Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 151530.42 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6253:23 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1018316 m |
Suma kalorii: | 486809 kcal |
Liczba aktywności: | 437 |
Średnio na aktywność: | 346.75 km i 14h 20m |
Więcej statystyk |
Na Wschód!
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 261.80 km AVS: 26.85 km/h
ALT: 615 m MAX: 42.00 km/h
Temp:9.0 'C
Poniedziałek, 26 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Rajcza - przeł. Glinka (848m) - [SK] - Tvrdosin - Zuberec - Rohacze (1380m) - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.18 km/h
ALT: 2522 m MAX: 65.80 km/h
Temp:8.0 'C
Sobota, 24 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
I dzień - Warszawa - Mszczonów - Tomaszów Maz. - Piotrków Tryb. - Przedbórz - Koniecpol - Pilica - Olkusz
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 294.60 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 1896 m MAX: 52.00 km/h
Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 5 października 2009Kategoria Wycieczka, Rower szosowy, >200km, >100km
Warszawa - Wyszków - Brok - Czyżew-Osada - Wysokie Maz. - Łapy - Białystok
Pogoda ostatnio może niespecjalna, ale do dłuższego wyjazdu zachęcił mnie dość mocny wiatr jaki zapowiedziano na trasie do Białegostoku. Ruszam ok.8, długo przebijam się przez Warszawę i jej aglomerację (aż 30km), dopiero za Markami zaczyna się wyraźnie szybsza jazda, wiatr rzeczywiście jest mocny, choć wystarczy lekko zjechać z jego kierunku by zaczynał przeszkadzać (wieje z zachodu), za to zimno - 12-14'C, ale odczuwalna temperatura duża niższa ze względu na zimny wiatr. Przed Radzyminem zaczyna się szosa ekspresowa, którą jadę ok. 30km, opuszczam ją kawałek przed Wyszkowem (nowa szosa omija to miasto, jest nowy most na Bugu). Ja wybrałem starą szosę i Bug przekraczam mostem w Wyszkowie. Za tym miastem zaczynają się większe lasy, szosa jest z poboczem, niestety to pobocze jest w tak marnym stanie, że muszę jechać jezdnią. Po kilkunastu km opuszczam na dobre krajową "ósemkę" skręcając na Brok. Ten kawałek bardzo ładny, prawie cały czas w lesie.
W Broku zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek, urozmaicony rozmową z miejscowym pijaczkiem, którego bardzo zainteresowała tematyka kolarska :). Z Broku bocznymi szosami (większość przyzwoitej jakości) kieruję się na Czyżew, trasa dość monotonna, ale że jadę mocno na zachód, więc wiatr bardzo pomaga, bez żyłowania się trzymam tempo 30km/h. Z Czyżewa jadę na Wysokie Maz, tutaj już gorszy wiatr, o samym Wysokim da się tyle powiedzieć, że nie jest to perła architektury :). Dalej znowu trochę ciekawiej, sporo lasów, aczkolwiek ruch robi się większy, przeszkadzają jadące z naprzeciwka tiry, wraz z tym wiatrem wytwarzając swoistą "falę uderzeniową" wyhamowywującą momentalnie o 2-3km/h. Kawałek za Sokołem skręcam na Łapy, w mieście zatrzymuję się na hamburgera.
Za Łapami na momencik wjeżdżam do Narwiańskiego Parku Narodowego, Narew w tym rejonie malowniczo meandruje przez wielkie łąki. Końcówka przed Białymstokiem to coraz większy ruch, ponownie odzywa się też ścięgno kolanowe. W samym Białymstoku mocno się wkurzyłem, bo spiesząc się na pociąg wpakowałem się w kilka ulic z bardzo kiepską kostką, w wyniku czego pękło mi mocowanie GPS-a (80zł w plecy), na szczęście jechałem ok. 15km/h i samemu odbiornikowi nic się nie stało; ale wstyd by w mieście tej wielkości w samym centrum była tak fatalna nawierzchnia - kostka oczywiście dodaje sporo uroku, ale musi być położona w poprawny sposób, nie tak tragicznie jak tam, gdzie osiągnięcie 20km/h graniczy z cudem. Przez te atrakcje na pociąg wyrobiłem się ledwo-ledwo, za to był wagon rowerowy, więc do Warszawy dojechałem bezproblemowo.
Kilka zdjęć
Pogoda ostatnio może niespecjalna, ale do dłuższego wyjazdu zachęcił mnie dość mocny wiatr jaki zapowiedziano na trasie do Białegostoku. Ruszam ok.8, długo przebijam się przez Warszawę i jej aglomerację (aż 30km), dopiero za Markami zaczyna się wyraźnie szybsza jazda, wiatr rzeczywiście jest mocny, choć wystarczy lekko zjechać z jego kierunku by zaczynał przeszkadzać (wieje z zachodu), za to zimno - 12-14'C, ale odczuwalna temperatura duża niższa ze względu na zimny wiatr. Przed Radzyminem zaczyna się szosa ekspresowa, którą jadę ok. 30km, opuszczam ją kawałek przed Wyszkowem (nowa szosa omija to miasto, jest nowy most na Bugu). Ja wybrałem starą szosę i Bug przekraczam mostem w Wyszkowie. Za tym miastem zaczynają się większe lasy, szosa jest z poboczem, niestety to pobocze jest w tak marnym stanie, że muszę jechać jezdnią. Po kilkunastu km opuszczam na dobre krajową "ósemkę" skręcając na Brok. Ten kawałek bardzo ładny, prawie cały czas w lesie.
W Broku zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek, urozmaicony rozmową z miejscowym pijaczkiem, którego bardzo zainteresowała tematyka kolarska :). Z Broku bocznymi szosami (większość przyzwoitej jakości) kieruję się na Czyżew, trasa dość monotonna, ale że jadę mocno na zachód, więc wiatr bardzo pomaga, bez żyłowania się trzymam tempo 30km/h. Z Czyżewa jadę na Wysokie Maz, tutaj już gorszy wiatr, o samym Wysokim da się tyle powiedzieć, że nie jest to perła architektury :). Dalej znowu trochę ciekawiej, sporo lasów, aczkolwiek ruch robi się większy, przeszkadzają jadące z naprzeciwka tiry, wraz z tym wiatrem wytwarzając swoistą "falę uderzeniową" wyhamowywującą momentalnie o 2-3km/h. Kawałek za Sokołem skręcam na Łapy, w mieście zatrzymuję się na hamburgera.
Za Łapami na momencik wjeżdżam do Narwiańskiego Parku Narodowego, Narew w tym rejonie malowniczo meandruje przez wielkie łąki. Końcówka przed Białymstokiem to coraz większy ruch, ponownie odzywa się też ścięgno kolanowe. W samym Białymstoku mocno się wkurzyłem, bo spiesząc się na pociąg wpakowałem się w kilka ulic z bardzo kiepską kostką, w wyniku czego pękło mi mocowanie GPS-a (80zł w plecy), na szczęście jechałem ok. 15km/h i samemu odbiornikowi nic się nie stało; ale wstyd by w mieście tej wielkości w samym centrum była tak fatalna nawierzchnia - kostka oczywiście dodaje sporo uroku, ale musi być położona w poprawny sposób, nie tak tragicznie jak tam, gdzie osiągnięcie 20km/h graniczy z cudem. Przez te atrakcje na pociąg wyrobiłem się ledwo-ledwo, za to był wagon rowerowy, więc do Warszawy dojechałem bezproblemowo.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 229.80 km AVS: 29.46 km/h
ALT: 954 m MAX: 50.70 km/h
Temp:13.0 'C
Niedziela, 20 września 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Sochaczew - Gąbin - Płock - Dobrzyń n.Wisłą - Włocławek - Toruń - Stolno - Grudziądz - Kwidzyn - Sztum - Malbork
Ideą tego wyjazdu było pokonanie dystansu ponad 200km ze średnią powyżej 30km/h. Jako, że z reguły jeżdżę na rowerze szosowym koło 27-28km/h, tak więc było to dla mnie pewnym wyzwaniem. Wybrałem cel mniej więcej z wiatrem - Toruń, w rowerze od paru dni miałem pedały SPD, do tego zdemontowałem bagażnik sztycowy i pojechałem w tak długą trasę zaledwie z torebką podsiodłową (pompkę już musiałem wieźć w kieszeni w koszulce:).
