Wpisy archiwalne w kategorii
>300km
Dystans całkowity: | 95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%) |
Czas w ruchu: | 3907:07 |
Średnia prędkość: | 24.18 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 658111 m |
Suma kalorii: | 379570 kcal |
Liczba aktywności: | 196 |
Średnio na aktywność: | 489.75 km i 20h 02m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 14 lipca 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
Kościelisko - Chochołów - [SK] - Suha Hora - Oravice (930m) - Kvacanske Sedlo (1090m) - Liptovski Hradok - Strbske Pleso (1260m) - Tatrzańska Polanka (1000m) - Śląski Dom (1670m) - Przełęcz Zdziarska (1080m) - [PL] - Jurgów - Nowy Targ - Rabka-Zdrój - Myślenice - Kraków
Gdy ruszam przed 8 na trasę - pogoda jeszcze pochmurna, ale jest nadzieja na dobre warunki, które zrekompensują wczorajsze problemy. Ze względu na wiatr zdecydowałem się pojechać trasę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara - co było bardzo dobrym pomysłem. Szybko wjeżdżam na Słowację, pierwsze podjazdy pod Oravice i na Kvacanskie Sedlo idą sprawnie, już w okolicach Zuberca wychodzi słońce, które będzie trzymać do końca dnia. Zjazd do Mikulasza - piękny, jadąc z wiatrem w plecy dociągnąłem do 75km/h. Wieje dość mocno z zachodu, więc pierwsza, dość płaska część podjazdu do Strbskiego Plesa idzie elegancko, tempem ponad 20km/h, a i druga część (ładne widoki na Krywań) też dość prosto. W tych warunkach zdecydowałem się wjechać na Śląski Dom, bo nie byłem specjalnie zmęczony.
Ten podjazd - wiadomo, to już ekstraklasa, wymagające nachylenie koło 10% cały czas, a i przewyższenie spore. Ale po tym jak zmieniłem kasetę na MTB był sporo łatwiejszy niż dotąd na szosówce, nie wymagał siłowej jazdy, jechałem może minimalnie wolniej niż na kasecie szosowej, ale za to kosztem znacznie mniejszego wysiłku. U góry mocno wiało, krótko posiedziałem pod bardzo malowniczym jeziorkiem - i mało ciekawy (liczne dziury) zjazd w dół. Końcówka trasy dookoła Tatr już łatwiejsza, z jednym większym podjazdem pod Zdziar, stamtąd już właściwie do Nowego Targu w dół. Z Nowego Targu nie pojechałem zakopianką przez Obidową (byłem tam wczoraj) - tylko wariantem okrężnym do Rabki, przez przełęcz Pieniążkowicką (709m), bardzo przyjemna droga. W Rabce długi postój na wielką pizzę i już nocą kontynuuję jazdę zakopianką do Krakowa. Pierwsza część nieprzyjemna, brak pobocza i duży ruch osób wracając z weekendu. Na zjazdach do Lubienia wyprzedza mnie i zatrzymuje samochód z ekipą osoby z Bikestats, która mnie wczoraj tak elegancko wystawiła, na szczęście po dzisiejszej pięknej trasie w świetnych warunkach byłem w dobrym humorze; jakby mnie zatrzymali wczoraj jak dojeżdżałem do Zakopanego - to już bym parę słów powiedział; ale niech będzie że zapomnę o tej sprawie ;). Za Lubieniem wjeżedżam już na starą zakopiankę, ruch zerowy i przyjemna nocna jazda do Myślenic, stamtąd główną szosą z dobrym poboczem do samego Krakowa. W mieście jestem po północy, był jeszcze czas na pojeżdżenie po w miarę pustym o tej godzinie rynku, zafundowałem sobie tez lody.
Dwudniowy wyjazd bardzo wymagający, aż 700km, mnóstwo gór - jednym słowem rytm jakim trzeba będzie jechać w MRDP, był to taki ciekawy sprawdzian przed tym maratonem. I widać gołym okiem, że będzie bardzo ciężko, problemem nie jest tylko sam dystans, ale przede wszystkim czas, wliczając postoje wymaga to dziennie często po 17-18h, w górach i w miarę narastającego zmęczenia pewnie jeszcze więcej a to będzie powodowało duże problemy ze znajdowaniem noclegów o sensownych godzinach, czasu na regenerację będzie niesłychanie mało. Wyzwanie bardzo ciekawe, ale ukończyć tę imprezę w limicie czasu będzie mi niesłychanie trudno.
Zdjęcia z wypadu
Kościelisko - Chochołów - [SK] - Suha Hora - Oravice (930m) - Kvacanske Sedlo (1090m) - Liptovski Hradok - Strbske Pleso (1260m) - Tatrzańska Polanka (1000m) - Śląski Dom (1670m) - Przełęcz Zdziarska (1080m) - [PL] - Jurgów - Nowy Targ - Rabka-Zdrój - Myślenice - Kraków
Gdy ruszam przed 8 na trasę - pogoda jeszcze pochmurna, ale jest nadzieja na dobre warunki, które zrekompensują wczorajsze problemy. Ze względu na wiatr zdecydowałem się pojechać trasę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara - co było bardzo dobrym pomysłem. Szybko wjeżdżam na Słowację, pierwsze podjazdy pod Oravice i na Kvacanskie Sedlo idą sprawnie, już w okolicach Zuberca wychodzi słońce, które będzie trzymać do końca dnia. Zjazd do Mikulasza - piękny, jadąc z wiatrem w plecy dociągnąłem do 75km/h. Wieje dość mocno z zachodu, więc pierwsza, dość płaska część podjazdu do Strbskiego Plesa idzie elegancko, tempem ponad 20km/h, a i druga część (ładne widoki na Krywań) też dość prosto. W tych warunkach zdecydowałem się wjechać na Śląski Dom, bo nie byłem specjalnie zmęczony.
Ten podjazd - wiadomo, to już ekstraklasa, wymagające nachylenie koło 10% cały czas, a i przewyższenie spore. Ale po tym jak zmieniłem kasetę na MTB był sporo łatwiejszy niż dotąd na szosówce, nie wymagał siłowej jazdy, jechałem może minimalnie wolniej niż na kasecie szosowej, ale za to kosztem znacznie mniejszego wysiłku. U góry mocno wiało, krótko posiedziałem pod bardzo malowniczym jeziorkiem - i mało ciekawy (liczne dziury) zjazd w dół. Końcówka trasy dookoła Tatr już łatwiejsza, z jednym większym podjazdem pod Zdziar, stamtąd już właściwie do Nowego Targu w dół. Z Nowego Targu nie pojechałem zakopianką przez Obidową (byłem tam wczoraj) - tylko wariantem okrężnym do Rabki, przez przełęcz Pieniążkowicką (709m), bardzo przyjemna droga. W Rabce długi postój na wielką pizzę i już nocą kontynuuję jazdę zakopianką do Krakowa. Pierwsza część nieprzyjemna, brak pobocza i duży ruch osób wracając z weekendu. Na zjazdach do Lubienia wyprzedza mnie i zatrzymuje samochód z ekipą osoby z Bikestats, która mnie wczoraj tak elegancko wystawiła, na szczęście po dzisiejszej pięknej trasie w świetnych warunkach byłem w dobrym humorze; jakby mnie zatrzymali wczoraj jak dojeżdżałem do Zakopanego - to już bym parę słów powiedział; ale niech będzie że zapomnę o tej sprawie ;). Za Lubieniem wjeżedżam już na starą zakopiankę, ruch zerowy i przyjemna nocna jazda do Myślenic, stamtąd główną szosą z dobrym poboczem do samego Krakowa. W mieście jestem po północy, był jeszcze czas na pojeżdżenie po w miarę pustym o tej godzinie rynku, zafundowałem sobie tez lody.
Dwudniowy wyjazd bardzo wymagający, aż 700km, mnóstwo gór - jednym słowem rytm jakim trzeba będzie jechać w MRDP, był to taki ciekawy sprawdzian przed tym maratonem. I widać gołym okiem, że będzie bardzo ciężko, problemem nie jest tylko sam dystans, ale przede wszystkim czas, wliczając postoje wymaga to dziennie często po 17-18h, w górach i w miarę narastającego zmęczenia pewnie jeszcze więcej a to będzie powodowało duże problemy ze znajdowaniem noclegów o sensownych godzinach, czasu na regenerację będzie niesłychanie mało. Wyzwanie bardzo ciekawe, ale ukończyć tę imprezę w limicie czasu będzie mi niesłychanie trudno.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 310.00 km AVS: 23.40 km/h
ALT: 3588 m MAX: 75.70 km/h
Temp:19.0 'C
Sobota, 13 lipca 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Zakopane - czyli w imię zasad :))
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Łopuszno - Jedzrejów - Miechów - Kraków - Dobczyce - Rabka-Zdrój - Nowy Targ - Zakopane - Kościelisko
Wymagający wypad z Warszawy do Zakopanego w połączeniu z trasą dookoła Tatr planowałem ze znajomym z Bikestats od pewnego czasu. Na początku lipca ustalamy datę na weekend 13-14.VII, załatwiam sobie na ten czas wolne w pracy. W międzyczasie umawiam się z kolejną osobą z Bikestats, w końcu stanęło na tym, że w niedzielę dołączy do nas na trasę dookoła Tatr w Zakopanem. Na początku tygodnia - osoba z Warszawy nie odpowiada na moje wiadomości, czekałem 2 dni, efekt tego jest taki, że zostają wykupione bilety na autobus powrotny z Zakopanego, trzeba wracać z Krakowa, co oznacza dodatkowe 100km po górach, w już i tak ciężki dzień; a osoba na którą z zakupem biletu czekałem - z wyjazdu oczywiście rezygnuje... No nic, zdarza się; ale jestem umówiony w Zakopanem na niedzielną trasę - więc jadę. Gdy dzień przed wyjazdem obserwowałem prognozy pogody, bardzo niewesoło to zaczynało wyglądać, w skrócie zapowiadają dużo deszczu, nie do końca jestem przekonany do jazdy takiego dystansu w takich warunkach. Ale jak to mawiał Bohun - "kozacze słowo nie dym", więc jadę, bo nie mam w zwyczaju wystawiania innych ludzi.
