nie wywiewa, nie jest zimno.
Sama trasa - nieciekawa, masa korków, zarówno w Konstancinie, Górze Kalwarii, a nawet przed skrzyżowaniem z szosą lubelską. Od jakiegoś czasu są w tych miejscach problemy z korkami - a wszystkiemu są winne ronda które jakiś "myślący inaczej" drogowiec raczył tam zafundować. Może i są troszkę bezpieczniejsze od świateł - ale takich rozwiązań nie można wstawiać na drogi pozamiejskie z dużym ruchem, bo drastycznie zwiększają korki, każdy samochód przed takim rondem hamuje niemal do zera, a długie tiry (których tam jest masa) tracą na to o wiele więcej czasu niż na drodze ze zwykłym światłem. Temperatura nawet całkiem wysoka - 13'C, ale odczuwalna sporo niższa, cały czas wiał bardzo nieprzyjemny, mocny wiatr południowo-wschodni.
Po powrocie do domu zmieniłem rower i wybrałem się na dłuższą wycieczkę wypróbować nowe spodnie. Właściwie całe 60km do Mińska mniej lub bardziej pod zimny wiatr, z powrotem już mi zdecydowanie pomagał. Spodnie sprawują się bardzo przyzwoicie, dotąd jako długich używałem gore-texowych (specjalne na rower), są w pełni odporne na wiatr, dobrze oddychają, ale są to przede wszystkim spodnie na deszcz, więc muszą być dość luźne, a co za tym nie są tak wygodne jak zwykłe długie spodnie na rower, przylegające do nóg. Kupiłem spodnie Adidasa z membraną na wiatr - i jestem zadowolony, spełniają swoje zadanie, nie wywiewa, nie jest zimno.
Sama trasa - nieciekawa, masa korków, zarówno w Konstancinie, Górze Kalwarii, a nawet przed skrzyżowaniem z szosą lubelską. Od jakiegoś czasu są w tych miejscach problemy z korkami - a wszystkiemu są winne ronda które jakiś "myślący inaczej" drogowiec raczył tam zafundować. Może i są troszkę bezpieczniejsze od świateł - ale takich rozwiązań nie można wstawiać na drogi pozamiejskie z dużym ruchem, bo drastycznie zwiększają korki, każdy samochód przed takim rondem hamuje niemal do zera, a długie tiry (których tam jest masa) tracą na to o wiele więcej czasu niż na drodze ze zwykłym światłem. Temperatura nawet całkiem wysoka - 13'C, ale odczuwalna sporo niższa, cały czas wiał bardzo nieprzyjemny, mocny wiatr południowo-wschodni.
Dane wycieczki:
DST: 103.30 km AVS: 27.30 km/h
ALT: 470 m MAX: 51.30 km/h
Temp:13.0 'C
Poniedziałek, 5 października 2009Kategoria Wycieczka, Rower szosowy, >200km, >100km
Warszawa - Wyszków - Brok - Czyżew-Osada - Wysokie Maz. - Łapy - Białystok
Pogoda ostatnio może niespecjalna, ale do dłuższego wyjazdu zachęcił mnie dość mocny wiatr jaki zapowiedziano na trasie do Białegostoku. Ruszam ok.8, długo przebijam się przez Warszawę i jej aglomerację (aż 30km), dopiero za Markami zaczyna się wyraźnie szybsza jazda, wiatr rzeczywiście jest mocny, choć wystarczy lekko zjechać z jego kierunku by zaczynał przeszkadzać (wieje z zachodu), za to zimno - 12-14'C, ale odczuwalna temperatura duża niższa ze względu na zimny wiatr. Przed Radzyminem zaczyna się szosa ekspresowa, którą jadę ok. 30km, opuszczam ją kawałek przed Wyszkowem (nowa szosa omija to miasto, jest nowy most na Bugu). Ja wybrałem starą szosę i Bug przekraczam mostem w Wyszkowie. Za tym miastem zaczynają się większe lasy, szosa jest z poboczem, niestety to pobocze jest w tak marnym stanie, że muszę jechać jezdnią. Po kilkunastu km opuszczam na dobre krajową "ósemkę" skręcając na Brok. Ten kawałek bardzo ładny, prawie cały czas w lesie.
W Broku zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek, urozmaicony rozmową z miejscowym pijaczkiem, którego bardzo zainteresowała tematyka kolarska :). Z Broku bocznymi szosami (większość przyzwoitej jakości) kieruję się na Czyżew, trasa dość monotonna, ale że jadę mocno na zachód, więc wiatr bardzo pomaga, bez żyłowania się trzymam tempo 30km/h. Z Czyżewa jadę na Wysokie Maz, tutaj już gorszy wiatr, o samym Wysokim da się tyle powiedzieć, że nie jest to perła architektury :). Dalej znowu trochę ciekawiej, sporo lasów, aczkolwiek ruch robi się większy, przeszkadzają jadące z naprzeciwka tiry, wraz z tym wiatrem wytwarzając swoistą "falę uderzeniową" wyhamowywującą momentalnie o 2-3km/h. Kawałek za Sokołem skręcam na Łapy, w mieście zatrzymuję się na hamburgera.
Za Łapami na momencik wjeżdżam do Narwiańskiego Parku Narodowego, Narew w tym rejonie malowniczo meandruje przez wielkie łąki. Końcówka przed Białymstokiem to coraz większy ruch, ponownie odzywa się też ścięgno kolanowe. W samym Białymstoku mocno się wkurzyłem, bo spiesząc się na pociąg wpakowałem się w kilka ulic z bardzo kiepską kostką, w wyniku czego pękło mi mocowanie GPS-a (80zł w plecy), na szczęście jechałem ok. 15km/h i samemu odbiornikowi nic się nie stało; ale wstyd by w mieście tej wielkości w samym centrum była tak fatalna nawierzchnia - kostka oczywiście dodaje sporo uroku, ale musi być położona w poprawny sposób, nie tak tragicznie jak tam, gdzie osiągnięcie 20km/h graniczy z cudem. Przez te atrakcje na pociąg wyrobiłem się ledwo-ledwo, za to był wagon rowerowy, więc do Warszawy dojechałem bezproblemowo.
Kilka zdjęć
Pogoda ostatnio może niespecjalna, ale do dłuższego wyjazdu zachęcił mnie dość mocny wiatr jaki zapowiedziano na trasie do Białegostoku. Ruszam ok.8, długo przebijam się przez Warszawę i jej aglomerację (aż 30km), dopiero za Markami zaczyna się wyraźnie szybsza jazda, wiatr rzeczywiście jest mocny, choć wystarczy lekko zjechać z jego kierunku by zaczynał przeszkadzać (wieje z zachodu), za to zimno - 12-14'C, ale odczuwalna temperatura duża niższa ze względu na zimny wiatr. Przed Radzyminem zaczyna się szosa ekspresowa, którą jadę ok. 30km, opuszczam ją kawałek przed Wyszkowem (nowa szosa omija to miasto, jest nowy most na Bugu). Ja wybrałem starą szosę i Bug przekraczam mostem w Wyszkowie. Za tym miastem zaczynają się większe lasy, szosa jest z poboczem, niestety to pobocze jest w tak marnym stanie, że muszę jechać jezdnią. Po kilkunastu km opuszczam na dobre krajową "ósemkę" skręcając na Brok. Ten kawałek bardzo ładny, prawie cały czas w lesie.
W Broku zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek, urozmaicony rozmową z miejscowym pijaczkiem, którego bardzo zainteresowała tematyka kolarska :). Z Broku bocznymi szosami (większość przyzwoitej jakości) kieruję się na Czyżew, trasa dość monotonna, ale że jadę mocno na zachód, więc wiatr bardzo pomaga, bez żyłowania się trzymam tempo 30km/h. Z Czyżewa jadę na Wysokie Maz, tutaj już gorszy wiatr, o samym Wysokim da się tyle powiedzieć, że nie jest to perła architektury :). Dalej znowu trochę ciekawiej, sporo lasów, aczkolwiek ruch robi się większy, przeszkadzają jadące z naprzeciwka tiry, wraz z tym wiatrem wytwarzając swoistą "falę uderzeniową" wyhamowywującą momentalnie o 2-3km/h. Kawałek za Sokołem skręcam na Łapy, w mieście zatrzymuję się na hamburgera.
