Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 14 czerwca 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Nieporęt - Serock - Pułtusk - Wyszków - Marki - Warszawa
Dzisiaj ruszam na północ, więc wyjeżdżam z Warszawy Wisłostradą na Nieporęt (tak naprawdę jedyny szybki wyjazd z Warszawy, mimo przejazdu przez niemal całe miasto, bo jazda przez Piaseczno czy Konstancin a nawet Trasą Siekierkowską na Sulejówek - to bardzo częste światła i duży ruch). Wiatr od dwóch dni niewiele się zmienił, dzisiaj dalej wieje bardzo mocno generalnie z południowego-zachodu. Do Nieporętu więc raczej pomaga, do Serocka też nie jest źle, dopiero kawałek za tym miastem gdy droga odbija nieco na zachód trzeba się porządniej naszarpać. Droga do Pułtuska - niecodzienna, za Serockiem w kierunku Warszawy jest ogromny, ponad 5km korek (ludzie wracają z długiego weekendu) - ale w stronę w którą jadę ruch jest niewielki, więc wiele to nie przeszkadza. Z Pułtuska skręcam na zachód do Wyszkowa - i zaczyna się bardzo przyjemna jazda. Dobry wiatr, pusta droga, sporo lasów i łąk - jednym słowem jestem bardzo zadowolony że nie skręciłem do Wyszkowa 20km wcześniej w Serocku (bo tamtędy dużo tirów objeżdża Warszawę jadąc na szosę białostocką). W Wyszkowie staję na jedyny dzisiaj większy odpoczynek pod kościołem w centrum i o 16 ruszam w stronę Warszawy. Z początku ruch minimalny - główny ruch idzie niedawno wybudowaną droga ekspresową na Białystok omijającą Wyszków nowym mostem na Bugu. Po kilku km (w rejonie Lucynowa) docieram do nowej szosy - oczywiście to droga ekspresowa, a jako że jest boczna droga równoległa do głównej szosy jadę nią kawałek, po kolejnych paru km jednak się kończy. Ale w tym miejscu jest też coś nie tak z drogą ekspresową - bo znaki ją symbolizujące są przekreślone (prawdopodobnie z jakiś przyczyn droga na tym odcinku chwilowo utraciła status ekspresowej). Więc z czystym sumieniem wjeżdżam na trasę, nie wiem czym było spowodowane to zaklejenie znaków - bo de facto jest to bardzo nowoczesna droga ekspresowa z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami, dwoma pasami z szerokim poboczem w każdym kierunku. Niestety jedzie się bardzo marnie, właściwie równo pod wiatr, chwilami po 20-23km/h, ile znaczy wiatr widać gdy trafiło się kilka osłon przeciwwietrznych - momentalnie prędkość rośnie o 5km/h. Przed Radzyminem zaczyna się oznaczona ekspresówka objeżdżająca to miasto (to już stara szosa, była tu od kilku lat), po paru km zaczynają się Marki a wraz z nimi spore korki, bo tędy też masa ludzi wraca z wyjazdów. Dopiero za Markami się przerzedziło, w mieście wiatr już aż tak nie przeszkadza i jakoś się jedzie, w miarę sprawnie docieram do Wisłostrady, do domu jadę trochę dłuższą trasą - przez Wilanów i Klimczaka.
Dzisiaj ruszam na północ, więc wyjeżdżam z Warszawy Wisłostradą na Nieporęt (tak naprawdę jedyny szybki wyjazd z Warszawy, mimo przejazdu przez niemal całe miasto, bo jazda przez Piaseczno czy Konstancin a nawet Trasą Siekierkowską na Sulejówek - to bardzo częste światła i duży ruch). Wiatr od dwóch dni niewiele się zmienił, dzisiaj dalej wieje bardzo mocno generalnie z południowego-zachodu. Do Nieporętu więc raczej pomaga, do Serocka też nie jest źle, dopiero kawałek za tym miastem gdy droga odbija nieco na zachód trzeba się porządniej naszarpać. Droga do Pułtuska - niecodzienna, za Serockiem w kierunku Warszawy jest ogromny, ponad 5km korek (ludzie wracają z długiego weekendu) - ale w stronę w którą jadę ruch jest niewielki, więc wiele to nie przeszkadza. Z Pułtuska skręcam na zachód do Wyszkowa - i zaczyna się bardzo przyjemna jazda. Dobry wiatr, pusta droga, sporo lasów i łąk - jednym słowem jestem bardzo zadowolony że nie skręciłem do Wyszkowa 20km wcześniej w Serocku (bo tamtędy dużo tirów objeżdża Warszawę jadąc na szosę białostocką). W Wyszkowie staję na jedyny dzisiaj większy odpoczynek pod kościołem w centrum i o 16 ruszam w stronę Warszawy. Z początku ruch minimalny - główny ruch idzie niedawno wybudowaną droga ekspresową na Białystok omijającą Wyszków nowym mostem na Bugu. Po kilku km (w rejonie Lucynowa) docieram do nowej szosy - oczywiście to droga ekspresowa, a jako że jest boczna droga równoległa do głównej szosy jadę nią kawałek, po kolejnych paru km jednak się kończy. Ale w tym miejscu jest też coś nie tak z drogą ekspresową - bo znaki ją symbolizujące są przekreślone (prawdopodobnie z jakiś przyczyn droga na tym odcinku chwilowo utraciła status ekspresowej). Więc z czystym sumieniem wjeżdżam na trasę, nie wiem czym było spowodowane to zaklejenie znaków - bo de facto jest to bardzo nowoczesna droga ekspresowa z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami, dwoma pasami z szerokim poboczem w każdym kierunku. Niestety jedzie się bardzo marnie, właściwie równo pod wiatr, chwilami po 20-23km/h, ile znaczy wiatr widać gdy trafiło się kilka osłon przeciwwietrznych - momentalnie prędkość rośnie o 5km/h. Przed Radzyminem zaczyna się oznaczona ekspresówka objeżdżająca to miasto (to już stara szosa, była tu od kilku lat), po paru km zaczynają się Marki a wraz z nimi spore korki, bo tędy też masa ludzi wraca z wyjazdów. Dopiero za Markami się przerzedziło, w mieście wiatr już aż tak nie przeszkadza i jakoś się jedzie, w miarę sprawnie docieram do Wisłostrady, do domu jadę trochę dłuższą trasą - przez Wilanów i Klimczaka.
Dane wycieczki:
DST: 165.80 km AVS: 27.71 km/h
ALT: 719 m MAX: 44.60 km/h
Temp:20.0 'C
Piątek, 12 czerwca 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Piaseczno - Grójec - Mogielnica - Falęcice - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Wyruszam dość późno ok. 12. Początek standardowy - przebijanie się do Piaseczna i przez Piaseczno, dalej trasą na Grójec. We znaki daje silny wiatr z zachodu, bo sporo na zachód jednak odbijam. Pogoda raczej dobra, czasem trochę chmur, ale generalnie słonecznie. Na odcinku do Mogielnicy wiatr coraz gorszy, do miasta docieram już trochę zmęczony. W mieście zjeżdżam z głównej szosy kierując się boczną drogą na Tomczyce. Kawałek całkiem fajny, lekko pagórkowaty, do samych Tomczyc nie dojechałem bo był remont na całej szerokości drogi i musiałem skręcić ze 2km wcześniej na Michałowice, w których wjeżdżam na przyjemną trasę do Falęcic, wzdłuż Pilicy. Droga naprawdę fajna, sporo pagórków, piękne tereny z dużą ilością łąk. Odpoczywam w takiej scenerii przed Borowem i kontynuuję jazdę w stronę Warki, tym razem z wiatrem równo w plecy, więc 30km/h rzadko schodzi z licznika, asfalt raczej niespecjalny, do tego na drodze leży sporo piachu, czasem nawet po kilka metrów wzdłuż całej szerokości jezdni. W Falęcicach przecinam wiaduktem szosę krakowską, odcinek do Warki już taki ciekawy nie jest, długo trzeba tez jechać przez miasto. Za Warką oczywiście zmienia się wiatr i już tak dobrze nie jest, na kolejny odpoczynek staję za Górą Kalwarią. Ostatnie 20km do domu już mnie nieźle zmęczyło, wiatr dawał się porządnie we znaki, niestety marną mamy pogodę w tegorocznym czerwcu.