Na trasę ruszam w piątek po 21, deszcz zaczyna padać kawałek za Piasecznem, jak się później okazało - przestał padać dopiero w Zakopanem... Początek trasy idzie sprawnie, bez większych problemów pokonuję dobrze mi znany odcinek do Drzewicy, tam staję na odpoczynek, deszcz jeszcze w normie, głównie mżawki. Przy wyjeździe z Końskich łapię gumę, w oponę wbiło się szkło, nieźle się wkurzyłem podczas pompowania, mam pompkę z wężykiem, która po napompowaniu do 7-8 atmosfer (wymagającym niezłej siły), przy odkręcaniu z wentyla ma zwyczaj odkręcać cały wentyl, w efekcie czego cała robota idzie na marne, teraz musiałem pompować aż 3 razy, to mój ostatni wyjazd z tym szajsem, lepiej jednak mieć mniej wygodną pompkę bez wężyka, ale taką co nie odstawia takich numerów.
Po długiej naprawie zaczęło już świtać, a wraz ze świtem - i mocniej padać, też i mocniej wiać z zachodu i południowego zachodu; solidnie leje aż do Łopuszna, remontowana droga za Końskimi jest już przejezdna, choć na paru kawałkach z jednym pasem. Do Jędrzejowa pada raz mniej, raz więcej, w mieście staję na przystanku na krótki odpoczynek. Zaglądam też do telefonu by sprawdzić czy nie zamókł, a tam czeka mnie jakże miła niespodzianka - wiadomość od osoby z którą miałem się spotkać w Zakopanem informująca, że w niedzielę zamiast jechać rowerem dookoła Tatr jednak pójdzie ze znajomymi pochodzić po górach; wiadomość wysłana późnym wieczorem w piątek, gdy byłem już na trasie. Jednym słowem, jakby to ujęła prezydent Warszawy - kuhwa mać, dla niektórych słowo jest warte tyle co papier toaletowy.
Ale z trasą do Zakopanego miałem ostatnio rachunki do wyrównania, dwa razy zrezygnowałem - raz się wycofałem na 130km z powodu wiatru, drugim razem miałem poważny wypadek w Jędrzejowie i z rozbitą głową wracałem pociągiem - postanawiam więc, że tym razem nic mnie zatrzyma i wbrew wszelkim przeciwnościom dociągnę. Odcinek Jędrzejów-Kraków - to już solidniejsze górki Jury, podjazdy są cały czas, niestety szosa krakowska z roku na roku traci na jakości i coraz tu więcej dziur, jazda tędy nie jest już tak przyjemna jak parę lat temu, a remontować tego pewnie nie będą, bo w planach jest budowa szosy ekspresowej. Ale ruch jeszcze nie taki duży, więc nie ma co narzekać, przed Krakowem nawet deszcz leciutko odpuścił. W mieście staję na większy posiłek w McDonaldsie na rynku, odpocząłem tu prawie godzinę - i ruszam na ostatni, najbardziej wymagający kawałek.
Wybrałem wariant przez Dobczyce, cięższy i dłuższy od zakopianki, ale ładniejszy i ze zdecydowanie mniejszym ruchem. Już za Wieliczką zaczyna padać rzęsisty deszcz, który trzymał już do samego Zakopanego - akurat tak się miło złożyło, że najcięższe warunki były na najtrudniejszym odcinku ;)). Ale mimo wszystkich przeciwności - jedzie się solidnie, sprawnie zaliczam kolejne wzniesienia, przed Kasiną Wielką malowniczo prezentują się mgły nad górami, na szczęście na deszcze mam dużą odporność i łatwo nie rezygnuję. Ostatni odpoczynek (z obowiązkową w tych warunkach herbatą) robię na stacji benzynowej pod Rabką, na masyw Obidowej oddzielający mnie od Nowego Targu postanawiam wjechać drogą przez Rdzawkę. Wariant sporo ciekawszy niż zakopianką - początkowo łagodny podjazd, ale ostatnie 200m to jedna z bardziej nachylonych dróg w Polsce, większość sporo powyżej 10%, maksymalnie pokazał mi licznik 16%. Na Obidowej zaledwie 10'C, z widoków na Tatry oczywiście nici, szybko zjeżdżam do Nowego Targu i już zakopianką jadę pod Tatry. Ten odcinek - to jedna z bardziej parszywych szos w Polsce, zero pobocza, zrujnowany asfalt i ogromny ruch, przed wąskim mostem na Dunajcu (za mostem kończą się dziury) kilometrowy korek; jak się pomyśli, że włodarze Zakopanego byli na tyle bezczelni, że zgłosili swoją kandydaturę do organizacji igrzysk olimpijskich - to nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Tak więc końcówka milutka - bryzgająca woda spod kół samochodów, ciągłe wyprzedzanie na gazetę, pod górę i jeszcze na dobitkę czołowo pod wiatr; żyć nie umierać ;)) Tabliczkę ze znakiem Zakopane przyjmuję z wielką ulgą, niewiele tak rzeźnickich tras miałem okazję zaliczać, satysfakcja, ze się dało radę jest tu jedyną nagrodą. Robię zakupy w sklepie, podjeżdżam do Kościeliska i tam nocuję na prywatnej kwaterze.
Trasa kuriozalna, przez umawianie się z niesłownymi osobami - musiałem całość jechać w warunkach po prostu fatalnych; tak to bywa jak się planuje takie trasy pod kątem innych osób i ich możliwości urlopowo-czasowych; gdybym planował to sam - to pojechałbym mając w miarę pewną pogodę i miałbym z takiej jazdy sporo więcej frajdy. Pewna nauczka na przyszłość, by tak wymagające trasy jeździć albo planując tylko pod siebie, albo z osobami, które nie mają w zwyczaju olewania innych, a ich słowo ma wartość. Ale teraz, w pokoleniu niewolników komórek i facebooków - takie zachowanie to już coraz częściej norma, narzekając w ten sposób pewnie robię się człowiekiem starej daty i jak ten naiwniak jechałem taki kawał w deszczu, bo mam takie zasady, że ludzi nie wystawiam...
Zdjęcia z wypadu
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Łopuszno - Jedzrejów - Miechów - Kraków - Dobczyce - Rabka-Zdrój - Nowy Targ - Zakopane - Kościelisko
Wymagający wypad z Warszawy do Zakopanego w połączeniu z trasą dookoła Tatr planowałem ze znajomym z Bikestats od pewnego czasu. Na początku lipca ustalamy datę na weekend 13-14.VII, załatwiam sobie na ten czas wolne w pracy. W międzyczasie umawiam się z kolejną osobą z Bikestats, w końcu stanęło na tym, że w niedzielę dołączy do nas na trasę dookoła Tatr w Zakopanem. Na początku tygodnia - osoba z Warszawy nie odpowiada na moje wiadomości, czekałem 2 dni, efekt tego jest taki, że zostają wykupione bilety na autobus powrotny z Zakopanego, trzeba wracać z Krakowa, co oznacza dodatkowe 100km po górach, w już i tak ciężki dzień; a osoba na którą z zakupem biletu czekałem - z wyjazdu oczywiście rezygnuje... No nic, zdarza się; ale jestem umówiony w Zakopanem na niedzielną trasę - więc jadę. Gdy dzień przed wyjazdem obserwowałem prognozy pogody, bardzo niewesoło to zaczynało wyglądać, w skrócie zapowiadają dużo deszczu, nie do końca jestem przekonany do jazdy takiego dystansu w takich warunkach. Ale jak to mawiał Bohun - "kozacze słowo nie dym", więc jadę, bo nie mam w zwyczaju wystawiania innych ludzi.
Na trasę ruszam w piątek po 21, deszcz zaczyna padać kawałek za Piasecznem, jak się później okazało - przestał padać dopiero w Zakopanem... Początek trasy idzie sprawnie, bez większych problemów pokonuję dobrze mi znany odcinek do Drzewicy, tam staję na odpoczynek, deszcz jeszcze w normie, głównie mżawki. Przy wyjeździe z Końskich łapię gumę, w oponę wbiło się szkło, nieźle się wkurzyłem podczas pompowania, mam pompkę z wężykiem, która po napompowaniu do 7-8 atmosfer (wymagającym niezłej siły), przy odkręcaniu z wentyla ma zwyczaj odkręcać cały wentyl, w efekcie czego cała robota idzie na marne, teraz musiałem pompować aż 3 razy, to mój ostatni wyjazd z tym szajsem, lepiej jednak mieć mniej wygodną pompkę bez wężyka, ale taką co nie odstawia takich numerów.
Po długiej naprawie zaczęło już świtać, a wraz ze świtem - i mocniej padać, też i mocniej wiać z zachodu i południowego zachodu; solidnie leje aż do Łopuszna, remontowana droga za Końskimi jest już przejezdna, choć na paru kawałkach z jednym pasem. Do Jędrzejowa pada raz mniej, raz więcej, w mieście staję na przystanku na krótki odpoczynek. Zaglądam też do telefonu by sprawdzić czy nie zamókł, a tam czeka mnie jakże miła niespodzianka - wiadomość od osoby z którą miałem się spotkać w Zakopanem informująca, że w niedzielę zamiast jechać rowerem dookoła Tatr jednak pójdzie ze znajomymi pochodzić po górach; wiadomość wysłana późnym wieczorem w piątek, gdy byłem już na trasie. Jednym słowem, jakby to ujęła prezydent Warszawy - kuhwa mać, dla niektórych słowo jest warte tyle co papier toaletowy.
Ale z trasą do Zakopanego miałem ostatnio rachunki do wyrównania, dwa razy zrezygnowałem - raz się wycofałem na 130km z powodu wiatru, drugim razem miałem poważny wypadek w Jędrzejowie i z rozbitą głową wracałem pociągiem - postanawiam więc, że tym razem nic mnie zatrzyma i wbrew wszelkim przeciwnościom dociągnę. Odcinek Jędrzejów-Kraków - to już solidniejsze górki Jury, podjazdy są cały czas, niestety szosa krakowska z roku na roku traci na jakości i coraz tu więcej dziur, jazda tędy nie jest już tak przyjemna jak parę lat temu, a remontować tego pewnie nie będą, bo w planach jest budowa szosy ekspresowej. Ale ruch jeszcze nie taki duży, więc nie ma co narzekać, przed Krakowem nawet deszcz leciutko odpuścił. W mieście staję na większy posiłek w McDonaldsie na rynku, odpocząłem tu prawie godzinę - i ruszam na ostatni, najbardziej wymagający kawałek.