Za Łapami na momencik wjeżdżam do Narwiańskiego Parku Narodowego, Narew w tym rejonie malowniczo meandruje przez wielkie łąki. Końcówka przed Białymstokiem to coraz większy ruch, ponownie odzywa się też ścięgno kolanowe. W samym Białymstoku mocno się wkurzyłem, bo spiesząc się na pociąg wpakowałem się w kilka ulic z bardzo kiepską kostką, w wyniku czego pękło mi mocowanie GPS-a (80zł w plecy), na szczęście jechałem ok. 15km/h i samemu odbiornikowi nic się nie stało; ale wstyd by w mieście tej wielkości w samym centrum była tak fatalna nawierzchnia - kostka oczywiście dodaje sporo uroku, ale musi być położona w poprawny sposób, nie tak tragicznie jak tam, gdzie osiągnięcie 20km/h graniczy z cudem. Przez te atrakcje na pociąg wyrobiłem się ledwo-ledwo, za to był wagon rowerowy, więc do Warszawy dojechałem bezproblemowo.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 229.80 km AVS: 29.46 km/h
ALT: 954 m MAX: 50.70 km/h
Temp:13.0 'C
Środa, 23 września 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Mińsk Mazowiecki - Siedlce
Ciąg dalszy testów szybkościowych :)
Tym razem chciałem spróbować szybszej trasy z tradycyjnymi pedałami platformowymi. Ruszam spod domu ok.14, szybko okazuje się, że wiatr do Góry Kalwarii mam elegancki. Za Górą skręcam na wschód - i robi się jeszcze lepszy. Na skrzyżowaniu mojej drogi z szosą lubelską jest rondo, na którym liczne na tej trasie tiry wyhamowują prawie do zera - łapię się za jednym z nich w cień i udaje mi się przekroczyć 70km/h (na prostej!). Początkowo miałem jechać do Celestynowa, ale dobry wiatr powoduje zmianę planów i postanawiam dociągnąć do Mińska. Trasa lekko pagórkowata, ale trzymam tempo sporo ponad 30km/h, dopiero trochę przed Mińskiem nieco zwalniam. Jako, że nie chce mi się wracać do Warszawy pod wiatr - postanawiam kolejny raz zmienić plany i pojechać aż do Siedlec i wrócić pociągiem (po drodze sprawdzam telefonem w internecie rozkład PKP). Jazda szosą terespolską - bajka, poza podjazdami (a wjeżdża się na ponad 200m) cały czas w okolicach 35km/h, tak że prawie 50km zlatuje bardzo szybko. Pociąg Kolei Mazowieckich nie dość że tani (tylko 15zł, rower za darmo) - to jeszcze szybki i bardzo porządny (nowy skład bezprzedziałowe, świetne WC). W Warszawie szybko zasuwam ze Wschodniego 15km do domu - nie tyle żeby średnią nabić, tylko jak najszybciej dociągnąć, bo nie planując tak długiej trasy nie zabrałem lampek :))
Wyjazd jasno pokazał, że moja prędkość od pedałów nie zależy, ba - na platformach jechało mi się wręcz szybciej! Inne ułożenie stopy, nacisk tylną częścią nie palcami w moim przypadku wymusza niższą kadencję, a w ten sposób jadę zwyczajnie szybciej - bo mój organizm lepiej znosi jazdę siłową typu "przepychanie" niż kręcenie młynka.
Ciąg dalszy testów szybkościowych :)
Tym razem chciałem spróbować szybszej trasy z tradycyjnymi pedałami platformowymi. Ruszam spod domu ok.14, szybko okazuje się, że wiatr do Góry Kalwarii mam elegancki. Za Górą skręcam na wschód - i robi się jeszcze lepszy. Na skrzyżowaniu mojej drogi z szosą lubelską jest rondo, na którym liczne na tej trasie tiry wyhamowują prawie do zera - łapię się za jednym z nich w cień i udaje mi się przekroczyć 70km/h (na prostej!). Początkowo miałem jechać do Celestynowa, ale dobry wiatr powoduje zmianę planów i postanawiam dociągnąć do Mińska. Trasa lekko pagórkowata, ale trzymam tempo sporo ponad 30km/h, dopiero trochę przed Mińskiem nieco zwalniam. Jako, że nie chce mi się wracać do Warszawy pod wiatr - postanawiam kolejny raz zmienić plany i pojechać aż do Siedlec i wrócić pociągiem (po drodze sprawdzam telefonem w internecie rozkład PKP). Jazda szosą terespolską - bajka, poza podjazdami (a wjeżdża się na ponad 200m) cały czas w okolicach 35km/h, tak że prawie 50km zlatuje bardzo szybko. Pociąg Kolei Mazowieckich nie dość że tani (tylko 15zł, rower za darmo) - to jeszcze szybki i bardzo porządny (nowy skład bezprzedziałowe, świetne WC). W Warszawie szybko zasuwam ze Wschodniego 15km do domu - nie tyle żeby średnią nabić, tylko jak najszybciej dociągnąć, bo nie planując tak długiej trasy nie zabrałem lampek :))
Wyjazd jasno pokazał, że moja prędkość od pedałów nie zależy, ba - na platformach jechało mi się wręcz szybciej! Inne ułożenie stopy, nacisk tylną częścią nie palcami w moim przypadku wymusza niższą kadencję, a w ten sposób jadę zwyczajnie szybciej - bo mój organizm lepiej znosi jazdę siłową typu "przepychanie" niż kręcenie młynka.
Dane wycieczki:
DST: 129.20 km AVS: 32.44 km/h
ALT: 601 m MAX: 70.70 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 20 września 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Sochaczew - Gąbin - Płock - Dobrzyń n.Wisłą - Włocławek - Toruń - Stolno - Grudziądz - Kwidzyn - Sztum - Malbork
Ideą tego wyjazdu było pokonanie dystansu ponad 200km ze średnią powyżej 30km/h. Jako, że z reguły jeżdżę na rowerze szosowym koło 27-28km/h, tak więc było to dla mnie pewnym wyzwaniem. Wybrałem cel mniej więcej z wiatrem - Toruń, w rowerze od paru dni miałem pedały SPD, do tego zdemontowałem bagażnik sztycowy i pojechałem w tak długą trasę zaledwie z torebką podsiodłową (pompkę już musiałem wieźć w kieszeni w koszulce:).
Ruszam o 7.20, szybko przebijam się przez miasto do szosy poznańskiej i kieruję się na Sochaczew, do którego postanawiam jechać główną szosą, nie trochę dłuższą przez Leszno i Kampinos. Na trasie pojawia się parę tablic z dystansem do Poznania, które zaczynają mnie kusić, póki co jedzie się świetnie, nie mam problemów z utrzymaniem zakładanej średniej - tak więc zaczynam się zastanawiać czy by tu nie spróbować 300km. Ale z kolei trasa do Sochaczewa jest śmiertelnie nudna, z mapy wygląda, że do Poznania będzie podobnie, natomiast do pierwotnego celu - czyli Torunia jest wyraźnie ciekawiej, co powoduje, że w Sochaczewie jednak postanawiam jechać na Płock. Kawałek za tym miastem jest bardzo ruchliwa droga bez pobocza (objazd W-wy dla tirów - na Wyszogród), potem skręcam na boczniejszą drogę do Gąbina. I tutaj zaczyna się jechać bardzo dobrze, wiatr robi się trochę mocniejszy i jest równo w plecy, więc jadę wyraźnie powyżej zakładanych 30km/h. W Gąbinie robię pierwszy postój, za miasteczkiem mam fajny widok z wysokiej skarpy na rozległą Kotlinę Płocką, od skrzyżowania z drogą Płock-Wyszogród kawałek z kiepskim asfaltem, ale i tak do Płocka (ok.130km) docieram z wysoką średnią 31,2km/h. Do centrum wjeżdżam starym mostem (z zakazem dla rowerów), z którego mam piękny widok na wzgórze z katedrą, pod które podjeżdżam by zrobić parę fotek bardzo szerokiej w tym miejscu Wisły. Niestety to całe kręcenie się po Płocku, jazda po kostce pod katedrą, dojazd do szosy na Dobrzyń spowodowało, że średnia spadła aż do 30,5km/h, niepotrzebnie nie wyłączyłem licznika na spacerowy kawałek. Wyjazd z Płocka kiepskim asfaltem, kawałek za miastem ostry zjazd, później taki sam podjazd (10%!) - i zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy. Z drogi są piękne widoki na Wisłę, sporo lasów (przejeżdżam przez Brudzeński Park Krajobrazowy), fajnie wygląda ujście Skrwy do Wisły. Nie brakuje też górek, z których roztaczają się "pocztówkowe" widoki na rozlaną w Jez. Włocławskie Wisłę. Ale droga odbija mocno na zachód, więc wiatru nie mam już korzystnego, jest generalnie południowy; tak więc zaczyna się walka o utrzymanie średniej. Za Dobrzyniem droga mocno odbija od Wisły, kończy się ten fajny kawałek, a zaczyna się "żyłowanie" średniej, w czym liczne małe górki nie pomagają.