Wyruszam dość późno ok. 12. Początek standardowy - przebijanie się do Piaseczna i przez Piaseczno, dalej trasą na Grójec. We znaki daje silny wiatr z zachodu, bo sporo na zachód jednak odbijam. Pogoda raczej dobra, czasem trochę chmur, ale generalnie słonecznie. Na odcinku do Mogielnicy wiatr coraz gorszy, do miasta docieram już trochę zmęczony. W mieście zjeżdżam z głównej szosy kierując się boczną drogą na Tomczyce. Kawałek całkiem fajny, lekko pagórkowaty, do samych Tomczyc nie dojechałem bo był remont na całej szerokości drogi i musiałem skręcić ze 2km wcześniej na Michałowice, w których wjeżdżam na przyjemną trasę do Falęcic, wzdłuż Pilicy. Droga naprawdę fajna, sporo pagórków, piękne tereny z dużą ilością łąk. Odpoczywam w takiej scenerii przed Borowem i kontynuuję jazdę w stronę Warki, tym razem z wiatrem równo w plecy, więc 30km/h rzadko schodzi z licznika, asfalt raczej niespecjalny, do tego na drodze leży sporo piachu, czasem nawet po kilka metrów wzdłuż całej szerokości jezdni. W Falęcicach przecinam wiaduktem szosę krakowską, odcinek do Warki już taki ciekawy nie jest, długo trzeba tez jechać przez miasto. Za Warką oczywiście zmienia się wiatr i już tak dobrze nie jest, na kolejny odpoczynek staję za Górą Kalwarią. Ostatnie 20km do domu już mnie nieźle zmęczyło, wiatr dawał się porządnie we znaki, niestety marną mamy pogodę w tegorocznym czerwcu.
Dane wycieczki:
DST: 155.40 km AVS: 27.03 km/h
ALT: 834 m MAX: 45.60 km/h
Temp:19.0 'C
Sobota, 6 czerwca 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Siemiatycze - Kleszczele - Hajnówka - Białowieża - Hajnówka - Narew - Białystok
Zmiana tylnej opony na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 4440km
Wstaję jeszcze nocą o 3, po niecałych 3h snu (wróciłem z pracy przed 23). Parę minut po 4 ruszam na trasę, jest już widno, zaledwie 7'C. Gdy wyjeżdżam za Warszawę, w rejonie Wesołej i Sulejówka temperatura spada do zaledwie 3'C! (piękny mamy czerwiec:). Kilka razy się przebieram - to za ciepło to za zimno, jedzie się nieciekawie, na trasie w stronę Węgrowa jest nadspodziewanie duży ruch (myślałem, że o takiej godzinie będzie zupełnie pusto) do tego jeszcze dochodzą problemy z kolanem. Za Stanisławowem w czasie postoju na przebranie się pęka dętka, okazało się że rozwaliła się do końca opona "ruszona" w czasie szutrowego kawałka podjazdu na Przehybę. Zmieniam oponę, łatam dętkę tracąc na to niemal pół h. Na dalszym kawałku do Węgrowa robi się wreszcie cieplej, cały czas jest słonecznie, na pierwszy odpoczynek staję dopiero w Sokołowie Podlaskim. Przeliczając kilometry orientuję, że przez te opóźnienia zostało mi bardzo mało czasu, bo ostatni pociąg z Białegostoku jest o 20, a ja miałem być w Sokołowie godzinę wcześniej. Za Sokołowem wreszcie zaczyna się ciekawsze jazda - ładny pagórkowaty odcinek do Siemiatycz, na Podlasie wkraczam charakterystycznym drewnianym mostem na Bugu. Za Siemiatyczami kieruję się na boczną drogę do Hornowa, by obejrzeć Św. Górę Grabarkę - czyli taką prawosławną Częstochowę. Od razu za Siemiatyczami całkiem spore górki, niestety pogorszył się asfalt, cały czas jest chropowaty. Gdy dojechałem do Grabarki - nieźle się wkurzyłem, bo okazało się że to nie ta Grabarka; ta właściwa jest tuż pod samymi Siemiatyczami, straciłem tylko sporo km i nic nie zobaczyłem, bo jest już za późno by wracać do Świętej Góry. Na drogę do Hajnówki wracam w Milejczycach, w mijanych miejscowościach coraz więcej cerkwi i prawosławnych krzyży. Wioski chociaż ubogie prezentują się lepiej niż te bogatsze na Mazowszu, sporo charakterystycznej drewnianej zabudowy, ruch od Sokołowa niewielki, jedzie się całkiem fajnie. Na drugi odpoczynek docieram do Kleszczeli, po ponad 190km - już mocno czuję dystans w nogach, od Sokołowa w ogóle nie stawałem, bo nie ma na to czasu. Na drodze do Hajnówki sporo chropowatego asfaltu, ale droga ładna, sporo lasów. Ale prawdziwy las to się zaczyna dopiero za Hajnówką - przez najbliższe niemal 20km do Białowieży jadę tylko lasem, tak długi odcinek jest już trochę monotonny. Wjeżdżam do centrum Białowieży, oglądam cerkiew, fotografuję się przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego. Szybko zawracam i po paru km skręcam na bardzo dziurawą szutrówkę prowadzącą do pokazowego rezerwatu żubrów. Ze względu na brak czasu zwiedzam go na rowerze (bilet 6zł + 3zł za rower). Jest tu sporo mieszkańców Puszczy Białowieskiej - m.in wilki, dziki, jelenie, bardzo blisko podszedł łoś. Tylko same żubry nie bardzo dopisały - tylko leżały, przejawiając ruchliwość podobną do tej z reklam piwa :)
Po zwiedzaniu wracam na szosę i docieram z powrotem do Hajnówki, gdzie staję na ostatni odpoczynek. Okazało się że mój pośpiech na całej trasie zaprocentował, dzięki ograniczeniu odpoczynków powinienem się spokojnie wyrobić na pociąg. Ostatni kawałek do Białegostoku - nadspodziewanie piękny, bardzo pusto, sporo charakterystycznie pachnących lasów, słońce powoli zniżające się do widnokręgu. Szczególnie kawałek między Narwią a Zabłudowem jest godny polecenia. Od Zabłudowa zwiększa się ruch, bo wjeżdżam na główną drogę z Lublina, samo końcówka to już przebijanie się przez miasto, na dworzec docieram z 25min zapasem. W Warszawie w czasie powrotu z dworca złapał mnie jeszcze deszcz, na szczęście zdążyłem jeszcze przed głównym "uderzeniem" - bo mocno padało przez całą noc.
