Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 151530.42 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6253:23 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1018316 m |
Suma kalorii: | 486809 kcal |
Liczba aktywności: | 437 |
Średnio na aktywność: | 346.75 km i 14h 20m |
Więcej statystyk |
Mszana - Krempna - Żydowskie (728m) - Grab - Przeł. Beskid (569m) - [SK] - Bardejów - Lubowla - Czerwony Klasztor - [PL] - Niedzica - Łapszanka (967m) - Rzepiska
Dzisiaj rozpoczynam trasę w Beskidzie Niskim, który jak dla mnie ma dużo więcej swoistego "klimatu" niż Bieszczady, choć niestety same góry już nie są tak efektowne, głównie kopułki porośnięte lasem, drogi w większości bardzo kiepskie, masa dziur. Do Krempnej docieram zaliczając leśny podjeździk i zjazd po dziurach. Z Krempnej do Grabu są dwie drogi do wyboru - bardziej płaska o dobrej nawierzchni i ta z podjazdem przez Żydowskie, przed którą ostrzegają znaki w Krempnej. Po krótkim zastanowieniu postanawiam jednak pojechać górą - bo w końcu co to byłaby za jazda po Beskidzie Niskim, bez zaliczenia konkretniejszej górki? Zaraz za miastem wjeżdżam do kolejnego PN na mojej trasie - tym razem stosunkowo młodego Magurskiego PN. Droga rzeczywiście jest fatalna, duże wyrwy w jezdni, fragmenty szutru, w końcówce ponadto podjazd dość ostry. Na szczycie kontaktuję się sms-em z Transatlantykiem - okazuję się że jest szansa na spotkanie, Marek ruszył rano z Krakowa i kieruje się w stronę Lubowli. Zjazd z Żydowskiego na szczęście już o sporo lepszej nawierzchni, w Grabie do granicy już idealny. Podjazd na graniczną przełęcz Beskid (569m) co prawda krótki, ale za to bardzo ostry, nachylenie dochodzi do 13%. Na zjeździe rozpędzam się do jakiś 50km/h - i nieoczekiwanie czeka mnie ostre hamowanie, bo asfalt w pewnym momencie po prostu się kończy, zastępuje go bardzo dziurawa i kamienista szutrówka, taką "wiochę" to po prostu wstyd odstawiać - zjazd ma może ze 3km, więc albo się asfaltuje całość, albo w ogóle, a nie tylko dla picu i dobrego wrażenia kawałek asfaltu na samej górze. Z Niżnej Polianki do Bardejova jedzie się bardzo sprawnie, lekkie pagóreczki, z wiatrem. Sam Bardejów może niespecjalny - ale za to rynek to najwyższa światowa klasa, przepiękny. Posiedziałem sobie troszkę, ale na dłuższy odpoczynek nie było czasu bo musiałem się spieszyć na spotkanie z Markiem. Za Bardejowem jest łagodny podjazd w górę doliny, dalej jest dobry wiatr, robi się tez bardzo gorąco, upał dochodzi do 34'C i gdy podjazd w końcówce robi się ostrzejszy (6-7%) oczy zaczyna już zalewać pot. Szybki zjazd doprowadza mnie nad Poprad, droga przez parę km prowadzi tuż nad granicą. W Lubotinie skręcam na Lubowlę, pierwszy kawałeczek płaski, w połowie odcinka zaliczam ostrą ściankę ok. 50-70m, ze szczytu wspaniale prezentuje się zamek w Lubowli. Dalej już raczej w dół, kawałek za miastem skręcam na Czerwony Klasztor, na kawałek przed szczytem kolejnej przełęczy spotykam się z Markiem, który by dojechać tu musiał pokonać aż ok. 140km trudnej górskiej trasy. Kończymy podjeździk i stajemy na odpoczynek, bo już jestem nieźle zmachany. Dalej szybki zjazd do Velikiego Lipnika i dość ciężki podjazd na ok. 720m, na którym musiałem się zdrowo nażyłować by utrzymywać tempo Marka, a i tak był te parę metrów na szczycie przede mną :)) Jednak te prawie 20kg bagażu robi swoje, pod górę czuć to wyraźnie. Z przełęczy w Pieniny, to piąty PN na mojej trasie już tylko w dół - widoki mamy piękne. Po słowackiej stronie przełom Dunajca można sobie doskonale obejrzeć z siodełka, bo nad samą rzeką jest poprowadzona wygodna szutrowa trasa na której aż roi się od turystów zarówno pieszych jak i tych na dwóch kółkach. Widokowo był to jeden z najładniejszych kawałków tego wypadu. Przed Czerwonym Klasztorem (też piękny widok na Trzy Korony) stajemy na krótki odpoczynek (jest kranik i toalety gdzie można nabrać wodę). Dalej do granicy w Sromowcach już płasko, żegnamy się z Markiem pod zaporą na jeziorze Czorsztyńskim - jeszcze raz dzięki za wspólną przejażdżkę, niestety dość krótką - ale zawsze coś :)