Do Włocławka docieram pięknym zjazdem z wiślanej skarpy, wprost na tamę, po lewej ręce mam rozlaną szeroko Wisłę, po prawej dużo węższą i obniżoną o kilkanaście metrów; rzuca się w oczy duży krzyż upamiętniający miejsce bestialskiego mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Włocławek postanawiam ominąć obwodnicą (by nie powtórzyć Płocka, bo średnią mam już tylko 30,4km/h), zresztą nie ma tu właściwie nic ciekawego. Ciągnął się ten Włocławek strasznie, dobrych kilkanaście km, z czego końcówka to bardzo brzydkie zakłady azotowe. Za Włocławkiem dwujezdniowa dotąd droga nr 1 przechodzi w jedną jezdnię, ale ku mojej uldze jest dobre, szerokie pobocze, jakością przypomina szosę krakowską. Na pierwszym kawałku w stronę Torunia sporo lasów, znowu jedzie się trochę szybciej i zaczynam myśleć nad przedłużeniem wyjazdu. Jakieś 5km przed Ciechocinkiem zatrzymuję się w barze na dwie kiełbaski, w międzyczasie sprawdzam telefonem rozkłady pociągów w internecie, dzwonię do kolegi z prośbą by mi podał odległość do Malborka (mapy miałem tylko do Grudziądza). Po krótkim zastanowieniu się postanawiam jednak spróbować, bo póki co czuję się bardzo dobrze. Jako, że czasu do pociągu mam sporo zjeżdżam na chwilę do Ciechocinka, by zobaczyć słynne uzdrowisko, ale nie był to dobry pomysł, bo w niedzielne popołudnie jest okropnie zapchane, a jazda po miastach działa na średnią zabójczo - tracę znowu 0,2km/h, tyle co zyskałem za Włocławkiem :). Szybko wracam więc na "jedynkę" i szybko docieram do Torunia, przebijam się w miarę sprawnie przez miasto (piękną starówkę oglądając niestety tylko z mostu) i kieruję na Stolno. Powoli zaczyna już zmierzchać, no i niestety robi się zupełnie bezwietrznie, co powoduje, że utrzymanie tempa 30km/h (na wyjeździe z Torunia miałem 30,4km/h i przede wszystkim już ponad 240km w nogach) robi się dużym problemem, do tego jeszcze zaczynają mnie boleć ścięgna kolanowe.
Za Stolnem opuszczam "jedynkę", droga na Grudziądz jest przyzwoitej jakości, ale niestety bez pobocza, a właśnie zrobiło się zupełnie ciemno. Odpalam więc lampki, zakładam windstoper, a w GPS włączam na stałe podświetlenie by móc śledzić na bieżąco prędkość. Droga robi się zdecydowanie bardziej pagórkowata, muszę się naprawdę żyłować by trzymać zakładane tempo, jakieś 10km przed Grudziądzem jest długi zjazd, później długo ciągnie się samo miasto, ale na szczęście na głównej drodze właściwie nie ma świateł, do tego centrum mija się obwodnicą, na której staję na odpoczynek (staję dużo częściej niż zwykle, by zebrać siły na takie "ciśnięcie"). Za Grudziądzem znowu sporo górek, też sporo lasów, właściwie nie ma naprawdę płaskich kawałków, a we mnie coraz mocniej wzrasta irytacja - po co ja się wkręciłem w taką "zabawę"? Do samego Kwidzyna doprowadza ostry zjazd, w momencie gdy jadę ponad 40km/h droga niespodziewanie przechodzi w kostkę - i to bardzo nierówną, z wybrzuszeniami. Na hamowanie szosowym hamulcem (potrafiącym błyskawicznie zablokować koło) na wąziuteńkich kółkach na takiej śliskiej nawierzchni się nie odważyłem, na złość jeszcze byłem wpięty w SPD - prawdziwie szczęście, że jakoś udało mi się utrzymać równowagę. W samym Kwidzyniu zaliczam kolejny większy podjazd, później znowu w dół i na końcu miasta staję na odpoczynek (średnia już tylko 30,3km/h). W tym momencie zorientowałem się, że nie mam tylnej lampki (była założona na szlufkę torebki podsiodłowej) - co oczywiście mnie zdrowo wkurzyło, bo do Malborka pozostało jeszcze 40km zupełnych ciemności. Mój windstoper co prawda ma sporo odblasków, jest jasno pomarańczowy, więc spełnia właściwie rolę kamizelki odblaskowej - ale mimo to jazda bez tylnej lampki nocą na drodze bez pobocza to wielkie ryzyko. Chwilę pomyślałem - i doszedłem do wniosku, że lampka musiała spaść na tym feralnym zjeździe po kostce, gdzie strasznie mnie wytrzęsło. Jako, że czasu jeszcze trochę było - postanawiam tam wrócić i przeszukać ten kawałek. Niestety wiązało się to z koniecznością zaliczenia dwóch górek - ale zakończyło się sukcesem, bo lampkę znalazłem i to w pełni sprawną (spadła na pobocze); niestety średnia poleciała do poziomu 30,2km/h.
Kawałek do Sztumu - znowu niekończące się pagóreczki, które pokonuję z wywieszonym językiem, zaczynam mocno odczuwać ścięgna kolanowe, każde stawanie na pedałach to silny ból. W Sztumie próbuję komórką zrobić zdjęcie ruin zamku (wyszła ciemna plama :), gdy odpoczywam w centrum średnia wynosi równe 30,0km/h. Na ostatnim kawałku do Malborka więc wypruwam z siebie żyły, bo jeśli tej średniej bym nie wycisnął - to cały wcześniejszy ogromny wysiłek poszedłby na marne. Na szczęście w samej końcówce jest trochę więcej w dół, dworzec tuż przy mojej szosie - więc dałem radę. Na fotkę zamku nocą nie było już czasu, bo dotarłem zaledwie 20min przed odjazdem, a jeszcze zrobiłem kółko jadąc do bankomatu. Podróż pociągiem przyzwoita - był wagon rowerowy, niestety linia gdańska do szybkich nie należy, od paru lat ciągną się remonty, z Malborka jechałem 5h, oka właściwie nie zmrużyłem. W Warszawie do domu wracam metrem, za bardzo mnie bolały ścięgna by jechać rowerem, w domu godzina snu - i do roboty :))
Podsumowując - dałem radę wycisnąć średnią 30km/h na bardzo długim dystansie, ale nieprędko się wkręcę w coś takiego drugi raz. Jazda z nosem w liczniku (a do tego sprowadzała się większość tej trasy) - to zupełnie nie moja wizja roweru, o ile przyjemniej jechałoby się tak samo długi dystans, tylko moim normalnym tempem! Nabijanie średnich lepiej zostawić sportowcom, bo turyście tylko psuje to wrażenia, zamienia jazdę dla przyjemności w jazdę dla cyferek (nb - nawet zabrałem pulsometr na tą trasę, puls średni wyszedł 156, maksymalny 196). SPD - kolejna porażka, pod koniec tak mnie ścięgna bolały, że pod górę na stojaka już nie mogłem jechać; ten system to zdecydowanie nie dla mnie, wracam do platform, z którymi nie mam takich problemów. Kluczową różnicą jest prawdopodobnie ustawienie stopy na pedale, ja jeżdżę w nietypowy sposób, naciskając pedał tyłem śródstopia, niemal piętą - a buty SPD wymuszają zupełnie nieanatomiczną (dla mojej konkretnej osoby) pozycję z pedałowaniem częścią przednią, nigdy nie widziałem butów z mocowaniem bloków w środkowej części. Do tego problemy z drętwieniem - w czasie jazdy specjalnie tego nie czułem, po powrocie jednak okazało się że jedna stopa zdrętwiała całkiem mocno, trzeba będzie parę dni odczekać by to przeszło. Jednym słowem - psu na budę te SPD, w moim przypadku zyski (może z 1km/h na średniej) zupełnie nie wyrównują strat, do tego pedały zatrzaskowe jeszcze ważą więcej od platform, a buty nie są wodoodporne :(((
Zdjęcia
Ideą tego wyjazdu było pokonanie dystansu ponad 200km ze średnią powyżej 30km/h. Jako, że z reguły jeżdżę na rowerze szosowym koło 27-28km/h, tak więc było to dla mnie pewnym wyzwaniem. Wybrałem cel mniej więcej z wiatrem - Toruń, w rowerze od paru dni miałem pedały SPD, do tego zdemontowałem bagażnik sztycowy i pojechałem w tak długą trasę zaledwie z torebką podsiodłową (pompkę już musiałem wieźć w kieszeni w koszulce:).