Zdjęcia
Zmiana tylnej opony na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 4440km
Wstaję jeszcze nocą o 3, po niecałych 3h snu (wróciłem z pracy przed 23). Parę minut po 4 ruszam na trasę, jest już widno, zaledwie 7'C. Gdy wyjeżdżam za Warszawę, w rejonie Wesołej i Sulejówka temperatura spada do zaledwie 3'C! (piękny mamy czerwiec:). Kilka razy się przebieram - to za ciepło to za zimno, jedzie się nieciekawie, na trasie w stronę Węgrowa jest nadspodziewanie duży ruch (myślałem, że o takiej godzinie będzie zupełnie pusto) do tego jeszcze dochodzą problemy z kolanem. Za Stanisławowem w czasie postoju na przebranie się pęka dętka, okazało się że rozwaliła się do końca opona "ruszona" w czasie szutrowego kawałka podjazdu na Przehybę. Zmieniam oponę, łatam dętkę tracąc na to niemal pół h. Na dalszym kawałku do Węgrowa robi się wreszcie cieplej, cały czas jest słonecznie, na pierwszy odpoczynek staję dopiero w Sokołowie Podlaskim. Przeliczając kilometry orientuję, że przez te opóźnienia zostało mi bardzo mało czasu, bo ostatni pociąg z Białegostoku jest o 20, a ja miałem być w Sokołowie godzinę wcześniej. Za Sokołowem wreszcie zaczyna się ciekawsze jazda - ładny pagórkowaty odcinek do Siemiatycz, na Podlasie wkraczam charakterystycznym drewnianym mostem na Bugu. Za Siemiatyczami kieruję się na boczną drogę do Hornowa, by obejrzeć Św. Górę Grabarkę - czyli taką prawosławną Częstochowę. Od razu za Siemiatyczami całkiem spore górki, niestety pogorszył się asfalt, cały czas jest chropowaty. Gdy dojechałem do Grabarki - nieźle się wkurzyłem, bo okazało się że to nie ta Grabarka; ta właściwa jest tuż pod samymi Siemiatyczami, straciłem tylko sporo km i nic nie zobaczyłem, bo jest już za późno by wracać do Świętej Góry. Na drogę do Hajnówki wracam w Milejczycach, w mijanych miejscowościach coraz więcej cerkwi i prawosławnych krzyży. Wioski chociaż ubogie prezentują się lepiej niż te bogatsze na Mazowszu, sporo charakterystycznej drewnianej zabudowy, ruch od Sokołowa niewielki, jedzie się całkiem fajnie. Na drugi odpoczynek docieram do Kleszczeli, po ponad 190km - już mocno czuję dystans w nogach, od Sokołowa w ogóle nie stawałem, bo nie ma na to czasu. Na drodze do Hajnówki sporo chropowatego asfaltu, ale droga ładna, sporo lasów. Ale prawdziwy las to się zaczyna dopiero za Hajnówką - przez najbliższe niemal 20km do Białowieży jadę tylko lasem, tak długi odcinek jest już trochę monotonny. Wjeżdżam do centrum Białowieży, oglądam cerkiew, fotografuję się przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego. Szybko zawracam i po paru km skręcam na bardzo dziurawą szutrówkę prowadzącą do pokazowego rezerwatu żubrów. Ze względu na brak czasu zwiedzam go na rowerze (bilet 6zł + 3zł za rower). Jest tu sporo mieszkańców Puszczy Białowieskiej - m.in wilki, dziki, jelenie, bardzo blisko podszedł łoś. Tylko same żubry nie bardzo dopisały - tylko leżały, przejawiając ruchliwość podobną do tej z reklam piwa :)
Po zwiedzaniu wracam na szosę i docieram z powrotem do Hajnówki, gdzie staję na ostatni odpoczynek. Okazało się że mój pośpiech na całej trasie zaprocentował, dzięki ograniczeniu odpoczynków powinienem się spokojnie wyrobić na pociąg. Ostatni kawałek do Białegostoku - nadspodziewanie piękny, bardzo pusto, sporo charakterystycznie pachnących lasów, słońce powoli zniżające się do widnokręgu. Szczególnie kawałek między Narwią a Zabłudowem jest godny polecenia. Od Zabłudowa zwiększa się ruch, bo wjeżdżam na główną drogę z Lublina, samo końcówka to już przebijanie się przez miasto, na dworzec docieram z 25min zapasem. W Warszawie w czasie powrotu z dworca złapał mnie jeszcze deszcz, na szczęście zdążyłem jeszcze przed głównym "uderzeniem" - bo mocno padało przez całą noc.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 347.70 km AVS: 27.09 km/h
ALT: 1517 m MAX: 44.00 km/h
Temp:14.0 'C
Wtorek, 26 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Liptovski Hradok - Tatrzańska Polanka - Śląski Dom (1670m) - Tatrzańska Kotlinka - Przeł. Zdziarska (1082m) - [PL] - Jurgów - Nowy Targ - Obidowa (808m) - Chabówka - Lubień - Kraków
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 217.80 km AVS: 24.80 km/h
ALT: 2801 m MAX: 71.50 km/h
Temp:26.0 'C
Poniedziałek, 25 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Drnava - Roznava - Dobsina - Telgart - Kralova Hola (1948m) - Hron - Certovica (1238m) - Liptovski Hradok
Startujemy jak wczoraj ok. 7 - dzisiaj czeka nas królewski dzień wypadu z atakiem na słynną Kralovą Holę. Pogoda dalej jak drut, szybko docieramy do Rożnavy, skąd kierujemy się w górę doliny na Dobsinę. Do Dobsiny jedzie się całkiem szybko, za tym miastem zaczyna się długi podjazd w stronę Słowackiego Raju. Starujemy z ok. 450m, podjazd nie jest może jakiś super-wymagający (5-8%), za to bardzo długi, kończy się na ok.900m (skręt do Spisskiej Novej Wsi), dalej już się wyraźnie wypłaszcza i jedzie się piękną trasą przez Słowacji Raj. Na podjeździe sporo wyprzedziłem Mikiego i Marka, a jako że ( w przeciwieństwie do Mikiego) preferuję jazdę z niewielką liczbą postoi postanawiam jechać aż do Telgartu, zawiadamiając kolegów SMS-em, że będę tam czekał. Następne ok. 10km to ładna, częściowo leśna trasa (jest też nawet tunel) z częstymi widokami na charakterystyczne skały. Gdy dojeżdżam do skrzyżowania z drogą z Popradu po raz pierwszy widzę Kralovą Holę - co od razu daje się zauważyć - na szczycie nie ma śniegu, a tego się trochę obawialiśmy. Zaliczam jeszcze ok. 100m podjazdu przed Telgartem, później drugie tyle w dół i już jestem w miasteczku. Robię zakupy, później zmagam się z licznikiem który się skasował (zaczęła już padać bateria), Marek i Miki docierają po ok. 45min. Po odpoczynku jedziemy w dół do Cervenej Skały, dopiero teraz się zorientowałem co odpowiada za problemy z licznikiem, wymieniam baterię, szwankuje też GPS, który samoczynnie wyłącza się na wybojach.