Znad zapory podjechałem nad górną tamę by mieć lepszy widok na zamek w Niedzicy, następnie zawracam i kieruję się na Łapsze - najpierw Niżne, później Wyżne, po drodze jeszcze odpoczywam pod sklepem. W Łapszach Wyżnych w końcu postanawiam pojechać górą przez Łapszankę, nie przez Białkę Tatrzańską. I była to dobra decyzja, bo droga, choć dużo cięższa jest przyjemna, początkowo trochę lasu, następnie długi przejazd przez wioskę, końcówka to bardzo ostre ściany po 12-13%, musiałem tu wrzucać małą tarczę (oczywiście musiała zaszwankować przy tym przednia przerzutka). Ze szczytu jest kapitalna panorama Tatr, porównywalna z tą z Głodówki. Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć, spadają pierwsze krople deszczu, więc szybko zjeżdżam w dół do Rzepisk. Wody nabieram u pary staruszków, zupełnie niedzisiejszych, gadających taką gwarą, że trudno było zrozumieć co mówią, z tego co doszedłem - to dali mi wody z jakiejś beczki dla koni :) Wyjechałem kawałek dalej, spróbowałem - i musiałem ją wylać, bo bardzo dziwny smak miała. Parę chałup niżej biorę kolejną wodę, zjeżdżam poniżej wioski i rozbijam się na górskiej łące. Czas był ku temu najwyższy - bo ledwo rozstawiłem namiot, a zaczęła się mocna ulewa trwająca z pół godziny.
Zdjęcia
Dzisiaj rozpoczynam trasę w Beskidzie Niskim, który jak dla mnie ma dużo więcej swoistego "klimatu" niż Bieszczady, choć niestety same góry już nie są tak efektowne, głównie kopułki porośnięte lasem, drogi w większości bardzo kiepskie, masa dziur. Do Krempnej docieram zaliczając leśny podjeździk i zjazd po dziurach. Z Krempnej do Grabu są dwie drogi do wyboru - bardziej płaska o dobrej nawierzchni i ta z podjazdem przez Żydowskie, przed którą ostrzegają znaki w Krempnej. Po krótkim zastanowieniu postanawiam jednak pojechać górą - bo w końcu co to byłaby za jazda po Beskidzie Niskim, bez zaliczenia konkretniejszej górki? Zaraz za miastem wjeżdżam do kolejnego PN na mojej trasie - tym razem stosunkowo młodego Magurskiego PN. Droga rzeczywiście jest fatalna, duże wyrwy w jezdni, fragmenty szutru, w końcówce ponadto podjazd dość ostry. Na szczycie kontaktuję się sms-em z Transatlantykiem - okazuję się że jest szansa na spotkanie, Marek ruszył rano z Krakowa i kieruje się w stronę Lubowli. Zjazd z Żydowskiego na szczęście już o sporo lepszej nawierzchni, w Grabie do granicy już idealny. Podjazd na graniczną przełęcz Beskid (569m) co prawda krótki, ale za to bardzo ostry, nachylenie dochodzi do 13%. Na zjeździe rozpędzam się do jakiś 50km/h - i nieoczekiwanie czeka mnie ostre hamowanie, bo asfalt w pewnym momencie po prostu się kończy, zastępuje go bardzo dziurawa i kamienista szutrówka, taką "wiochę" to po prostu wstyd odstawiać - zjazd ma może ze 3km, więc albo się asfaltuje całość, albo w ogóle, a nie tylko dla picu i dobrego wrażenia kawałek asfaltu na samej górze. Z Niżnej Polianki do Bardejova jedzie się bardzo sprawnie, lekkie pagóreczki, z wiatrem. Sam Bardejów może niespecjalny - ale za to rynek to najwyższa światowa klasa, przepiękny. Posiedziałem