Ruszam o 7.20, szybko przebijam się przez miasto do szosy poznańskiej i kieruję się na Sochaczew, do którego postanawiam jechać główną szosą, nie trochę dłuższą przez Leszno i Kampinos. Na trasie pojawia się parę tablic z dystansem do Poznania, które zaczynają mnie kusić, póki co jedzie się świetnie, nie mam problemów z utrzymaniem zakładanej średniej - tak więc zaczynam się zastanawiać czy by tu nie spróbować 300km. Ale z kolei trasa do Sochaczewa jest śmiertelnie nudna, z mapy wygląda, że do Poznania będzie podobnie, natomiast do pierwotnego celu - czyli Torunia jest wyraźnie ciekawiej, co powoduje, że w Sochaczewie jednak postanawiam jechać na Płock. Kawałek za tym miastem jest bardzo ruchliwa droga bez pobocza (objazd W-wy dla tirów - na Wyszogród), potem skręcam na boczniejszą drogę do Gąbina. I tutaj zaczyna się jechać bardzo dobrze, wiatr robi się trochę mocniejszy i jest równo w plecy, więc jadę wyraźnie powyżej zakładanych 30km/h. W Gąbinie robię pierwszy postój, za miasteczkiem mam fajny widok z wysokiej skarpy na rozległą Kotlinę Płocką, od skrzyżowania z drogą Płock-Wyszogród kawałek z kiepskim asfaltem, ale i tak do Płocka (ok.130km) docieram z wysoką średnią 31,2km/h. Do centrum wjeżdżam starym mostem (z zakazem dla rowerów), z którego mam piękny widok na wzgórze z katedrą, pod które podjeżdżam by zrobić parę fotek bardzo szerokiej w tym miejscu Wisły. Niestety to całe kręcenie się po Płocku, jazda po kostce pod katedrą, dojazd do szosy na Dobrzyń spowodowało, że średnia spadła aż do 30,5km/h, niepotrzebnie nie wyłączyłem licznika na spacerowy kawałek. Wyjazd z Płocka kiepskim asfaltem, kawałek za miastem ostry zjazd, później taki sam podjazd (10%!) - i zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy. Z drogi są piękne widoki na Wisłę, sporo lasów (przejeżdżam przez Brudzeński Park Krajobrazowy), fajnie wygląda ujście Skrwy do Wisły. Nie brakuje też górek, z których roztaczają się "pocztówkowe" widoki na rozlaną w Jez. Włocławskie Wisłę. Ale droga odbija mocno na zachód, więc wiatru nie mam już korzystnego, jest generalnie południowy; tak więc zaczyna się walka o utrzymanie średniej. Za Dobrzyniem droga mocno odbija od Wisły, kończy się ten fajny kawałek, a zaczyna się "żyłowanie" średniej, w czym liczne małe górki nie pomagają.
Do Włocławka docieram pięknym zjazdem z wiślanej skarpy, wprost na tamę, po lewej ręce mam rozlaną szeroko Wisłę, po prawej dużo węższą i obniżoną o kilkanaście metrów; rzuca się w oczy duży krzyż upamiętniający miejsce bestialskiego mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Włocławek postanawiam ominąć obwodnicą (by nie powtórzyć Płocka, bo średnią mam już tylko 30,4km/h), zresztą nie ma tu właściwie nic ciekawego. Ciągnął się ten Włocławek strasznie, dobrych kilkanaście km, z czego końcówka to bardzo brzydkie zakłady azotowe. Za Włocławkiem dwujezdniowa dotąd droga nr 1 przechodzi w jedną jezdnię, ale ku mojej uldze jest dobre, szerokie pobocze, jakością przypomina szosę krakowską. Na pierwszym kawałku w stronę Torunia sporo lasów, znowu jedzie się trochę szybciej i zaczynam myśleć nad przedłużeniem wyjazdu. Jakieś 5km przed Ciechocinkiem zatrzymuję się w barze na dwie kiełbaski, w międzyczasie sprawdzam telefonem rozkłady pociągów w internecie, dzwonię do kolegi z prośbą by mi podał odległość do Malborka (mapy miałem tylko do Grudziądza). Po krótkim zastanowieniu się postanawiam jednak spróbować, bo póki co czuję się bardzo dobrze. Jako, że czasu do pociągu mam sporo zjeżdżam na chwilę do Ciechocinka, by zobaczyć słynne uzdrowisko, ale nie był to dobry pomysł, bo w niedzielne popołudnie jest okropnie zapchane, a jazda po miastach działa na średnią zabójczo - tracę znowu 0,2km/h, tyle co zyskałem za Włocławkiem :). Szybko wracam więc na "jedynkę" i szybko docieram do Torunia, przebijam się w miarę sprawnie przez miasto (piękną starówkę oglądając niestety tylko z mostu) i kieruję na Stolno. Powoli zaczyna już zmierzchać, no i niestety robi się zupełnie bezwietrznie, co powoduje, że utrzymanie tempa 30km/h (na wyjeździe z Torunia miałem 30,4km/h i przede wszystkim już ponad 240km w nogach) robi się dużym problemem, do tego jeszcze zaczynają mnie boleć ścięgna kolanowe.
Za Stolnem opuszczam "jedynkę", droga na Grudziądz jest przyzwoitej jakości, ale niestety bez pobocza, a właśnie zrobiło się zupełnie ciemno. Odpalam więc lampki, zakładam windstoper, a w GPS włączam na stałe podświetlenie by móc śledzić na bieżąco prędkość. Droga robi się zdecydowanie bardziej pagórkowata, muszę się naprawdę żyłować by trzymać zakładane tempo, jakieś 10km przed Grudziądzem jest długi zjazd, później długo ciągnie się samo miasto, ale na szczęście na głównej drodze właściwie nie ma świateł, do tego centrum mija się obwodnicą, na której staję na odpoczynek (staję dużo częściej niż zwykle, by zebrać siły na takie "ciśnięcie"). Za Grudziądzem znowu sporo górek, też sporo lasów, właściwie nie ma naprawdę płaskich kawałków, a we mnie coraz mocniej wzrasta irytacja - po co ja się wkręciłem w taką "zabawę"? Do samego Kwidzyna doprowadza ostry zjazd, w momencie gdy jadę ponad 40km/h droga niespodziewanie przechodzi w kostkę - i to bardzo nierówną, z wybrzuszeniami. Na hamowanie szosowym hamulcem (potrafiącym błyskawicznie zablokować koło) na wąziuteńkich kółkach na takiej śliskiej nawierzchni się nie odważyłem, na złość jeszcze byłem wpięty w SPD - prawdziwie szczęście, że jakoś udało mi się utrzymać równowagę. W samym Kwidzyniu zaliczam kolejny większy podjazd, później znowu w dół i na końcu miasta staję na odpoczynek (średnia już tylko 30,3km/h). W tym momencie zorientowałem się, że nie mam tylnej lampki (była założona na szlufkę torebki podsiodłowej) - co oczywiście mnie zdrowo wkurzyło, bo do Malborka pozostało jeszcze 40km zupełnych ciemności. Mój windstoper co prawda ma sporo odblasków, jest jasno pomarańczowy, więc spełnia właściwie rolę kamizelki odblaskowej - ale mimo to jazda bez tylnej lampki nocą na drodze bez pobocza to wielkie ryzyko. Chwilę pomyślałem - i doszedłem do wniosku, że lampka musiała spaść na tym feralnym zjeździe po kostce, gdzie strasznie mnie wytrzęsło. Jako, że czasu jeszcze trochę było - postanawiam tam wrócić i przeszukać ten kawałek. Niestety wiązało się to z koniecznością zaliczenia dwóch górek - ale zakończyło się sukcesem, bo lampkę znalazłem i to w pełni sprawną (spadła na pobocze); niestety średnia poleciała do poziomu 30,2km/h.