Ruszam o 7.20, szybko przebijam się przez miasto do szosy poznańskiej i kieruję się na Sochaczew, do którego postanawiam jechać główną szosą, nie trochę dłuższą przez Leszno i Kampinos. Na trasie pojawia się parę tablic z dystansem do Poznania, które zaczynają mnie kusić, póki co jedzie się świetnie, nie mam problemów z utrzymaniem zakładanej średniej - tak więc zaczynam się zastanawiać czy by tu nie spróbować 300km. Ale z kolei trasa do Sochaczewa jest śmiertelnie nudna, z mapy wygląda, że do Poznania będzie podobnie, natomiast do pierwotnego celu - czyli Torunia jest wyraźnie ciekawiej, co powoduje, że w Sochaczewie jednak postanawiam jechać na Płock. Kawałek za tym miastem jest bardzo ruchliwa droga bez pobocza (objazd W-wy dla tirów - na Wyszogród), potem skręcam na boczniejszą drogę do Gąbina. I tutaj zaczyna się jechać bardzo dobrze, wiatr robi się trochę mocniejszy i jest równo w plecy, więc jadę wyraźnie powyżej zakładanych 30km/h. W Gąbinie robię pierwszy postój, za miasteczkiem mam fajny widok z wysokiej skarpy na rozległą Kotlinę Płocką, od skrzyżowania z drogą Płock-Wyszogród kawałek z kiepskim asfaltem, ale i tak do Płocka (ok.130km) docieram z wysoką średnią 31,2km/h. Do centrum wjeżdżam starym mostem (z zakazem dla rowerów), z którego mam piękny widok na wzgórze z katedrą, pod które podjeżdżam by zrobić parę fotek bardzo szerokiej w tym miejscu Wisły. Niestety to całe kręcenie się po Płocku, jazda po kostce pod katedrą, dojazd do szosy na Dobrzyń spowodowało, że średnia spadła aż do 30,5km/h, niepotrzebnie nie wyłączyłem licznika na spacerowy kawałek. Wyjazd z Płocka kiepskim asfaltem, kawałek za miastem ostry zjazd, później taki sam podjazd (10%!) - i zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy. Z drogi są piękne widoki na Wisłę, sporo lasów (przejeżdżam przez Brudzeński Park Krajobrazowy), fajnie wygląda ujście Skrwy do Wisły. Nie brakuje też górek, z których roztaczają się "pocztówkowe" widoki na rozlaną w Jez. Włocławskie Wisłę. Ale droga odbija mocno na zachód, więc wiatru nie mam już korzystnego, jest generalnie południowy; tak więc zaczyna się walka o utrzymanie średniej. Za Dobrzyniem droga mocno odbija od Wisły, kończy się ten fajny kawałek, a zaczyna się "żyłowanie" średniej, w czym liczne małe górki nie pomagają.
Do Włocławka docieram pięknym zjazdem z wiślanej skarpy, wprost na tamę, po lewej ręce mam rozlaną szeroko Wisłę, po prawej dużo węższą i obniżoną o kilkanaście metrów; rzuca się w oczy duży krzyż upamiętniający miejsce bestialskiego mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Włocławek postanawiam ominąć obwodnicą (by nie powtórzyć Płocka, bo średnią mam już tylko 30,4km/h), zresztą nie ma tu właściwie nic ciekawego. Ciągnął się ten Włocławek strasznie, dobrych kilkanaście km, z czego końcówka to bardzo brzydkie zakłady azotowe. Za Włocławkiem dwujezdniowa dotąd droga nr 1 przechodzi w jedną jezdnię, ale ku mojej uldze jest dobre, szerokie pobocze, jakością przypomina szosę krakowską. Na pierwszym kawałku w stronę Torunia sporo lasów, znowu jedzie się trochę szybciej i zaczynam myśleć nad przedłużeniem wyjazdu. Jakieś 5km przed Ciechocinkiem zatrzymuję się w barze na dwie kiełbaski, w międzyczasie sprawdzam telefonem rozkłady pociągów w internecie, dzwonię do kolegi z prośbą by mi podał odległość do Malborka (mapy miałem tylko do Grudziądza). Po krótkim zastanowieniu się postanawiam jednak spróbować, bo póki co czuję się bardzo dobrze. Jako, że czasu do pociągu mam sporo zjeżdżam na chwilę do Ciechocinka, by zobaczyć słynne uzdrowisko, ale nie był to dobry pomysł, bo w niedzielne popołudnie jest okropnie zapchane, a jazda po miastach działa na średnią zabójczo - tracę znowu 0,2km/h, tyle co zyskałem za Włocławkiem :). Szybko wracam więc na "jedynkę" i szybko docieram do Torunia, przebijam się w miarę sprawnie przez miasto (piękną starówkę oglądając niestety tylko z mostu) i kieruję na Stolno. Powoli zaczyna już zmierzchać, no i niestety robi się zupełnie bezwietrznie, co powoduje, że utrzymanie tempa 30km/h (na wyjeździe z Torunia miałem 30,4km/h i przede wszystkim już ponad 240km w nogach) robi się dużym problemem, do tego jeszcze zaczynają mnie boleć ścięgna kolanowe.
Za Stolnem opuszczam "jedynkę", droga na Grudziądz jest przyzwoitej jakości, ale niestety bez pobocza, a właśnie zrobiło się zupełnie ciemno. Odpalam więc lampki, zakładam windstoper, a w GPS włączam na stałe podświetlenie by móc śledzić na bieżąco prędkość. Droga robi się zdecydowanie bardziej pagórkowata, muszę się naprawdę żyłować by trzymać zakładane tempo, jakieś 10km przed Grudziądzem jest długi zjazd, później długo ciągnie się samo miasto, ale na szczęście na głównej drodze właściwie nie ma świateł, do tego centrum mija się obwodnicą, na której staję na odpoczynek (staję dużo częściej niż zwykle, by zebrać siły na takie "ciśnięcie"). Za Grudziądzem znowu sporo górek, też sporo lasów, właściwie nie ma naprawdę płaskich kawałków, a we mnie coraz mocniej wzrasta irytacja - po co ja się wkręciłem w taką "zabawę"? Do samego Kwidzyna doprowadza ostry zjazd, w momencie gdy jadę ponad 40km/h droga niespodziewanie przechodzi w kostkę - i to bardzo nierówną, z wybrzuszeniami. Na hamowanie szosowym hamulcem (potrafiącym błyskawicznie zablokować koło) na wąziuteńkich kółkach na takiej śliskiej nawierzchni się nie odważyłem, na złość jeszcze byłem wpięty w SPD - prawdziwie szczęście, że jakoś udało mi się utrzymać równowagę. W samym Kwidzyniu zaliczam kolejny większy podjazd, później znowu w dół i na końcu miasta staję na odpoczynek (średnia już tylko 30,3km/h). W tym momencie zorientowałem się, że nie mam tylnej lampki (była założona na szlufkę torebki podsiodłowej) - co oczywiście mnie zdrowo wkurzyło, bo do Malborka pozostało jeszcze 40km zupełnych ciemności. Mój windstoper co prawda ma sporo odblasków, jest jasno pomarańczowy, więc spełnia właściwie rolę kamizelki odblaskowej - ale mimo to jazda bez tylnej lampki nocą na drodze bez pobocza to wielkie ryzyko. Chwilę pomyślałem - i doszedłem do wniosku, że lampka musiała spaść na tym feralnym zjeździe po kostce, gdzie strasznie mnie wytrzęsło. Jako, że czasu jeszcze trochę było - postanawiam tam wrócić i przeszukać ten kawałek. Niestety wiązało się to z koniecznością zaliczenia dwóch górek - ale zakończyło się sukcesem, bo lampkę znalazłem i to w pełni sprawną (spadła na pobocze); niestety średnia poleciała do poziomu 30,2km/h.