sobie troszkę, ale na dłuższy odpoczynek nie było czasu bo musiałem się spieszyć na spotkanie z Markiem. Za Bardejowem jest łagodny podjazd w górę doliny, dalej jest dobry wiatr, robi się tez bardzo gorąco, upał dochodzi do 34'C i gdy podjazd w końcówce robi się ostrzejszy (6-7%) oczy zaczyna już zalewać pot. Szybki zjazd doprowadza mnie nad Poprad, droga przez parę km prowadzi tuż nad granicą. W Lubotinie skręcam na Lubowlę, pierwszy kawałeczek płaski, w połowie odcinka zaliczam ostrą ściankę ok. 50-70m, ze szczytu wspaniale prezentuje się zamek w Lubowli. Dalej już raczej w dół, kawałek za miastem skręcam na Czerwony Klasztor, na kawałek przed szczytem kolejnej przełęczy spotykam się z Markiem, który by dojechać tu musiał pokonać aż ok. 140km trudnej górskiej trasy. Kończymy podjeździk i stajemy na odpoczynek, bo już jestem nieźle zmachany. Dalej szybki zjazd do Velikiego Lipnika i dość ciężki podjazd na ok. 720m, na którym musiałem się zdrowo nażyłować by utrzymywać tempo Marka, a i tak był te parę metrów na szczycie przede mną :)) Jednak te prawie 20kg bagażu robi swoje, pod górę czuć to wyraźnie. Z przełęczy w Pieniny, to piąty PN na mojej trasie już tylko w dół - widoki mamy piękne. Po słowackiej stronie przełom Dunajca można sobie doskonale obejrzeć z siodełka, bo nad samą rzeką jest poprowadzona wygodna szutrowa trasa na której aż roi się od turystów zarówno pieszych jak i tych na dwóch kółkach. Widokowo był to jeden z najładniejszych kawałków tego wypadu. Przed Czerwonym Klasztorem (też piękny widok na Trzy Korony) stajemy na krótki odpoczynek (jest kranik i toalety gdzie można nabrać wodę). Dalej do granicy w Sromowcach już płasko, żegnamy się z Markiem pod zaporą na jeziorze Czorsztyńskim - jeszcze raz dzięki za wspólną przejażdżkę, niestety dość krótką - ale zawsze coś :)
Znad zapory podjechałem nad górną tamę by mieć lepszy widok na zamek w Niedzicy, następnie zawracam i kieruję się na Łapsze - najpierw Niżne, później Wyżne, po drodze jeszcze odpoczywam pod sklepem. W Łapszach Wyżnych w końcu postanawiam pojechać górą przez Łapszankę, nie przez Białkę Tatrzańską. I była to dobra decyzja, bo droga, choć dużo cięższa jest przyjemna, początkowo trochę lasu, następnie długi przejazd przez wioskę, końcówka to bardzo ostre ściany po 12-13%, musiałem tu wrzucać małą tarczę (oczywiście musiała zaszwankować przy tym przednia przerzutka). Ze szczytu jest kapitalna panorama Tatr, porównywalna z tą z Głodówki. Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć, spadają pierwsze krople deszczu, więc szybko zjeżdżam w dół do Rzepisk. Wody nabieram u pary staruszków, zupełnie niedzisiejszych, gadających taką gwarą, że trudno było zrozumieć co mówią, z tego co doszedłem - to dali mi wody z jakiejś beczki dla koni :) Wyjechałem kawałek dalej, spróbowałem - i musiałem ją wylać, bo bardzo dziwny smak miała. Parę chałup niżej biorę kolejną wodę, zjeżdżam poniżej wioski i rozbijam się na górskiej łące. Czas był ku temu najwyższy - bo ledwo rozstawiłem namiot, a zaczęła się mocna ulewa trwająca z pół godziny.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 174.80 km AVS: 20.02 km/h
ALT: 2370 m MAX: 59.30 km/h
Temp:27.0 'C
Aksmanice - Arłamów - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne - Przeł. Wyżnia (872m) - Cisna - Komańcza - Tylawa - Mszana
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 205.50 km AVS: 21.11 km/h
ALT: 2701 m MAX: 70.10 km/h
Temp:26.0 'C
Depułtycze - Zamość - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Józefów - Cieszanów - Radymno - Przemyśl - Fredropol - Aksmanice