Już za Cerveną Skalą zaliczamy ostry podjazd do Sumiaca, tutaj zatrzymujemy się na chwilę, przygotowując się do podjazdu pod Kralovą (Miki zostawia część bagażu w sklepie). Postanawiamy spróbować podjechać całą górę bez stawania - a to niemałe wyzwanie, przewyższenie ponad 1000m i ciężka droga. Już kawałek za miasteczkiem zaczyna się szutrówka, z początku jeszcze niezła, ale im wyżej tym więcej niespodzianek typu duże kamienie czy głęboki żwir. Jadąc na szosowych kołach 23mm nie jest łatwo manewrować na takiej nawierzchni. A nachylenie cały czas jest duże, poniżej 8% niemal nie spada, a są i długie kawałki ponad 10%, gdzie utrzymać przyczepność nie tak łatwo, wstawanie z siodełka odpada bo zaraz buzują koła. Na wys. ok. 1300m wyprzedzam kolesia na trekingu, tutaj właśnie jest wredny, bardzo nachylony kawałek, natomiast najgorszy kawałek szutru jest nieco wyżej na ok.1400m - aż 13% długa ściana z dużą ilością sypkich dość dużych kamyczków, masę wysiłku kosztowało mnie by się utrzymać na rowerze i nie dotknąć ziemi. Na 1450m wreszcie kończy się szuter co przyjmuję krzykiem radości - ale ciągle jeszcze bardzo daleko, jeszcze aż pół kilometra do góry. Podjazd jest bardzo ciężki, niemal cały czas trzyma w granicach 10%, poniżej 8% właściwie nie spada, nie ma gdzie odetchnąć. Na ok. 1750m droga przechodzi na drugą stronę góry i widać Tatry, jest też troszkę śniegu przy drodze, widać już doskonale wierzchołek. Jeszcze trochę wysiłku - i melduję się na samym szczycie, mam ogromną satysfakcję że dałem radę tu dotrzeć bez stawania z samego dołu. Robię kilka fotek, ubieram się ciepło (nieźle wieje) i czekam na kolegów. Marek dociera po ok.25min (pod koniec jeszcze się pościgał z tym kolesiem którego mijałem niżej), Miki za kolejne 5min. Trochę odpoczywamy na szczycie fotografujemy, dzielimy się wrażeniami z podjazdu, ale że jeszcze sporo przed nami - ruszamy na zjazd, niestety niespecjalny; asfalt dziurawy, a szuter to już masakra, tylko jazda na hamulcach, na szczęście mimo jazdy na bardzo wąskich oponach gumy nie złapałem. W Sumiacu odpoczynek i ruszamy w stronę Brezna w dół doliny. Jest też wiatr w plecy, więc jedzie się bardzo szybko, na odcinku niemal 40km mieliśmy średnią grubo powyżej 30km/h. Kawałek przed Breznem skręcamy na skrót w stronę Certovicy, zaliczamy przełęcz na ok. 700m, trochę zjazdu - i już jesteśmy na właściwym podjeździe pod Certovicę - najwyższą słowacką przełęcz drogową. Z początku Marek nieco został z tyłu, ale wnet złapał drugi oddech, przegonił Mikiego i doszedł mnie (zmęczonego zasuwaniem do Brezna) i wspólnie zaliczamy cały podjazd, całkiem przyzwoity, średnio 5-7%, o dużym przewyższeniu. Jedzie się właściwie cały czas w lesie, nie brakuje pięknych widoków, jest już dość późno, więc ruch raczej symboliczny. Na przełęcz docieramy przy zachodzącym słońcu, na Mikiego zmęczonego już bardzo wymagającą trasą czekamy ok. 20min. Szybko przebieramy się i ruszamy w dół, niestety asfalt znowu kiepściutki, w ogóle teorie o dobrych drogach na Słowacji można między bajki włożyć, są wręcz gorsze niż u nas, może na południu i w rejonie tatrzańskim (bardziej turystycznym) jest z tym lepiej, ale tam gdzie jechaliśmy było z tym marnie. W czasie zjazdu dopadły nas całe masy małych muszek, musiałem nawet założyć okulary przeciwsłoneczne (o zmierzchu!) tak się dawały we znaki. Do Liptovskiego Hradoka docieramy już nocą, jako że nie mamy już ochoty na zabawę w szukanie noclegu decydujemy się na hotel (17E), bardzo obfity i smaczny obiad jemy w pobliskim pubie.
Zdjęcia
Startujemy jak wczoraj ok. 7 - dzisiaj czeka nas królewski dzień wypadu z atakiem na słynną Kralovą Holę. Pogoda dalej jak drut, szybko docieramy do Rożnavy, skąd kierujemy się w górę doliny na Dobsinę. Do Dobsiny jedzie się całkiem szybko, za tym miastem zaczyna się długi podjazd w stronę Słowackiego Raju. Starujemy z ok. 450m, podjazd nie jest może jakiś super-wymagający (5-8%), za to bardzo długi, kończy się na ok.900m (skręt do Spisskiej Novej Wsi), dalej już się wyraźnie wypłaszcza i jedzie się piękną trasą przez Słowacji Raj. Na podjeździe sporo wyprzedziłem Mikiego i Marka, a jako że ( w przeciwieństwie do Mikiego) preferuję jazdę z niewielką liczbą postoi postanawiam jechać aż do Telgartu, zawiadamiając kolegów SMS-em, że będę tam czekał. Następne ok. 10km to ładna, częściowo leśna trasa (jest też nawet tunel) z częstymi widokami na charakterystyczne skały. Gdy dojeżdżam do skrzyżowania z drogą z Popradu po raz pierwszy widzę Kralovą Holę - co od razu daje się zauważyć - na szczycie nie ma śniegu, a tego się trochę obawialiśmy. Zaliczam jeszcze ok. 100m podjazdu przed Telgartem, później drugie tyle w dół i już jestem w miasteczku. Robię zakupy, później zmagam się z licznikiem który się skasował (zaczęła już padać bateria), Marek i Miki docierają po ok. 45min. Po odpoczynku jedziemy w dół do Cervenej Skały, dopiero teraz się zorientowałem co odpowiada za problemy z licznikiem, wymieniam baterię, szwankuje też GPS, który samoczynnie wyłącza się na wybojach.
Już za Cerveną Skalą zaliczamy ostry podjazd do Sumiaca, tutaj zatrzymujemy się na chwilę, przygotowując się do podjazdu pod Kralovą (Miki zostawia część bagażu w sklepie). Postanawiamy spróbować podjechać całą górę bez stawania - a to niemałe wyzwanie, przewyższenie ponad 1000m i ciężka droga. Już kawałek za miasteczkiem zaczyna się szutrówka, z początku jeszcze niezła, ale im wyżej tym więcej niespodzianek typu duże kamienie czy głęboki żwir. Jadąc na szosowych kołach 23mm nie jest łatwo manewrować na takiej nawierzchni. A nachylenie cały czas jest duże, poniżej 8% niemal nie spada, a są i długie kawałki ponad 10%, gdzie utrzymać przyczepność nie tak łatwo, wstawanie z siodełka odpada bo zaraz buzują koła. Na wys. ok. 1300m wyprzedzam kolesia na trekingu, tutaj właśnie jest wredny, bardzo nachylony kawałek, natomiast najgorszy kawałek szutru jest nieco wyżej na ok.1400m - aż 13% długa ściana z dużą ilością sypkich dość dużych kamyczków, masę wysiłku kosztowało mnie by się utrzymać na rowerze i nie dotknąć ziemi. Na 1450m wreszcie kończy się szuter co przyjmuję krzykiem radości - ale ciągle jeszcze bardzo daleko, jeszcze aż pół kilometra do góry. Podjazd jest bardzo ciężki, niemal cały czas trzyma w granicach 10%, poniżej 8% właściwie nie spada, nie ma gdzie odetchnąć. Na ok. 1750m droga przechodzi na drugą stronę góry i widać Tatry, jest też troszkę śniegu przy drodze, widać już doskonale wierzchołek. Jeszcze trochę wysiłku - i melduję