Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 237438.09 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10319:47 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1820237 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 564947 kcal |
Liczba aktywności: | 1033 |
Średnio na aktywność: | 229.85 km i 9h 59m |
Więcej statystyk |
Warszawa - Nieporęt - Serock - Pułtusk - Ciechanów
Ideą tego wyjazdu było sprawdzenie się w poważnych zimowych warunkach na długiej trasie, miałem w planach dotarcie nawet do Iławy. Z tego powodu ruszam na trasę bardzo wcześnie - już o 3. Zimno jak diabli -13'C, a jeszcze w Warszawie temperatura spada do -14'C - i tak jest właściwie przez całą drogę. Ale wbrew pozorom wcale nie jedzie się tragicznie, drogi są w bardzo dobrym stanie, całe czarne, z roku na rok jest z tym coraz lepiej. Z Warszawy wyjeżdżam na Nieporęt, ta trasa ma wielki plus jeśli chodzi o nocną jazdę - jest oświetlona właściwie aż do Serocka - czyli przez całe 50km. Na drodze ruch minimalny, więc kilometry lecą w miarę sprawnie, choć oczywiście jedzie się wyraźnie wolniej niż w normalnych warunkach (szerokie opony, sporo ubrań, na głowie dwie kominarki).
Ale przy -14'C jest tak zimno, że fragmentami musiałem jechać nawet w masce neoprenowej, bo za mocno wyziębiało mi czoło (kominiarki zawsze po 20-40km zamokną od potu i trochę wychładzają). Nad Zalewem Zegrzyńskim piękne widoki (przy brzegu lód). Za Serockiem kończy się oświetlenie i ponad 20km do Pułtuska jadę nocą; ale zimą nocą jedzie się o wiele lepiej niż latem - bo jest znacznie jaśniej od leżącego dookoła śniegu. Do tego na trasie do Pułtuska słynącej z wielkiego ruchu tym razem jest dość pusto prawie w ogóle nie ma tirów, które są zmorą tej drogi. W Pułtusku parę minut postoju na kubek ciepłej herbaty z termosu - i ruszam dalej. Za miastem zaczyna już świtać, droga do Gołymina w trochę gorszym stanie, jest trochę śniegu, ale na śladach po samochodach jest czarny asfalt, więc w sumie niewiele to przeszkadza. Natomiast dużo bardziej zaczynają przeszkadzać marznące palce u nóg, niestety wytrzymałość termiczna adidasów kończy się tak na -10'C, a ja jadę już parę h w -14'C, nie myślałem że będzie aż tak zimno.
Miałem nadzieję, że po świcie nieco się poprawi, ale niestety przed Ciechanowem jeszcze docisnęło do -15'C - więc uznałem, że nie ma sensu ryzykowanie odmrożeń, bo palce bolały coraz mocniej, a do Iławy miałem ponad 100km; niestety na takie temperatury trzeba jeździć w ciężkich, ocieplanych zimowych butach, których wygoda na rowerze pozostawia wiele do życzenia. Ale na pewno lepsze buty niewygodne niż takie w których kostnieją stopy. Wsiadam więc w Ciechanowie w pociąg (zmarzłem nieźle na dworcu), w Warszawie pokonuję jeszcze 15km z dworca do domu, warunki już przyjemniejsze -11'C i do tego wyszło słońce.
Kilka fotek z trasy
Ideą tego wyjazdu było sprawdzenie się w poważnych zimowych warunkach na długiej trasie, miałem w planach dotarcie nawet do Iławy. Z tego powodu ruszam na trasę bardzo wcześnie - już o 3. Zimno jak diabli -13'C, a jeszcze w Warszawie temperatura spada do -14'C - i tak jest właściwie przez całą drogę. Ale wbrew pozorom wcale nie jedzie się tragicznie, drogi są w bardzo dobrym stanie, całe czarne, z roku na rok jest z tym coraz lepiej. Z Warszawy wyjeżdżam na Nieporęt, ta trasa ma wielki plus jeśli chodzi o nocną jazdę - jest oświetlona właściwie aż do Serocka - czyli przez całe 50km. Na drodze ruch minimalny, więc kilometry lecą w miarę sprawnie, choć oczywiście jedzie się wyraźnie wolniej niż w normalnych warunkach (szerokie opony, sporo ubrań, na głowie dwie kominarki).
Ale przy -14'C jest tak zimno, że fragmentami musiałem jechać nawet w masce neoprenowej, bo za mocno wyziębiało mi czoło (kominiarki zawsze po 20-40km zamokną od potu i trochę wychładzają). Nad Zalewem Zegrzyńskim piękne widoki (przy brzegu lód). Za Serockiem kończy się oświetlenie i ponad 20km do Pułtuska jadę nocą; ale zimą nocą jedzie się o wiele lepiej niż latem - bo jest znacznie jaśniej od leżącego dookoła śniegu. Do tego na trasie do Pułtuska słynącej z wielkiego ruchu tym razem jest dość pusto prawie w ogóle nie ma tirów, które są zmorą tej drogi. W Pułtusku parę minut postoju na kubek ciepłej herbaty z termosu - i ruszam dalej. Za miastem zaczyna już świtać, droga do Gołymina w trochę gorszym stanie, jest trochę śniegu, ale na śladach po samochodach jest czarny asfalt, więc w sumie niewiele to przeszkadza. Natomiast dużo bardziej zaczynają przeszkadzać marznące palce u nóg, niestety wytrzymałość termiczna adidasów kończy się tak na -10'C, a ja jadę już parę h w -14'C, nie myślałem że będzie aż tak zimno.
Miałem nadzieję, że po świcie nieco się poprawi, ale niestety przed Ciechanowem jeszcze docisnęło do -15'C - więc uznałem, że nie ma sensu ryzykowanie odmrożeń, bo palce bolały coraz mocniej, a do Iławy miałem ponad 100km; niestety na takie temperatury trzeba jeździć w ciężkich, ocieplanych zimowych butach, których wygoda na rowerze pozostawia wiele do życzenia. Ale na pewno lepsze buty niewygodne niż takie w których kostnieją stopy. Wsiadam więc w Ciechanowie w pociąg (zmarzłem nieźle na dworcu), w Warszawie pokonuję jeszcze 15km z dworca do domu, warunki już przyjemniejsze -11'C i do tego wyszło słońce.