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 228.40 km AVS: 22.95 km/h
ALT: 1482 m MAX: 58.10 km/h
Temp:24.0 'C
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Parczew - Sosnowica - Urszulin - Sawin - Chełm - Depułtycze
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 265.30 km AVS: 25.31 km/h
ALT: 1036 m MAX: 42.70 km/h
Temp:24.0 'C
BalkAlpin
II dzień - Błaszki - Grabów n.Prosną - Ostrzeszów - Syców - Oleśnica - Wrocław - Kąty Wrocł. - Jawor - Jelenia Góra
Relacja i zdjęcia z wyprawy
II dzień - Błaszki - Grabów n.Prosną - Ostrzeszów - Syców - Oleśnica - Wrocław - Kąty Wrocł. - Jawor - Jelenia Góra
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 242.60 km AVS: 20.79 km/h
ALT: 1693 m MAX: 41.10 km/h
Temp:17.0 'C
BalkAlpin
I dzień - [PL] - Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Brzeziny - Łódź - Szadek - Warta - Błaszki
Relacja i zdjęcia z wyprawy
I dzień - [PL] - Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Brzeziny - Łódź - Szadek - Warta - Błaszki
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 219.00 km AVS: 24.11 km/h
ALT: 974 m MAX: 50.90 km/h
Temp:21.0 'C
Sobota, 6 czerwca 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Siemiatycze - Kleszczele - Hajnówka - Białowieża - Hajnówka - Narew - Białystok
Zmiana tylnej opony na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 4440km
Wstaję jeszcze nocą o 3, po niecałych 3h snu (wróciłem z pracy przed 23). Parę minut po 4 ruszam na trasę, jest już widno, zaledwie 7'C. Gdy wyjeżdżam za Warszawę, w rejonie Wesołej i Sulejówka temperatura spada do zaledwie 3'C! (piękny mamy czerwiec:). Kilka razy się przebieram - to za ciepło to za zimno, jedzie się nieciekawie, na trasie w stronę Węgrowa jest nadspodziewanie duży ruch (myślałem, że o takiej godzinie będzie zupełnie pusto) do tego jeszcze dochodzą problemy z kolanem. Za Stanisławowem w czasie postoju na przebranie się pęka dętka, okazało się że rozwaliła się do końca opona "ruszona" w czasie szutrowego kawałka podjazdu na Przehybę. Zmieniam oponę, łatam dętkę tracąc na to niemal pół h. Na dalszym kawałku do Węgrowa robi się wreszcie cieplej, cały czas jest słonecznie, na pierwszy odpoczynek staję dopiero w Sokołowie Podlaskim. Przeliczając kilometry orientuję, że przez te opóźnienia zostało mi bardzo mało czasu, bo ostatni pociąg z Białegostoku jest o 20, a ja miałem być w Sokołowie godzinę wcześniej. Za Sokołowem wreszcie zaczyna się ciekawsze jazda - ładny pagórkowaty odcinek do Siemiatycz, na Podlasie wkraczam charakterystycznym drewnianym mostem na Bugu. Za Siemiatyczami kieruję się na boczną drogę do Hornowa, by obejrzeć Św. Górę Grabarkę - czyli taką prawosławną Częstochowę. Od razu za Siemiatyczami całkiem spore górki, niestety pogorszył się asfalt, cały czas jest chropowaty. Gdy dojechałem do Grabarki - nieźle się wkurzyłem, bo okazało się że to nie ta Grabarka; ta właściwa jest tuż pod samymi Siemiatyczami, straciłem tylko sporo km i nic nie zobaczyłem, bo jest już za późno by wracać do Świętej Góry. Na drogę do Hajnówki wracam w Milejczycach, w mijanych miejscowościach coraz więcej cerkwi i prawosławnych krzyży. Wioski chociaż ubogie prezentują się lepiej niż te bogatsze na Mazowszu, sporo charakterystycznej drewnianej zabudowy, ruch od Sokołowa niewielki, jedzie się całkiem fajnie. Na drugi odpoczynek docieram do Kleszczeli, po ponad 190km - już mocno czuję dystans w nogach, od Sokołowa w ogóle nie stawałem, bo nie ma na to czasu. Na drodze do Hajnówki sporo chropowatego asfaltu, ale droga