Kawałek do Sztumu - znowu niekończące się pagóreczki, które pokonuję z wywieszonym językiem, zaczynam mocno odczuwać ścięgna kolanowe, każde stawanie na pedałach to silny ból. W Sztumie próbuję komórką zrobić zdjęcie ruin zamku (wyszła ciemna plama :), gdy odpoczywam w centrum średnia wynosi równe 30,0km/h. Na ostatnim kawałku do Malborka więc wypruwam z siebie żyły, bo jeśli tej średniej bym nie wycisnął - to cały wcześniejszy ogromny wysiłek poszedłby na marne. Na szczęście w samej końcówce jest trochę więcej w dół, dworzec tuż przy mojej szosie - więc dałem radę. Na fotkę zamku nocą nie było już czasu, bo dotarłem zaledwie 20min przed odjazdem, a jeszcze zrobiłem kółko jadąc do bankomatu. Podróż pociągiem przyzwoita - był wagon rowerowy, niestety linia gdańska do szybkich nie należy, od paru lat ciągną się remonty, z Malborka jechałem 5h, oka właściwie nie zmrużyłem. W Warszawie do domu wracam metrem, za bardzo mnie bolały ścięgna by jechać rowerem, w domu godzina snu - i do roboty :))
Podsumowując - dałem radę wycisnąć średnią 30km/h na bardzo długim dystansie, ale nieprędko się wkręcę w coś takiego drugi raz. Jazda z nosem w liczniku (a do tego sprowadzała się większość tej trasy) - to zupełnie nie moja wizja roweru, o ile przyjemniej jechałoby się tak samo długi dystans, tylko moim normalnym tempem! Nabijanie średnich lepiej zostawić sportowcom, bo turyście tylko psuje to wrażenia, zamienia jazdę dla przyjemności w jazdę dla cyferek (nb - nawet zabrałem pulsometr na tą trasę, puls średni wyszedł 156, maksymalny 196). SPD - kolejna porażka, pod koniec tak mnie ścięgna bolały, że pod górę na stojaka już nie mogłem jechać; ten system to zdecydowanie nie dla mnie, wracam do platform, z którymi nie mam takich problemów. Kluczową różnicą jest prawdopodobnie ustawienie stopy na pedale, ja jeżdżę w nietypowy sposób, naciskając pedał tyłem śródstopia, niemal piętą - a buty SPD wymuszają zupełnie nieanatomiczną (dla mojej konkretnej osoby) pozycję z pedałowaniem częścią przednią, nigdy nie widziałem butów z mocowaniem bloków w środkowej części. Do tego problemy z drętwieniem - w czasie jazdy specjalnie tego nie czułem, po powrocie jednak okazało się że jedna stopa zdrętwiała całkiem mocno, trzeba będzie parę dni odczekać by to przeszło. Jednym słowem - psu na budę te SPD, w moim przypadku zyski (może z 1km/h na średniej) zupełnie nie wyrównują strat, do tego pedały zatrzaskowe jeszcze ważą więcej od platform, a buty nie są wodoodporne :(((
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 393.40 km AVS: 30.07 km/h
ALT: 1684 m MAX: 51.70 km/h
Temp:22.0 'C
Poniedziałek, 14 września 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Mińsk Mazowiecki - Warszawa
Dość udana próba szybszego wypadu. Po raz pierwszy od ponad roku założyłem SPD do roweru, na pewno trochę się na szybkości dzięki temu zyskuje. Generalnie do Mińska raczej pod lekki wiaterek, z powrotem z lekkim w plecy. Niestety w końcówce rozbolało mnie lewe kolano (miałem już z nim problem na wypadzie na Mazury). Trasa niespecjalna, głównie ruchliwe drogi (do Mińska obwodnica Warszawy dla tirów), z powrotem szosa terespolska. Na szczęście na obu przez większość dystansu jest pobocze.
Dość udana próba szybszego wypadu. Po raz pierwszy od ponad roku założyłem SPD do roweru, na pewno trochę się na szybkości dzięki temu zyskuje. Generalnie do Mińska raczej pod lekki wiaterek, z powrotem z lekkim w plecy. Niestety w końcówce rozbolało mnie lewe kolano (miałem już z nim problem na wypadzie na Mazury). Trasa niespecjalna, głównie ruchliwe drogi (do Mińska obwodnica Warszawy dla tirów), z powrotem szosa terespolska. Na szczęście na obu przez większość dystansu jest pobocze.
Dane wycieczki:
DST: 104.90 km AVS: 31.16 km/h
ALT: 420 m MAX: 56.70 km/h
Temp:20.0 'C
Kadyny - Elbląg - Malbork - Dzierzgoń - Jerzwałd - Siemiany - Iława
Dziś wstaję bardzo wcześniej (5.00), jest jeszcze ciemno - bo chcialbym sie wyrobić bez problemów do Iławy na pociąg o 15.15, by być w Warszawie o ludzkiej godzinie. Gdy ruszam na trasę jest już jasno, od razu zaczyna się spory podjazd (Wysoczyzna Elbląska to wysokości dochodzące nawet do 200m). W sumie wjeżdżam na ok. 150m, przy okazji się rozgrzewając (rano jak zwykle chłodno). Do Elbląga jest jeszcze parę górek i potem już długie zjady do samego miasta. Robię krótką rundkę po niebrzydkiej starówce, po czym ruszam na Malbork. Tym razem - trasa równa na stół, a wysokość spada nawet poniżej zera, bo wjeżdżam na Żuławy, jedyną depresję na terenie Polski. Odcinek do Malborka bardzo monotonny, do tego duży ruch, tak więc z ulgą docieram do dawnej krzyżackiej stolicy. Przejeżdżam Nogat i jako, że czasu mam sporo robię sobie tutaj dłuzszy odpoczynek z fantastycznym widokiem na potężny zamek. Przez most co rusz przechodzą tłumy turystów, z których większość stanowią wiekowi Niemcy (stare sentymenty nie rdzewieją), spotykam też kilku starszych niemieckich sakwiarzy (wyekwipowanych jak z katalogu Roseversand :)), ale nie byli na tyle uprzejmi by chociaż raczyć odpowiedzieć na pozdrowienie, co oczywiście nie nastawia mnie do nich specjalnie przyjaźnie. Z Malborka jadę na Dzierzgoń, ruch juz wyraźnie mniejszy, szybko wracają małe pagóreczki, pogoda cały czas świetna. Sam Dzierzgoń położony jest w głębokiej kotlince, wjeżdża się do niego długim zjazdem, wyjeżdża jeszcze dłuższym podjazdem, z czego spora część po klimatycznej kostce. Za Dzierzgoniem wysokość szybko rośnie, wraca standardowy mazurski poziom - ok. 110-120m. Do Starego Dzierzgonia odcienk bardzo przyjemny, sporo lasów, dalej skręcam na boczną drogę do Jerzwałdu, kilka lat temu już tu jechałem i w pamięć zapadła mi ta droga bardzo, zaliczyłem nawet wywrotkę z pełnym bagażem. Ale wybrałem tą trasę (nie drogę przez Susz) - bo zależało mi na przejeździe nad Jeziorakiem, jednym z największych polskich jezior, do tego naprawdę fajnym, do którego jako zapalony czytelnik przygód Pana Samochodzika mam duży sentyment. Za Starym Dzierzgoniem są jeszcze ze 3km asfaltu, po czym droga wjeżdża w las i przechodzi w bardzo chamską kostkę, po której jedzie się po prostu tragicznie, pozostaje jedynie pobocze, które nie zawsze jest, do tego sporo na nim piachu. Cały ten kawał (8-9km) ciągnie się niemiłosiernie, do Jerzwałdu docieram z wielką ulgą. Do Siemian jest już elegancki asfalt, głównie w lesie, w w wiosce robię zakupy i zatrzymuję się na dłuższy odpoczynek nad samą taflą jeziora, o tej porze roku jest tu zupełnie pusto. Ostatni fragment wyjazdu - to długi, leśny odcinek do Iławy, puściutko i przyjemnie, piękne lesne zapachy, szkoda że właściwie nie ma w ogóle widoków na jezioro, te pojawiają się dopiero w samej Iławie. Miasta bardzo fajnie wkomponowane w krajobraz Jezioraka, z dużym potrem, zadbane, czytste, wiele odnowionych budynków. Na pociąg wyrabiam się spokojnie, przy powrocie zwyczajowy kolejowy zgrzyt, w ekspresie miał być wagon dla rowerów, nawet go zapowiedzieli przez megafon - ale jak mi powiedziała konduktorka "wagon miał być, ale go nie dali". Ręce opadają z tą firmą...