Kilka fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 130.40 km AVS: 23.57 km/h
ALT: 588 m MAX: 35.90 km/h
Temp:-14.0 'C
Poniedziałek, 30 listopada 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Kraków - Kazimierza Wlk. - Busko-Zdrój - Szydłów - Raków - Sw. Katarzyna - Suchedniów - Wąchock - Radom - Brzóza - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 347.40 km AVS: 25.23 km/h
ALT: 2675 m MAX: 59.10 km/h
Temp:8.0 'C
Niedziela, 29 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
II dzień - Kraków - Wieliczka - Gdów - Stare Rybie - Limanowa - Ostra (822m) - Kamienica - Gołkowice - Przehyba (1175m) - Stary Sącz - [pociąg] - Kraków
Startujemy bardzo wcześnie, przed świtem, mimo to i tak spóźniamy się na spotkanie ze Sławkiem (jesteśmy o 6.15). Ustalamy dokładniej trasę i ruszamy na Wieliczkę. Na wzgórzach za miastem obserwujemy piękny wschód słońca (trasa prowadziła akurat na wschód). Na początku niepotrzebnie wrzuciliśmy trochę za mocne tempo, Sławek obawiał się że nie wytrzyma takiej trasy (niedawno był chory i jedzie na ciężkim rowerze, my na szosówkach), chciał już zawrócić, ale na szczęście dał się przekonać do dalszej jazdy.
Odcinek do Gdowa bardzo męczący, masa małych górek, z Gdowa do Łapanowa już tylko jedna - ale za to dużo wyższa, na niecałych 40km nabijamy sporo ponad 500m podjazdów. Cały czas mocno we znaki daje się wiatr - mocny, zimny i niemal cały czas przeciwny. Za Tarnawą zaczyna się długi podjazd, długim fragmentem bardzo ostry (do 14-15%), w sumie wjeżdża się na ponad 500m. Ze szczytu do Limanowej już tylko w dół, na ostrym zjeździe przekraczam 65km/h. W Limanowej krótka przerwa na zakupy i ruszamy na podjazd pod Ostrą (823m). Pierwsza faza to łagodna jazda w górę doliny, później tak 5-6% i wreszcie ostatnie 100-150m to już poważne nachylenie 7-9%. Podjazd w większości w lesie (chroni nas od tego cholernego wiatru), droga dość kręta, świetny asfalt. Na szczycie czekamy z 15min na Sławka, później wspólnie jeszcze trochę odpoczywamy - i zjeżdżamy w dół do Kamienicy, końcowy fragment z przejazdem przez malutki wąwozik bardzo urokliwy. Odcinek do Gołkowic to niemal cały czas walka z wiatrem, sprzyjał nam tylko na krótkich fragmentach - a wtedy prędkość momentalnie rosła do 35km/h czy nawet więcej. W Gołkowicach odpoczywamy przed dzisiejszym głównym "daniem dnia"; Sławek już zmęczony trudnym dniem (właściwie cały czas po górach, ok. 1300m podjazdów) i wiatrem postanawia zrezygnować z Przehyby, poczeka na nas w Starym Sączu.
Z Waxmundem ruszamy w górę, pierwsza część łagodna, dużo dziur, przy dojeździe do szlabanu widzę duże zmiany od mojej ostatniej wizyty w maju - wyasfaltowano pierwszy odcinek szutru. Przy szlabanie rozbieramy się na podjazd i ruszamy w górę. Nachylenie szybko rośnie, podjazd bardzo trudny, cały czas w granicach 10%, są i długie kawałki dużo cięższe po 13-14%, max pokazało mi 16%. Do tego strasznie we znaki daje się wiatr - mimo że podjazd jest w gęstym lesie - obciąga mocno, w pewnym momencie skręcamy o prawie 180% - i przez chwilę pcha nas w plecy, po prostu się czuje jak wpycha pod górę. Podjazd nieco łagodnieje dopiero w samej końcówce, tutaj również są zmiany na trasie w porównaniu do maja - tym razem niestety na minus. Trafiliśmy tu w najgorszym momencie - górny, długi odcinek szutru jest przygotowywany do wyasfaltowania i leży na nim gruby podkład z kamieni, na szosówkę nawierzchnia fatalna. Da się na tym jechać 6-7km/h (nachylenie na pierwszym kawałku ponad 10%), mnie z moimi przełożeniami niestety zatrzymało, Waxmundowi który ma w szosówce trzy tarcze i trochę szersze koła udało się przejechać bez zatrzymania (choć niestety kosztowało go to trzy małe rozdarcia opony, w maju też tu rozwaliłem oponę). Zatrzymywało mnie tak w paru miejscach, podkład kończy się wraz z końcem dużego nachylenia - dalej już na grani jest jak było w maju, widać tu na razie asfaltu jeszcze nie planują. Na grani wiatr po prostu urywał głowę, strasznie zimno (zaledwie 2'C) - więc szybko wchodzimy do schroniska, gdzie fundujemy sobie gorącą herbatę i jajecznicę.
Zjazd niespecjalny, bardzo kręty i wąski, za dużo żwirku (łatają nim dziury) na rekordy, z kolei w dolnym odcinku, gdzie jest szeroko - masa dziur. Do Starego Sącza mamy wiatr w plecy, przekraczaliśmy nawet 40km/h na prostej - tak wiało. Docieramy do motelu gdzie czekał Sławek i jedziemy na stację do Starego Sącza (już zmierzcha). Powrót pociągiem bardzo długi - ponad 3h, ale za to tani (coś koło 20zł) - był czas żeby sporo porozmawiać o naszych rowerowych planach i doświadczeniach. Po dotarciu do domu do Waxmunda szybko gotujemy obiad - i kładę się wcześnie spać, bo jutro chcę ponownie ruszyć przed świtem (a wcześniejszej nocy spałem może 1h). Dzięki dla Waxmunda i Sławka za fajną trasę i gościnę, mam nadzieję że jeszcze nieraz wspólnie pojeździmy!