Kawałek do Sztumu - znowu niekończące się pagóreczki, które pokonuję z wywieszonym językiem, zaczynam mocno odczuwać ścięgna kolanowe, każde stawanie na pedałach to silny ból. W Sztumie próbuję komórką zrobić zdjęcie ruin zamku (wyszła ciemna plama :), gdy odpoczywam w centrum średnia wynosi równe 30,0km/h. Na ostatnim kawałku do Malborka więc wypruwam z siebie żyły, bo jeśli tej średniej bym nie wycisnął - to cały wcześniejszy ogromny wysiłek poszedłby na marne. Na szczęście w samej końcówce jest trochę więcej w dół, dworzec tuż przy mojej szosie - więc dałem radę. Na fotkę zamku nocą nie było już czasu, bo dotarłem zaledwie 20min przed odjazdem, a jeszcze zrobiłem kółko jadąc do bankomatu. Podróż pociągiem przyzwoita - był wagon rowerowy, niestety linia gdańska do szybkich nie należy, od paru lat ciągną się remonty, z Malborka jechałem 5h, oka właściwie nie zmrużyłem. W Warszawie do domu wracam metrem, za bardzo mnie bolały ścięgna by jechać rowerem, w domu godzina snu - i do roboty :))
Podsumowując - dałem radę wycisnąć średnią 30km/h na bardzo długim dystansie, ale nieprędko się wkręcę w coś takiego drugi raz. Jazda z nosem w liczniku (a do tego sprowadzała się większość tej trasy) - to zupełnie nie moja wizja roweru, o ile przyjemniej jechałoby się tak samo długi dystans, tylko moim normalnym tempem! Nabijanie średnich lepiej zostawić sportowcom, bo turyście tylko psuje to wrażenia, zamienia jazdę dla przyjemności w jazdę dla cyferek (nb - nawet zabrałem pulsometr na tą trasę, puls średni wyszedł 156, maksymalny 196). SPD - kolejna porażka, pod koniec tak mnie ścięgna bolały, że pod górę na stojaka już nie mogłem jechać; ten system to zdecydowanie nie dla mnie, wracam do platform, z którymi nie mam takich problemów. Kluczową różnicą jest prawdopodobnie ustawienie stopy na pedale, ja jeżdżę w nietypowy sposób, naciskając pedał tyłem śródstopia, niemal piętą - a buty SPD wymuszają zupełnie nieanatomiczną (dla mojej konkretnej osoby) pozycję z pedałowaniem częścią przednią, nigdy nie widziałem butów z mocowaniem bloków w środkowej części. Do tego problemy z drętwieniem - w czasie jazdy specjalnie tego nie czułem, po powrocie jednak okazało się że jedna stopa zdrętwiała całkiem mocno, trzeba będzie parę dni odczekać by to przeszło. Jednym słowem - psu na budę te SPD, w moim przypadku zyski (może z 1km/h na średniej) zupełnie nie wyrównują strat, do tego pedały zatrzaskowe jeszcze ważą więcej od platform, a buty nie są wodoodporne :(((
Zdjęcia
Ideą tego wyjazdu było pokonanie dystansu ponad 200km ze średnią powyżej 30km/h. Jako, że z reguły jeżdżę na rowerze szosowym koło 27-28km/h, tak więc było to dla mnie pewnym wyzwaniem. Wybrałem cel mniej więcej z wiatrem - Toruń, w rowerze od paru dni miałem pedały SPD, do tego zdemontowałem bagażnik sztycowy i pojechałem w tak długą trasę zaledwie z torebką podsiodłową (pompkę już musiałem wieźć w kieszeni w koszulce:).
Ruszam o 7.20, szybko przebijam się przez miasto do szosy poznańskiej i kieruję się na Sochaczew, do którego postanawiam jechać główną szosą, nie trochę dłuższą przez Leszno i Kampinos. Na trasie pojawia się parę tablic z dystansem do Poznania, które zaczynają mnie kusić, póki co jedzie się świetnie, nie mam problemów z utrzymaniem zakładanej średniej - tak więc zaczynam się zastanawiać czy by tu nie spróbować 300km. Ale z kolei trasa do Sochaczewa jest śmiertelnie nudna, z mapy wygląda, że do Poznania będzie podobnie, natomiast do pierwotnego celu - czyli Torunia jest wyraźnie ciekawiej, co powoduje, że w Sochaczewie jednak postanawiam jechać na Płock. Kawałek za tym miastem jest bardzo ruchliwa droga bez pobocza (objazd W-wy dla tirów - na Wyszogród), potem skręcam na boczniejszą drogę do Gąbina. I tutaj zaczyna się jechać bardzo dobrze, wiatr robi się trochę mocniejszy i jest równo w plecy, więc jadę wyraźnie powyżej zakładanych 30km/h. W Gąbinie robię pierwszy postój, za miasteczkiem mam fajny widok z wysokiej skarpy na rozległą Kotlinę Płocką, od skrzyżowania z drogą Płock-Wyszogród kawałek z kiepskim asfaltem, ale i tak do Płocka (ok.130km) docieram z wysoką średnią 31,2km/h. Do centrum wjeżdżam starym mostem (z zakazem dla rowerów), z którego mam piękny widok na wzgórze z katedrą, pod które podjeżdżam by zrobić parę fotek bardzo szerokiej w tym miejscu Wisły. Niestety to całe kręcenie się po Płocku, jazda po kostce pod katedrą, dojazd do szosy na Dobrzyń spowodowało, że średnia spadła aż do 30,5km/h, niepotrzebnie nie wyłączyłem licznika na spacerowy kawałek. Wyjazd z Płocka kiepskim asfaltem, kawałek za miastem ostry zjazd, później taki sam podjazd (10%!) - i zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy. Z drogi są piękne widoki na Wisłę, sporo lasów (przejeżdżam przez Brudzeński Park Krajobrazowy), fajnie wygląda ujście Skrwy do Wisły. Nie brakuje też górek, z których roztaczają się "pocztówkowe" widoki na rozlaną w Jez. Włocławskie Wisłę. Ale droga odbija mocno na zachód, więc wiatru nie mam już korzystnego, jest generalnie południowy; tak więc zaczyna się walka o utrzymanie średniej. Za Dobrzyniem droga mocno odbija od Wisły, kończy się ten fajny kawałek, a zaczyna się "żyłowanie" średniej, w czym liczne małe górki nie pomagają.
Do Włocławka docieram pięknym zjazdem z wiślanej skarpy, wprost na tamę, po lewej ręce mam rozlaną szeroko Wisłę, po prawej dużo węższą i obniżoną o kilkanaście metrów; rzuca się w oczy duży krzyż upamiętniający miejsce bestialskiego mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Włocławek postanawiam ominąć obwodnicą (by nie powtórzyć Płocka, bo średnią mam już tylko 30,4km/h), zresztą nie ma tu właściwie nic ciekawego. Ciągnął się ten Włocławek strasznie, dobrych kilkanaście km, z czego końcówka to bardzo brzydkie zakłady azotowe. Za Włocławkiem dwujezdniowa dotąd droga nr 1 przechodzi w jedną jezdnię, ale ku mojej uldze jest dobre, szerokie pobocze, jakością przypomina szosę krakowską. Na pierwszym kawałku w stronę Torunia sporo lasów, znowu jedzie się trochę szybciej i zaczynam myśleć nad przedłużeniem wyjazdu. Jakieś 5km przed Ciechocinkiem zatrzymuję się w barze na dwie kiełbaski, w międzyczasie sprawdzam telefonem rozkłady pociągów w internecie, dzwonię do kolegi z prośbą by mi podał odległość do Malborka (mapy miałem tylko do Grudziądza). Po krótkim zastanowieniu się postanawiam jednak spróbować, bo póki co czuję się bardzo dobrze. Jako, że czasu do pociągu mam sporo zjeżdżam na chwilę do Ciechocinka, by zobaczyć słynne uzdrowisko, ale nie był to dobry pomysł, bo w niedzielne popołudnie jest okropnie zapchane, a jazda po miastach działa na średnią zabójczo - tracę znowu 0,2km/h, tyle co zyskałem za Włocławkiem :). Szybko wracam więc na "jedynkę" i szybko docieram do Torunia, przebijam się w miarę sprawnie przez miasto (piękną starówkę oglądając niestety tylko z mostu) i kieruję na Stolno. Powoli zaczyna już zmierzchać, no i niestety robi się zupełnie bezwietrznie, co powoduje, że utrzymanie tempa 30km/h (na wyjeździe z Torunia miałem 30,4km/h i przede wszystkim już ponad 240km w nogach) robi się dużym problemem, do tego jeszcze zaczynają mnie boleć ścięgna kolanowe.
Za Stolnem opuszczam "jedynkę", droga na Grudziądz jest przyzwoitej jakości, ale niestety bez pobocza, a właśnie zrobiło się zupełnie ciemno. Odpalam więc lampki, zakładam windstoper, a w GPS włączam na stałe podświetlenie by móc śledzić na bieżąco prędkość. Droga robi się zdecydowanie bardziej pagórkowata, muszę się naprawdę żyłować by trzymać zakładane tempo, jakieś 10km przed Grudziądzem jest długi zjazd, później długo ciągnie się samo miasto, ale na szczęście na głównej drodze właściwie nie ma świateł, do tego centrum mija się obwodnicą, na której staję na odpoczynek (staję dużo częściej niż zwykle, by zebrać siły na takie "ciśnięcie"). Za Grudziądzem znowu sporo górek, też sporo lasów, właściwie nie ma naprawdę płaskich kawałków, a we mnie coraz mocniej wzrasta irytacja - po co ja się wkręciłem w taką "zabawę"? Do samego Kwidzyna doprowadza ostry zjazd, w momencie gdy jadę ponad 40km/h droga niespodziewanie przechodzi w kostkę - i to bardzo nierówną, z wybrzuszeniami. Na hamowanie szosowym hamulcem (potrafiącym błyskawicznie zablokować koło) na wąziuteńkich kółkach na takiej śliskiej nawierzchni się nie odważyłem, na złość jeszcze byłem wpięty w SPD - prawdziwie szczęście, że jakoś udało mi się utrzymać równowagę. W samym Kwidzyniu zaliczam kolejny większy podjazd, później znowu w dół i na końcu miasta staję na odpoczynek (średnia już tylko 30,3km/h). W tym momencie zorientowałem się, że nie mam tylnej lampki (była założona na szlufkę torebki podsiodłowej) - co oczywiście mnie zdrowo wkurzyło, bo do Malborka pozostało jeszcze 40km zupełnych ciemności. Mój windstoper co prawda ma sporo odblasków, jest jasno pomarańczowy, więc spełnia właściwie rolę kamizelki odblaskowej - ale mimo to jazda bez tylnej lampki nocą na drodze bez pobocza to wielkie ryzyko. Chwilę pomyślałem - i doszedłem do wniosku, że lampka musiała spaść na tym feralnym zjeździe po kostce, gdzie strasznie mnie wytrzęsło. Jako, że czasu jeszcze trochę było - postanawiam tam wrócić i przeszukać ten kawałek. Niestety wiązało się to z koniecznością zaliczenia dwóch górek - ale zakończyło się sukcesem, bo lampkę znalazłem i to w pełni sprawną (spadła na pobocze); niestety średnia poleciała do poziomu 30,2km/h.