Wybrałem wariant przez Dobczyce, cięższy i dłuższy od zakopianki, ale ładniejszy i ze zdecydowanie mniejszym ruchem. Już za Wieliczką zaczyna padać rzęsisty deszcz, który trzymał już do samego Zakopanego - akurat tak się miło złożyło, że najcięższe warunki były na najtrudniejszym odcinku ;)). Ale mimo wszystkich przeciwności - jedzie się solidnie, sprawnie zaliczam kolejne wzniesienia, przed Kasiną Wielką malowniczo prezentują się mgły nad górami, na szczęście na deszcze mam dużą odporność i łatwo nie rezygnuję. Ostatni odpoczynek (z obowiązkową w tych warunkach herbatą) robię na stacji benzynowej pod Rabką, na masyw Obidowej oddzielający mnie od Nowego Targu postanawiam wjechać drogą przez Rdzawkę. Wariant sporo ciekawszy niż zakopianką - początkowo łagodny podjazd, ale ostatnie 200m to jedna z bardziej nachylonych dróg w Polsce, większość sporo powyżej 10%, maksymalnie pokazał mi licznik 16%. Na Obidowej zaledwie 10'C, z widoków na Tatry oczywiście nici, szybko zjeżdżam do Nowego Targu i już zakopianką jadę pod Tatry. Ten odcinek - to jedna z bardziej parszywych szos w Polsce, zero pobocza, zrujnowany asfalt i ogromny ruch, przed wąskim mostem na Dunajcu (za mostem kończą się dziury) kilometrowy korek; jak się pomyśli, że włodarze Zakopanego byli na tyle bezczelni, że zgłosili swoją kandydaturę do organizacji igrzysk olimpijskich - to nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Tak więc końcówka milutka - bryzgająca woda spod kół samochodów, ciągłe wyprzedzanie na gazetę, pod górę i jeszcze na dobitkę czołowo pod wiatr; żyć nie umierać ;)) Tabliczkę ze znakiem Zakopane przyjmuję z wielką ulgą, niewiele tak rzeźnickich tras miałem okazję zaliczać, satysfakcja, ze się dało radę jest tu jedyną nagrodą. Robię zakupy w sklepie, podjeżdżam do Kościeliska i tam nocuję na prywatnej kwaterze.
Trasa kuriozalna, przez umawianie się z niesłownymi osobami - musiałem całość jechać w warunkach po prostu fatalnych; tak to bywa jak się planuje takie trasy pod kątem innych osób i ich możliwości urlopowo-czasowych; gdybym planował to sam - to pojechałbym mając w miarę pewną pogodę i miałbym z takiej jazdy sporo więcej frajdy. Pewna nauczka na przyszłość, by tak wymagające trasy jeździć albo planując tylko pod siebie, albo z osobami, które nie mają w zwyczaju olewania innych, a ich słowo ma wartość. Ale teraz, w pokoleniu niewolników komórek i facebooków - takie zachowanie to już coraz częściej norma, narzekając w ten sposób pewnie robię się człowiekiem starej daty i jak ten naiwniak jechałem taki kawał w deszczu, bo mam takie zasady, że ludzi nie wystawiam...
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 395.50 km AVS: 23.36 km/h
ALT: 3703 m MAX: 56.40 km/h
Temp:13.0 'C
Sobota, 6 lipca 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Mazurski Brevet 600km
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Dane wycieczki:
DST: 618.80 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 3811 m MAX: 53.60 km/h
Temp:19.0 'C
PRAGA
Warszawa - Skierniewice - Łódź - Ostrzeszów - Wrocław - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (755m) - Lubawka - Przeł. Kowarska (727m) - Sosnówka - Przeł. Karkonoska (1198m) - Vrchlabi - Nova Paka - Dymokury - Praga
Wyjazd planowany od dłuższego czasu aczkolwiek zorganizowany na urwanie głowy, decyzję razem z Maratonką podjęliśmy błyskawicznie, by wykorzystać niezłą pogodę. Startuję na trasę już o 6 rano, jak często przy tego typu trasach - źle się wyspałem, zaledwie 3h. Początek to dobrze mi znany odcinek do Łodzi, od Skierniewic ciekawsza, bardziej pagórkowata jazda przez Garb Łódzki. W samej Łodzi rozczarowanie - specjalnie wjechałem głębiej w miasto, zaliczając odcinki po kostce, żeby się przejechać reprezentacyjną Piotrkowską - a tam totalny remont, cała ulica w proszku, wszystko rozryte, tylko straciłem na to sporo czasu. Za Łodzią staję na pierwszy postój, ze względu na korzystny (choć nie za silny) wiatr jedzie się przyzwoicie. Na odcinku do Warty trochę zaczyna mnie mulić, brak snu daje się we znaki - a to przecież dopiero 200km! Ale dość szybko odżyłem, dalej ciekawsze odcinki - sporo lasów przed Grabowem n.Prosną i górek przed Ostrzeszowem. Bardzo zaskoczyła mnie prognoza pogody, wg. GFS od mniej więcej 15 do 21 miało całkiem solidnie padać (a sprawdzałem prognozę tuż przed wyjazdem!), byłem więc przygotowany na 150-200km jazdy w deszczu, a tymczasem cały dzień było idealne słońce, takiej klasy wpadki to rzadko się spotyka. W Sycowie wjeżdżam na "ósemkę" - a tam miła niespodzianka, na tym kawałku oddano już do użytku S8, nie zastępując starej szosy, a nową prowadząc równolegle. Świetne rozwiązanie - bo stara droga to świetny asfalt, szerokie pobocze i niewielki ruch. W efekcie do Wrocławia docieram już o 21 (340km w 15h brutto) o 2-3h szybciej niż to zakładałem.
Tutaj dłuższy postój - bo Magda ze względu na pracę mogła ruszyć dopiero przed północą. Spotykamy się ok. 23.30 i rozpoczynamy jazdę w stronę Dzierżoniowa, najpierw przejazd przez Wrocław, a potem długi, dość nudny nocny odcinek do Łagiewnik. Tam skręcamy na szosę wojewódzką do Dzierżoniowa, dziurawy asfalt przeszkadza nocą, ale ruch minimalny; zaczynają się też pierwsze podjazdy. W Piechowicach robimy postój - i ruszamy na przeł. Walimską (755m), pierwszy poważniejszy podjazd wyjazdu. Góra wymagająca, długimi odcinkami trzyma koło 6-7%, a jazdę utrudnia kiepściutka nawierzchnia, m.in. długie odcinki kostki. Ale sprawnie meldujemy się na szczycie; zjazd już zupełnie do niczego, noc, rower szosowy i dziury to fatalne połączenie, raz mocno walnąłem w głęboką dziurę zalaną wodę, dobrze że nie zanotowałem wywrotki, czy nie rozwaliłem koła; Magda jadąca na góralu odsadziła mnie tu spory kawałek.
Ale po zjeździe już się zaczyna przejaśniać, przed świtem nieźle nas wytrzęsło, zaledwie koło 8'C, co ciekawe najzimniej było na dole, w dolinach z dużymi łąkami, u góry parę stopni cieplej. Dalsza trasa ładna, mocno pagórkowata, wielkich gór tu nie ma, ale małe podjazdy cały czas - 200m w górę, 200m w dół, tak wyglądała nasza jazda. Tereny niebrzydkie, sporo ciekawych małych miasteczek, z ładną poniemiecką zabudową, tylko asfalty niespecjalne, ale przeżyć się dało. Kończy ten odcinek długi podjazd pod drogę na Okraj, którą osiągamy na wysokości ok. 800m, kawałek powyżej przeł. Kowarskiej. Tutaj sporo się zastanawiamy czy pojechać krótszą i łatwiejszą drogą przez Okraj, czy też zaryzykować jednak o niebo trudniejszy wariant przez przeł. Karkonoską. Ale, że magia najcięższego podjazdu w Polsce kusiła zarówno Magdę (dla której ta trasa do był zupełny debiut na rowerze w większych górach) jak i mnie (na rowerze szosowym nigdy tu nie podjeżdżałem) - postanawiamy zaryzykować, groziło nam to nie zdążeniem na autobus powrotny z Pragi. Najpierw długi zjazd z przełęczy Kowarskiej, potem łatwiejsza, pierwsza część podjazdu pod Karkonoską (wariant przez Borowice), na niecałych 800m gdzie zaczyna się właściwa rzeźnia stajemy na postój.
Zaraz na starcie podjazdu czeka mnie ogromne rozczarowanie - mój już mocno zużyty napęd nie wytrzymuje obciążeń tak wielkiego nachylenia, dotąd na ściankach 10-12% nie było żadnych problemów, ale tutaj skacze cały czas, nie sposób jechać. Mniejsze nachylenia można jeszcze w ten sposób wjechać nadrabiając wysoką kadencją i "ciągnięciem" zatrzaskami; ale na takich ścianach jak Karkonoska - to już nie przejdzie, tu (szczególnie na szosowych przełożeniach) można jechać tylko bardzo siłowo, a tego zużyty napęd nie wytrzyma. Wściekły byłem cholernie, skopałem rower, który musiał nawalić akurat w takim momencie; gdybym wysiadł na dużym nachyleniu, mając już ponad 500km w nogach - to bym zrozumiał, ale przegrać w ten sposób, bez szansy walki - to totalne rozczarowanie. Ale nie było rady, musiałem drałować na szczyt na piechotę, w jakże wygodnych do chodzenia szosowych butach, rowerem dało się przejechać tylko ok. 1 z 4km, w środkowej części podjazdu, gdzie jest lżejsze nachylenie.
Natomiast Maratonka dzielnie walczyła z morderczą górą do samego końca i wjechała ją w całości, bez jakiegokolwiek podprowadzania; tak wyglądała walka na ostatnich metrach podjazdu:
<object height="450" width="100%"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5LPl9QM2prI"> </object>http://www.youtube.com/v/5LPl9QM2prI
Ta końcowa ściana jest zabójcza, na samym końcu na rowerzystę zmęczonego długim podjazdem czeka ok.22-23%, dlatego wielkie brawa dla Magdy, która zaczynając ten podjazd miała już przecież w nogach ok. 170km górskiej trasy!