Zdjęcia z wypadu
Startujemy bardzo wcześnie, przed świtem, mimo to i tak spóźniamy się na spotkanie ze Sławkiem (jesteśmy o 6.15). Ustalamy dokładniej trasę i ruszamy na Wieliczkę. Na wzgórzach za miastem obserwujemy piękny wschód słońca (trasa prowadziła akurat na wschód). Na początku niepotrzebnie wrzuciliśmy trochę za mocne tempo, Sławek obawiał się że nie wytrzyma takiej trasy (niedawno był chory i jedzie na ciężkim rowerze, my na szosówkach), chciał już zawrócić, ale na szczęście dał się przekonać do dalszej jazdy.
Odcinek do Gdowa bardzo męczący, masa małych górek, z Gdowa do Łapanowa już tylko jedna - ale za to dużo wyższa, na niecałych 40km nabijamy sporo ponad 500m podjazdów. Cały czas mocno we znaki daje się wiatr - mocny, zimny i niemal cały czas przeciwny. Za Tarnawą zaczyna się długi podjazd, długim fragmentem bardzo ostry (do 14-15%), w sumie wjeżdża się na ponad 500m. Ze szczytu do Limanowej już tylko w dół, na ostrym zjeździe przekraczam 65km/h. W Limanowej krótka przerwa na zakupy i ruszamy na podjazd pod Ostrą (823m). Pierwsza faza to łagodna jazda w górę doliny, później tak 5-6% i wreszcie ostatnie 100-150m to już poważne nachylenie 7-9%. Podjazd w większości w lesie (chroni nas od tego cholernego wiatru), droga dość kręta, świetny asfalt. Na szczycie czekamy z 15min na Sławka, później wspólnie jeszcze trochę odpoczywamy - i zjeżdżamy w dół do Kamienicy, końcowy fragment z przejazdem przez malutki wąwozik bardzo urokliwy. Odcinek do Gołkowic to niemal cały czas walka z wiatrem, sprzyjał nam tylko na krótkich fragmentach - a wtedy prędkość momentalnie rosła do 35km/h czy nawet więcej. W Gołkowicach odpoczywamy przed dzisiejszym głównym "daniem dnia"; Sławek już zmęczony trudnym dniem (właściwie cały czas po górach, ok. 1300m podjazdów) i wiatrem postanawia zrezygnować z Przehyby, poczeka na nas w Starym Sączu.
Z Waxmundem ruszamy w górę, pierwsza część łagodna, dużo dziur, przy dojeździe do szlabanu widzę duże zmiany od mojej ostatniej wizyty w maju - wyasfaltowano pierwszy odcinek szutru. Przy szlabanie rozbieramy się na podjazd i ruszamy w górę. Nachylenie szybko rośnie, podjazd bardzo trudny, cały czas w granicach 10%, są i długie kawałki dużo cięższe po 13-14%, max pokazało mi 16%. Do tego strasznie we znaki daje się wiatr - mimo że podjazd jest w gęstym lesie - obciąga mocno, w pewnym momencie skręcamy o prawie 180% - i przez chwilę pcha nas w plecy, po prostu się czuje jak wpycha pod górę. Podjazd nieco łagodnieje dopiero w samej końcówce, tutaj również są zmiany na trasie w porównaniu do maja - tym razem niestety na minus. Trafiliśmy tu w najgorszym momencie - górny, długi odcinek szutru jest przygotowywany do wyasfaltowania i leży na nim gruby podkład z kamieni, na szosówkę nawierzchnia fatalna. Da się na tym jechać 6-7km/h (nachylenie na pierwszym kawałku ponad 10%), mnie z moimi przełożeniami niestety zatrzymało, Waxmundowi który ma w szosówce trzy tarcze i trochę szersze koła udało się przejechać bez zatrzymania (choć niestety kosztowało go to trzy małe rozdarcia opony, w maju też tu rozwaliłem oponę). Zatrzymywało mnie tak w paru miejscach, podkład kończy się wraz z końcem dużego nachylenia - dalej już na grani jest jak było w maju, widać tu na razie asfaltu jeszcze nie planują. Na grani wiatr po prostu urywał głowę, strasznie zimno (zaledwie 2'C) - więc szybko wchodzimy do schroniska, gdzie fundujemy sobie gorącą herbatę i jajecznicę.
Zjazd niespecjalny, bardzo kręty i wąski, za dużo żwirku (łatają nim dziury) na rekordy, z kolei w dolnym odcinku, gdzie jest szeroko - masa dziur. Do Starego Sącza mamy wiatr w plecy, przekraczaliśmy nawet 40km/h na prostej - tak wiało. Docieramy do motelu gdzie czekał Sławek i jedziemy na stację do Starego Sącza (już zmierzcha). Powrót pociągiem bardzo długi - ponad 3h, ale za to tani (coś koło 20zł) - był czas żeby sporo porozmawiać o naszych rowerowych planach i doświadczeniach. Po dotarciu do domu do Waxmunda szybko gotujemy obiad - i kładę się wcześnie spać, bo jutro chcę ponownie ruszyć przed świtem (a wcześniejszej nocy spałem może 1h). Dzięki dla Waxmunda i Sławka za fajną trasę i gościnę, mam nadzieję że jeszcze nieraz wspólnie pojeździmy!
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 139.30 km AVS: 21.21 km/h
ALT: 2349 m MAX: 65.70 km/h
Temp:6.0 'C
Sobota, 28 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Na Przehybę
I dzień - Częstochowa - Olsztyn - Mirów - Ogrodzieniec - Pilica - Wolbrom - Ojców - Kraków
W tym roku już nie planowałem dłuższych wypadów, jednak po ogłoszeniu na forum Waxmunda i Sławka o ich wypadzie na Przehybę postanowiłem wykorzystać parę dni (pewnie już ostatnich) jeszcze w miarę przyzwoitej pogody.