Kawałek do Sztumu - znowu niekończące się pagóreczki, które pokonuję z wywieszonym językiem, zaczynam mocno odczuwać ścięgna kolanowe, każde stawanie na pedałach to silny ból. W Sztumie próbuję komórką zrobić zdjęcie ruin zamku (wyszła ciemna plama :), gdy odpoczywam w centrum średnia wynosi równe 30,0km/h. Na ostatnim kawałku do Malborka więc wypruwam z siebie żyły, bo jeśli tej średniej bym nie wycisnął - to cały wcześniejszy ogromny wysiłek poszedłby na marne. Na szczęście w samej końcówce jest trochę więcej w dół, dworzec tuż przy mojej szosie - więc dałem radę. Na fotkę zamku nocą nie było już czasu, bo dotarłem zaledwie 20min przed odjazdem, a jeszcze zrobiłem kółko jadąc do bankomatu. Podróż pociągiem przyzwoita - był wagon rowerowy, niestety linia gdańska do szybkich nie należy, od paru lat ciągną się remonty, z Malborka jechałem 5h, oka właściwie nie zmrużyłem. W Warszawie do domu wracam metrem, za bardzo mnie bolały ścięgna by jechać rowerem, w domu godzina snu - i do roboty :))
Podsumowując - dałem radę wycisnąć średnią 30km/h na bardzo długim dystansie, ale nieprędko się wkręcę w coś takiego drugi raz. Jazda z nosem w liczniku (a do tego sprowadzała się większość tej trasy) - to zupełnie nie moja wizja roweru, o ile przyjemniej jechałoby się tak samo długi dystans, tylko moim normalnym tempem! Nabijanie średnich lepiej zostawić sportowcom, bo turyście tylko psuje to wrażenia, zamienia jazdę dla przyjemności w jazdę dla cyferek (nb - nawet zabrałem pulsometr na tą trasę, puls średni wyszedł 156, maksymalny 196). SPD - kolejna porażka, pod koniec tak mnie ścięgna bolały, że pod górę na stojaka już nie mogłem jechać; ten system to zdecydowanie nie dla mnie, wracam do platform, z którymi nie mam takich problemów. Kluczową różnicą jest prawdopodobnie ustawienie stopy na pedale, ja jeżdżę w nietypowy sposób, naciskając pedał tyłem śródstopia, niemal piętą - a buty SPD wymuszają zupełnie nieanatomiczną (dla mojej konkretnej osoby) pozycję z pedałowaniem częścią przednią, nigdy nie widziałem butów z mocowaniem bloków w środkowej części. Do tego problemy z drętwieniem - w czasie jazdy specjalnie tego nie czułem, po powrocie jednak okazało się że jedna stopa zdrętwiała całkiem mocno, trzeba będzie parę dni odczekać by to przeszło. Jednym słowem - psu na budę te SPD, w moim przypadku zyski (może z 1km/h na średniej) zupełnie nie wyrównują strat, do tego pedały zatrzaskowe jeszcze ważą więcej od platform, a buty nie są wodoodporne :(((
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 393.40 km AVS: 30.07 km/h
ALT: 1684 m MAX: 51.70 km/h
Temp:22.0 'C
Ryn - Gierłoż - Kętrzyn - Święta Lipka - Bisztynek - Lidzbark Warmiński - Pieniężno - Braniewo - Frombork - Kadyny
Na starcie szybko docieram do Rynia (rozkopane centrum), tam wjeżdżam na drogę do Sterławek (w fatalnym stanie mimo, że to droga krajowa). W Sterławkach dalej jadę na północ do Kronowa (a tutaj na zupełnie bocznej drodze o dziwo lepszy asfalt); ten kawałek do Kronowa bardzo fajny - ładny leśny odcinek, przed Kronowem droga w szpalerze z brzóz i widok na jezioro. Za Kronowem wjeżdżam na szutrówkę, początkowo bardzo kiepską, jest kilka piaszczystych kawałków, przez które trzeba prowadzić rower, dalej, już w lesie jest z tym lepiej, dróżka niebrzydka, przed Parczem (wioska jak z głębokiego PRL-u) wraca asfalt i to bardzo dobry (dojazd do Gierłoży). Po paru km docieram do Wilczego Szańca - słynnej kwatery polowej Hitlera i naczelnego dowództwa Wehrmachtu z czasów II wojny światowej. Wstęp kosztuje 12zł, na rowerze da się spokojnie pojeździć po całym terenie (byłem wcześnie rano, więc było jeszcze niewielu zwiedzających). Ale do oglądania tak naprawdę wiele nie ma - właściwie same ruiny w lesie, można jedynie podziwiać potężne betonowe ściany, grube na dobrych parę metrów. Z Gierłoża szybko docieram do Kętrzyna (piękna bazylika Św. Jerzego), dalej jadę pagórkowata drogą do Świętej Lipki, znanego z sanktuarium maryjnego. Bazylika niestety akurat jest w trakcie remontu, co trochę psuje wrażenia. Za to kawałek dalej docieram do Reszla, już z daleka świetnie prezentuje się położony na wzgórzu zamek biskupów warmińskich z XIV wieku. Kontynuuję jazdę na zachód, na szczęście wiatr nieco się zmienił, jest wyraźnie słabszy i raczej z kierunków południowych, więc jedzie się całkiem przyjemnie, pogoda cały czas słoneczna. Za to małe górki są cały czas, wysokości bezwzględne niższe niż w rejonie suwalskim, ale względne właściwie takie same. W Bisztynku kupuję pączki i sernik śmietankowy (świetny!) w cukierni i kawałek za miasteczkiem staję na odpoczynek. Odcinek do Lidzbarka dalej pagórkowaty, krajobrazy warmińskie od mazurskich specjalnie się nie różnią, może trochę mniej jezior i więcej kościołów (niemal zawsze na wzgórzach, i niemal zawsze to najciekawsze obiekty w wioskach). W Lidzbarku oglądam wspaniale zachowany, wielki gotycki zamek biskupów warmińskich. Z miasta wyjeżdżam na zachód, drogą na Elbląg, znowu pagórki, które juz mnie lekko zaczynają irytować :). Po ładnym leśnym odcinku za Babiakiem skręcam na Pieniężno, znowu kiepściutka droga, samo Pieniężno mijam obwodnicą i kawałek za miastem odpoczywam. Dalsza droga w stronę Braniewa - bardzo przyjemna, więcej z górki (dojeżdżam nad Zalew Wiślany), krajobrazy coraz bardziej "płaskie", mijam słynną hitlerowską autostradę do Prus Wschodnich (zdążono zrobić jedynie jedną nitkę). Kiedyś nieużywaną drogę - obecnie zaadaptowano na nowo, ma nawet status drogi ekspresowej, szkoda tylko, że granicy ruskiej przejechać się nią nie da, niestety na wschodzie podejście do człowieka i turystyki od czasów Hitlera i Stalina nie aż tak mocno się zmieniło (na tablicach drogowych początkowo dano znaki kierujące na przejście, obecnie skreślone, bo Rosjanom do jego otwarcia niespieszno). Braniewo jak na miasto o które toczono w czasie II w św. ciężkie walki (hitlerowcy zażarcie bronili Prus, gdzie było wiele junkierskich majątków) - wygląda całkiem przyzwoicie, duże wrażenie robi odbudowana z wojennych zgliszczy bazylika świętej Katarzyny. Przy drodze na Frombork jest ogromny cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej, których wielu poległo w walkach z Niemcami w tym rejonie. Przed Fromborkiem spora górka, do miasteczka zjazd, oglądam słynną katedrę, gdzie kanonikiem był również Mikołaj Kopernik i tutaj dokonał swych przełomowych odkryć. Z Fromborka jadę jeszcze w stronę Tolkmicka (trzeba zaliczyć 100m podjazdu), zjazd z Podgrodzia już kiepściutką dróżką. W Tolkmicku robię zakupy, odpoczywam też chwilę w porcie. Jadę jeszcze do Kadyn (duża stadnina konna), wyjeżdżam kawałek za miasto, skręcam w bok, zaliczam ostrą ściankę boczną drogą i rozbijam się na noc na wzgórzach Wysoczyzny Elbląskiej
Zdjęcia