ładna, sporo lasów. Ale prawdziwy las to się zaczyna dopiero za Hajnówką - przez najbliższe niemal 20km do Białowieży jadę tylko lasem, tak długi odcinek jest już trochę monotonny. Wjeżdżam do centrum Białowieży, oglądam cerkiew, fotografuję się przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego. Szybko zawracam i po paru km skręcam na bardzo dziurawą szutrówkę prowadzącą do pokazowego rezerwatu żubrów. Ze względu na brak czasu zwiedzam go na rowerze (bilet 6zł + 3zł za rower). Jest tu sporo mieszkańców Puszczy Białowieskiej - m.in wilki, dziki, jelenie, bardzo blisko podszedł łoś. Tylko same żubry nie bardzo dopisały - tylko leżały, przejawiając ruchliwość podobną do tej z reklam piwa :)
Po zwiedzaniu wracam na szosę i docieram z powrotem do Hajnówki, gdzie staję na ostatni odpoczynek. Okazało się że mój pośpiech na całej trasie zaprocentował, dzięki ograniczeniu odpoczynków powinienem się spokojnie wyrobić na pociąg. Ostatni kawałek do Białegostoku - nadspodziewanie piękny, bardzo pusto, sporo charakterystycznie pachnących lasów, słońce powoli zniżające się do widnokręgu. Szczególnie kawałek między Narwią a Zabłudowem jest godny polecenia. Od Zabłudowa zwiększa się ruch, bo wjeżdżam na główną drogę z Lublina, samo końcówka to już przebijanie się przez miasto, na dworzec docieram z 25min zapasem. W Warszawie w czasie powrotu z dworca złapał mnie jeszcze deszcz, na szczęście zdążyłem jeszcze przed głównym "uderzeniem" - bo mocno padało przez całą noc.
Zdjęcia
Zmiana tylnej opony na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 4440km
Wstaję jeszcze nocą o 3, po niecałych 3h snu (wróciłem z pracy przed 23). Parę minut po 4 ruszam na trasę, jest już widno, zaledwie 7'C. Gdy wyjeżdżam za Warszawę, w rejonie Wesołej i Sulejówka temperatura spada do zaledwie 3'C! (piękny mamy czerwiec:). Kilka razy się przebieram - to za ciepło to za zimno, jedzie się nieciekawie, na trasie w stronę Węgrowa jest nadspodziewanie duży ruch (myślałem, że o takiej godzinie będzie zupełnie pusto) do tego jeszcze dochodzą problemy z kolanem. Za Stanisławowem w czasie postoju na przebranie się pęka dętka, okazało się że rozwaliła się do końca opona "ruszona" w czasie szutrowego kawałka podjazdu na Przehybę. Zmieniam oponę, łatam dętkę tracąc na to niemal pół h. Na dalszym kawałku do Węgrowa robi się wreszcie cieplej, cały czas jest słonecznie, na pierwszy odpoczynek staję dopiero w Sokołowie Podlaskim. Przeliczając kilometry orientuję, że przez te opóźnienia zostało mi bardzo mało czasu, bo ostatni pociąg z Białegostoku jest o 20, a ja miałem być w Sokołowie godzinę wcześniej. Za Sokołowem wreszcie zaczyna się ciekawsze jazda - ładny pagórkowaty odcinek do Siemiatycz, na Podlasie wkraczam charakterystycznym drewnianym mostem na Bugu. Za Siemiatyczami kieruję się na boczną drogę do Hornowa, by obejrzeć Św. Górę Grabarkę - czyli taką prawosławną Częstochowę. Od razu za Siemiatyczami całkiem spore górki, niestety pogorszył się asfalt, cały czas jest chropowaty. Gdy dojechałem do Grabarki - nieźle się wkurzyłem, bo okazało się że to nie ta Grabarka; ta właściwa jest tuż pod samymi Siemiatyczami, straciłem tylko sporo km i nic nie zobaczyłem, bo jest już za późno by wracać do Świętej Góry. Na drogę do Hajnówki wracam w Milejczycach, w mijanych miejscowościach coraz więcej cerkwi i prawosławnych krzyży. Wioski chociaż ubogie prezentują się lepiej niż te bogatsze na Mazowszu, sporo charakterystycznej drewnianej zabudowy, ruch od Sokołowa niewielki, jedzie się całkiem fajnie. Na drugi odpoczynek docieram