W czasie podejścia prawdziwa kumulacja awarii, oprócz zużytego napędu zauważyłem też pęcherz na oponie, musiałem więc ją zmienić; ponadto długo bawiłem się też z synchronizacją czujnika prędkości do licznika. Po tym wszystkim - szybko ruszamy w dół, czeka nas bardzo długi zjazd do Vrchlabi, niestety pod mocny wiatr. Po czeskiej stronie cały czas wiało nam właśnie z południa, więc długi odcinek jechaliśmy pod wiatr. A jak wygląda jazda w Czechach wie każdy kto tam jeździł - tylko góra i dół, podjazdy mniejsze i większe były cały czas, dopiero za Dymokurami, nad samą Łabą się na dłużej wypłaściło. Ten cały odcinek od przełęczy dał nam mocno popalić - ogromny dystans i mnóstwo gór w nogach, ciągła walka ze snem, trasa też już o wiele mniej atrakcyjna, ciekawie było mniej więcej do Jicina - piękne zielone wzgórza, ładne miasteczka, dalej już niespecjalnie; znaleźć w takich chwilach motywację nie było łatwo. A musieliśmy lecieć cały czas, postoje ograniczając do zupełnego minimum. Ale nasza walka zakończyła się sukcesem, dojechaliśmy na dworzec w Pradze z zaledwie 20min zapasem; na choćby krótkie zwiedzanie miasta zabrakło więc nie tylko sił, ale i czasu. Ale oczywiście nie o zwiedzanie na tym wyjeździe nam chodziło - tylko o ostrą wyrypę, a taką ta trasa była bez wątpienia! :))
Podziękowania dla Magdy za wspólną trasę - i wielkie gratulacje, będąc po raz pierwszy na rowerze w górach dawała sobie radę jak prawdziwy wyjadacz, mimo wielu trudnych chwil, takiej ilości ciężkich podjazdów, notorycznej walki ze snem - nie wymiękła ani razu i dała radę dojechać do samej Pragi. Posiada najważniejszą cechę predestynującą do długich dystansów - czyli wytrzymałość, mimo tak dużego zmęczenia, dała radę przejechać ostatnie 100km z może 2 paruminutowymi postojami; szczery podziw! Z taką formą - jak najbardziej można myśleć o starcie w BBTour, na którym limit czasowy jest w Twoim zasięgu ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 22(Brzeziny, Kraszewice, GRABÓW NAD PROSNĄ, OSTRZESZÓW - miasto powiatowe, Kobyla Góra, SYCÓW, Oleśnica-wieś, OLEŚNICA - miasto powiatowe, Długołęka, Kobierzyce, Jordanów Śląski, Łagiewniki, Dzierżoniów-wieś, DZIERŻONIÓW - miasto powiatowe, PIESZYCE, Walim, JEDLINA-ZDRÓJ, GŁUSZYCA, MIEROSZÓW, LUBAWKA, Kamienna Góra-wieś, Mysłakowice)
Warszawa - Skierniewice - Łódź - Ostrzeszów - Wrocław - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (755m) - Lubawka - Przeł. Kowarska (727m) - Sosnówka - Przeł. Karkonoska (1198m) - Vrchlabi - Nova Paka - Dymokury - Praga
Wyjazd planowany od dłuższego czasu aczkolwiek zorganizowany na urwanie głowy, decyzję razem z Maratonką podjęliśmy błyskawicznie, by wykorzystać niezłą pogodę. Startuję na trasę już o 6 rano, jak często przy tego typu trasach - źle się wyspałem, zaledwie 3h. Początek to dobrze mi znany odcinek do Łodzi, od Skierniewic ciekawsza, bardziej pagórkowata jazda przez Garb Łódzki. W samej Łodzi rozczarowanie - specjalnie wjechałem głębiej w miasto, zaliczając odcinki po kostce, żeby się przejechać reprezentacyjną Piotrkowską - a tam totalny remont, cała ulica w proszku, wszystko rozryte, tylko straciłem na to sporo czasu. Za Łodzią staję na pierwszy postój, ze względu na korzystny (choć nie za silny) wiatr jedzie się przyzwoicie. Na odcinku do Warty trochę zaczyna mnie mulić, brak snu daje się we znaki - a to przecież dopiero 200km! Ale dość szybko odżyłem, dalej ciekawsze odcinki - sporo lasów przed Grabowem n.Prosną i górek przed Ostrzeszowem. Bardzo zaskoczyła mnie prognoza pogody, wg. GFS od mniej więcej 15 do 21 miało całkiem solidnie padać (a sprawdzałem prognozę tuż przed wyjazdem!), byłem więc przygotowany na 150-200km jazdy w deszczu, a tymczasem cały dzień było idealne słońce, takiej klasy wpadki to rzadko się spotyka. W Sycowie wjeżdżam na "ósemkę" - a tam miła niespodzianka, na tym kawałku oddano już do użytku S8, nie zastępując starej szosy, a nową prowadząc równolegle. Świetne rozwiązanie - bo stara droga to świetny asfalt, szerokie pobocze i niewielki ruch. W efekcie do Wrocławia docieram już o 21 (340km w 15h brutto) o 2-3h szybciej niż to zakładałem.
Tutaj dłuższy postój - bo Magda ze względu na pracę mogła ruszyć dopiero przed północą. Spotykamy się ok. 23.30 i rozpoczynamy jazdę w stronę Dzierżoniowa, najpierw przejazd przez Wrocław, a potem długi, dość nudny nocny odcinek do Łagiewnik. Tam skręcamy na szosę wojewódzką do Dzierżoniowa, dziurawy asfalt przeszkadza nocą, ale ruch minimalny; zaczynają się też pierwsze podjazdy. W Piechowicach robimy postój - i ruszamy na przeł. Walimską (755m), pierwszy poważniejszy podjazd wyjazdu. Góra wymagająca, długimi odcinkami trzyma koło 6-7%, a jazdę utrudnia kiepściutka nawierzchnia, m.in. długie odcinki kostki. Ale sprawnie meldujemy się na szczycie; zjazd już zupełnie do niczego, noc, rower szosowy i dziury to fatalne połączenie, raz mocno walnąłem w głęboką dziurę zalaną wodę, dobrze że nie zanotowałem wywrotki, czy nie rozwaliłem koła; Magda jadąca na góralu odsadziła mnie tu spory kawałek.
Ale po zjeździe już się zaczyna przejaśniać, przed świtem nieźle nas wytrzęsło, zaledwie koło 8'C, co ciekawe najzimniej było na dole, w dolinach z dużymi łąkami, u góry parę stopni cieplej. Dalsza trasa ładna, mocno pagórkowata, wielkich gór tu nie ma, ale małe podjazdy cały czas - 200m w górę, 200m w dół, tak wyglądała nasza jazda. Tereny niebrzydkie, sporo ciekawych małych miasteczek, z ładną poniemiecką zabudową, tylko asfalty niespecjalne, ale przeżyć się dało. Kończy ten odcinek długi podjazd pod drogę na Okraj, którą osiągamy na wysokości ok. 800m, kawałek powyżej przeł. Kowarskiej. Tutaj sporo się zastanawiamy czy pojechać krótszą i łatwiejszą drogą przez Okraj, czy też zaryzykować jednak o niebo trudniejszy wariant przez przeł. Karkonoską. Ale, że magia najcięższego podjazdu w Polsce kusiła zarówno Magdę (dla której ta trasa do był zupełny debiut na rowerze w większych górach) jak i mnie (na rowerze szosowym nigdy tu nie podjeżdżałem) - postanawiamy zaryzykować, groziło nam to nie zdążeniem na autobus powrotny z Pragi. Najpierw długi zjazd z przełęczy Kowarskiej, potem łatwiejsza, pierwsza część podjazdu pod Karkonoską (wariant przez Borowice), na niecałych 800m gdzie zaczyna się właściwa rzeźnia stajemy na postój.
Zaraz na starcie podjazdu czeka mnie ogromne rozczarowanie - mój już mocno zużyty napęd nie wytrzymuje obciążeń tak wielkiego nachylenia, dotąd na ściankach 10-12% nie było żadnych problemów, ale tutaj skacze cały czas, nie sposób jechać. Mniejsze nachylenia można jeszcze w ten sposób wjechać nadrabiając wysoką kadencją i "ciągnięciem" zatrzaskami; ale na takich ścianach jak Karkonoska - to już nie przejdzie, tu (szczególnie na szosowych przełożeniach) można jechać tylko bardzo siłowo, a tego zużyty napęd nie wytrzyma. Wściekły byłem cholernie, skopałem rower, który musiał nawalić akurat w takim momencie; gdybym wysiadł na dużym nachyleniu, mając już ponad 500km w nogach - to bym zrozumiał, ale przegrać w ten sposób, bez szansy walki - to totalne rozczarowanie. Ale nie było rady, musiałem drałować na szczyt na piechotę, w jakże wygodnych do chodzenia szosowych butach, rowerem dało się przejechać tylko ok. 1 z 4km, w środkowej części podjazdu, gdzie jest lżejsze nachylenie.
Natomiast Maratonka dzielnie walczyła z morderczą górą do samego końca i wjechała ją w całości, bez jakiegokolwiek podprowadzania; tak wyglądała walka na ostatnich metrach podjazdu:
<object height="450" width="100%"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/5LPl9QM2prI"> </object>http://www.youtube.com/v/5LPl9QM2prI
Ta końcowa ściana jest zabójcza, na samym końcu na rowerzystę zmęczonego długim podjazdem czeka ok.22-23%, dlatego wielkie brawa dla Magdy, która zaczynając ten podjazd miała już przecież w nogach ok. 170km górskiej trasy!