Do Częstochowy dojeżdżam pociągiem przed 10, krótka rundka po mieście (z wizytą pod słynnym jasnogórskim klasztorem) - i ruszam na trasę. Na samym początku od razu duża atrakcja - pięknie położony zamek w Olsztynie. Na trasie do Złotego Potoku wyprzedza mnie duża grupa kolarzy na szosówkach, postanowiłem się z nimi trochę pościgać; koncept nie był zły - tylko za późno na niego wpadłem, gdy już byłem jakieś 50-100m za peletonikiem. Goniąc ich dobrych parę kilometrów bardzo się wyżyłowałem i w Złotym Potoku dałem sobie spokój, tym bardziej że oni pojechali drogą na Żarki, ja skręcałem na boczną na Mirów, Ten kawałek bardzo przyjemny, w rejonie Niegowej bardzo ostra ścianka (jakieś 11%). W Mirowie kolejne malownicze ruiny zamku, w Kotowicach skręcam na Kroczyce i przejeżdżam obok pięknych Kroczyckich Skał. W Kroczycach skręcam na Zawiercie, zaliczam długi 100m podjazd, następnie skręcam na Ogrodzieniec, kawałek za tym miastem jest kolejny zamek, chyba najbardziej widowiskowy na Jurze. Za miastem staję na pierwszy dłuższy postój, bo już nieźle czułem trasę w nogach. Do Pilicy w dół, tym razem ładny rynek oglądam za dnia (jadąc tędy w Beskid Mały dotarłem do miasteczka już nocą); za Pilicą ostry podjazd, do Wolbromia pagórkowato, za tym miastem już się trochę wypłaszcza, aczkolwiek generalnie na całej Jurze podjazdów jest dużo.
Z drogi na Kraków (przez Skałę) zjeżdżam w bok do zamku w Pieskowej Skale - by zobaczyć Ojcowski PN. Zamek niesamowity, jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, wspaniale wkomponowany w krajobraz. W ojcowskim wąwozie łapie mnie zmrok, szybko spada temperatura (zaledwie 3'C) - ale coś tam jeszcze zobaczyłem. Przy wyjeździe z wąwozu pojechałem za znakiem na Kraków, nie sprawdzając mapy - co było dużym błędem, bo nadrobiłem w ten sposób chyba z 10km, do tego władowałem się chyba na najwyższą drogę całej Jury, w Jerzmanowicach (już na trasie Olkusz - Kraków) przekracza 500m. Za tą najwyższą przełęczą zaczyna się już szybka jazda, bo do Krakowa jest niemal cały czas w dół, zimno przez chwilę nawet 1'C, po wjeździe do miasta ociepla się. W centrum kontaktuję się z Waxmundem, który akurat był na operze z dziewczyną (kończyła się dość późno), więc podjeżdżam pod operę a Waxmund w czasie przerwy w przedstawieniu daje mi klucze do siebie i dokładnie wyjaśnia jak dojechać do jego mieszkania. Już w mieszkaniu mała przygoda - próbując uruchomić piec do ciepłej wody przekręcam wajchę - i nagle wycieka masa wody, zanim się kapnąłem gdzie jest miednica nieźle zalało łazienkę, sprzątałem to z pół h, aż do powrotu Waxmunda. Trochę pokombinowaliśmy z tym piecem (bezskutecznie niestety), pogadaliśmy - i kładziemy się spać, bo jutro rano wcześnie ruszamy w trasę.
Zdjęcia z wypadu
I dzień - Częstochowa - Olsztyn - Mirów - Ogrodzieniec - Pilica - Wolbrom - Ojców - Kraków
W tym roku już nie planowałem dłuższych wypadów, jednak po ogłoszeniu na forum Waxmunda i Sławka o ich wypadzie na Przehybę postanowiłem wykorzystać parę dni (pewnie już ostatnich) jeszcze w miarę przyzwoitej pogody.
Do Częstochowy dojeżdżam pociągiem przed 10, krótka rundka po mieście (z wizytą pod słynnym jasnogórskim klasztorem) - i ruszam na trasę. Na samym początku od razu duża atrakcja - pięknie położony zamek w Olsztynie. Na trasie do Złotego Potoku wyprzedza mnie duża grupa kolarzy na szosówkach, postanowiłem się z nimi trochę pościgać; koncept nie był zły - tylko za późno na niego wpadłem, gdy już byłem jakieś 50-100m za peletonikiem. Goniąc ich dobrych parę kilometrów bardzo się wyżyłowałem i w Złotym Potoku dałem sobie spokój, tym bardziej że oni pojechali drogą na Żarki, ja skręcałem na boczną na Mirów, Ten kawałek bardzo przyjemny, w rejonie Niegowej bardzo ostra ścianka (jakieś 11%). W Mirowie kolejne malownicze ruiny zamku, w Kotowicach skręcam na Kroczyce i przejeżdżam obok pięknych Kroczyckich Skał. W Kroczycach skręcam na Zawiercie, zaliczam długi 100m podjazd, następnie skręcam na Ogrodzieniec, kawałek za tym miastem jest kolejny zamek, chyba najbardziej widowiskowy na Jurze. Za miastem staję na pierwszy dłuższy postój, bo już nieźle czułem trasę w nogach. Do Pilicy w dół, tym razem ładny rynek oglądam za dnia (jadąc tędy w Beskid Mały dotarłem do miasteczka już nocą); za Pilicą ostry podjazd, do Wolbromia pagórkowato, za tym miastem już się trochę wypłaszcza, aczkolwiek generalnie na całej Jurze podjazdów jest dużo.
Z drogi na Kraków (przez Skałę) zjeżdżam w bok do zamku w Pieskowej Skale - by zobaczyć Ojcowski PN. Zamek niesamowity, jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, wspaniale wkomponowany w krajobraz. W ojcowskim wąwozie łapie mnie zmrok, szybko spada temperatura (zaledwie 3'C) - ale coś tam jeszcze zobaczyłem. Przy wyjeździe z wąwozu pojechałem za znakiem na Kraków, nie sprawdzając mapy - co było dużym błędem, bo nadrobiłem w ten sposób chyba z 10km, do tego władowałem się chyba na najwyższą drogę całej Jury, w Jerzmanowicach (już na trasie Olkusz - Kraków) przekracza 500m. Za tą najwyższą przełęczą zaczyna się już szybka jazda, bo do Krakowa jest niemal cały czas w dół, zimno przez chwilę nawet 1'C, po wjeździe do miasta ociepla się. W centrum kontaktuję się z Waxmundem, który akurat był na operze z dziewczyną (kończyła się dość późno), więc podjeżdżam pod operę a Waxmund w czasie przerwy w przedstawieniu daje mi klucze do siebie i dokładnie wyjaśnia jak dojechać do jego mieszkania. Już w mieszkaniu mała przygoda - próbując uruchomić piec do ciepłej wody przekręcam wajchę - i nagle wycieka masa wody, zanim się kapnąłem gdzie jest miednica nieźle zalało łazienkę, sprzątałem to z pół h, aż do powrotu Waxmunda. Trochę pokombinowaliśmy z tym piecem (bezskutecznie niestety), pogadaliśmy - i kładziemy się spać, bo jutro rano wcześnie ruszamy w trasę.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 179.30 km AVS: 24.85 km/h
ALT: 1802 m MAX: 51.30 km/h
Temp:6.0 'C
Na Wschód!