się na samym szczycie, mam ogromną satysfakcję że dałem radę tu dotrzeć bez stawania z samego dołu. Robię kilka fotek, ubieram się ciepło (nieźle wieje) i czekam na kolegów. Marek dociera po ok.25min (pod koniec jeszcze się pościgał z tym kolesiem którego mijałem niżej), Miki za kolejne 5min. Trochę odpoczywamy na szczycie fotografujemy, dzielimy się wrażeniami z podjazdu, ale że jeszcze sporo przed nami - ruszamy na zjazd, niestety niespecjalny; asfalt dziurawy, a szuter to już masakra, tylko jazda na hamulcach, na szczęście mimo jazdy na bardzo wąskich oponach gumy nie złapałem. W Sumiacu odpoczynek i ruszamy w stronę Brezna w dół doliny. Jest też wiatr w plecy, więc jedzie się bardzo szybko, na odcinku niemal 40km mieliśmy średnią grubo powyżej 30km/h. Kawałek przed Breznem skręcamy na skrót w stronę Certovicy, zaliczamy przełęcz na ok. 700m, trochę zjazdu - i już jesteśmy na właściwym podjeździe pod Certovicę - najwyższą słowacką przełęcz drogową. Z początku Marek nieco został z tyłu, ale wnet złapał drugi oddech, przegonił Mikiego i doszedł mnie (zmęczonego zasuwaniem do Brezna) i wspólnie zaliczamy cały podjazd, całkiem przyzwoity, średnio 5-7%, o dużym przewyższeniu. Jedzie się właściwie cały czas w lesie, nie brakuje pięknych widoków, jest już dość późno, więc ruch raczej symboliczny. Na przełęcz docieramy przy zachodzącym słońcu, na Mikiego zmęczonego już bardzo wymagającą trasą czekamy ok. 20min. Szybko przebieramy się i ruszamy w dół, niestety asfalt znowu kiepściutki, w ogóle teorie o dobrych drogach na Słowacji można między bajki włożyć, są wręcz gorsze niż u nas, może na południu i w rejonie tatrzańskim (bardziej turystycznym) jest z tym lepiej, ale tam gdzie jechaliśmy było z tym marnie. W czasie zjazdu dopadły nas całe masy małych muszek, musiałem nawet założyć okulary przeciwsłoneczne (o zmierzchu!) tak się dawały we znaki. Do Liptovskiego Hradoka docieramy już nocą, jako że nie mamy już ochoty na zabawę w szukanie noclegu decydujemy się na hotel (17E), bardzo obfity i smaczny obiad jemy w pobliskim pubie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 180.10 km AVS: 21.11 km/h
ALT: 3086 m MAX: 62.30 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 24 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Nowy Sącz - Piwniczna-Zdrój - [SK] - Lubowla - Spisskie Podhradie - Jaklovce - Smolnik - Przeł. Uhorniańska (999m) - Drnava
Dzisiaj zaczyna się właściwy trzydniowy wypad na Słowację, ruszamy podobnie jak wczoraj ok.7 (podobnie jak wczoraj znowu prawie nie spałem, na trasie pomógł napój wysokokofeinowy). Pierwsze kilometry - dosyć zimno i przeciwny wiatr, w Piwnicznej ostatnie zakupy za złotówki, kawałek dalej wjeżdżamy w góry, na kawałku do granicy piękne widoki na Poprad. Sam podjazd dość wymagający, 5-8% i dość długi z 400m na 766m. Na szczyt docieramy w dobrej formie, robimy fotkę z widokiem na Tatry i zasuwamy w dół do Lubowli. Na kawałku w stronę Plavnicy załapujemy się z Mikim w cień za ciągnikiem i ładnych parę km ciągniemy ponad 35km/h. Przed Plavnicą zaliczamy parę pagórków i zjeżdżamy na boczną drogę na Sambron. W rejonie Bajerovców zaliczmy dwie piekielnie ostre ścianki (ok.17%), ta druga bardzo wymagająca bo dość długa. Cały odcinek do Torysy to piękna trasa z ostrymi ścianami i pięknymi widokami na zielone górskie łąki. Za Torysą jedziemy sporo w górę doliny, wiatr daje się we znaki; następnie rozpoczynamy kolejny długi podjazd tego dnia na bezimienną przełęcz ponad 800m. Asfalt fatalny, same dziury, dużo pozostałego po zimie piachu, nachylenie umiarkowane 4-6%, prawie cały czas w lesie. Na zjeździe droga tak samo marna, za to na samym dole w nagrodę dostajemy wspaniały widok na Spiski Hrad. Zamek okrążamy, z centrum Spisskiego Podhradia prezentuje się jeszcze okazalej. Za miastem przejeżdżamy przez kilka cygańskich osiedli - warunki bytowe jak przez setkami lat, lepianki na górach śmieci - aż trudno uwierzyć, że ludzie mogą jeszcze tak żyć w Europie w XXI wieku! Następny odcinek to bardzo przyjemna jazda w dół doliny, z wiatrem, 30km/h właściwie nie schodzi z liczników, do tego wyraźnie się wypogodziło i poranne chmury zastępuje pełne słońce i temperatura ponad 25'C. W Jaklovcach stajemy na postój, stąd zaczynamy długą jazdę tym razem w górę doliny. Gór wielkich nie ma, widoki piękne, jedzie się szybko, dopiero przed Smolnikiem zaczynają się bardziej konkretne podjazdy, tam zatrzymujemy się na duży popas, solidnie posilając się przed dzisiejszym głównym "daniem dnia" - czyli podjazdem za Uhorną. Miki był tu na wyprawie dwa lata temu i zapamiętał ten podjazd jako prawdziwą rzeźnię z nachyleniem 18% i 3km odcinkiem grubo powyżej 10%. Wówczas skończyło się na podprowadzaniu, dzisiaj miał być rewanż. Po paru kilometrach coraz solidniejszych górek docieramy do Uhornej, w samym mieście są już niezłe ścianki, jazda przez to miasteczko z wąskimi ulicami i drewnianymi chałupami ma swój klimat. Za miasteczkiem wita nas znak informujący o nachyleniu 18/%, przyznaję że wtedy uwierzyłem że rzeczywiście może tu być tak ciężko, bo wcześniej byłem raczej sceptyczny. Okazało się jednak że rację miał Marek powątpiewający w precyzyjność drogowców - podjazd był ciężki (300m z nachyleniem 8-11%) ale do 18% to dużo brakowało, widać Miki dwa lata temu trochę w innym stylu jeździł, duży bagaż też zrobił swoje i trochę inaczej ocenił górę. Zjazd trochę dziurawy, ale za to dużo dłuższy aż na 400m (z 999m), w Krasnohorskim Podhradiu zaczynamy szukać noclegu. Właścicielka baru zaoferowała się z pomocą, dzwoniła do znajomych wynajmujących kwaterę a my w międzyczasie zjedliśmy pizzę w restauracji. Właścicielom bardzo zależało byśmy u nich nocowali, popilotowali nas samochodem do Drnavy. Z początku byliśmy trochę źli na siebie że się w to wkręciliśmy - spory kawałek do przejechania, też trochę po górkach, ale okazało się że miejsce jest świetne, za 9Euro warunki fantastyczne, świetnie wyposażony nowiutki domek. Inna sprawa, że po tak wycieńczającym dniu byliśmy tak zmęczeni, żeby cokolwiek poza jedzeniem, prysznicem i pójściem spać robić :))
Zdjęcia