W czasie podejścia prawdziwa kumulacja awarii, oprócz zużytego napędu zauważyłem też pęcherz na oponie, musiałem więc ją zmienić; ponadto długo bawiłem się też z synchronizacją czujnika prędkości do licznika. Po tym wszystkim - szybko ruszamy w dół, czeka nas bardzo długi zjazd do Vrchlabi, niestety pod mocny wiatr. Po czeskiej stronie cały czas wiało nam właśnie z południa, więc długi odcinek jechaliśmy pod wiatr. A jak wygląda jazda w Czechach wie każdy kto tam jeździł - tylko góra i dół, podjazdy mniejsze i większe były cały czas, dopiero za Dymokurami, nad samą Łabą się na dłużej wypłaściło. Ten cały odcinek od przełęczy dał nam mocno popalić - ogromny dystans i mnóstwo gór w nogach, ciągła walka ze snem, trasa też już o wiele mniej atrakcyjna, ciekawie było mniej więcej do Jicina - piękne zielone wzgórza, ładne miasteczka, dalej już niespecjalnie; znaleźć w takich chwilach motywację nie było łatwo. A musieliśmy lecieć cały czas, postoje ograniczając do zupełnego minimum. Ale nasza walka zakończyła się sukcesem, dojechaliśmy na dworzec w Pradze z zaledwie 20min zapasem; na choćby krótkie zwiedzanie miasta zabrakło więc nie tylko sił, ale i czasu. Ale oczywiście nie o zwiedzanie na tym wyjeździe nam chodziło - tylko o ostrą wyrypę, a taką ta trasa była bez wątpienia! :))
Podziękowania dla Magdy za wspólną trasę - i wielkie gratulacje, będąc po raz pierwszy na rowerze w górach dawała sobie radę jak prawdziwy wyjadacz, mimo wielu trudnych chwil, takiej ilości ciężkich podjazdów, notorycznej walki ze snem - nie wymiękła ani razu i dała radę dojechać do samej Pragi. Posiada najważniejszą cechę predestynującą do długich dystansów - czyli wytrzymałość, mimo tak dużego zmęczenia, dała radę przejechać ostatnie 100km z może 2 paruminutowymi postojami; szczery podziw! Z taką formą - jak najbardziej można myśleć o starcie w BBTour, na którym limit czasowy jest w Twoim zasięgu ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 22(Brzeziny, Kraszewice, GRABÓW NAD PROSNĄ, OSTRZESZÓW - miasto powiatowe, Kobyla Góra, SYCÓW, Oleśnica-wieś, OLEŚNICA - miasto powiatowe, Długołęka, Kobierzyce, Jordanów Śląski, Łagiewniki, Dzierżoniów-wieś, DZIERŻONIÓW - miasto powiatowe, PIESZYCE, Walim, JEDLINA-ZDRÓJ, GŁUSZYCA, MIEROSZÓW, LUBAWKA, Kamienna Góra-wieś, Mysłakowice)
Dane wycieczki:
DST: 675.50 km AVS: 23.55 km/h
ALT: 4430 m MAX: 66.20 km/h
Temp:20.0 'C
Poniedziałek, 22 kwietnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Roztocze - IV dzień
W wyniku poważnych problemów z bólem siedzenia i niekorzystnych prognoz odnośnie wiatru postanowiłem nieco skrócić wyjazd i już dziś wrócić do Lublina; niestety siodełko do wymiany, w zeszłym roku było na nim sporo lepiej, w tym nijak nie mogę z nim dojść do ładu, żeby nie wiem jak na głowie nie stawać - zawsze jest źle. Dojeżdżam więc do Tomaszowa Lubelskiego, skąd wjeżdżam na wygodną szosę lubelską i lecę z wiatrem na Lublin. Pierwszy odcinek do Zamościa bardzo fajny, mocno pagórkowaty, a i dalej podjazdów nie brakuje, choć już krótszych. W międzyczasie zastanawiam się czy nie pociągnąć dalej niż Lublin (wiatr wyraźnie pomaga) - np. do Dęblina. Po dojeździe pod Ryki (sporo góreczek na odcinku z Lublina do Kurowa) postanawiam dojechać aż do samej Warszawy rowerem. Ta końcówka już mi dała zdrowo w kość, a pod sam koniec trasy siedzenie bardzo przeszkadzało, co 1-2min trzeba było wstawać z siodła, wielka szkoda, bo strasznie psuje to przyjemność z jazdy. A dystans bardzo solidny, to chyba mój rekord z sakwami, a i średnia przyzwoita jak na jazdę z bagażem i tyle górek (choć tu oczywiście znacząco pomógł wiatr, wg. prognoz 4-5m/s, ale myślę że było jednak więcej)
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 15 (Tomaszów Lubelski-wieś, TOMASZÓW LUBELSKI - miasto powiatowe, Tarnawatka, Krynice, Izbica, Krasnystaw-wieś, KRASNYSTAW - miasto powiatowe, Łopiennik Górny, Fajsławice, PIASKI, Mełgiew, ŚWIDNIK - miasto powiatowe, Garbów, Markuszów, Kurów)
W wyniku poważnych problemów z bólem siedzenia i niekorzystnych prognoz odnośnie wiatru postanowiłem nieco skrócić wyjazd i już dziś wrócić do Lublina; niestety siodełko do wymiany, w zeszłym roku było na nim sporo lepiej, w tym nijak nie mogę z nim dojść do ładu, żeby nie wiem jak na głowie nie stawać - zawsze jest źle. Dojeżdżam więc do Tomaszowa Lubelskiego, skąd wjeżdżam na wygodną szosę lubelską i lecę z wiatrem na Lublin. Pierwszy odcinek do Zamościa bardzo fajny, mocno pagórkowaty, a i dalej podjazdów nie brakuje, choć już krótszych. W międzyczasie zastanawiam się czy nie pociągnąć dalej niż Lublin (wiatr wyraźnie pomaga) - np. do Dęblina. Po dojeździe pod Ryki (sporo góreczek na odcinku z Lublina do Kurowa) postanawiam dojechać aż do samej Warszawy rowerem. Ta końcówka już mi dała zdrowo w kość, a pod sam koniec trasy siedzenie bardzo przeszkadzało, co 1-2min trzeba było wstawać z siodła, wielka szkoda, bo strasznie psuje to przyjemność z jazdy. A dystans bardzo solidny, to chyba mój rekord z sakwami, a i średnia przyzwoita jak na jazdę z bagażem i tyle górek (choć tu oczywiście znacząco pomógł wiatr, wg. prognoz 4-5m/s, ale myślę że było jednak więcej)
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 15 (Tomaszów Lubelski-wieś, TOMASZÓW LUBELSKI - miasto powiatowe, Tarnawatka, Krynice, Izbica, Krasnystaw-wieś, KRASNYSTAW - miasto powiatowe, Łopiennik Górny, Fajsławice, PIASKI, Mełgiew, ŚWIDNIK - miasto powiatowe, Garbów, Markuszów, Kurów)
Dane wycieczki:
DST: 303.40 km AVS: 25.11 km/h
ALT: 1471 m MAX: 57.50 km/h
Temp:18.0 'C
Wtorek, 26 lutego 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Rower szosowy
Warszawa - Sochaczew - Żychlin - Izbica Kuj. - Sompolno - Gniezno - Poznań
Pierwsza długa szosowa trasa w tym roku. Warunki jeszcze dość zimowe, temperatura tylko leciutko powyżej zera - więc pokonanie ponad 300km nie jest takie proste jak latem.
Ruszam o 6.30, po kilometrze orientuję się że zapomniałem lampki, więc muszę po nią wrócić, dobrze że tak szybko to zauważyłem. Pierwsza część trasy to jazda do Sochaczewa szosą poznańską, po otwarciu autostrady do Łodzi zauważalnie zmalał tam ruch, niemniej dalej jest dość spory. Za Sochaczewem skręcam na boczne drogi, bałem się że częściowo mogą jeszcze być zaśnieżone, ale na szczęście śniegu zostały już symboliczne ilości, za to wody i wszelakiego pozimowego syfu na drogach jest całe mnóstwo, a popalić dają duże dziury nagminnie tu występujące. Ale po gorszym początku stan nawierzchni się poprawił, przed Żychlinem było już OK.
W Żychlinie staję na postój, stąd dalej również jadę bocznymi drogami, wybrałem tę trasę zamiast wygodnej szosy poznańskiej żeby pozaliczać trochę gmin i coś zobaczyć, bo szosa poznańska jest pod względem widokowym fatalna. Tu wiele lepiej nie jest, po prostu takie wyjątkowo nieciekawe rejony. Dopiero za Sompolnem robi się ciekawiej, ładny kawałek nad zamarzniętym jeziorem Ślesińskim, trochę lasów. Za Kleczynem łapie mnie zmrok, już nocą jadą długi leśny odcinek do Powidza, dużo dziur i strasznie ciemno, nawet na mocnym trybie lampki widoczność była mizerna, wyjątkowo ciemna noc się trafiła, a po dziurach w takich warunkach jedzie się fatalnie. Dopiero za Powidzem wraca elegancka droga - i tak już jest do samego Gniezna.
Tam staję na obiad w McDonaldzie i krajową 5 jadę do Poznania, coraz mocniej daje się we znaki kolano, też siedzenie; niestety pozycja na rowerze dobra dla siedzenia jest zła dla kolana - i na odwrót, tak więc jadąc z grubsza po połowie w jednej i drugiej rozbolało mnie i kolano i siedzenie ;) Już jadąc na dworzec w Poznaniu nieźle się wkurzyłem - w samiuteńkim centrum pod dworcem kolejowym jeden wielki burdel, droga rozryta i zamknięta na długim odcinku, byłem tu 1,5 roku temu - i odnoszę wrażenie, że absolutnie nic się nie zmieniło; wstyd dla miasta tej wielkości. A swoją drogą te remonty dworców to niezły przykład jak wyrzucać pieniądze, z punktu widzenia pasażera dużo lepiej było by inwestować w rozwój naprawdę istotnej infrastruktury kolejowej - czyli szybkich torów, pociągów itd., lepiej mieć syfiasty dworzec i szybkie połączenia, niż wypasiony dworzec i jakość usług jak u nas.
Zainteresowanych zapraszam też na relację z mojej zimowej wyprawy na Nordkapp
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 21 (Kocierzew Południowy, Kiernozia, ŻYCHLIN, Oporów, Strzelce, Łanięta, LUBIEŃ KUJAWSKI, CHODECZ, PRZEDECZ, SOMPOLNO, Wierzbinek, ŚLESIN, KLECZEW, Wilczyn, Powidz, WITKOWO, Niechanowo, GNIEZNO - miasto powiatowe, Gniezno - wieś, Lubowo, POBIEDZISKA)
Pierwsza długa szosowa trasa w tym roku. Warunki jeszcze dość zimowe, temperatura tylko leciutko powyżej zera - więc pokonanie ponad 300km nie jest takie proste jak latem.
Ruszam o 6.30, po kilometrze orientuję się że zapomniałem lampki, więc muszę po nią wrócić, dobrze że tak szybko to zauważyłem. Pierwsza część trasy to jazda do Sochaczewa szosą poznańską, po otwarciu autostrady do Łodzi zauważalnie zmalał tam ruch, niemniej dalej jest dość spory. Za Sochaczewem skręcam na boczne drogi, bałem się że częściowo mogą jeszcze być zaśnieżone, ale na szczęście śniegu zostały już symboliczne ilości, za to wody i wszelakiego pozimowego syfu na drogach jest całe mnóstwo, a popalić dają duże dziury nagminnie tu występujące. Ale po gorszym początku stan nawierzchni się poprawił, przed Żychlinem było już OK.
W Żychlinie staję na postój, stąd dalej również jadę bocznymi drogami, wybrałem tę trasę zamiast wygodnej szosy poznańskiej żeby pozaliczać trochę gmin i coś zobaczyć, bo szosa poznańska jest pod względem widokowym fatalna. Tu wiele lepiej nie jest, po prostu takie wyjątkowo nieciekawe rejony. Dopiero za Sompolnem robi się ciekawiej, ładny kawałek nad zamarzniętym jeziorem Ślesińskim, trochę lasów. Za Kleczynem łapie mnie zmrok, już nocą jadą długi leśny odcinek do Powidza, dużo dziur i strasznie ciemno, nawet na mocnym trybie lampki widoczność była mizerna, wyjątkowo ciemna noc się trafiła, a po dziurach w takich warunkach jedzie się fatalnie. Dopiero za Powidzem wraca elegancka droga - i tak już jest do samego Gniezna.