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 261.80 km AVS: 26.85 km/h
ALT: 615 m MAX: 42.00 km/h
Temp:9.0 'C
Poniedziałek, 26 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Rajcza - przeł. Glinka (848m) - [SK] - Tvrdosin - Zuberec - Rohacze (1380m) - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.18 km/h
ALT: 2522 m MAX: 65.80 km/h
Temp:8.0 'C
Niedziela, 25 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
II dzień - Olkusz - Trzebinia - Zator - Andrychów - Beskid Targanicki (571m) - Porąbka - Chrobacza Łąka (828m) - Międzybrodzie Żywieckie - Żar (751m) - Łodygowice - Magurka Wilkowicka (908m) - Żywiec - Rajcza
Mimo zmiany czasu na trasę ruszam dopiero koło 7, niepotrzebnie wczoraj na ten boks czekałem. Pogoda taka sobie, dalej chłodno (7-8'C), szosa z początku jeszcze trochę mokra po wczorajszych opadach, ale za Trzebinią jest już sucho. Do Trzebini niebrzydki kawałek po wzgórzach, sporo lasów, samo miasto także całkiem-całkiem, kolejny raz przekonuję, że ten Śląsk wcale tak źle jak w stereotypach wielu ludzi z innych regionów (tylko kominy, kopalnie i smog) nie wygląda, generalnie miasta są tu ładniejsze niż w mazowieckim czy łodzkim. Za Trzebinią dalej górki, dopiero za Babicami zaczyna się wypłaszczać - widomy znak, że zbliża się Wisła. Przed mostem wyprzedza mnie dwójka rowerzystów, później na górkach przed Andrychowem ja ich mijam, aż wreszcie jedziemy w trójkę do samego Andrychowa. Droga za Zatorem nadspodziewanie płaska, jest kilka małych górek i bardzo łagodny podjazd do miasta (w sumie na ponad 300m). Oni wybierali się na przełęcz Kocierską, więc jeszcze kawałek pojechaliśmy wspólnie, po czym odbijam na Beskid Targanicki, który w kwietniu tego roku zaliczałem z drugiej strony. Okazuje się, że z tej strony jest jeszcze cięższy, maks dochodzi aż do 19% (wtedy przeleciałem zjazd tak szybko że licznik nie zdążył zareagować), na szczycie można już wypluwać płuca :)). Po krótkim odzipnięciu zjeżdżam do Porąbki, trzeba uważać, bo jest mokro i dużo dziur. W Porąbce zakupy i odpoczynek przed sklepem, następnie ruszam w stronę Jeziora Międzybrodzkiego, wjeżdżając na tamę je tworzącą.
Wreszcie zaczyna się robić dobra pogoda, temperatura dochodzi do 12-13'C, wychodzi słońce, decyduję się więc na jazdę w krótkich spodenkach, tym bardziej że zaraz mnie czeka największe wyzwanie wyjazdu, czyli słynna Chrobacza Łąka - polski podjazd nr2. Już na starcie ostra ściana, a później nie jest lżej :). Podjazd prawdziwie rzeźnicki, są ściany po 15-17%, bardzo odczuwam brak przełożeń, na 39-27 da się sensownie jechać do mniej-więcej 12%, później zaczyna się przepychanie. O ile na takich górach jak Beskid Targanicki - bardzo ostrych, ale krótkich nie jest to jeszcze wielkim problemem - to na takich rzeźniach jak Chrobacza to już potwornie ciężkie, strasznie obciąża nogi. Dałem radę dociągnąć do wysokości ok. 630m, ale tam kończy się dobry asfalt, a zaczyna się asfaltowo-szutrowy szlak, coś co bardzo dawno temu było asfaltem, do tego ten kawałek jest w lesie, co oznacza że jest tam bardzo mokro i ślisko; a jakby tego było mało - to dochodzi nachylenie 17% :)). Musiałem odsapnąć parę minut zanim ruszyłem dalej, cała dalsza jazda to ciężka katorga, do szczytu musiałem jeszcze stawać ze 2-3 razy, bardzo brakuje tej trzeciej tarczy z przodu. Sama końcówka na ok. 800m to już jazda po prostu po śliskich kamieniach, do tego dużo mokrych liści, nachylenie po 18-19%, wjechałem tu z ogromnym trudem, wymagało to kilkunastu prób ruszania, to szlak dobry dla rowerów górskich, nie szosowych opon 23mm. Strzelam fotkę pod schroniskiem, wjeżdżam jeszcze kawałek wyżej do wielkiego krzyża (ładna panorama) i po fotkach sprowadzam rower do początku tego kamienistego szlaku (zjechać na szosówce byłoby ekstremalnie trudno). Generalnie rzecz biorąc - to Chrobacza jest podjazdem porównywalnym z przełęczą Karkonoską, tam nachylenia są może i cięższe, ale są i wypłaszczenia, do tego cały czas jest asfalt, tutaj nie brakuje szutru i kamieni, co znacznie utrudnia jazdę. Zjazd z pięknymi widokami, błyskawicznie wracam na poziom jeziora, kontynuuję jazdę wzdłuż jego brzegów, trasa widokowo piękna. W Międzybrodziu Żywieckim ponownie przejeżdżam na drugą stronę doliny, by zaatakować kolejny znany podjazd - czyli górę Żar. Profil podjazdu może nie imponuje, ale nie mówi też wszystkiego, jest tu dużo ścian po 10-12%, a później dłuższe odcinki wypłaszczeń, tak więc średnie nachylenie rzędu 6-7%. Inna sprawa, że dane ze strony Michała Książkiewicza przesadzone, 20% to tutaj na pewno nie było (góra 13%), tyle nie miałem nawet na Chrobaczej (tam maks wynosił 19%). Ale widokowo podjazd bardzo fajny, Żar widać doskonale już z daleka, niewiele odcinków leśnych co daje szeroką perspektywę. W końcówce bardzo ostry zjazd, kawałek wypłaszczenia i ostra końcowa ścianka do zbiornika wodnego elektrowni. Ze szczytu miałem wspaniały widok - nad jeziorem Międzybrodzkim może mgły, a u góry piękne słońce i fantastyczne pejzaże. Zjazd bardzo przyjemny, wreszcie można poszaleć (62,6km/h), bo ten z Chrobaczej (to samo Beskid) są za wąskie i za kręte na bezpieczną jazdę.