Dzisiaj zaczyna się właściwy trzydniowy wypad na Słowację, ruszamy podobnie jak wczoraj ok.7 (podobnie jak wczoraj znowu prawie nie spałem, na trasie pomógł napój wysokokofeinowy). Pierwsze kilometry - dosyć zimno i przeciwny wiatr, w Piwnicznej ostatnie zakupy za złotówki, kawałek dalej wjeżdżamy w góry, na kawałku do granicy piękne widoki na Poprad. Sam podjazd dość wymagający, 5-8% i dość długi z 400m na 766m. Na szczyt docieramy w dobrej formie, robimy fotkę z widokiem na Tatry i zasuwamy w dół do Lubowli. Na kawałku w stronę Plavnicy załapujemy się z Mikim w cień za ciągnikiem i ładnych parę km ciągniemy ponad 35km/h. Przed Plavnicą zaliczamy parę pagórków i zjeżdżamy na boczną drogę na Sambron. W rejonie Bajerovców zaliczmy dwie piekielnie ostre ścianki (ok.17%), ta druga bardzo wymagająca bo dość długa. Cały odcinek do Torysy to piękna trasa z ostrymi ścianami i pięknymi widokami na zielone górskie łąki. Za Torysą jedziemy sporo w górę doliny, wiatr daje się we znaki; następnie rozpoczynamy kolejny długi podjazd tego dnia na bezimienną przełęcz ponad 800m. Asfalt fatalny, same dziury, dużo pozostałego po zimie piachu, nachylenie umiarkowane 4-6%, prawie cały czas w lesie. Na zjeździe droga tak samo marna, za to na samym dole w nagrodę dostajemy wspaniały widok na Spiski Hrad. Zamek okrążamy, z centrum Spisskiego Podhradia prezentuje się jeszcze okazalej. Za miastem przejeżdżamy przez kilka cygańskich osiedli - warunki bytowe jak przez setkami lat, lepianki na górach śmieci - aż trudno uwierzyć, że ludzie mogą jeszcze tak żyć w Europie w XXI wieku! Następny odcinek to bardzo przyjemna jazda w dół doliny, z wiatrem, 30km/h właściwie nie schodzi z liczników, do tego wyraźnie się wypogodziło i poranne chmury zastępuje pełne słońce i temperatura ponad 25'C. W Jaklovcach stajemy na postój, stąd zaczynamy długą jazdę tym razem w górę doliny. Gór wielkich nie ma, widoki piękne, jedzie się szybko, dopiero przed Smolnikiem zaczynają się bardziej konkretne podjazdy, tam zatrzymujemy się na duży popas, solidnie posilając się przed dzisiejszym głównym "daniem dnia" - czyli podjazdem za Uhorną. Miki był tu na wyprawie dwa lata temu i zapamiętał ten podjazd jako prawdziwą rzeźnię z nachyleniem 18% i 3km odcinkiem grubo powyżej 10%. Wówczas skończyło się na podprowadzaniu, dzisiaj miał być rewanż. Po paru kilometrach coraz solidniejszych górek docieramy do Uhornej, w samym mieście są już niezłe ścianki, jazda przez to miasteczko z wąskimi ulicami i drewnianymi chałupami ma swój klimat. Za miasteczkiem wita nas znak informujący o nachyleniu 18/%, przyznaję że wtedy uwierzyłem że rzeczywiście może tu być tak ciężko, bo wcześniej byłem raczej sceptyczny. Okazało się jednak że rację miał Marek powątpiewający w precyzyjność drogowców - podjazd był ciężki (300m z nachyleniem 8-11%) ale do 18% to dużo brakowało, widać Miki dwa lata temu trochę w innym stylu jeździł, duży bagaż też zrobił swoje i trochę inaczej ocenił górę. Zjazd trochę dziurawy, ale za to dużo dłuższy aż na 400m (z 999m), w Krasnohorskim Podhradiu zaczynamy szukać noclegu. Właścicielka baru zaoferowała się z pomocą, dzwoniła do znajomych wynajmujących kwaterę a my w międzyczasie zjedliśmy pizzę w restauracji. Właścicielom bardzo zależało byśmy u nich nocowali, popilotowali nas samochodem do Drnavy. Z początku byliśmy trochę źli na siebie że się w to wkręciliśmy - spory kawałek do przejechania, też trochę po górkach, ale okazało się że miejsce jest świetne, za 9Euro warunki fantastyczne, świetnie wyposażony nowiutki domek. Inna sprawa, że po tak wycieńczającym dniu byliśmy tak zmęczeni, żeby cokolwiek poza jedzeniem, prysznicem i pójściem spać robić :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 188.50 km AVS: 23.42 km/h
ALT: 2558 m MAX: 67.70 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 23 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Sitkówka - Chmielnik - Busko-Zdrój - Wiślica - Brzesko - Nowy Sącz - Przehyba (1175m) - Nowy Sącz
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 234.50 km AVS: 25.08 km/h
ALT: 2334 m MAX: 73.00 km/h
Temp:20.0 'C
Piątek, 22 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Warszawa - Grójec - Nowe Miasto n.Pilicą - Końskie - Stąporków - Kielce - Sitkówka
Zmiana opon na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 3376,9km
Wypad na Słowację planowaliśmy z Aardem (Mikim) i Transatlantykiem (Markiem) już od zimy, w założeniu miał być to bardzo intensywny wypad górski z długimi odcinkami i całą masą gór, dlatego zdecydowaliśmy sie na jazdę na lekko - a więc bez sprzętu biwakowego (namioty, śpiwory i kuchenki), bo dodatkowe kilogramy w górach mocno ograniczają, a Słowacja nie jest specjalnie drogim krajem na naszą kieszeń - więc można sobie pozwolic na noclegi pod dachem i jadanie w restauracjach.
Z domu ruszam o godz. 9, w końcu zdecydowałem sie jednak na jazdę na rowerze szosowym, z torbą i bagażnikiem sztycowym Topeaka, wyraźnie sztywniejszym od Dyna-Packa, za to sama torba niestety mniej pojemna, musiałem się więc zapakować zaledwie w 5kg (na 5dni). Pierwszy kawałek to odcinek do Grójca, pogoda przyzwoita, słonecznie, choć wiatr raczej przeciwny. Za Grójcem juz wyraźnie przeszkadza. W Mogielnicy pół centrum rozkopanego, trzeba sie przebijać szutrowym objazdem, kilkanaście km dalej w Nowym Mieście też ciągle są remonty, tym razem w okolicy mostu na Pilicy - od ponad roku drogowcy nie są w stanie uporać się z remontami na tej szosie. Do Drzewicy docieram juz lekko podmęczony walką z wiatrem, odpoczywam pół godziny w niebrzydkim parku. Parę km za miastem spotykam Mikiego i wspólnie jedziemy na Końskie. Pogoda szybko się psuje i dopada nas intensywny deszcz, który przeczekujemy na przystanku. Mokrą szosą docieramy do Końskich, gdzie skręcamy na Skarżysko. Pogoda cały czas niepewna, popaduje mżawka, droga niespecjalnej jakości. Przed Stąporowem decyduje się na przebranie w strój przeciwdeszczowy - i jako się okazało był to strzał w 10 bo za chwilę na zjeździe dopadła nas gwałtowna ulewa i zanim dojechaliśmy do stacji benzynowej Mikiego zdążyło nieźle przeczesać i zamoczyć buty. Na stacji czekamy ponad godzinę, ale ciągle pada, choć nie aż tak intensywnie jak na początku. W końcu decydujemy się jechać bo do Kielc jeszcze spory kawałek. Ze stąporkowa jedziemy piękną boczną drogą przez górki i las w kierunku na Zagnańsk, zaskakuje jakośc asfaltu lepsza niż na główniejszych trasach. W Zagnańsku oglądamy wspaniały Dąb Bartek i skręcamy na Kielce, zaliczając podjazd na prawie 400m. Stamtąd już właściwie tylko zjazdy do Kielc, cały czas w deszczu (coraz większym). W Kielcach jemy obiad i ruszamy na ostatni kawałek do schroniska w Sitkówce, wreszcie kończy się deszcz, w nagrodę możemy oglądać wspaniałą tęczę przy zachodzącym słońcu. Schronisko całkiem przyzwoite (26zł) w bardzo wypasionej szkole (kilka boisk, w środku też jak na amerykańskich filmach).