Podsumowanie
W sumie przejechałem 990,8km, prędkość maksymalna to 50,3km/h , suma podjazdów 6 039m. Kolejny udany wypad, pogoda dopisała, zobaczyłem ładny kawałek Polski, który dotąd rzadko bywałem. A jako że jechałem dość szybko, robiąc długie dystanse - tak więc siłą rzeczy wiele ciekawych miejsc musiałem minąć; tak więc z pewnością jest jeszcze wiele "materiału" w tym rejonie na kolejne wypady.
Zdjęcia
Dziś wstaję bardzo wcześniej (5.00), jest jeszcze ciemno - bo chcialbym sie wyrobić bez problemów do Iławy na pociąg o 15.15, by być w Warszawie o ludzkiej godzinie. Gdy ruszam na trasę jest już jasno, od razu zaczyna się spory podjazd (Wysoczyzna Elbląska to wysokości dochodzące nawet do 200m). W sumie wjeżdżam na ok. 150m, przy okazji się rozgrzewając (rano jak zwykle chłodno). Do Elbląga jest jeszcze parę górek i potem już długie zjady do samego miasta. Robię krótką rundkę po niebrzydkiej starówce, po czym ruszam na Malbork. Tym razem - trasa równa na stół, a wysokość spada nawet poniżej zera, bo wjeżdżam na Żuławy, jedyną depresję na terenie Polski. Odcinek do Malborka bardzo monotonny, do tego duży ruch, tak więc z ulgą docieram do dawnej krzyżackiej stolicy. Przejeżdżam Nogat i jako, że czasu mam sporo robię sobie tutaj dłuzszy odpoczynek z fantastycznym widokiem na potężny zamek. Przez most co rusz przechodzą tłumy turystów, z których większość stanowią wiekowi Niemcy (stare sentymenty nie rdzewieją), spotykam też kilku starszych niemieckich sakwiarzy (wyekwipowanych jak z katalogu Roseversand :)), ale nie byli na tyle uprzejmi by chociaż raczyć odpowiedzieć na pozdrowienie, co oczywiście nie nastawia mnie do nich specjalnie przyjaźnie. Z Malborka jadę na Dzierzgoń, ruch juz wyraźnie mniejszy, szybko wracają małe pagóreczki, pogoda cały czas świetna. Sam Dzierzgoń położony jest w głębokiej kotlince, wjeżdża się do niego długim zjazdem, wyjeżdża jeszcze dłuższym podjazdem, z czego spora część po klimatycznej kostce. Za Dzierzgoniem wysokość szybko rośnie, wraca standardowy mazurski poziom - ok. 110-120m. Do Starego Dzierzgonia odcienk bardzo przyjemny, sporo lasów, dalej skręcam na boczną drogę do Jerzwałdu, kilka lat temu już tu jechałem i w pamięć zapadła mi ta droga bardzo, zaliczyłem nawet wywrotkę z pełnym bagażem. Ale wybrałem tą trasę (nie drogę przez Susz) - bo zależało mi na przejeździe nad Jeziorakiem, jednym z największych polskich jezior, do tego naprawdę fajnym, do którego jako zapalony czytelnik przygód Pana Samochodzika mam duży sentyment. Za Starym Dzierzgoniem są jeszcze ze 3km asfaltu, po czym droga wjeżdża w las i przechodzi w bardzo chamską kostkę, po której jedzie się po prostu tragicznie, pozostaje jedynie pobocze, które nie zawsze jest, do tego sporo na nim piachu. Cały ten kawał (8-9km) ciągnie się niemiłosiernie, do Jerzwałdu docieram z wielką ulgą. Do Siemian jest już elegancki asfalt, głównie w lesie, w w wiosce robię zakupy i zatrzymuję się na dłuższy odpoczynek nad samą taflą jeziora, o tej porze roku jest tu zupełnie pusto. Ostatni fragment wyjazdu - to długi, leśny odcinek do Iławy, puściutko i przyjemnie, piękne lesne zapachy, szkoda że właściwie nie ma w ogóle widoków na jezioro, te pojawiają się dopiero w samej Iławie. Miasta bardzo fajnie wkomponowane w krajobraz Jezioraka, z dużym potrem, zadbane, czytste, wiele odnowionych budynków. Na pociąg wyrabiam się spokojnie, przy powrocie zwyczajowy kolejowy zgrzyt, w ekspresie miał być wagon dla rowerów, nawet go zapowiedzieli przez megafon - ale jak mi powiedziała konduktorka "wagon miał być, ale go nie dali". Ręce opadają z tą firmą...
Podsumowanie
W sumie przejechałem 990,8km, prędkość maksymalna to 50,3km/h , suma podjazdów 6 039m. Kolejny udany wypad, pogoda dopisała, zobaczyłem ładny kawałek Polski, który dotąd rzadko bywałem. A jako że jechałem dość szybko, robiąc długie dystanse - tak więc siłą rzeczy wiele ciekawych miejsc musiałem minąć; tak więc z pewnością jest jeszcze wiele "materiału" w tym rejonie na kolejne wypady.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 146.20 km AVS: 21.09 km/h
ALT: 907 m MAX: 50.30 km/h
Temp:23.0 'C
Ryn - Gierłoż - Kętrzyn - Święta Lipka - Bisztynek - Lidzbark Warmiński - Pieniężno - Braniewo - Frombork - Kadyny
Na starcie szybko docieram do Rynia (rozkopane centrum), tam wjeżdżam na drogę do Sterławek (w fatalnym stanie mimo, że to droga krajowa). W Sterławkach dalej jadę na północ do Kronowa (a tutaj na zupełnie bocznej drodze o dziwo lepszy asfalt); ten kawałek do Kronowa bardzo fajny - ładny leśny odcinek, przed Kronowem droga w szpalerze z brzóz i widok na jezioro. Za Kronowem wjeżdżam na szutrówkę, początkowo bardzo kiepską, jest kilka piaszczystych kawałków, przez które trzeba prowadzić rower, dalej, już w lesie jest z tym lepiej, dróżka niebrzydka, przed Parczem (wioska jak z głębokiego PRL-u) wraca asfalt i to bardzo dobry (dojazd do Gierłoży). Po paru km docieram do Wilczego Szańca - słynnej kwatery polowej Hitlera i naczelnego dowództwa Wehrmachtu z czasów II wojny światowej. Wstęp kosztuje 12zł, na rowerze da się spokojnie pojeździć po całym terenie (byłem wcześnie rano, więc było jeszcze niewielu zwiedzających). Ale do oglądania tak naprawdę wiele nie ma - właściwie same ruiny w lesie, można jedynie podziwiać potężne betonowe ściany, grube na dobrych parę metrów. Z Gierłoża szybko docieram do Kętrzyna (piękna bazylika Św. Jerzego), dalej jadę pagórkowata drogą do Świętej Lipki, znanego z sanktuarium maryjnego. Bazylika niestety akurat jest w trakcie remontu, co trochę psuje wrażenia. Za to kawałek dalej docieram do Reszla, już z daleka świetnie prezentuje się położony na wzgórzu zamek biskupów warmińskich z XIV wieku. Kontynuuję jazdę na zachód, na szczęście wiatr nieco się zmienił, jest wyraźnie słabszy i raczej z kierunków południowych, więc jedzie się całkiem przyjemnie, pogoda cały czas słoneczna. Za to małe górki są cały czas, wysokości bezwzględne niższe niż w rejonie suwalskim, ale względne właściwie takie same. W Bisztynku kupuję pączki i sernik śmietankowy (świetny!) w cukierni i kawałek za miasteczkiem staję na odpoczynek. Odcinek do Lidzbarka dalej pagórkowaty, krajobrazy warmińskie od mazurskich specjalnie się nie różnią, może trochę mniej jezior i więcej kościołów (niemal zawsze na wzgórzach, i niemal zawsze to najciekawsze obiekty w wioskach). W Lidzbarku oglądam wspaniale zachowany, wielki gotycki zamek biskupów warmińskich. Z miasta wyjeżdżam na zachód, drogą na Elbląg, znowu pagórki, które juz mnie lekko zaczynają irytować :). Po ładnym leśnym odcinku za Babiakiem skręcam na Pieniężno, znowu kiepściutka droga, samo Pieniężno mijam obwodnicą i kawałek za miastem odpoczywam. Dalsza droga w stronę Braniewa - bardzo przyjemna, więcej z górki (dojeżdżam nad Zalew Wiślany), krajobrazy coraz bardziej "płaskie", mijam słynną hitlerowską autostradę do Prus Wschodnich (zdążono zrobić jedynie jedną nitkę). Kiedyś nieużywaną drogę - obecnie zaadaptowano na nowo, ma