Za Międzybrodziem krótki podjazd do kolejnego jeziora zaporowego, tym razem dużo większego - Żywieckiego. Chciałem je ominąć ze strony zachodniej, tak by nie wjeżdżać do samego Żywca, od skrzyżowania bardzo nieprzyjemna kostka, ale gdy już miałem zawracać wrócił asfalt. Droga na jeziorem bardzo fajna, liczne pagóreczki, ładne widoki. Ale wjazd na główną drogę Bielsko - Żywiec już przyjemny nie był, ruch ogromny. Staję na posiłek w przydrożnym barze (dwie kiełbaski) po czym skręcam na Łodygowice, okazało się że trzeba jechać aż do Wilkowic (tam zaczyna się podjazd) a na drodze było sporo remontów. Bardzo się tego podjazdu obawiałem - dużo trudniejszy od Żaru, a w nogach miałem już prawie 130km ciężkiej górskiej trasy. No i jechało się rzeczywiście ciężko, podjazd bardzo trudny, wiele ścian po 15-16%, zmordowałem się strasznie, pół trasy pokonując w bardzo nienaturalnej pozycji z głową niemal na poziomie kierownicy, wychyloną daleko w przód, w ten sposób nieco łatwiej "pociągnąć" rower na tak cholernie ciężkim przełożeniu, na 39-27 musiałem chwilami jechać po 6-7km/h, stawałem po drodze dwa razy. Trasa niemal w całości w lesie, całkiem sporo śniegu przy drodze, na zachodnich, zacienionych stokach po zeszłotygodniowych opadach zostało go jeszcze trochę. Końcówka już nieco łagodniejsza, szosa doprowadza na niemal 900m, później trzeba jeszcze odbić w lewo na szutrowy szlak by dojechać do położonego na samym szczycie schroniska.
Parę fotek na szczycie - i szybko wracam do głównej szosy. Niestety zaczyna już zmierzchać, kawałek do Żywca jedzie się bardzo nieprzyjemnie, ruch w stronę Bielska bardzo duży, sznur samochodów (ludzie pewnie wracają z weekendu) - co rusz oślepiają mnie ich światła. Dopiero za Żywcem robi się przyjemniej, bo cały ruch idzie niedawno wybudowaną trasą szybkiego ruchu do Zwardonia (na razie dochodzi chyba tylko do Węgierskiej Górki). Odcinek do Milówki na szczęście płaski, tylko jedna trochę większa ścianka, do tego bardzo dobrze oświetlony w drugiej części. Z Milówki postanowiłem jeszcze dociągnąć do Rajczy, co okazało się dużym błędem, bo o ile w Milówce było sporo ogłoszeń o kwaterach, to w Rajczy była z tym niezła bryndza, dość powiedzieć, że nakołowałem się tam za miejscówką ponad godzinę, dojechałem nawet i do Rycerki. Ale w końcu udało mi się znaleźć pokój na kwaterze za jedyne 25zł, skoczyłem jeszcze na obiad na smaczną pizzę (dobre 5-6zł taniej niż w Warszawie).
Zdjęcia
Mimo zmiany czasu na trasę ruszam dopiero koło 7, niepotrzebnie wczoraj na ten boks czekałem. Pogoda taka sobie, dalej chłodno (7-8'C), szosa z początku jeszcze trochę mokra po wczorajszych opadach, ale za Trzebinią jest już sucho. Do Trzebini niebrzydki kawałek po wzgórzach, sporo lasów, samo miasto także całkiem-całkiem, kolejny raz przekonuję, że ten Śląsk wcale tak źle jak w stereotypach wielu ludzi z innych regionów (tylko kominy, kopalnie i smog) nie wygląda, generalnie miasta są tu ładniejsze niż w mazowieckim czy łodzkim. Za Trzebinią dalej górki, dopiero za Babicami zaczyna się wypłaszczać - widomy znak, że zbliża się Wisła. Przed mostem wyprzedza mnie dwójka rowerzystów, później na górkach przed Andrychowem ja ich mijam, aż wreszcie jedziemy w trójkę do samego Andrychowa. Droga za Zatorem nadspodziewanie płaska, jest kilka małych górek i bardzo łagodny podjazd do miasta (w sumie na ponad 300m). Oni wybierali się na przełęcz Kocierską, więc jeszcze kawałek pojechaliśmy wspólnie, po czym odbijam na Beskid Targanicki, który w kwietniu tego roku zaliczałem z drugiej strony. Okazuje się, że z tej strony jest jeszcze cięższy, maks dochodzi aż do 19% (wtedy przeleciałem zjazd tak szybko że licznik nie zdążył zareagować), na szczycie można już wypluwać płuca :)). Po krótkim odzipnięciu zjeżdżam do Porąbki, trzeba uważać, bo jest mokro i dużo dziur. W Porąbce zakupy i odpoczynek przed sklepem, następnie ruszam w stronę Jeziora Międzybrodzkiego, wjeżdżając na tamę je tworzącą.