Na starcie szybko docieram do Rynia (rozkopane centrum), tam wjeżdżam na drogę do Sterławek (w fatalnym stanie mimo, że to droga krajowa). W Sterławkach dalej jadę na północ do Kronowa (a tutaj na zupełnie bocznej drodze o dziwo lepszy asfalt); ten kawałek do Kronowa bardzo fajny - ładny leśny odcinek, przed Kronowem droga w szpalerze z brzóz i widok na jezioro. Za Kronowem wjeżdżam na szutrówkę, początkowo bardzo kiepską, jest kilka piaszczystych kawałków, przez które trzeba prowadzić rower, dalej, już w lesie jest z tym lepiej, dróżka niebrzydka, przed Parczem (wioska jak z głębokiego PRL-u) wraca asfalt i to bardzo dobry (dojazd do Gierłoży). Po paru km docieram do Wilczego Szańca - słynnej kwatery polowej Hitlera i naczelnego dowództwa Wehrmachtu z czasów II wojny światowej. Wstęp kosztuje 12zł, na rowerze da się spokojnie pojeździć po całym terenie (byłem wcześnie rano, więc było jeszcze niewielu zwiedzających). Ale do oglądania tak naprawdę wiele nie ma - właściwie same ruiny w lesie, można jedynie podziwiać potężne betonowe ściany, grube na dobrych parę metrów. Z Gierłoża szybko docieram do Kętrzyna (piękna bazylika Św. Jerzego), dalej jadę pagórkowata drogą do Świętej Lipki, znanego z sanktuarium maryjnego. Bazylika niestety akurat jest w trakcie remontu, co trochę psuje wrażenia. Za to kawałek dalej docieram do Reszla, już z daleka świetnie prezentuje się położony na wzgórzu zamek biskupów warmińskich z XIV wieku. Kontynuuję jazdę na zachód, na szczęście wiatr nieco się zmienił, jest wyraźnie słabszy i raczej z kierunków południowych, więc jedzie się całkiem przyjemnie, pogoda cały czas słoneczna. Za to małe górki są cały czas, wysokości bezwzględne niższe niż w rejonie suwalskim, ale względne właściwie takie same. W Bisztynku kupuję pączki i sernik śmietankowy (świetny!) w cukierni i kawałek za miasteczkiem staję na odpoczynek. Odcinek do Lidzbarka dalej pagórkowaty, krajobrazy warmińskie od mazurskich specjalnie się nie różnią, może trochę mniej jezior i więcej kościołów (niemal zawsze na wzgórzach, i niemal zawsze to najciekawsze obiekty w wioskach). W Lidzbarku oglądam wspaniale zachowany, wielki gotycki zamek biskupów warmińskich. Z miasta wyjeżdżam na zachód, drogą na Elbląg, znowu pagórki, które juz mnie lekko zaczynają irytować :). Po ładnym leśnym odcinku za Babiakiem skręcam na Pieniężno, znowu kiepściutka droga, samo Pieniężno mijam obwodnicą i kawałek za miastem odpoczywam. Dalsza droga w stronę Braniewa - bardzo przyjemna, więcej z górki (dojeżdżam nad Zalew Wiślany), krajobrazy coraz bardziej "płaskie", mijam słynną hitlerowską autostradę do Prus Wschodnich (zdążono zrobić jedynie jedną nitkę). Kiedyś nieużywaną drogę - obecnie zaadaptowano na nowo, ma nawet status drogi ekspresowej, szkoda tylko, że granicy ruskiej przejechać się nią nie da, niestety na wschodzie podejście do człowieka i turystyki od czasów Hitlera i Stalina nie aż tak mocno się zmieniło (na tablicach drogowych początkowo dano znaki kierujące na przejście, obecnie skreślone, bo Rosjanom do jego otwarcia niespieszno). Braniewo jak na miasto o które toczono w czasie II w św. ciężkie walki (hitlerowcy zażarcie bronili Prus, gdzie było wiele junkierskich majątków) - wygląda całkiem przyzwoicie, duże wrażenie robi odbudowana z wojennych zgliszczy bazylika świętej Katarzyny. Przy drodze na Frombork jest ogromny cmentarz żołnierzy Armii Czerwonej, których wielu poległo w walkach z Niemcami w tym rejonie. Przed Fromborkiem spora górka, do miasteczka zjazd, oglądam słynną katedrę, gdzie kanonikiem był również Mikołaj Kopernik i tutaj dokonał swych przełomowych odkryć. Z Fromborka jadę jeszcze w stronę Tolkmicka (trzeba zaliczyć 100m podjazdu), zjazd z Podgrodzia już kiepściutką dróżką. W Tolkmicku robię zakupy, odpoczywam też chwilę w porcie. Jadę jeszcze do Kadyn (duża stadnina konna), wyjeżdżam kawałek za miasto, skręcam w bok, zaliczam ostrą ściankę boczną drogą i rozbijam się na noc na wzgórzach Wysoczyzny Elbląskiej
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 203.60 km AVS: 21.39 km/h
ALT: 1495 m MAX: 45.30 km/h
Temp:22.0 'C
Grudki - Białowieża - Narewka - Gródek - Kruszyniany - Sokółka - Lipsk - Gruszki - Wigry
W nocy i wieczorem było dość zimno, nad ranem już trochę cieplej. Szybko się zbieram i ruszam do Białowieży, oglądam stawy, po czym wyjeżdżam drogą na Narewkę - by przejechać przez Puszczę Białowieską drogą z południa na północ.Do skrętu jest asfalt, ale po zmianie kierunku na północny już szuter, na szczęście przyzwoitej jakości, odcinków z piachem (czego najbardziej się obawiałem) prawie nie ma; tak więc daje się przyzwoicie jechać nawet ze sporym bagażem. Puszcza jednak trochę rozczarowuje, las bardzo monotonny, niemal cały czas liściasty (zdecydowanie wolę iglaste). W Narewce wracam na szosę i kontynuuję jazdę na północ. Wiatr od wczoraj dalej dość silny, na odcinkach które pokonuję na zachód daje sie we znaki. Drogi takie sobie, raz lepsze, raz gorsze, ale generalnie jakoś nie przeszkadzają. W Michałowie skręcam na boczną dróżkę na Gródek, kawałek za tym miasteczkiem wjeżdżam na szosę Białystok-Bobrowniki (i mam wiatr równo w plecy), po czym odbijam w leśną dróżkę do Kruszynian. Jak ją zobaczyłem - to miałem pewne wątpliwości czy to dobra trasa na jazdę z bagażem, ale zaryzykowałem - i nie było tak źle. Trasa może bardziej wymagająca od kawałku w Puszczy Białowieskiej, ale za to sporo ładniejsza, Puszcza Knyszyńska jak dla mnie ładniejsza :)). W Kruszynianach wracam na szosę, niestety dopiero przy wyjeździe z tej dość długiej wioski zorientowałem się, że tutaj znajduje się jeden z nielicznych w Polsce zabytkowych meczetów (ten rejon to siedziba bardzo nielicznej mniejszości muzułmańskiej w Polsce, potomków Tatarów). Na odpoczynek staję w Krynkach, pogoda od rana wyraźnie się wyklarowała - jest dużo cieplej niż wczoraj, powyżej 20'C, można już nawet jechać w krótkim rękawku. Odcinek z Krynek do Sokółki i dalej do Dąbrowy Biał. w większości pod wiatr, ale pokonuję go bardzo sprawnie, wpadłem w dobry rytm, jednak słońce zawsze działa jakoś bardziej motywująco do jazdy, wczoraj tak dobrze (mimo wiatru w plecy) mi się nie jechało. Za Dąbrową trochę zjazdów nad Biebrzę (krótka wizyta w Biebrzańskim PN), Lipsk mijam bokiem i wjeżdżam w Puszczę Augustowską bocznymi drogami. Wg mapy miały tu również być odcinki szutrowe, ale okazało się, że całość jest wyasfaltowana. Odcinek piękny, zdecydowanie najładniejszy tego dnia (a chyba i z całego tego wypadu) - puściutkie drogi w wielkich, pachnących lasach, malutkie wioski ulokowane w środku puszczy (jak Gruszki w których staję na drugi i ostatni dziś odpoczynek). W końcówce jadę wzdłuż Kanału Augustowskiego, łączącego kilka jezior (liczne śluzy przy drodze). Jadąc na Tobołowo przecinam szosę Augustów-Sejny, w wiosce nabieram wody na nocleg i boczną szutrową drogą ruszam w kierunku jeziora Wigry. Jako, że zaczyna już zmierzchać decyduję się na nocleg w środku lasu - warunki miałem komfortowe, zupełna pustka; noc wyraźnie cieplejsza od wczorajszej, piękne rozgwieżdżone niebo.