nawet status drogi ekspresowej, szkoda tylko, że granicy ruskiej przejechać się nią nie da, niestety na wschodzie podejście do człowieka i turystyki od czasów Hitlera i Stalina nie aż tak mocno się zmieniło (na tablicach drogowych początkowo dano znaki kierujące na przejście, obecnie skreślone, bo Rosjanom do jego otwarcia niespieszno). Braniewo jak na miasto o które toczono w czasie II w św. ciężkie walki (hitlerowcy zażarcie bronili Prus, gdzie było wiele junkierskich majątków) - wygląda całkiem przyzwoicie, duże wrażenie robi odbudowana z wojennych zgliszczy bazylika świętej Katarzyny. Przy drodze na Frombork jest ogromny cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej, których wielu poległo w walkach z Niemcami w tym rejonie. Przed Fromborkiem spora górka, do miasteczka zjazd, oglądam słynną katedrę, gdzie kanonikiem był również Mikołaj Kopernik i tutaj dokonał swych przełomowych odkryć. Z Fromborka jadę jeszcze w stronę Tolkmicka (trzeba zaliczyć 100m podjazdu), zjazd z Podgrodzia już kiepściutką dróżką. W Tolkmicku robię zakupy, odpoczywam też chwilę w porcie. Jadę jeszcze do Kadyn (duża stadnina konna), wyjeżdżam kawałek za miasto, skręcam w bok, zaliczam ostrą ściankę boczną drogą i rozbijam się na noc na wzgórzach Wysoczyzny Elbląskiej
Zdjęcia
Na starcie szybko docieram do Rynia (rozkopane centrum), tam wjeżdżam na drogę do Sterławek (w fatalnym stanie mimo, że to droga krajowa). W Sterławkach dalej jadę na północ do Kronowa (a tutaj na zupełnie bocznej drodze o dziwo lepszy asfalt); ten kawałek do Kronowa bardzo fajny - ładny leśny odcinek, przed Kronowem droga w szpalerze z brzóz i widok na jezioro. Za Kronowem wjeżdżam na szutrówkę, początkowo bardzo kiepską, jest kilka piaszczystych kawałków, przez które trzeba prowadzić rower, dalej, już w lesie jest z tym lepiej, dróżka niebrzydka, przed Parczem (wioska jak z głębokiego PRL-u) wraca asfalt i to bardzo dobry (dojazd do Gierłoży). Po paru km docieram do Wilczego Szańca - słynnej kwatery polowej Hitlera i naczelnego dowództwa Wehrmachtu z czasów II wojny światowej. Wstęp kosztuje 12zł, na rowerze da się spokojnie pojeździć po całym terenie (byłem wcześnie rano, więc było jeszcze niewielu zwiedzających). Ale do oglądania tak naprawdę wiele nie ma - właściwie same ruiny w lesie, można jedynie podziwiać potężne betonowe ściany, grube na dobrych parę metrów. Z Gierłoża szybko docieram do Kętrzyna (piękna bazylika Św. Jerzego), dalej jadę pagórkowata drogą do Świętej Lipki, znanego z sanktuarium maryjnego. Bazylika niestety akurat jest w trakcie remontu, co trochę psuje wrażenia. Za to kawałek dalej docieram do Reszla, już z daleka świetnie prezentuje się położony na wzgórzu zamek biskupów warmińskich z XIV wieku. Kontynuuję jazdę na zachód, na szczęście wiatr nieco się zmienił, jest wyraźnie słabszy i raczej z kierunków południowych, więc jedzie się całkiem przyjemnie, pogoda cały czas słoneczna. Za to małe górki są cały czas, wysokości bezwzględne niższe niż w rejonie suwalskim, ale względne właściwie takie same. W Bisztynku kupuję pączki i sernik śmietankowy (świetny!) w cukierni i kawałek za miasteczkiem staję na odpoczynek. Odcinek do Lidzbarka dalej pagórkowaty, krajobrazy warmińskie od mazurskich specjalnie się nie różnią, może trochę mniej jezior i więcej kościołów (niemal zawsze na wzgórzach, i niemal zawsze to najciekawsze obiekty w wioskach). W Lidzbarku oglądam wspaniale zachowany, wielki gotycki zamek biskupów warmińskich. Z miasta wyjeżdżam na zachód, drogą na Elbląg, znowu pagórki, które juz mnie lekko zaczynają irytować :). Po ładnym leśnym odcinku za Babiakiem skręcam na Pieniężno, znowu kiepściutka droga, samo Pieniężno mijam obwodnicą i kawałek za miastem odpoczywam. Dalsza droga w stronę Braniewa - bardzo przyjemna, więcej z górki (dojeżdżam nad Zalew Wiślany), krajobrazy coraz bardziej "płaskie", mijam słynną hitlerowską autostradę do Prus Wschodnich (zdążono zrobić jedynie jedną nitkę). Kiedyś nieużywaną drogę - obecnie zaadaptowano na nowo, ma nawet status drogi ekspresowej, szkoda tylko, że granicy ruskiej przejechać się nią nie da, niestety na wschodzie podejście do człowieka i turystyki od czasów Hitlera i Stalina nie aż tak mocno się zmieniło (na tablicach drogowych początkowo dano znaki kierujące na przejście, obecnie skreślone, bo Rosjanom do jego otwarcia niespieszno). Braniewo jak na miasto o które toczono w czasie II w św. ciężkie walki (hitlerowcy zażarcie bronili Prus, gdzie było wiele junkierskich majątków) - wygląda całkiem przyzwoicie, duże wrażenie robi odbudowana z wojennych zgliszczy bazylika świętej Katarzyny. Przy drodze na Frombork jest ogromny cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej, których wielu poległo w walkach z Niemcami w tym rejonie. Przed Fromborkiem spora górka, do miasteczka zjazd, oglądam słynną katedrę, gdzie kanonikiem był również Mikołaj Kopernik i tutaj dokonał swych przełomowych odkryć. Z Fromborka jadę jeszcze w stronę Tolkmicka (trzeba zaliczyć 100m podjazdu), zjazd z Podgrodzia już kiepściutką dróżką. W Tolkmicku robię zakupy, odpoczywam też chwilę w porcie. Jadę jeszcze do Kadyn (duża stadnina konna), wyjeżdżam kawałek za miasto, skręcam w bok, zaliczam ostrą ściankę boczną drogą i rozbijam się na noc na wzgórzach Wysoczyzny Elbląskiej
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 203.60 km AVS: 21.39 km/h
ALT: 1495 m MAX: 45.30 km/h
Temp:22.0 'C
Wigry - Suwałki - Żytkiejmy - Gołdap - Giżycko - Ryn
Rano sporo mgieł i zimno (9'C w lesie), ale widać, że również i dziś będzie dobra pogoda. Na początek końcówka szutrowej trasy do Mikołajewa, po czym już asfaltem dojeżdżam do wioski Wigry, położonej (oczywiście!) nad jeziorem o tej samej nazwie, znanej z pięknie ulokowanego klasztoru kamedułów (byłego już niestety) - na krańcu półwyspu. W porannym słońcu prezentuje się jeszcze lepiej niz na zdjęciach, promienie słoneczne tworzą swoistą tęczę barw na podwórzu klasztoru (podczas jednej ze swoich pielgrzymek do ojczyzny nocował tutaj Jan Paweł II). O godz. 8 na trąbce z kościoła jest grana melodia "Kiedy ranne wstają zorze", co bardzo przyjemnie wkomponowuje się w obraz cichutkiego klasztoru o poranku. Niemniej czas goni i wkrótce ruszam dalej, szybko dojeżdżam do drogi na Suwałki i pagórkowata drogą dojeżdżam do tego niespecjlanego, raczej przemysłowego miasta. Dalej kieruję się drogą na Jeleniewo, za Suwałkami jest już na tyle ciepło, że mogę jechać w koszulce rowerowej. Teren łagodnie się wznosi, wjeżdżam na najwyższą część Mazur, gdzie górki dochodzą do niemal 300m. Do Jeleniewa jest łagodnie, natomiast po skręcie na Kruszki zaczynają się spore pagórki, kilka nawet całkiem-całkiem nachylonych (raz nawet 10%). Krajobrazy typowo mazurskie - wzgórza morenowe, sporo jezior i głazów, oglądam m.in. najgłębsze polskie jezioro - jez.Hańcza. Parę km dalej , w Mierkinie znowu wjeżdżam w teren, tym razem sporo bardziej wymagający - sporo górek, a i droga wąziutka i dziurawa. Ale co