Wreszcie zaczyna się robić dobra pogoda, temperatura dochodzi do 12-13'C, wychodzi słońce, decyduję się więc na jazdę w krótkich spodenkach, tym bardziej że zaraz mnie czeka największe wyzwanie wyjazdu, czyli słynna Chrobacza Łąka - polski podjazd nr2. Już na starcie ostra ściana, a później nie jest lżej :). Podjazd prawdziwie rzeźnicki, są ściany po 15-17%, bardzo odczuwam brak przełożeń, na 39-27 da się sensownie jechać do mniej-więcej 12%, później zaczyna się przepychanie. O ile na takich górach jak Beskid Targanicki - bardzo ostrych, ale krótkich nie jest to jeszcze wielkim problemem - to na takich rzeźniach jak Chrobacza to już potwornie ciężkie, strasznie obciąża nogi. Dałem radę dociągnąć do wysokości ok. 630m, ale tam kończy się dobry asfalt, a zaczyna się asfaltowo-szutrowy szlak, coś co bardzo dawno temu było asfaltem, do tego ten kawałek jest w lesie, co oznacza że jest tam bardzo mokro i ślisko; a jakby tego było mało - to dochodzi nachylenie 17% :)). Musiałem odsapnąć parę minut zanim ruszyłem dalej, cała dalsza jazda to ciężka katorga, do szczytu musiałem jeszcze stawać ze 2-3 razy, bardzo brakuje tej trzeciej tarczy z przodu. Sama końcówka na ok. 800m to już jazda po prostu po śliskich kamieniach, do tego dużo mokrych liści, nachylenie po 18-19%, wjechałem tu z ogromnym trudem, wymagało to kilkunastu prób ruszania, to szlak dobry dla rowerów górskich, nie szosowych opon 23mm. Strzelam fotkę pod schroniskiem, wjeżdżam jeszcze kawałek wyżej do wielkiego krzyża (ładna panorama) i po fotkach sprowadzam rower do początku tego kamienistego szlaku (zjechać na szosówce byłoby ekstremalnie trudno). Generalnie rzecz biorąc - to Chrobacza jest podjazdem porównywalnym z przełęczą Karkonoską, tam nachylenia są może i cięższe, ale są i wypłaszczenia, do tego cały czas jest asfalt, tutaj nie brakuje szutru i kamieni, co znacznie utrudnia jazdę. Zjazd z pięknymi widokami, błyskawicznie wracam na poziom jeziora, kontynuuję jazdę wzdłuż jego brzegów, trasa widokowo piękna. W Międzybrodziu Żywieckim ponownie przejeżdżam na drugą stronę doliny, by zaatakować kolejny znany podjazd - czyli górę Żar. Profil podjazdu może nie imponuje, ale nie mówi też wszystkiego, jest tu dużo ścian po 10-12%, a później dłuższe odcinki wypłaszczeń, tak więc średnie nachylenie rzędu 6-7%. Inna sprawa, że dane ze strony Michała Książkiewicza przesadzone, 20% to tutaj na pewno nie było (góra 13%), tyle nie miałem nawet na Chrobaczej (tam maks wynosił 19%). Ale widokowo podjazd bardzo fajny, Żar widać doskonale już z daleka, niewiele odcinków leśnych co daje szeroką perspektywę. W końcówce bardzo ostry zjazd, kawałek wypłaszczenia i ostra końcowa ścianka do zbiornika wodnego elektrowni. Ze szczytu miałem wspaniały widok - nad jeziorem Międzybrodzkim może mgły, a u góry piękne słońce i fantastyczne pejzaże. Zjazd bardzo przyjemny, wreszcie można poszaleć (62,6km/h), bo ten z Chrobaczej (to samo Beskid) są za wąskie i za kręte na bezpieczną jazdę.
Za Międzybrodziem krótki podjazd do kolejnego jeziora zaporowego, tym razem dużo większego - Żywieckiego. Chciałem je ominąć ze strony zachodniej, tak by nie wjeżdżać do samego Żywca, od skrzyżowania bardzo nieprzyjemna kostka, ale gdy już miałem zawracać wrócił asfalt. Droga na jeziorem bardzo fajna, liczne pagóreczki, ładne widoki. Ale wjazd na główną drogę Bielsko - Żywiec już przyjemny nie był, ruch ogromny. Staję na posiłek w przydrożnym barze (dwie kiełbaski) po czym skręcam na Łodygowice, okazało się że trzeba jechać aż do Wilkowic (tam zaczyna się podjazd) a na drodze było sporo remontów. Bardzo się tego podjazdu obawiałem - dużo trudniejszy od Żaru, a w nogach miałem już prawie 130km ciężkiej górskiej trasy. No i jechało się rzeczywiście ciężko, podjazd bardzo trudny, wiele ścian po 15-16%, zmordowałem się strasznie, pół trasy pokonując w bardzo nienaturalnej pozycji z głową niemal na poziomie kierownicy, wychyloną daleko w przód, w ten sposób nieco łatwiej "pociągnąć" rower na tak cholernie ciężkim przełożeniu, na 39-27 musiałem chwilami jechać po 6-7km/h, stawałem po drodze dwa razy. Trasa niemal w całości w lesie, całkiem sporo śniegu przy drodze, na zachodnich, zacienionych stokach po zeszłotygodniowych opadach zostało go jeszcze trochę. Końcówka już nieco łagodniejsza, szosa doprowadza na niemal 900m, później trzeba jeszcze odbić w lewo na szutrowy szlak by dojechać do położonego na samym szczycie schroniska.
Parę fotek na szczycie - i szybko wracam do głównej szosy. Niestety zaczyna już zmierzchać, kawałek do Żywca jedzie się bardzo nieprzyjemnie, ruch w stronę Bielska bardzo duży, sznur samochodów (ludzie pewnie wracają z weekendu) - co rusz oślepiają mnie ich światła. Dopiero za Żywcem robi się przyjemniej, bo cały ruch idzie niedawno wybudowaną trasą szybkiego ruchu do Zwardonia (na razie dochodzi chyba tylko do Węgierskiej Górki). Odcinek do Milówki na szczęście płaski, tylko jedna trochę większa ścianka, do tego bardzo dobrze oświetlony w drugiej części. Z Milówki postanowiłem jeszcze dociągnąć do Rajczy, co okazało się dużym błędem, bo o ile w Milówce było sporo ogłoszeń o kwaterach, to w Rajczy była z tym niezła bryndza, dość powiedzieć, że nakołowałem się tam za miejscówką ponad godzinę, dojechałem nawet i do Rycerki. Ale w końcu udało mi się znaleźć pokój na kwaterze za jedyne 25zł, skoczyłem jeszcze na obiad na smaczną pizzę (dobre 5-6zł taniej niż w Warszawie).