Zdjęcia
Zmiana opon na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 3376,9km
Wypad na Słowację planowaliśmy z Aardem (Mikim) i Transatlantykiem (Markiem) już od zimy, w założeniu miał być to bardzo intensywny wypad górski z długimi odcinkami i całą masą gór, dlatego zdecydowaliśmy sie na jazdę na lekko - a więc bez sprzętu biwakowego (namioty, śpiwory i kuchenki), bo dodatkowe kilogramy w górach mocno ograniczają, a Słowacja nie jest specjalnie drogim krajem na naszą kieszeń - więc można sobie pozwolic na noclegi pod dachem i jadanie w restauracjach.
Z domu ruszam o godz. 9, w końcu zdecydowałem sie jednak na jazdę na rowerze szosowym, z torbą i bagażnikiem sztycowym Topeaka, wyraźnie sztywniejszym od Dyna-Packa, za to sama torba niestety mniej pojemna, musiałem się więc zapakować zaledwie w 5kg (na 5dni). Pierwszy kawałek to odcinek do Grójca, pogoda przyzwoita, słonecznie, choć wiatr raczej przeciwny. Za Grójcem juz wyraźnie przeszkadza. W Mogielnicy pół centrum rozkopanego, trzeba sie przebijać szutrowym objazdem, kilkanaście km dalej w Nowym Mieście też ciągle są remonty, tym razem w okolicy mostu na Pilicy - od ponad roku drogowcy nie są w stanie uporać się z remontami na tej szosie. Do Drzewicy docieram juz lekko podmęczony walką z wiatrem, odpoczywam pół godziny w niebrzydkim parku. Parę km za miastem spotykam Mikiego i wspólnie jedziemy na Końskie. Pogoda szybko się psuje i dopada nas intensywny deszcz, który przeczekujemy na przystanku. Mokrą szosą docieramy do Końskich, gdzie skręcamy na Skarżysko. Pogoda cały czas niepewna, popaduje mżawka, droga niespecjalnej jakości. Przed Stąporowem decyduje się na przebranie w strój przeciwdeszczowy - i jako się okazało był to strzał w 10 bo za chwilę na zjeździe dopadła nas gwałtowna ulewa i zanim dojechaliśmy do stacji benzynowej Mikiego zdążyło nieźle przeczesać i zamoczyć buty. Na stacji czekamy ponad godzinę, ale ciągle pada, choć nie aż tak intensywnie jak na początku. W końcu decydujemy się jechać bo do Kielc jeszcze spory kawałek. Ze stąporkowa jedziemy piękną boczną drogą przez górki i las w kierunku na Zagnańsk, zaskakuje jakośc asfaltu lepsza niż na główniejszych trasach. W Zagnańsku oglądamy wspaniały Dąb Bartek i skręcamy na Kielce, zaliczając podjazd na prawie 400m. Stamtąd już właściwie tylko zjazdy do Kielc, cały czas w deszczu (coraz większym). W Kielcach jemy obiad i ruszamy na ostatni kawałek do schroniska w Sitkówce, wreszcie kończy się deszcz, w nagrodę możemy oglądać wspaniałą tęczę przy zachodzącym słońcu. Schronisko całkiem przyzwoite (26zł) w bardzo wypasionej szkole (kilka boisk, w środku też jak na amerykańskich filmach).
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 192.40 km AVS: 26.00 km/h
ALT: 1347 m MAX: 53.10 km/h
Temp:18.0 'C
Niedziela, 17 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Nieporęt - Dębe - Pomiechówek - Nowy Dwór Mazowiecki - Czosnów - Warszawa
Ta trasa to był dłuższy test dla sakwy podsiodłowej przed planowanym wyjazdem na Słowację, niestety nie wygląda to najlepiej, przy ścięciu rzeczy do zupełnego minimum i tak wychodzi sporo ponad 5kg - a to już poza jej maksymalnym uźdzwigiem (4,5kg) odczuwa się wyraźnie bujanie i ryzyko pęknięcia stelaża jakie mi się ostatnio zdarzyło rośnie. Z kolei przymiarki do dużych toreb na ramę - też nie bardzo bo zajmują miejsce bidonu. Dlatego niestety jednak chyba z szosówki będę musiał zrezygnować i pojechać normalnie z sakwami, parudniowy wyjazd to chyba jednak na szosówce nie bardzo :(
Sama trasa - pierwszy kawałek to szybki przejazd przez miasto (w tunelu pod Wisłotradą czepiła się mnie policja - dlaczego ścieżką nie jadę, więc musiałem na nią wjechać i poturlać się aż do Spójni, niestety na wąskie koła takie ścieżki zupełnie się nie nadają). Z Nieporętu do Dębego (ładna końcówka przez las), przejazd przez zaporę na Narwii, fajny podjazd na skarpę. Dlaje skręcam na POmiechówek i fajną pagórkowatą droga jadę do Nowego Dworu. Niestety jazdę psują masy tirów, które tutaj są zawsze (mimo, że to niedziela). Po przejechaniu dwóch mostów (na Narwii i Wiśle) staję na odpoczynek przed Czosnowem i później boczna drogą przez serię wiosek docieram do Łomianek, gdzie wjeżdżam na szosę gdańską i dalej Wisłostradą do domu.
Ta trasa to był dłuższy test dla sakwy podsiodłowej przed planowanym wyjazdem na Słowację, niestety nie wygląda to najlepiej, przy ścięciu rzeczy do zupełnego minimum i tak wychodzi sporo ponad 5kg - a to już poza jej maksymalnym uźdzwigiem (4,5kg) odczuwa się wyraźnie bujanie i ryzyko pęknięcia stelaża jakie mi się ostatnio zdarzyło rośnie. Z kolei przymiarki do dużych toreb na ramę - też nie bardzo bo zajmują miejsce bidonu. Dlatego niestety jednak chyba z szosówki będę musiał zrezygnować i pojechać normalnie z sakwami, parudniowy wyjazd to chyba jednak na szosówce nie bardzo :(
Sama trasa - pierwszy kawałek to szybki przejazd przez miasto (w tunelu pod Wisłotradą czepiła się mnie policja - dlaczego ścieżką nie jadę, więc musiałem na nią wjechać i poturlać się aż do Spójni, niestety na wąskie koła takie ścieżki zupełnie się nie nadają). Z Nieporętu do Dębego (ładna końcówka przez las), przejazd przez zaporę na Narwii, fajny podjazd na skarpę. Dlaje skręcam na POmiechówek i fajną pagórkowatą droga jadę do Nowego Dworu. Niestety jazdę psują masy tirów, które tutaj są zawsze (mimo, że to niedziela). Po przejechaniu dwóch mostów (na Narwii i Wiśle) staję na odpoczynek przed Czosnowem i później boczna drogą przez serię wiosek docieram do Łomianek, gdzie wjeżdżam na szosę gdańską i dalej Wisłostradą do domu.
Dane wycieczki:
DST: 117.50 km AVS: 28.31 km/h
ALT: 400 m MAX: 50.40 km/h
Temp:19.0 'C
Sobota, 9 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Stanisławów - Węgrów - Sokołów Podlaski - Drohiczyn - Konstantynów - Janów Podlaski - Terespol
Dzisiaj postanowiłem się wybrać dalej na wschód - aż pod białoruską granicę. Umówiłem się z mieszkającym w Łukowie Rafałem z forum sakwiarskiego. Ruszam ok.7, pogoda niepecjalna, dosyć mocno wieje, pochmurno. W Wesołej dopada mnie porządny deszcz, na szczęście gdy się zacząłem przebierać w strój przeciwdeszczowy przestało padać. Odcinek do Stanisławowa po mokrej szosie, ale za to po wyjechaniu z Warszawy mam przyzwoity wiatr. Do Węgrowa trasa dość nudna, w mieście wjeżdżam do centrum w poszukiwaniu bankomatu. Jeszcze kilkanaście km - i docieram do Sokołowa, gdzie czeka na mnie już Rafał. Razem jedziemy do centrum, gdzie w parku stajemy na odpoczynek. Pogoda wyraźnie się wyklarowała, na szczęśćie (nie pierwszy raz) okazało się że szczegółowym prognozom z new.meteo nie można za bardzo wierzyć; miało padać po południu - a padało rano; akurat w tym przypadku było to nam bardzo na rękę :).