do Kleszczeli, po ponad 190km - już mocno czuję dystans w nogach, od Sokołowa w ogóle nie stawałem, bo nie ma na to czasu. Na drodze do Hajnówki sporo chropowatego asfaltu, ale droga ładna, sporo lasów. Ale prawdziwy las to się zaczyna dopiero za Hajnówką - przez najbliższe niemal 20km do Białowieży jadę tylko lasem, tak długi odcinek jest już trochę monotonny. Wjeżdżam do centrum Białowieży, oglądam cerkiew, fotografuję się przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego. Szybko zawracam i po paru km skręcam na bardzo dziurawą szutrówkę prowadzącą do pokazowego rezerwatu żubrów. Ze względu na brak czasu zwiedzam go na rowerze (bilet 6zł + 3zł za rower). Jest tu sporo mieszkańców Puszczy Białowieskiej - m.in wilki, dziki, jelenie, bardzo blisko podszedł łoś. Tylko same żubry nie bardzo dopisały - tylko leżały, przejawiając ruchliwość podobną do tej z reklam piwa :)
Po zwiedzaniu wracam na szosę i docieram z powrotem do Hajnówki, gdzie staję na ostatni odpoczynek. Okazało się że mój pośpiech na całej trasie zaprocentował, dzięki ograniczeniu odpoczynków powinienem się spokojnie wyrobić na pociąg. Ostatni kawałek do Białegostoku - nadspodziewanie piękny, bardzo pusto, sporo charakterystycznie pachnących lasów, słońce powoli zniżające się do widnokręgu. Szczególnie kawałek między Narwią a Zabłudowem jest godny polecenia. Od Zabłudowa zwiększa się ruch, bo wjeżdżam na główną drogę z Lublina, samo końcówka to już przebijanie się przez miasto, na dworzec docieram z 25min zapasem. W Warszawie w czasie powrotu z dworca złapał mnie jeszcze deszcz, na szczęście zdążyłem jeszcze przed głównym "uderzeniem" - bo mocno padało przez całą noc.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 347.70 km AVS: 27.09 km/h
ALT: 1517 m MAX: 44.00 km/h
Temp:14.0 'C
Wtorek, 26 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Liptovski Hradok - Tatrzańska Polanka - Śląski Dom (1670m) - Tatrzańska Kotlinka - Przeł. Zdziarska (1082m) - [PL] - Jurgów - Nowy Targ - Obidowa (808m) - Chabówka - Lubień - Kraków
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 217.80 km AVS: 24.80 km/h
ALT: 2801 m MAX: 71.50 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 23 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Sitkówka - Chmielnik - Busko-Zdrój - Wiślica - Brzesko - Nowy Sącz - Przehyba (1175m) - Nowy Sącz
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 234.50 km AVS: 25.08 km/h
ALT: 2334 m MAX: 73.00 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 9 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Stanisławów - Węgrów - Sokołów Podlaski - Drohiczyn - Konstantynów - Janów Podlaski - Terespol
Dzisiaj postanowiłem się wybrać dalej na wschód - aż pod białoruską granicę. Umówiłem się z mieszkającym w Łukowie Rafałem z forum sakwiarskiego. Ruszam ok.7, pogoda niepecjalna, dosyć mocno wieje, pochmurno. W Wesołej dopada mnie porządny deszcz, na szczęście gdy się zacząłem przebierać w strój przeciwdeszczowy przestało padać. Odcinek do Stanisławowa po mokrej szosie, ale za to po wyjechaniu z Warszawy mam przyzwoity wiatr. Do Węgrowa trasa dość nudna, w mieście wjeżdżam do centrum w poszukiwaniu bankomatu. Jeszcze kilkanaście km - i docieram do Sokołowa, gdzie czeka na mnie już Rafał. Razem jedziemy do centrum, gdzie w parku stajemy na odpoczynek. Pogoda wyraźnie się wyklarowała, na szczęśćie (nie pierwszy raz) okazało się że szczegółowym prognozom z new.meteo nie można za bardzo wierzyć; miało padać po południu - a padało rano; akurat w tym przypadku było to nam bardzo na rękę :).