najważniejsze nie ma piachu, więc i jedzie się bardzo fajnie, krajobrazy piękne. Jadę tak niecałe 10km, po czym zaczyna się fatalny kawałek asfaltu do Żytkiejm (strasznie chropowaty, dużo dziur), tam wreszcie wjeżdżam na główniejsza drogę do Gołdapi i robię zakup. Na postój postanawiam podjechać jeszcze kawałek - bo blisko są słynne poniemieckie wiadukty kolejowe w Stańczykach. Wymaga to ok. 2km zjazdu w bok z szosy - ale na pewno warto bo widok jest niezwykły. Postój robię sobie w miejscu ze świetnym widokiem na mosty, następnie ruszam w stronę Gołdapi. Droga malownicza, sporo wzgórz, sporo jazdy przez lasy Puszczy Rominckiej. Sama Gołdap - niespecjalna, w pamięć zapadła mi długimi zakazami dla rowerów (obok nowo wybudowanych dziadowskich ścieżek z kostki). Za Gołdapią jest jeszcze trochę górek, ale generalnie teren zaczyna się już obniżać i w Baniach Mazurskich to już zaledwie ok. 110m. W samych Baniach długi odcinek z kostki (charakterystyczne dla wielu mazurskich miasteczek), robię tam zakupy, po czym kawałek dalej skręcam w boczne drogi by zrobić skrót do Giżycka. Początek dość obiecujący, niestety dalej (Piłaki, Kuty) droga jest fatalnej jakości, same dziury, do tego denerwujące króciutkie odcinki asfaltu doskonałej jakości (gdy człowiek już myśli że to koniec - a to tylko 100m); jak robić jezdnię - to porządnie, a nie taka wybiórcza chałtura. Z dużą ulgą wjeżdżam na główną szosę w Pozedrzu; do Giżycka droga już świetna. Samo Gizycko zrobiło na mnie bardzo przyjemne wrażenie, to już wyraźnie turystyczne miasto, piękne tereny w rejonie plaży nad Niegocinem, nietypowe rozwiązania komunikacyjne (zwodzony most nad kanałem raz otwarty dla samochodów, raz dla łodzi). Trafiłem akurat na godzinę w której płynęły łodzie, więc wykorzystałem czas na posiłek w pobliskiej pizzeri, w czasie jedzenia obserwując przestawianie mostu. Z pełnym żołądkiem początkowo jechało mi się niespecjalnie (z reguły większy posiłek jem dopiero na biwaku), ale trasa była naprawdę piękna, wybrałem kawałek nad samym jeziorem Niegocin i dalej wzdłuż jez. Jagodnego. Może trochę za dużo lasów (zasłaniających widok na jeziora), ale i jeziora nieraz było widać, oświetlone zachodzącym słońcem. Charakterystyczne dla Mazur są też drogi w szpalerze drzew, na szczęście tutaj ludziom nie przyszedł do głowy debilny pomysł ich wycinania (rzekomo ze względu na bezpieczeństwo robi się tak w wielu miejscach Polski) i wiele tras prowadzi niemal w drzewnych tunelach, tak dodających drogom uroku. Kawałek za Prażmowem skręcam na boczną drogę do Rynia (te na Mazurach niestety są fatalne) i na nocleg rozbijam się ponownie w lesie (kawałek przed Ryniem) na odludziu.
Zdjęcia
Rano sporo mgieł i zimno (9'C w lesie), ale widać, że również i dziś będzie dobra pogoda. Na początek końcówka szutrowej trasy do Mikołajewa, po czym już asfaltem dojeżdżam do wioski Wigry, położonej (oczywiście!) nad jeziorem o tej samej nazwie, znanej z pięknie ulokowanego klasztoru kamedułów (byłego już niestety) - na krańcu półwyspu. W porannym słońcu prezentuje się jeszcze lepiej niz na zdjęciach, promienie słoneczne tworzą swoistą tęczę barw na podwórzu klasztoru (podczas jednej ze swoich pielgrzymek do ojczyzny nocował tutaj Jan Paweł II). O godz. 8 na trąbce z kościoła jest grana melodia "Kiedy ranne wstają zorze", co bardzo przyjemnie wkomponowuje się w obraz cichutkiego klasztoru o poranku. Niemniej czas goni i wkrótce ruszam dalej, szybko dojeżdżam do drogi na Suwałki i pagórkowata drogą dojeżdżam do tego niespecjlanego, raczej przemysłowego miasta. Dalej kieruję się drogą na Jeleniewo, za Suwałkami jest już na tyle ciepło, że mogę jechać w koszulce rowerowej. Teren łagodnie się wznosi, wjeżdżam na najwyższą część Mazur, gdzie górki dochodzą do niemal 300m. Do Jeleniewa jest łagodnie, natomiast po skręcie na Kruszki zaczynają się spore pagórki, kilka nawet całkiem-całkiem nachylonych (raz nawet 10%). Krajobrazy typowo mazurskie - wzgórza morenowe, sporo jezior i głazów, oglądam m.in. najgłębsze polskie jezioro - jez.Hańcza. Parę km dalej , w Mierkinie znowu wjeżdżam w teren, tym razem sporo bardziej wymagający - sporo górek, a i droga wąziutka i dziurawa. Ale co najważniejsze nie ma piachu, więc i jedzie się bardzo fajnie, krajobrazy piękne. Jadę tak niecałe 10km, po czym zaczyna się fatalny kawałek asfaltu do Żytkiejm (strasznie chropowaty, dużo dziur), tam wreszcie wjeżdżam na główniejsza drogę do Gołdapi i robię zakup. Na postój postanawiam podjechać jeszcze kawałek - bo blisko są słynne poniemieckie wiadukty kolejowe w Stańczykach. Wymaga to ok. 2km zjazdu w bok z szosy - ale na pewno warto bo widok jest niezwykły. Postój robię sobie w miejscu ze świetnym widokiem na mosty, następnie ruszam w stronę Gołdapi. Droga malownicza, sporo wzgórz, sporo jazdy przez lasy Puszczy Rominckiej. Sama Gołdap - niespecjalna, w pamięć zapadła mi długimi zakazami dla rowerów (obok nowo wybudowanych dziadowskich ścieżek z kostki). Za Gołdapią jest jeszcze trochę górek, ale generalnie teren zaczyna się już obniżać i w Baniach Mazurskich to już zaledwie ok. 110m. W samych Baniach długi odcinek z kostki (charakterystyczne dla wielu mazurskich miasteczek), robię tam zakupy, po czym kawałek dalej skręcam w boczne drogi by zrobić skrót do Giżycka. Początek dość obiecujący, niestety dalej (Piłaki, Kuty) droga jest fatalnej jakości, same dziury, do tego denerwujące króciutkie odcinki asfaltu doskonałej jakości (gdy człowiek już myśli że to koniec - a to tylko 100m); jak robić jezdnię - to porządnie, a nie taka wybiórcza chałtura. Z dużą ulgą wjeżdżam na główną szosę w Pozedrzu; do Giżycka droga już świetna. Samo Gizycko zrobiło na mnie bardzo przyjemne wrażenie, to już wyraźnie turystyczne miasto, piękne tereny w rejonie plaży nad Niegocinem, nietypowe rozwiązania komunikacyjne (zwodzony most nad kanałem raz otwarty dla samochodów, raz dla łodzi). Trafiłem akurat na godzinę w której płynęły łodzie, więc wykorzystałem czas na posiłek w pobliskiej pizzeri, w czasie jedzenia obserwując przestawianie mostu. Z pełnym żołądkiem początkowo jechało mi się niespecjalnie (z reguły większy posiłek jem dopiero na biwaku), ale trasa była naprawdę piękna, wybrałem kawałek nad samym jeziorem Niegocin i dalej wzdłuż jez. Jagodnego. Może trochę za dużo lasów (zasłaniających widok na jeziora), ale i jeziora nieraz było widać, oświetlone zachodzącym słońcem. Charakterystyczne dla Mazur są też drogi w szpalerze drzew, na szczęście tutaj ludziom nie przyszedł do głowy debilny pomysł ich wycinania (rzekomo ze względu na bezpieczeństwo robi się tak w wielu miejscach Polski) i wiele tras prowadzi niemal w drzewnych tunelach, tak dodających drogom uroku. Kawałek za Prażmowem skręcam na boczną drogę do Rynia (te na Mazurach niestety są fatalne) i na nocleg rozbijam się ponownie w lesie (kawałek przed Ryniem) na odludziu.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 197.10 km AVS: 21.31 km/h
ALT: 1482 m MAX: 40.60 km/h
Temp:21.0 'C