Tam staję na obiad w McDonaldzie i krajową 5 jadę do Poznania, coraz mocniej daje się we znaki kolano, też siedzenie; niestety pozycja na rowerze dobra dla siedzenia jest zła dla kolana - i na odwrót, tak więc jadąc z grubsza po połowie w jednej i drugiej rozbolało mnie i kolano i siedzenie ;) Już jadąc na dworzec w Poznaniu nieźle się wkurzyłem - w samiuteńkim centrum pod dworcem kolejowym jeden wielki burdel, droga rozryta i zamknięta na długim odcinku, byłem tu 1,5 roku temu - i odnoszę wrażenie, że absolutnie nic się nie zmieniło; wstyd dla miasta tej wielkości. A swoją drogą te remonty dworców to niezły przykład jak wyrzucać pieniądze, z punktu widzenia pasażera dużo lepiej było by inwestować w rozwój naprawdę istotnej infrastruktury kolejowej - czyli szybkich torów, pociągów itd., lepiej mieć syfiasty dworzec i szybkie połączenia, niż wypasiony dworzec i jakość usług jak u nas.
Zainteresowanych zapraszam też na relację z mojej zimowej wyprawy na Nordkapp
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 21 (Kocierzew Południowy, Kiernozia, ŻYCHLIN, Oporów, Strzelce, Łanięta, LUBIEŃ KUJAWSKI, CHODECZ, PRZEDECZ, SOMPOLNO, Wierzbinek, ŚLESIN, KLECZEW, Wilczyn, Powidz, WITKOWO, Niechanowo, GNIEZNO - miasto powiatowe, Gniezno - wieś, Lubowo, POBIEDZISKA)
Dane wycieczki:
DST: 347.00 km AVS: 25.27 km/h
ALT: 954 m MAX: 50.40 km/h
Temp:2.0 'C
Niedziela, 26 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, >300km, >200km, >100km, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Bałtyk Bieszczady Tour 2012
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))

Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))
Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Dane wycieczki:
DST: 1015.00 km AVS: 26.00 km/h
ALT: 4893 m MAX: 60.00 km/h
Temp:16.0 'C
Na Berlin!
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Dane wycieczki:
DST: 607.60 km AVS: 27.10 km/h
ALT: 1583 m MAX: 48.30 km/h
Temp:29.0 'C
Katowice - Hel, czyli z cyklu "Jestem Hardkorem" ;))
Katowice - Lubliniec - Gorzów Śląski - Wieluń - Sieradz - Koło - Włocławek - Toruń - Grudziądz - Tczew - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel
Przeglądając sieć natrafiłem na ogłoszenie Raptora organizującego maraton Katowice - Hel. Projekt bardzo ciekawy - jazda długą trasą "przed siebie", a nie jakieś nudne bicie kilometrów na pętlach; więc pomimo zapowiadanego mocnego tempa ponad 30km/h postanowiłem spróbować swoich sił, jazda nie miała charakteru wyścigu, a wspólnej jazdy grupowej.
Spotykamy się trochę przed 15 w samym centrum Katowic - pod Spodkiem. Krótkie przygotowania, segregacja rzeczy (towarzyszył nam samochód przewożący picie, jedzenie i inne potrzebne rzeczy). Pogodę na starcie mamy idealną - jakieś 27-28'C i zauważalny wiatr w plecy. Początek mało ciekawy - żmudne przebijanie się przez śląską aglomerację, dużo świateł, spory ruch i dość szarpana jazda ze względu na potrzebę licznych przyspieszeń. Ale za Tarnowskimi Górami robi się już całkiem przyjemnie, ruch na drogach w normie, jest sporo lasów, dobre asfalty - jedzie się bardzo przyjemnie. Tempo mocne, na dwóch 50km odcinkach mieliśmy średnie 34-35km/h, ale to zasługa paru mocnych osób (m.in. Raptor, Ficuś, Kurier), które się udzielały na przodzie naszej grupki. Ten odcinek niemal wszystkim jechało się bardzo przyjemnie, były to idealne warunki na rower. Na większy postój stajemy pod Wieluniem (tutaj też trafiła się guma); następny jest krótko po zapadnięciu zmroku w Sieradzu - tu już stoimy dłużej przygotowując się do nocnej jazdy. W ciemnościach jazda dalej nam idzie elegancko, średnia cały czas wysoka, dobre drogi, przyjemna temperatura 19-20'C; więc szybko docieramy do Turka, tam pojawiają się pierwsze zwiastuny zmian w pogodzie - zaczyna błyskać na horyzoncie, a wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile.
W Kole dołącza się do nas Mad i jedziemy sprawne pod Włocławek, gdzie zaczynają się problemy - po odpoczynku na stacji benzynowej zaczyna padać deszcz, krótko po tym guma, na którą tracimy sporo czasu, do Włocławka docieramy już w niewielkim deszczu, w sumie na ok. 330km średnia wyszła 33,5km/h, odtąd już tylko spadała ;)). Tutaj dołączają do nas Łukasz (mieszkający we Włocławku) oraz Waxmund, który dotarł tu z Warszawy (200km). Przy wyjeździe z Włocławka wszystko się pokiełbasiło - fatalny dziurawy, śliski asfalt (na którym się przewrócił i poobcierał Mad - wkrótce zrezygnował, na szczęście asekurował go tata w samochodzie), silny deszcz - i co najgorsze jeszcze silniejszy przeciwny wiatr równo w twarz. Ten kawałek jechało się fatalnie, po ok. 30km zatrzymujemy się na stacji benzynowej, robiąc w środku niezłe jeziorko, do tego jeden z zasypiających już na stojąco rowerzystów przewrócił regał z pisemkami ;))
Po odpoczynku było już nieco lepiej, ale dalej w deszczu, temperatura ok.8'C i perspektywy przed nami (a zostało jeszcze 300km na Hel) - marniutkie. W Toruniu postanawiamy się rozdzielić, większość chłopaków mocno przeorana deszczem i zimnem zdecydowała się pojechać pociągiem do Gdyni i stamtąd dokończyć trasę na Hel, co było w pełni zrozumiałe bo warunki były rzeczywiście fatalne. Wersję "hard" wybrało 5 osób - Kurier, Tomek, Waxmund, jeszcze świeży Łukasz i ja, bo czułem się dobrze, a jako doświadczony sakwiarz miałem tą przewagę nad innymi, że byłem bardziej przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach, też nieco lepszy strój na deszcz (chyba tylko mi nie zamokły stopy ;)
Zaraz po wyjeździe za Toruń - okazuje się, że naszym przeciwnikiem nie będzie dzisiaj deszcz, ale to co najgorsze na rowerze - czyli silny wiatr. Wg prognoz miało wiać z zachodu, a wieje z północnego zachodu, więc czeka nas niemal 300km pod wiatr. Kawałek za Toruniem Tomek szybko zaczął daleko zostawać z tyłu, po krótkim postoju i zastanowieniu się - postanowił jednak odpuścić i wsiadł do samochodu (w Gdyni ponownie do nas dołączył). Dalej jedziemy więc w czwórkę, odcinek za Toruniem fatalny - odkryte tereny, niemal czołowo pod wiatr ok. 40km/h. Odetchnęliśmy nieco po skręcie na Grudziądz (inny kierunek drogi); tam robimy postój na coś ciepłego, niestety żadnego sensownego baru nie było i jedliśmy niesmaczne fast-foody w jakiejś obskurnej spelunce.
Za Grudziądzem wracamy na "jedynkę" - fajna droga do jazdy, niewielki ruch (bo jest równoległa autostrada), świetny asfalt i szerokie pobocze. Żeby nie ten wiatr... Na tym odcinku zaczynam troszkę zostawać w tyle, przejechane setki kilometrów robią swoje, ale nikomu w tych warunkach nie jest łatwo, na trasie tez nadspodziewanie sporo małych górek, a pod górę się wjeżdża w tych warunkach żółwim tempem. Kawałek przed Gdańskiem postój, umawiamy się na spotkanie na północy Trójmiasta przy skrzyżowaniu z obwodnicą. Ten odcinek jechałem w pierwszej części samotnie (w mieście wreszcie troszkę ulgi, zawsze to jakaś osłona przed wiatrem), później udało mi się skontaktować z Rafałem studiującym w Gdyni, który wyjechał mi naprzeciw, tak że spotkaliśmy się w Sopocie. Ta wspólna jazda dobrze mi zrobiła, Rafał jechał przede mną tempem akurat - szybciej niż ja samotnie, ale też nie za szybko, więc sobie nieco odpocząłem. Do tego pojechaliśmy najkrótszą drogą, a reszta ekipy nieźle tu pokołowała, więc na miejsce spotkania docieram krótko po nich. Tutaj chwila mobilizacji przed ostatnim kawałkiem na północ, bo na mierzei miało już nam wiać w plecy. Kawałek za Redą zaczyna się podjazd, całkiem spory, ale ładnie osłonięty, na szczycie żegnam się z Rafałem - dzięki za pomoc i towarzystwo! A dalej o dziwo odżyłem, wiatr wiał teraz równo na zachód - co przeszkadzało mniej, trzeba było tylko uważać, by nie wypaść z trasy, bo mocno dmuchało w bok. Nasza ekipa się potasowała - Kurier pojechał szybko do przodu, ja z Tomkiem (który po odpoczynku w samochodzie wrócił na rower) pojechaliśmy swoim tempem, a Waxmund i Łukasz jeszcze stanęli w McDonaldzie przed mierzeją. Na mierzei wreszcie mamy spokój od wiatru, ale też już nie ma sił na mocniejsze ciągnięcie, więc jedziemy spokojnie 25-27km/h w kierunku Jastarni, gdzie mamy nocleg. Ale to oczywiście nie był nasz cel - po takiej katordze po prostu nie mogłem zakończyć tej trasy bez dojechania na Hel - a to oznaczało jeszcze 30km. Na szczęście teren był głównie leśny, więc osłonięty od wiatru dobrze - i powolutku się dotoczyłem spotykając przed Helem wracającego do Jastarni Kuriera (zdecydowanie najmocniejszego z naszej czwórki). Już po zmierzchu docieram do helskiego portu, chwilę obserwując wzburzone morze i szalejący wiatr; zmordowany nieprzeciętnie, ale z ogromną satysfakcją, że w takich trudnych warunkach jednak nie wymiękłem i przejechałem tak morderczą trasę.