Odcinek do Drohiczyna już trochę bardziej pagórkowaty niż wcześniej, sporym urozmaiceniem jest przejazd przez most na Bugu (drewniana nawierzchnia z wystającymi gwoździami). Dalej jedziemy w stronę Siemiatycz, parę km przed tym miastem skręcamy na Lublin, drugi raz przejeżdżamy Bug, zaliczamy największy podjazd tej trasy (10% wg znaku, oczywiście dużo na wyrost, było 5-6%) i zjeżdżamy z głównej szosy stając na odpoczynek w Sarnakach pod pomnikiem przypominającym o akcji AK i pozyskaniu szczątków niemieckiej rakiety V-2. Następny kawałek - to bardzo fajna jazda boczną drogą, trochę małych górek, minimalny ruch samochodów, sporo wiosek z dużą ilością ładnych drewnianych domów. W Konstantynowie zatrzymujemy się w sklepie, na postój ciągniemy jeszcze z 10km dalej do Janowa Podlaskiego znanego ze słynnej stadniny konnej. Zabudowania stadniny rzeczywiście imponujące, teren ogromny, tylko trochę konie nam niedopisały, nie trafiliśmy na godziny wybiegów i widzieliśmy poza stajnią zaledwie dwa. Podczas wyjazdu ze stadniny (droga z kostką) okazuję się że pękło mocowanie mojej torby podsiodłowej. Na całe szczęście Rafał miał taśmę klejącą i kawałek sznurka, wziął też do plecaka część mojego bagażu - dzięki temu z torbą dało się dalej jechać, niestety czeka mnie zakup nowej, bo pęknięcie właściwie nie do naprawienia :(. Ostatni odcinek to bardzo dobra droga, niedawno wyremontowana, przecząca stereotypom o dziadowskich trasach na wschodzie, ruch symboliczny, słońce, sporo lasów - tak więc jedzie się bardzo fajnie. Na pociąg w Terespolu wyrabiamy się spokojnie, choć w czasie zakupu biletów musieliśmy czekać chyba ze 20min - bo babka w kasie zupełnie nie dawała sobie rady z klientem przed nami kupującym jakiś nietypowy bilet.
Tak więc podsumowując - trasa ciekawa, wschodnie tereny z pewnością warto zobaczyć, tak od Drohiczyna jazda dużo bardziej interesująca niż na Mazowszu. Dzięki dla Rafała za fajną wycieczkę i pomoc z rozwaloną sakwą - jakbym jechał sam pewnie musiałbym ją wieźć w ręku, co byłoby cholernie niewygodne.