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 182.10 km AVS: 21.51 km/h
ALT: 2910 m MAX: 62.60 km/h
Temp:10.0 'C
Sobota, 24 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
I dzień - Warszawa - Mszczonów - Tomaszów Maz. - Piotrków Tryb. - Przedbórz - Koniecpol - Pilica - Olkusz
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 294.60 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 1896 m MAX: 52.00 km/h
Temp:8.0 'C
Piątek, 16 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Grójec - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Pierwszy dłuższy wypad w warunkach już niemal zimowych. Na szczęście pogoda po paru dniach wichur i śnieżyc się uspokoiła, tyle że dalej jest dość zimno. Ruszyłem późno, bo dopiero ok. 15.30. Do Grójca pod lekki wiatr, temperatura 3-4'C, nawet zrobiło się naprawdę ładnie i wyszło na dłużej słońce. Przejeżdżam przez centrum Grójca i wjeżdżam na chwilę na szosę krakowską, ciągle trwają tu budowy, w miejscu skrętu na Warkę są krótkie objazdy. Kawałek dalej zaczyna zmierzchać, temperatura szybko spada, jest zaledwie 0'C. Kawałek do Warki przyjemny, mały ruch; za to za Warką rośnie znacznie - widać wielu kierowców w piątek wyjeżdża za Warszawę, co rusz z naprzeciwka suną całe korowody aut a ich światła przeszkadzają w jeździe. W Górze Kalwarii krótki postój - i jak zwykle w takich warunkach nieźle mnie wytrzęsło, dopóki się jedzie - to w 0'C spokojnie można wyrobić - ale odpoczynek na powietrzu to momentalne wychłodzenie. Odcinek do Warszawy już przyjemniejszy, większość drogi oświetlona, bo jest dużo miasteczek po drodze; do domu docieram po 20.
Pierwszy dłuższy wypad w warunkach już niemal zimowych. Na szczęście pogoda po paru dniach wichur i śnieżyc się uspokoiła, tyle że dalej jest dość zimno. Ruszyłem późno, bo dopiero ok. 15.30. Do Grójca pod lekki wiatr, temperatura 3-4'C, nawet zrobiło się naprawdę ładnie i wyszło na dłużej słońce. Przejeżdżam przez centrum Grójca i wjeżdżam na chwilę na szosę krakowską, ciągle trwają tu budowy, w miejscu skrętu na Warkę są krótkie objazdy. Kawałek dalej zaczyna zmierzchać, temperatura szybko spada, jest zaledwie 0'C. Kawałek do Warki przyjemny, mały ruch; za to za Warką rośnie znacznie - widać wielu kierowców w piątek wyjeżdża za Warszawę, co rusz z naprzeciwka suną całe korowody aut a ich światła przeszkadzają w jeździe. W Górze Kalwarii krótki postój - i jak zwykle w takich warunkach nieźle mnie wytrzęsło, dopóki się jedzie - to w 0'C spokojnie można wyrobić - ale odpoczynek na powietrzu to momentalne wychłodzenie. Odcinek do Warszawy już przyjemniejszy, większość drogi oświetlona, bo jest dużo miasteczek po drodze; do domu docieram po 20.
Dane wycieczki:
DST: 116.30 km AVS: 26.33 km/h
ALT: 456 m MAX: 38.70 km/h
Temp:2.0 'C
Sobota, 10 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Mińsk Mazowiecki - Warszawa
Po powrocie do domu zmieniłem rower i wybrałem się na dłuższą wycieczkę wypróbować nowe spodnie. Właściwie całe 60km do Mińska mniej lub bardziej pod zimny wiatr, z powrotem już mi zdecydowanie pomagał. Spodnie sprawują się bardzo przyzwoicie, dotąd jako długich używałem gore-texowych (specjalne na rower), są w pełni odporne na wiatr, dobrze oddychają, ale są to przede wszystkim spodnie na deszcz, więc muszą być dość luźne, a co za tym nie są tak wygodne jak zwykłe długie spodnie na rower, przylegające do nóg. Kupiłem spodnie Adidasa z membraną na wiatr - i jestem zadowolony, spełniają swoje zadanie, nie wywiewa, nie jest zimno.
Sama trasa - nieciekawa, masa korków, zarówno w Konstancinie, Górze Kalwarii, a nawet przed skrzyżowaniem z szosą lubelską. Od jakiegoś czasu są w tych miejscach problemy z korkami - a wszystkiemu są winne ronda które jakiś "myślący inaczej" drogowiec raczył tam zafundować. Może i są troszkę bezpieczniejsze od świateł - ale takich rozwiązań nie można wstawiać na drogi pozamiejskie z dużym ruchem, bo drastycznie zwiększają korki, każdy samochód przed takim rondem hamuje niemal do zera, a długie tiry (których tam jest masa) tracą na to o wiele więcej czasu niż na drodze ze zwykłym światłem. Temperatura nawet całkiem wysoka - 13'C, ale odczuwalna sporo niższa, cały czas wiał bardzo nieprzyjemny, mocny wiatr południowo-wschodni.
Po powrocie do domu zmieniłem rower i wybrałem się na dłuższą wycieczkę wypróbować nowe spodnie. Właściwie całe 60km do Mińska mniej lub bardziej pod zimny wiatr, z powrotem już mi zdecydowanie pomagał. Spodnie sprawują się bardzo przyzwoicie, dotąd jako długich używałem gore-texowych (specjalne na rower), są w pełni odporne na wiatr, dobrze oddychają, ale są to przede wszystkim spodnie na deszcz, więc muszą być dość luźne, a co za tym nie są tak wygodne jak zwykłe długie spodnie na rower, przylegające do nóg. Kupiłem spodnie Adidasa z membraną na wiatr - i jestem zadowolony, spełniają swoje zadanie, nie wywiewa, nie jest zimno.
Sama trasa - nieciekawa, masa korków, zarówno w Konstancinie, Górze Kalwarii, a nawet przed skrzyżowaniem z szosą lubelską. Od jakiegoś czasu są w tych miejscach problemy z korkami - a wszystkiemu są winne ronda które jakiś "myślący inaczej" drogowiec raczył tam zafundować. Może i są troszkę bezpieczniejsze od świateł - ale takich rozwiązań nie można wstawiać na drogi pozamiejskie z dużym ruchem, bo drastycznie zwiększają korki, każdy samochód przed takim rondem hamuje niemal do zera, a długie tiry (których tam jest masa) tracą na to o wiele więcej czasu niż na drodze ze zwykłym światłem. Temperatura nawet całkiem wysoka - 13'C, ale odczuwalna sporo niższa, cały czas wiał bardzo nieprzyjemny, mocny wiatr południowo-wschodni.
Dane wycieczki:
DST: 103.30 km AVS: 27.30 km/h
ALT: 470 m MAX: 51.30 km/h
Temp:13.0 'C