Powrót do Jastarni po ciemku i powolutku, tam wreszcie upragniony odpoczynek i sen
Na przebieg naszego maratonu ogromny wpływ miała pogoda, niestety ta za Włocławkiem zrobiła się fatalna, nie dziwne więc że wielu ludzi się wycofało, nie chcąc zamieniać jazdy na rowerze w katorgę czy ryzykować kontuzji, ci co przejechali całość ze spokojem mogą sobie przykleić etykietkę "Jestem hardkorem" ;)) Przyjemności to ta jazda za Włocławkiem nie sprawiała niemal żadnej, ale trzeba było sporo hartu ducha, trzeba było sporo zdrowia zostawić by ją ukończyć i sprawdzić swoje możliwości, niektórzy tego typu walkę z samym sobą po prostu lubią.
Duże podziękowania dla Raptora za organizację tego wyjazdu - udało się to zorganizować naprawdę fajnie, zupełnie po kosztach, płaciliśmy tylko za nocleg i gaz do samochodu, kierowcy (brat i chyba tata Raptora, jeśli dobrze zrozumiałem) pojechali całkiem charytatywnie i bardzo się przykładali do tego by pomóc uczestnikom, ze sobą musieliśmy wozić tylko podstawowe rzeczy. No i oczywiście dla innych uczestników maratonu, każdy dawał z siebie wiele - a atmosfera w grupie była bardzo fajna.
PS - Niech mi teraz tylko jakiś koleżka na Bikestats (Trenażerowy Kris91 to mój ulubieniec w tej branży) wyskoczy z tekstem, że ja tylko z wiatrem jeżdżę ;)) Niemal 300km pod wiatr o sile 40km/h (ponad 10ms), a w porywach dużo więcej, a to wszystko z bagażem kolejnych 300km w nogach! Przy takim wietrze żadna jazda w cieniu niemal nic nie daje, każdy walczyć musi samemu, a nie jest łatwo jechać z perspektywą, że przez kolejne 200-300km będziemy mieli taki przyjemniutki wiaterek w buźkę ;))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 57 (KATOWICE - miasto wojewódzkie + powiat grodzki, CHORZÓW - powiat grodzki, BYTOM - powiat grodzki, TARNOWSKIE GÓRY - miasto powiatowe, Tworóg, Krupski Młyn, LUBLINIEC - miasto powiatowe, Pawonków, Kochanowice, Ciasna, OLESNO - miasto powiatowe, GORZÓW ŚLĄSKI, PRASZKA, Mokrsko, Pątnów, WIELUŃ - miasto powiatowe, Czarnożyły, Ostrówek, ZŁOCZEW, Brzeźno, Sieradz - wieś, SIERADZ - miasto powiatowe, WARTA, DOBRA, Turek - wieś, TUREK - miasto powiatowe, Brudzew, Babiak, IZBICA KUJAWSKA, LUBRANIEC, BRZEŚĆ KUJAWSKI, Łysomice, Chełmża - wieś, Papowo Biskupie, Stolno, Grudziądz - wieś, GRUDZIĄDZ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Dragacz, Warlubie, NOWE, Smętowo Graniczne, GNIEW, Subkowy, Tczew - wieś, TCZEW - miasto powiatowe, Pszczółki, Pruszcz Gdański - wieś, PRUSZCZ GDAŃSKI - miasto powiatowe, SOPOT - powiat grodzki, GDYNIA - powiat grodzki, RUMIA, REDA, Puck - wieś, PUCK - miasto powiatowe, WŁADYSŁAWOWO, JASTARNIA, HEL)
Katowice - Lubliniec - Gorzów Śląski - Wieluń - Sieradz - Koło - Włocławek - Toruń - Grudziądz - Tczew - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel
Przeglądając sieć natrafiłem na ogłoszenie Raptora organizującego maraton Katowice - Hel. Projekt bardzo ciekawy - jazda długą trasą "przed siebie", a nie jakieś nudne bicie kilometrów na pętlach; więc pomimo zapowiadanego mocnego tempa ponad 30km/h postanowiłem spróbować swoich sił, jazda nie miała charakteru wyścigu, a wspólnej jazdy grupowej.
Spotykamy się trochę przed 15 w samym centrum Katowic - pod Spodkiem. Krótkie przygotowania, segregacja rzeczy (towarzyszył nam samochód przewożący picie, jedzenie i inne potrzebne rzeczy). Pogodę na starcie mamy idealną - jakieś 27-28'C i zauważalny wiatr w plecy. Początek mało ciekawy - żmudne przebijanie się przez śląską aglomerację, dużo świateł, spory ruch i dość szarpana jazda ze względu na potrzebę licznych przyspieszeń. Ale za Tarnowskimi Górami robi się już całkiem przyjemnie, ruch na drogach w normie, jest sporo lasów, dobre asfalty - jedzie się bardzo przyjemnie. Tempo mocne, na dwóch 50km odcinkach mieliśmy średnie 34-35km/h, ale to zasługa paru mocnych osób (m.in. Raptor, Ficuś, Kurier), które się udzielały na przodzie naszej grupki. Ten odcinek niemal wszystkim jechało się bardzo przyjemnie, były to idealne warunki na rower. Na większy postój stajemy pod Wieluniem (tutaj też trafiła się guma); następny jest krótko po zapadnięciu zmroku w Sieradzu - tu już stoimy dłużej przygotowując się do nocnej jazdy. W ciemnościach jazda dalej nam idzie elegancko, średnia cały czas wysoka, dobre drogi, przyjemna temperatura 19-20'C; więc szybko docieramy do Turka, tam pojawiają się pierwsze zwiastuny zmian w pogodzie - zaczyna błyskać na horyzoncie, a wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile.
W Kole dołącza się do nas Mad i jedziemy sprawne pod Włocławek, gdzie zaczynają się problemy - po odpoczynku na stacji benzynowej zaczyna padać deszcz, krótko po tym guma, na którą tracimy sporo czasu, do Włocławka docieramy już w niewielkim deszczu, w sumie na ok. 330km średnia wyszła 33,5km/h, odtąd już tylko spadała ;)). Tutaj dołączają do nas Łukasz (mieszkający we Włocławku) oraz Waxmund, który dotarł tu z Warszawy (200km). Przy wyjeździe z Włocławka wszystko się pokiełbasiło - fatalny dziurawy, śliski asfalt (na którym się przewrócił i poobcierał Mad - wkrótce zrezygnował, na szczęście asekurował go tata w samochodzie), silny deszcz - i co najgorsze jeszcze silniejszy przeciwny wiatr równo w twarz. Ten kawałek jechało się fatalnie, po ok. 30km zatrzymujemy się na stacji benzynowej, robiąc w środku niezłe jeziorko, do tego jeden z zasypiających już na stojąco rowerzystów przewrócił regał z pisemkami ;))
Po odpoczynku było już nieco lepiej, ale dalej w deszczu, temperatura ok.8'C i perspektywy przed nami (a zostało jeszcze 300km na Hel) - marniutkie. W Toruniu postanawiamy się rozdzielić, większość chłopaków mocno przeorana deszczem i zimnem zdecydowała się pojechać pociągiem do Gdyni i stamtąd dokończyć trasę na Hel, co było w pełni zrozumiałe bo warunki były rzeczywiście fatalne. Wersję "hard" wybrało 5 osób - Kurier, Tomek, Waxmund, jeszcze świeży Łukasz i ja, bo czułem się dobrze, a jako doświadczony sakwiarz miałem tą przewagę nad innymi, że byłem bardziej przyzwyczajony do jazdy w każdych warunkach, też nieco lepszy strój na deszcz (chyba tylko mi nie zamokły stopy ;)
Zaraz po wyjeździe za Toruń - okazuje się, że naszym przeciwnikiem nie będzie dzisiaj deszcz, ale to co najgorsze na rowerze - czyli silny wiatr. Wg prognoz miało wiać z zachodu, a wieje z północnego zachodu, więc czeka nas niemal 300km pod wiatr. Kawałek za Toruniem Tomek szybko zaczął daleko zostawać z tyłu, po krótkim postoju i zastanowieniu się - postanowił jednak odpuścić i wsiadł do samochodu (w Gdyni ponownie do nas dołączył). Dalej jedziemy więc w czwórkę, odcinek za Toruniem fatalny - odkryte tereny, niemal czołowo pod wiatr ok. 40km/h. Odetchnęliśmy nieco po skręcie na Grudziądz (inny kierunek drogi); tam robimy postój na coś ciepłego, niestety żadnego sensownego baru nie było i jedliśmy niesmaczne fast-foody w jakiejś obskurnej spelunce.
Za Grudziądzem wracamy na "jedynkę" - fajna droga do jazdy, niewielki ruch (bo jest równoległa autostrada), świetny asfalt i szerokie pobocze. Żeby nie ten wiatr... Na tym odcinku zaczynam troszkę zostawać w tyle, przejechane setki kilometrów robią swoje, ale nikomu w tych warunkach nie jest łatwo, na trasie tez nadspodziewanie sporo małych górek, a pod górę się wjeżdża w tych warunkach żółwim tempem. Kawałek przed Gdańskiem postój, umawiamy się na spotkanie na północy Trójmiasta przy skrzyżowaniu z obwodnicą. Ten odcinek jechałem w pierwszej części samotnie (w mieście wreszcie troszkę ulgi, zawsze to jakaś osłona przed wiatrem), później udało mi się skontaktować z Rafałem studiującym w Gdyni, który wyjechał mi naprzeciw, tak że spotkaliśmy się w Sopocie. Ta wspólna jazda dobrze mi zrobiła, Rafał jechał przede mną tempem akurat - szybciej niż ja samotnie, ale też nie za szybko, więc sobie nieco odpocząłem. Do tego pojechaliśmy najkrótszą drogą, a reszta ekipy nieźle tu pokołowała, więc na miejsce spotkania docieram krótko po nich. Tutaj chwila mobilizacji przed ostatnim kawałkiem na północ, bo na mierzei miało już nam wiać w plecy. Kawałek za Redą zaczyna się podjazd, całkiem spory, ale ładnie osłonięty, na szczycie żegnam się z Rafałem - dzięki za pomoc i towarzystwo! A dalej o dziwo odżyłem, wiatr wiał teraz równo na zachód - co przeszkadzało mniej, trzeba było tylko uważać, by nie wypaść z trasy, bo mocno dmuchało w bok. Nasza ekipa się potasowała - Kurier pojechał szybko do przodu, ja z Tomkiem (który po odpoczynku w samochodzie wrócił na rower) pojechaliśmy swoim tempem, a Waxmund i Łukasz jeszcze stanęli w McDonaldzie przed mierzeją. Na mierzei wreszcie mamy spokój od wiatru, ale też już nie ma sił na mocniejsze ciągnięcie, więc jedziemy spokojnie 25-27km/h w kierunku Jastarni, gdzie mamy nocleg. Ale to oczywiście nie był nasz cel - po takiej katordze po prostu nie mogłem zakończyć tej trasy bez dojechania na Hel - a to oznaczało jeszcze 30km. Na szczęście teren był głównie leśny, więc osłonięty od wiatru dobrze - i powolutku się dotoczyłem spotykając przed Helem wracającego do Jastarni Kuriera (zdecydowanie najmocniejszego z naszej czwórki). Już po zmierzchu docieram do helskiego portu, chwilę obserwując wzburzone morze i szalejący wiatr; zmordowany nieprzeciętnie, ale z ogromną satysfakcją, że w takich trudnych warunkach jednak nie wymiękłem i przejechałem tak morderczą trasę.