Odcinek do Drohiczyna już trochę bardziej pagórkowaty niż wcześniej, sporym urozmaiceniem jest przejazd przez most na Bugu (drewniana nawierzchnia z wystającymi gwoździami). Dalej jedziemy w stronę Siemiatycz, parę km przed tym miastem skręcamy na Lublin, drugi raz przejeżdżamy Bug, zaliczamy największy podjazd tej trasy (10% wg znaku, oczywiście dużo na wyrost, było 5-6%) i zjeżdżamy z głównej szosy stając na odpoczynek w Sarnakach pod pomnikiem przypominającym o akcji AK i pozyskaniu szczątków niemieckiej rakiety V-2. Następny kawałek - to bardzo fajna jazda boczną drogą, trochę małych górek, minimalny ruch samochodów, sporo wiosek z dużą ilością ładnych drewnianych domów. W Konstantynowie zatrzymujemy się w sklepie, na postój ciągniemy jeszcze z 10km dalej do Janowa Podlaskiego znanego ze słynnej stadniny konnej. Zabudowania stadniny rzeczywiście imponujące, teren ogromny, tylko trochę konie nam niedopisały, nie trafiliśmy na godziny wybiegów i widzieliśmy poza stajnią zaledwie dwa. Podczas wyjazdu ze stadniny (droga z kostką) okazuję się że pękło mocowanie mojej torby podsiodłowej. Na całe szczęście Rafał miał taśmę klejącą i kawałek sznurka, wziął też do plecaka część mojego bagażu - dzięki temu z torbą dało się dalej jechać, niestety czeka mnie zakup nowej, bo pęknięcie właściwie nie do naprawienia :(. Ostatni odcinek to bardzo dobra droga, niedawno wyremontowana, przecząca stereotypom o dziadowskich trasach na wschodzie, ruch symboliczny, słońce, sporo lasów - tak więc jedzie się bardzo fajnie. Na pociąg w Terespolu wyrabiamy się spokojnie, choć w czasie zakupu biletów musieliśmy czekać chyba ze 20min - bo babka w kasie zupełnie nie dawała sobie rady z klientem przed nami kupującym jakiś nietypowy bilet.
Tak więc podsumowując - trasa ciekawa, wschodnie tereny z pewnością warto zobaczyć, tak od Drohiczyna jazda dużo bardziej interesująca niż na Mazowszu. Dzięki dla Rafała za fajną wycieczkę i pomoc z rozwaloną sakwą - jakbym jechał sam pewnie musiałbym ją wieźć w ręku, co byłoby cholernie niewygodne.
Krótka uwaga statystyczna - dystans z mapki GPS różni się od właściwego, bo nie uwzględnia dojazdu z dworca do domu (ok.11-15km w zależności od dworca) - ponieważ na stronie gspsies.com gdy do śladu doda się ten dystans - automatycznie jest też dodawany dystans w linii prostej z ostatniego punktu (w tym przypadku Terespola) do początku kolejnego śladu - czyli dworca w Warszawie
Zdjęcia
Dzisiaj postanowiłem się wybrać dalej na wschód - aż pod białoruską granicę. Umówiłem się z mieszkającym w Łukowie Rafałem z forum sakwiarskiego. Ruszam ok.7, pogoda niepecjalna, dosyć mocno wieje, pochmurno. W Wesołej dopada mnie porządny deszcz, na szczęście gdy się zacząłem przebierać w strój przeciwdeszczowy przestało padać. Odcinek do Stanisławowa po mokrej szosie, ale za to po wyjechaniu z Warszawy mam przyzwoity wiatr. Do Węgrowa trasa dość nudna, w mieście wjeżdżam do centrum w poszukiwaniu bankomatu. Jeszcze kilkanaście km - i docieram do Sokołowa, gdzie czeka na mnie już Rafał. Razem jedziemy do centrum, gdzie w parku stajemy na odpoczynek. Pogoda wyraźnie się wyklarowała, na szczęśćie (nie pierwszy raz) okazało się że szczegółowym prognozom z new.meteo nie można za bardzo wierzyć; miało padać po południu - a padało rano; akurat w tym przypadku było to nam bardzo na rękę :).
Odcinek do Drohiczyna już trochę bardziej pagórkowaty niż wcześniej, sporym urozmaiceniem jest przejazd przez most na Bugu (drewniana nawierzchnia z wystającymi gwoździami). Dalej jedziemy w stronę Siemiatycz, parę km przed tym miastem skręcamy na Lublin, drugi raz przejeżdżamy Bug, zaliczamy największy podjazd tej trasy (10% wg znaku, oczywiście dużo na wyrost, było 5-6%) i zjeżdżamy z głównej szosy stając na odpoczynek w Sarnakach pod pomnikiem przypominającym o akcji AK i pozyskaniu szczątków niemieckiej rakiety V-2. Następny kawałek - to bardzo fajna jazda boczną drogą, trochę małych górek, minimalny ruch samochodów, sporo wiosek z dużą ilością ładnych drewnianych domów. W Konstantynowie zatrzymujemy się w sklepie, na postój ciągniemy jeszcze z 10km dalej do Janowa Podlaskiego znanego ze słynnej stadniny konnej. Zabudowania stadniny rzeczywiście imponujące, teren ogromny, tylko trochę konie nam niedopisały, nie trafiliśmy na godziny wybiegów i widzieliśmy poza stajnią zaledwie dwa. Podczas wyjazdu ze stadniny (droga z kostką) okazuję się że pękło mocowanie mojej torby podsiodłowej. Na całe szczęście Rafał miał taśmę klejącą i kawałek sznurka, wziął też do plecaka część mojego bagażu - dzięki temu z torbą dało się dalej jechać, niestety czeka mnie zakup nowej, bo pęknięcie właściwie nie do naprawienia :(. Ostatni odcinek to bardzo dobra droga, niedawno wyremontowana, przecząca stereotypom o dziadowskich trasach na wschodzie, ruch symboliczny, słońce, sporo lasów - tak więc jedzie się bardzo fajnie. Na pociąg w Terespolu wyrabiamy się spokojnie, choć w czasie zakupu biletów musieliśmy czekać chyba ze 20min - bo babka w kasie zupełnie nie dawała sobie rady z klientem przed nami kupującym jakiś nietypowy bilet.
Tak więc podsumowując - trasa ciekawa, wschodnie tereny z pewnością warto zobaczyć, tak od Drohiczyna jazda dużo bardziej interesująca niż na Mazowszu. Dzięki dla Rafała za fajną wycieczkę i pomoc z rozwaloną sakwą - jakbym jechał sam pewnie musiałbym ją wieźć w ręku, co byłoby cholernie niewygodne.
Krótka uwaga statystyczna - dystans z mapki GPS różni się od właściwego, bo nie uwzględnia dojazdu z dworca do domu (ok.11-15km w zależności od dworca) - ponieważ na stronie gspsies.com gdy do śladu doda się ten dystans - automatycznie jest też dodawany dystans w linii prostej z ostatniego punktu (w tym przypadku Terespola) do początku kolejnego śladu - czyli dworca w Warszawie
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 241.10 km AVS: 26.99 km/h
ALT: 1105 m MAX: 58.20 km/h
Temp:22.0 'C