Krótka uwaga statystyczna - dystans z mapki GPS różni się od właściwego, bo nie uwzględnia dojazdu z dworca do domu (ok.11-15km w zależności od dworca) - ponieważ na stronie gspsies.com gdy do śladu doda się ten dystans - automatycznie jest też dodawany dystans w linii prostej z ostatniego punktu (w tym przypadku Terespola) do początku kolejnego śladu - czyli dworca w Warszawie
Zdjęcia
Dzisiaj postanowiłem się wybrać dalej na wschód - aż pod białoruską granicę. Umówiłem się z mieszkającym w Łukowie Rafałem z forum sakwiarskiego. Ruszam ok.7, pogoda niepecjalna, dosyć mocno wieje, pochmurno. W Wesołej dopada mnie porządny deszcz, na szczęście gdy się zacząłem przebierać w strój przeciwdeszczowy przestało padać. Odcinek do Stanisławowa po mokrej szosie, ale za to po wyjechaniu z Warszawy mam przyzwoity wiatr. Do Węgrowa trasa dość nudna, w mieście wjeżdżam do centrum w poszukiwaniu bankomatu. Jeszcze kilkanaście km - i docieram do Sokołowa, gdzie czeka na mnie już Rafał. Razem jedziemy do centrum, gdzie w parku stajemy na odpoczynek. Pogoda wyraźnie się wyklarowała, na szczęśćie (nie pierwszy raz) okazało się że szczegółowym prognozom z new.meteo nie można za bardzo wierzyć; miało padać po południu - a padało rano; akurat w tym przypadku było to nam bardzo na rękę :).
Odcinek do Drohiczyna już trochę bardziej pagórkowaty niż wcześniej, sporym urozmaiceniem jest przejazd przez most na Bugu (drewniana nawierzchnia z wystającymi gwoździami). Dalej jedziemy w stronę Siemiatycz, parę km przed tym miastem skręcamy na Lublin, drugi raz przejeżdżamy Bug, zaliczamy największy podjazd tej trasy (10% wg znaku, oczywiście dużo na wyrost, było 5-6%) i zjeżdżamy z głównej szosy stając na odpoczynek w Sarnakach pod pomnikiem przypominającym o akcji AK i pozyskaniu szczątków niemieckiej rakiety V-2. Następny kawałek - to bardzo fajna jazda boczną drogą, trochę małych górek, minimalny ruch samochodów, sporo wiosek z dużą ilością ładnych drewnianych domów. W Konstantynowie zatrzymujemy się w sklepie, na postój ciągniemy jeszcze z 10km dalej do Janowa Podlaskiego znanego ze słynnej stadniny konnej. Zabudowania stadniny rzeczywiście imponujące, teren ogromny, tylko trochę konie nam niedopisały, nie trafiliśmy na godziny wybiegów i widzieliśmy poza stajnią zaledwie dwa. Podczas wyjazdu ze stadniny (droga z kostką) okazuję się że pękło mocowanie mojej torby podsiodłowej. Na całe szczęście Rafał miał taśmę klejącą i kawałek sznurka, wziął też do plecaka część mojego bagażu - dzięki temu z torbą dało się dalej jechać, niestety czeka mnie zakup nowej, bo pęknięcie właściwie nie do naprawienia :(. Ostatni odcinek to bardzo dobra droga, niedawno wyremontowana, przecząca stereotypom o dziadowskich trasach na wschodzie, ruch symboliczny, słońce, sporo lasów - tak więc jedzie się bardzo fajnie. Na pociąg w Terespolu wyrabiamy się spokojnie, choć w czasie zakupu biletów musieliśmy czekać chyba ze 20min - bo babka w kasie zupełnie nie dawała sobie rady z klientem przed nami kupującym jakiś nietypowy bilet.
Tak więc podsumowując - trasa ciekawa, wschodnie tereny z pewnością warto zobaczyć, tak od Drohiczyna jazda dużo bardziej interesująca niż na Mazowszu. Dzięki dla Rafała za fajną wycieczkę i pomoc z rozwaloną sakwą - jakbym jechał sam pewnie musiałbym ją wieźć w ręku, co byłoby cholernie niewygodne.
Krótka uwaga statystyczna - dystans z mapki GPS różni się od właściwego, bo nie uwzględnia dojazdu z dworca do domu (ok.11-15km w zależności od dworca) - ponieważ na stronie gspsies.com gdy do śladu doda się ten dystans - automatycznie jest też dodawany dystans w linii prostej z ostatniego punktu (w tym przypadku Terespola) do początku kolejnego śladu - czyli dworca w Warszawie
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 241.10 km AVS: 26.99 km/h
ALT: 1105 m MAX: 58.20 km/h
Temp:22.0 'C