Powrót do Jastarni po ciemku i powolutku, tam wreszcie upragniony odpoczynek i sen
Na przebieg naszego maratonu ogromny wpływ miała pogoda, niestety ta za Włocławkiem zrobiła się fatalna, nie dziwne więc że wielu ludzi się wycofało, nie chcąc zamieniać jazdy na rowerze w katorgę czy ryzykować kontuzji, ci co przejechali całość ze spokojem mogą sobie przykleić etykietkę "Jestem hardkorem" ;)) Przyjemności to ta jazda za Włocławkiem nie sprawiała niemal żadnej, ale trzeba było sporo hartu ducha, trzeba było sporo zdrowia zostawić by ją ukończyć i sprawdzić swoje możliwości, niektórzy tego typu walkę z samym sobą po prostu lubią.
Duże podziękowania dla Raptora za organizację tego wyjazdu - udało się to zorganizować naprawdę fajnie, zupełnie po kosztach, płaciliśmy tylko za nocleg i gaz do samochodu, kierowcy (brat i chyba tata Raptora, jeśli dobrze zrozumiałem) pojechali całkiem charytatywnie i bardzo się przykładali do tego by pomóc uczestnikom, ze sobą musieliśmy wozić tylko podstawowe rzeczy. No i oczywiście dla innych uczestników maratonu, każdy dawał z siebie wiele - a atmosfera w grupie była bardzo fajna.
PS - Niech mi teraz tylko jakiś koleżka na Bikestats (Trenażerowy Kris91 to mój ulubieniec w tej branży) wyskoczy z tekstem, że ja tylko z wiatrem jeżdżę ;)) Niemal 300km pod wiatr o sile 40km/h (ponad 10ms), a w porywach dużo więcej, a to wszystko z bagażem kolejnych 300km w nogach! Przy takim wietrze żadna jazda w cieniu niemal nic nie daje, każdy walczyć musi samemu, a nie jest łatwo jechać z perspektywą, że przez kolejne 200-300km będziemy mieli taki przyjemniutki wiaterek w buźkę ;))
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 57 (KATOWICE - miasto wojewódzkie + powiat grodzki, CHORZÓW - powiat grodzki, BYTOM - powiat grodzki, TARNOWSKIE GÓRY - miasto powiatowe, Tworóg, Krupski Młyn, LUBLINIEC - miasto powiatowe, Pawonków, Kochanowice, Ciasna, OLESNO - miasto powiatowe, GORZÓW ŚLĄSKI, PRASZKA, Mokrsko, Pątnów, WIELUŃ - miasto powiatowe, Czarnożyły, Ostrówek, ZŁOCZEW, Brzeźno, Sieradz - wieś, SIERADZ - miasto powiatowe, WARTA, DOBRA, Turek - wieś, TUREK - miasto powiatowe, Brudzew, Babiak, IZBICA KUJAWSKA, LUBRANIEC, BRZEŚĆ KUJAWSKI, Łysomice, Chełmża - wieś, Papowo Biskupie, Stolno, Grudziądz - wieś, GRUDZIĄDZ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Dragacz, Warlubie, NOWE, Smętowo Graniczne, GNIEW, Subkowy, Tczew - wieś, TCZEW - miasto powiatowe, Pszczółki, Pruszcz Gdański - wieś, PRUSZCZ GDAŃSKI - miasto powiatowe, SOPOT - powiat grodzki, GDYNIA - powiat grodzki, RUMIA, REDA, Puck - wieś, PUCK - miasto powiatowe, WŁADYSŁAWOWO, JASTARNIA, HEL)
Dane wycieczki:
DST: 670.10 km AVS: 27.80 km/h
ALT: 1926 m MAX: 56.20 km/h
Temp:12.0 'C
Wtorek, 1 maja 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Rower szosowy
Warszawa - Grójec - Biała Rawska - Cielądz - Lubochnia - Tomaszów Maz. - Wolbórz - Piotrków Tryb. - Brzeziny - Lipce Reymontowskie - Skierniewice
Wyjazd z Waxmundem w odwiedziny do leżącego w szpitalu w Piotrkowie Transatlantyka (potrąconego na rowerze przez busa). Odwiedziny postanowiliśmy połączyć z zaliczaniem łódzkich i mazowieckich gmin; ruszamy wcześnie ok.6, spotykamy się w Grójcu przed 8. Pogoda dopisuje, rano nie ma jeszcze takiego upału, w święto drogi puste, więc jedzie się przyjemnie - sprawnie docieramy do Białej Rawskiej, tam wjeżdżamy na boczne drogi i zaczynamy "kołowanie" za gminami powiatu rawskiego i tomaszowskiego. Wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej, na postoju po 110km jest już upał powyżej 30 stopni, a w słońcu termometr nagrzewa się aż do 40'C! W tych warunkach jechało się już trudniej, ale były kawałki, gdzie Waxmund narzucał wysokie tempo i jechaliśmy powyżej 30km/h. Kilka razy jechaliśmy po remontowanej szosie katowickiej - co ciekawe nie robią jej z asfaltu, tylko ze specjalnych płyt betonowych, idealnie gładkich; wygląda że tego typu nawierzchnia (obecna na wielu niemieckich autostradach) jest trwalsza od asfaltu.
Do Piotrkowa docieramy ok. 14, u Marka posiedzieliśmy w sumie ze 3h - jest już wyraźny postęp odłączono go od aparatury odsysającej powietrze z przebitego płuca, co umożliwi zrobienie zdjęć RTG połamanych żeber i łopatki - i już bardziej konkretną diagnozę co do czasu trwania urazu i jego leczenia. Marek był w całkiem dobrym humorze, nie narzekał, całe zajście przyjął z zaskakującym spokojem. Oby obyło się bez żadnych dodatkowych komplikacji - by Marek mógł szybko wrócić do normalnego życia oraz na rower (bardzo zależy mu na stracie w tegorocznym BB Tour). Tak więc jeszcze raz - zdrowia!
Z Piotrkowa wracaliśmy na Skierniewice, zaliczając po drodze jeszcze parę gmin (podjechaliśmy pod przedmieścia Łodzi), od Brzezin już nocą, parę razy wpakowaliśmy się na niezłe dziury. Trasę powrotną trochę mi zepsuł uraz mięśnia łydki, który się uaktywnił po odpoczynku w szpitalu; a szkoda bo do Piotrkowa wreszcie jechało się bezproblemowo.
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 24 (BIAŁA RAWSKA, Sadkowice, Regnów, Cielądz, Rzeczyca, Czerniewice, Żelechlinek, Budziszowice, Lubochnia, TOMASZÓW MAZOWIECKI - miasto powiatowe, Tomaszów Mazowiecki - wieś, Ujazd, WOLBÓRZ, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Moszczenica, Czarnocin, Będków, Rokiciny, Brójce, Andrespol, Dmosin, Lipce Reymontowskie, Łyszkowice, Maków)
Wyjazd z Waxmundem w odwiedziny do leżącego w szpitalu w Piotrkowie Transatlantyka (potrąconego na rowerze przez busa). Odwiedziny postanowiliśmy połączyć z zaliczaniem łódzkich i mazowieckich gmin; ruszamy wcześnie ok.6, spotykamy się w Grójcu przed 8. Pogoda dopisuje, rano nie ma jeszcze takiego upału, w święto drogi puste, więc jedzie się przyjemnie - sprawnie docieramy do Białej Rawskiej, tam wjeżdżamy na boczne drogi i zaczynamy "kołowanie" za gminami powiatu rawskiego i tomaszowskiego. Wraz z upływem czasu robi się coraz cieplej, na postoju po 110km jest już upał powyżej 30 stopni, a w słońcu termometr nagrzewa się aż do 40'C! W tych warunkach jechało się już trudniej, ale były kawałki, gdzie Waxmund narzucał wysokie tempo i jechaliśmy powyżej 30km/h. Kilka razy jechaliśmy po remontowanej szosie katowickiej - co ciekawe nie robią jej z asfaltu, tylko ze specjalnych płyt betonowych, idealnie gładkich; wygląda że tego typu nawierzchnia (obecna na wielu niemieckich autostradach) jest trwalsza od asfaltu.
Do Piotrkowa docieramy ok. 14, u Marka posiedzieliśmy w sumie ze 3h - jest już wyraźny postęp odłączono go od aparatury odsysającej powietrze z przebitego płuca, co umożliwi zrobienie zdjęć RTG połamanych żeber i łopatki - i już bardziej konkretną diagnozę co do czasu trwania urazu i jego leczenia. Marek był w całkiem dobrym humorze, nie narzekał, całe zajście przyjął z zaskakującym spokojem. Oby obyło się bez żadnych dodatkowych komplikacji - by Marek mógł szybko wrócić do normalnego życia oraz na rower (bardzo zależy mu na stracie w tegorocznym BB Tour). Tak więc jeszcze raz - zdrowia!
Z Piotrkowa wracaliśmy na Skierniewice, zaliczając po drodze jeszcze parę gmin (podjechaliśmy pod przedmieścia Łodzi), od Brzezin już nocą, parę razy wpakowaliśmy się na niezłe dziury. Trasę powrotną trochę mi zepsuł uraz mięśnia łydki, który się uaktywnił po odpoczynku w szpitalu; a szkoda bo do Piotrkowa wreszcie jechało się bezproblemowo.
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 24 (BIAŁA RAWSKA, Sadkowice, Regnów, Cielądz, Rzeczyca, Czerniewice, Żelechlinek, Budziszowice, Lubochnia, TOMASZÓW MAZOWIECKI - miasto powiatowe, Tomaszów Mazowiecki - wieś, Ujazd, WOLBÓRZ, PIOTRKÓW TRYBUNALSKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Moszczenica, Czarnocin, Będków, Rokiciny, Brójce, Andrespol, Dmosin, Lipce Reymontowskie, Łyszkowice, Maków)
Dane wycieczki:
DST: 301.40 km AVS: 27.40 km/h
ALT: 953 m MAX: 50.40 km/h
Temp:24.0 'C