Zdjęcia
W nocy i wieczorem było dość zimno, nad ranem już trochę cieplej. Szybko się zbieram i ruszam do Białowieży, oglądam stawy, po czym wyjeżdżam drogą na Narewkę - by przejechać przez Puszczę Białowieską drogą z południa na północ.Do skrętu jest asfalt, ale po zmianie kierunku na północny już szuter, na szczęście przyzwoitej jakości, odcinków z piachem (czego najbardziej się obawiałem) prawie nie ma; tak więc daje się przyzwoicie jechać nawet ze sporym bagażem. Puszcza jednak trochę rozczarowuje, las bardzo monotonny, niemal cały czas liściasty (zdecydowanie wolę iglaste). W Narewce wracam na szosę i kontynuuję jazdę na północ. Wiatr od wczoraj dalej dość silny, na odcinkach które pokonuję na zachód daje sie we znaki. Drogi takie sobie, raz lepsze, raz gorsze, ale generalnie jakoś nie przeszkadzają. W Michałowie skręcam na boczną dróżkę na Gródek, kawałek za tym miasteczkiem wjeżdżam na szosę Białystok-Bobrowniki (i mam wiatr równo w plecy), po czym odbijam w leśną dróżkę do Kruszynian. Jak ją zobaczyłem - to miałem pewne wątpliwości czy to dobra trasa na jazdę z bagażem, ale zaryzykowałem - i nie było tak źle. Trasa może bardziej wymagająca od kawałku w Puszczy Białowieskiej, ale za to sporo ładniejsza, Puszcza Knyszyńska jak dla mnie ładniejsza :)). W Kruszynianach wracam na szosę, niestety dopiero przy wyjeździe z tej dość długiej wioski zorientowałem się, że tutaj znajduje się jeden z nielicznych w Polsce zabytkowych meczetów (ten rejon to siedziba bardzo nielicznej mniejszości muzułmańskiej w Polsce, potomków Tatarów). Na odpoczynek staję w Krynkach, pogoda od rana wyraźnie się wyklarowała - jest dużo cieplej niż wczoraj, powyżej 20'C, można już nawet jechać w krótkim rękawku. Odcinek z Krynek do Sokółki i dalej do Dąbrowy Biał. w większości pod wiatr, ale pokonuję go bardzo sprawnie, wpadłem w dobry rytm, jednak słońce zawsze działa jakoś bardziej motywująco do jazdy, wczoraj tak dobrze (mimo wiatru w plecy) mi się nie jechało. Za Dąbrową trochę zjazdów nad Biebrzę (krótka wizyta w Biebrzańskim PN), Lipsk mijam bokiem i wjeżdżam w Puszczę Augustowską bocznymi drogami. Wg mapy miały tu również być odcinki szutrowe, ale okazało się, że całość jest wyasfaltowana. Odcinek piękny, zdecydowanie najładniejszy tego dnia (a chyba i z całego tego wypadu) - puściutkie drogi w wielkich, pachnących lasach, malutkie wioski ulokowane w środku puszczy (jak Gruszki w których staję na drugi i ostatni dziś odpoczynek). W końcówce jadę wzdłuż Kanału Augustowskiego, łączącego kilka jezior (liczne śluzy przy drodze). Jadąc na Tobołowo przecinam szosę Augustów-Sejny, w wiosce nabieram wody na nocleg i boczną szutrową drogą ruszam w kierunku jeziora Wigry. Jako, że zaczyna już zmierzchać decyduję się na nocleg w środku lasu - warunki miałem komfortowe, zupełna pustka; noc wyraźnie cieplejsza od wczorajszej, piękne rozgwieżdżone niebo.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 204.90 km AVS: 21.68 km/h
ALT: 1155 m MAX: 43.50 km/h
Temp:19.0 'C
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Grabarka - Kleszczele - Hajnówka - Białowieża - Grudki
Pierwszego dnia ruszam z Warszawy wcześnie rano, bo czeka mnie bardzo długi dystans do Białowieży, a dzień już dość krótki. Trasa niemal taka sama jaką pokonywałem w czerwcu na rowerze szosowym. Pogoda niespecjalna, dość chłodno (ok.12'C na starcie), pochmurno, ale za to dość mocny wiatr w plecy. Odcinek do Węgrowa nudny, kilometry szybko lecą, przez Węgrów przejeżdżam bokiem, następnie też mało ciekawy kawałek do Sokołowa, gdzie na rynku staję na większy odpoczynek. Za Sokołowem trasa robi się wyraźnie ciekawsza, krajobrazy i zabudowa coraz bardziej charakterystyczna dla Podlasia, pojawiają się małe górki i drewniane chałupy. Przy starym drewnianym moście na Bugu (tam zaczyna się woj. podlaskie) - niespodzianka, rozpoczął się remont, więc pewnie już niedługo pozostanie drewniany. Tym razem postanawiam nadrobić czerwcowe zaległości - i odwiedzić "prawosławną Częstochowę" - czyli świętą górę Grabarkę (wtedy pojechałem nie do tej Grabarki). Tym razem z trafieniem nie było problemów, sanktuarium piękne położone - wzgórze z małą cerkiewką na szczycie, dookoła las krzyży, które przynoszą tutaj wierni podczas licznych pielgrzymek; ja miałem jeszcze to szczęście, że akurat było bardzo pusto, co pewnie nieczęsto się tutaj trafia. Z Grabarki po odpoczynku kieruję się ładną, leśną trasą do drogi na Hajnówkę. Trasa zupełnie pusta, asfalt przeplatany - a to odcinki przyzwoite, a to dość dziurawe i gruboziarniste. Jedzie się jednak całkiem fajnie (ciągle dobry wiatr), brakuje tylko przyjemniejszej temperatury (cały czas ok.16'C, zimny wiatr, jadę w windstoperze) i słońca. Do Hajnówki docieram w dobrej formie, kawałek za miastem, już na leśnej trasie do Białowieży odpoczywam. Sama końcówka to tylko las, robi się już późno, zaczynam odczuwać zmęczenie dużym dystansem. Do centrum Białowieży nie wjeżdżam, skręcam na położone przy samej granicy białoruskiej Grudki, gdzie znajduje się bardzo przyjemne, położone w lesie pole namiotowe. Gdy dojeżdżam okazuje się, że nie ma tam żywej duszy, więc nocleg mam za darmo, choć bez dostępu do ciepłej wody (ale co najważniejsze, jest zimna). Już przy zapadającym zmroku rozbijam namiot i gotuję makaron na obiad, idę spać ok. 22
Zdjęcia
Pierwszego dnia ruszam z Warszawy wcześnie rano, bo czeka mnie bardzo długi dystans do Białowieży, a dzień już dość krótki. Trasa niemal taka sama jaką pokonywałem w czerwcu na rowerze szosowym. Pogoda niespecjalna, dość chłodno (ok.12'C na starcie), pochmurno, ale za to dość mocny wiatr w plecy. Odcinek do Węgrowa nudny, kilometry szybko lecą, przez Węgrów przejeżdżam bokiem, następnie też mało ciekawy kawałek do Sokołowa, gdzie na rynku staję na większy odpoczynek. Za Sokołowem trasa robi się wyraźnie ciekawsza, krajobrazy i zabudowa coraz bardziej charakterystyczna dla Podlasia, pojawiają się małe górki i drewniane chałupy. Przy starym drewnianym moście na Bugu (tam zaczyna się woj. podlaskie) - niespodzianka, rozpoczął się remont, więc pewnie już niedługo pozostanie drewniany. Tym razem postanawiam nadrobić czerwcowe zaległości - i odwiedzić "prawosławną Częstochowę" - czyli świętą górę Grabarkę (wtedy pojechałem nie do tej Grabarki). Tym razem z trafieniem nie było problemów, sanktuarium piękne położone - wzgórze z małą cerkiewką na szczycie, dookoła las krzyży, które przynoszą tutaj wierni podczas licznych pielgrzymek; ja miałem jeszcze to szczęście, że akurat było bardzo pusto, co pewnie nieczęsto się tutaj trafia. Z Grabarki po odpoczynku kieruję się ładną, leśną trasą do drogi na Hajnówkę. Trasa zupełnie pusta, asfalt przeplatany - a to odcinki przyzwoite, a to dość dziurawe i gruboziarniste. Jedzie się jednak całkiem fajnie (ciągle dobry wiatr), brakuje tylko przyjemniejszej temperatury (cały czas ok.16'C, zimny wiatr, jadę w windstoperze) i słońca. Do Hajnówki docieram w dobrej formie, kawałek za miastem, już na leśnej trasie do Białowieży odpoczywam. Sama końcówka to tylko las, robi się już późno, zaczynam odczuwać zmęczenie dużym dystansem. Do centrum Białowieży nie wjeżdżam, skręcam na położone przy samej granicy białoruskiej Grudki, gdzie znajduje się bardzo przyjemne, położone w lesie pole namiotowe. Gdy dojeżdżam okazuje się, że nie ma tam żywej duszy, więc nocleg mam za darmo, choć bez dostępu do ciepłej wody (ale co najważniejsze, jest zimna). Już przy zapadającym zmroku rozbijam namiot i gotuję makaron na obiad, idę spać ok. 22
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.90 km/h
ALT: 1000 m MAX: 43.60 km/h
Temp:16.0 'C
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Miechów - Kraków - Myślenice - Chyżne - [SK] - Dolny Kubin - Donovaly (980m) - Bańska Bystrzyca - Sahy - [H] - Vac - Budapeszt
Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)
Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.
Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.
Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.
Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.
Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))
Zdjęcia z wycieczki
Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)
Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.
Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.
Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.
Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.
Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))
Zdjęcia z wycieczki
Dane wycieczki:
DST: 670.40 km AVS: 24.39 km/h
ALT: 5643 m MAX: 63.30 km/h
Temp:22.0 'C
Rzepiska - Jurgów - [SK] - Tatrzańska Jaworzyna - [PL] - Łysa Polana - Morskie Oko (1400m) - Zakopane - Chochołów - Jabłonka - Przeł. Krowiarki (1012m) - Zawoja - Przeł. Przysłop (669m) - Sucha Beskidzka - Lancokorona - Kalwaria Zebrzydowska - Skawina - Kraków - [pociąg] - Warszawa
Wstaję bardzo wcześnie, bo o 4.30, na trasę ruszam o 6, na szczęście pogoda nie jest tragiczna, jest nawet trochę słońca, a obawiałem się że może się zrąbać porządniej. Szybko docieram do Jurgowa i kieruję się na Słowację, przed sobą mam kapitalne widoki na Tatry. Podjazd dość łagodny, o takiej godzinie jedzie się bardzo przyjemnie, puściutko, cicho, jeszcze chłodno. Za Tatrzańską Jaworzyną krótka ścianka i zjazd do Łysej Polany. Stąd kieruję się na Morskie Oko, bo to właśnie dlatego tak wcześnie się zerwałem, miałem chytry plan dotarcia do bramki wjazdowej (na Polanicy Białczańskiej) przed tym zanim pojawi się obsługa (bo na drodze jest zakaz dla rowerów, ustanowiony po paru wypadkach spowodowanych przez idiotów zjeżdżających na pełnym gazie). Jednak plan spalił na panewce - bo nawet o tak wczesnej godzinie są już tłumy, a "harpia" stojąca na bramce od razu rzuciła się do mnie z mordą. Ale za bardzo mi zależało na zaliczeniu najwyższej szosy w Polsce by tak łatwo dać się spławić. Niewiele dyskutując zawróciłem, zrobiłem rundkę po okolicy i uznałem że jedyną sensowną metodą przejścia dalej jest forsowanie zarośli nad Białką. Naszarpałem się tam z obładowanym rowerem strasznie, bo nie ma tam żadnej sensownej ścieżki, często trzeba przepychać się przez wysokie krzaki, zwalone drzewa itd. Rozciąłem przy okazji porządnie nogę, ale cel osiągnąłem - wyszedłem na szosę powyżej bramki, nikt mnie nie zauważył, więc szybko ruszyłem w górę. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, masa dziur, piachu, a po tegorocznych lawinach jeszcze dodatkowo trwają remonty w paru miejscach. Początek podjazdu dość łagodny, dopiero tak od ok. 1200m zaczyna się porządniejsze nachylenie 6-7%, ale generalnie nie jest to podjazd ciężki. Widoki tez nieciekawe, mijam wielu turystów, im wyżej tym ich mniej, w końcówce już zupełnie pusto. Od Polany Włosienica (1315m) jest już dobry asfalt, do tego wreszcie pojawiają się piękne widoki (bo niżej jest tylko las) z Mięguszowieckim Szczytem na czele. Jeszcze kawałek - i melduję się na szczycie pod samym schroniskiem, w nagrodę mam wspaniałą panoramę, bez wątpienia Morskie Oko to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, a jeszcze mam tą przyjemność oglądać je bez tych tłumów które zwykle tu wysiadują, bo wszystkich dzisiejszych turystów minąłem na podjeździe. Szybko robię fotki i ruszam w dół, wolałem do schroniska nie zachodzić, by nie przeciągać struny. Zjeżdżam bardzo wolno, cały czas na hamulcach - bo raz że turystów rzeczywiście są setki i szybko jadący rower stanowi zagrożenie, dwa - stan nawierzchni i tak nie pozwala na nic więcej, do tego jest jeszcze mokro (na podjeździe trochę popadywało), zdrowo ubłociłem rower. Z Łysej Polany podjeżdżam ok. 150m na Wierch Poroniec i skręcam na trasę przez Jaszczurówkę. Niedawno jechał tu Tour de Pologne - i efekty są widoczne przede wszystkim w stanie nawierzchni, na całym 200m zjeździe z Wierchu jest gładziutki asfalt (jeszcze w maju były tu same dziury), podobnie było na sporych fragmentach podjazdu pod Łapszankę. Tak więc widać gołym okiem korzystny wpływ TdP na polską gospodarkę :))
Górzystą drogą dojeżdżam do Zakopanego, pod skocznią zjadam kiełbaskę i ruszam dalej, do Kir trzeba podjechać ponad
100m, dalej jest już wyraźnie w dół, niestety zachodni i południowo-zachodni wiatr dość mocno daje się we znaki. Za Witowem ostatnie widoki na Tatry, przejazd przez Chochołów z charakterystycznymi drewnianymi chałupami; w Czarnym Dunajcu skręcam na Jabłonkę, na zachód mam cały czas pod wiatr, do Piekielnika płasko, dalej po pagórkach. W Jabłonce robię zakupy i jem świetne lody (takie są tylko na kulki!). Następnie długo się tłukę przez Zubrzycę, staję na duży odpoczynek gdzieś na wysokości ok. 800m, mocno mnie wymęczył ten kawałek. Po odpoczynku jest już lepiej, wjeżdżam do Babiogórskiego PN, siódmego PN na mojej trasie! Podjazd na Krowiarki od tej strony jest sporo łatwiejszy niż z Zawoi, cięższego podjazdu jest tylko ze 200m - tak więc dość szybko melduję się na szczycie (drugi raz w tym roku). Zjazd elegancki - położono nowiutki asfalt na zdecydowanej większości trasy, jedzie się świetnie, do tego już w Zawoi droga skręca na wschód i ma jednocześnie dobry wiatr i drogę w dół doliny. Jechało się tak fajnie, że zdecydowałem się zamiast jechać bezpośrednio do Suchej, zaliczyć przełęcz Przysłop. Podjazd krótki, ale ostry, do 11-12%. Zjazd do Stryszawy jeszcze ostrzejszy 13-14%, ale droga dość kręta. Z przełęczy wylatuję w Stryszawie i skręcam na Suchą, a następnie na drogę na Wadowice. W Skawcach skręcam na boczną szutrową drogę, by się przeprawić do Stryszowa. Kiedyś już tu jechałem i wymagało to przeprawy przez Skawę mostem kolejowym. teraz wypatrzyłem na GPS boczną drogę i próbowałem nią pojechać, ale okazało się że wyprowadziła mnie na manowce, co gorsza wpakowałem się w straszne błoto, sądząc że za nim będzie dobra droga. Ale ta się skończyła przy rzece i musiałem z powrotem tarabanić się przez błoto, wnosić rower na most kolejowy. Po przeprawie przez rzekę jadę ponad kilometr szutrówką - i wraca asfalt.
Dalej jadę bardzo fajną pagórkowata drogą wzdłuż linii kolejowej Zakopane - Kraków i docieram do Leśnicy, skąd wybieram ostrzejszy wariant podjazdu do Lanckorony. I rzeczywiście ostry był jak cholera 15-16%, było to największe nachylenie na tej całej trasie. W Lanckoronie odpoczywam na pięknym rynku z oryginalnymi drewnianymi chałupami z XIX, po czym wracam tą samą drogą do Leśnicy. Na zjeździe przekraczam 60km/h, ale jest za wąsko na szarżowanie, nie widać jadących z naprzeciwka, dobrze że trochę zwolniłem, bo akurat jechał samochód, jak bym wleciał na niego jadąc ponad 60km/h - to skończyłoby się to bardzo marnie. Z Leśnicy szybko docieram do kalwarii Zebrzydowskiej, niestety nie ma już czasu na zwiedzanie słynnego Sanktuarium Maryjnego, które było tak ważnym miejscem dla naszego Papieża. Z Kalwarii do Skawiny jedzie się świetnie, droga bardzo przyjemna, cały czas malutkie pagóreczki, piękna pogoda. Od Skawiny już mniej ciekawie, brzydkie przemysłowe tereny, szybko zaczyna się Kraków, przebijam się przez całe miasto na dworzec, wyrobiłem się na ostatni ekspres do Warszawy spokojnie.
Podsumowanie
Przejechałem w sumie 1087,1 km, prędkość maksymalna 70,1km/h, suma podjazdów - 10 066m Wypad zdecydowanie udany, mimo bardzo ambitnej trasy i długich odcinków dałem radę zrealizować plan w całości. Dystanse w granicach 180-200km da się jeździc nawet i w górach z bagażem, choc nie ma co ukrywać że jest to bardzo męczące i wymaga dużej dyscypliny z czasem postojów (nie ma mowy o długich posiadówkach na trasie), tak długie dystanse da się robić jedynie kosztem dużego zmęczenia i rezygnacji z dokładniejszego zwiedzania niektórych miejsc, tak więc coś za coś. Trzeba właściwie jechać niemal cały dzień od świtu do zmierzchu, Polska to niestety nie Skandynawia z białymi nocami, gdzie dyscyplina czasowa nie ma takiego znaczenia. Zobaczyłem piękny kawał Polski - od płaskiego Polesia, przez pagórkowate Roztocze, aż po górzyste Bieszczady i Tatry. I trzeba przyznać, że dotarła do mnie głęboka prawda przysłowia "cudze chwalicie - swego nie znacie"; ta Polska wygląda naprawdę dobrze, na przestrzeni wielu lat sporo się u nas zmienia, jako kraj na wyprawy rowerowe wypadamy świetnie, przede wszystkim ze względu na duże urozmaicenie terenu (może jedynie trochę naprawde wysokich gór nam brakuje), świetną sieć sklepów (na każdym zadupiu można coś kupić nawet i w niedzielę wieczór). Szczególnie przypadły mi do gustu tereny Pogórza Przemyskiego i Beskidu Niskiego, także Roztocza - te tereny znałem stosunkowo słabo i myślę, że jeszcze nieraz tam wrócę na "dokładniejsze" przejażdżki. Widokowo największe wrażenie zrobiły na mnie przełom Dunajca i oczywiście niesamowicie wpasowane w wysokogórski krajobraz Morskie Oko
Zdjęcia
Wstaję bardzo wcześnie, bo o 4.30, na trasę ruszam o 6, na szczęście pogoda nie jest tragiczna, jest nawet trochę słońca, a obawiałem się że może się zrąbać porządniej. Szybko docieram do Jurgowa i kieruję się na Słowację, przed sobą mam kapitalne widoki na Tatry. Podjazd dość łagodny, o takiej godzinie jedzie się bardzo przyjemnie, puściutko, cicho, jeszcze chłodno. Za Tatrzańską Jaworzyną krótka ścianka i zjazd do Łysej Polany. Stąd kieruję się na Morskie Oko, bo to właśnie dlatego tak wcześnie się zerwałem, miałem chytry plan dotarcia do bramki wjazdowej (na Polanicy Białczańskiej) przed tym zanim pojawi się obsługa (bo na drodze jest zakaz dla rowerów, ustanowiony po paru wypadkach spowodowanych przez idiotów zjeżdżających na pełnym gazie). Jednak plan spalił na panewce - bo nawet o tak wczesnej godzinie są już tłumy, a "harpia" stojąca na bramce od razu rzuciła się do mnie z mordą. Ale za bardzo mi zależało na zaliczeniu najwyższej szosy w Polsce by tak łatwo dać się spławić. Niewiele dyskutując zawróciłem, zrobiłem rundkę po okolicy i uznałem że jedyną sensowną metodą przejścia dalej jest forsowanie zarośli nad Białką. Naszarpałem się tam z obładowanym rowerem strasznie, bo nie ma tam żadnej sensownej ścieżki, często trzeba przepychać się przez wysokie krzaki, zwalone drzewa itd. Rozciąłem przy okazji porządnie nogę, ale cel osiągnąłem - wyszedłem na szosę powyżej bramki, nikt mnie nie zauważył, więc szybko ruszyłem w górę. Droga jest w bardzo kiepskim stanie, masa dziur, piachu, a po tegorocznych lawinach jeszcze dodatkowo trwają remonty w paru miejscach. Początek podjazdu dość łagodny, dopiero tak od ok. 1200m zaczyna się porządniejsze nachylenie 6-7%, ale generalnie nie jest to podjazd ciężki. Widoki tez nieciekawe, mijam wielu turystów, im wyżej tym ich mniej, w końcówce już zupełnie pusto. Od Polany Włosienica (1315m) jest już dobry asfalt, do tego wreszcie pojawiają się piękne widoki (bo niżej jest tylko las) z Mięguszowieckim Szczytem na czele. Jeszcze kawałek - i melduję się na szczycie pod samym schroniskiem, w nagrodę mam wspaniałą panoramę, bez wątpienia Morskie Oko to jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, a jeszcze mam tą przyjemność oglądać je bez tych tłumów które zwykle tu wysiadują, bo wszystkich dzisiejszych turystów minąłem na podjeździe. Szybko robię fotki i ruszam w dół, wolałem do schroniska nie zachodzić, by nie przeciągać struny. Zjeżdżam bardzo wolno, cały czas na hamulcach - bo raz że turystów rzeczywiście są setki i szybko jadący rower stanowi zagrożenie, dwa - stan nawierzchni i tak nie pozwala na nic więcej, do tego jest jeszcze mokro (na podjeździe trochę popadywało), zdrowo ubłociłem rower. Z Łysej Polany podjeżdżam ok. 150m na Wierch Poroniec i skręcam na trasę przez Jaszczurówkę. Niedawno jechał tu Tour de Pologne - i efekty są widoczne przede wszystkim w stanie nawierzchni, na całym 200m zjeździe z Wierchu jest gładziutki asfalt (jeszcze w maju były tu same dziury), podobnie było na sporych fragmentach podjazdu pod Łapszankę. Tak więc widać gołym okiem korzystny wpływ TdP na polską gospodarkę :))
Górzystą drogą dojeżdżam do Zakopanego, pod skocznią zjadam kiełbaskę i ruszam dalej, do Kir trzeba podjechać ponad
100m, dalej jest już wyraźnie w dół, niestety zachodni i południowo-zachodni wiatr dość mocno daje się we znaki. Za Witowem ostatnie widoki na Tatry, przejazd przez Chochołów z charakterystycznymi drewnianymi chałupami; w Czarnym Dunajcu skręcam na Jabłonkę, na zachód mam cały czas pod wiatr, do Piekielnika płasko, dalej po pagórkach. W Jabłonce robię zakupy i jem świetne lody (takie są tylko na kulki!). Następnie długo się tłukę przez Zubrzycę, staję na duży odpoczynek gdzieś na wysokości ok. 800m, mocno mnie wymęczył ten kawałek. Po odpoczynku jest już lepiej, wjeżdżam do Babiogórskiego PN, siódmego PN na mojej trasie! Podjazd na Krowiarki od tej strony jest sporo łatwiejszy niż z Zawoi, cięższego podjazdu jest tylko ze 200m - tak więc dość szybko melduję się na szczycie (drugi raz w tym roku). Zjazd elegancki - położono nowiutki asfalt na zdecydowanej większości trasy, jedzie się świetnie, do tego już w Zawoi droga skręca na wschód i ma jednocześnie dobry wiatr i drogę w dół doliny. Jechało się tak fajnie, że zdecydowałem się zamiast jechać bezpośrednio do Suchej, zaliczyć przełęcz Przysłop. Podjazd krótki, ale ostry, do 11-12%. Zjazd do Stryszawy jeszcze ostrzejszy 13-14%, ale droga dość kręta. Z przełęczy wylatuję w Stryszawie i skręcam na Suchą, a następnie na drogę na Wadowice. W Skawcach skręcam na boczną szutrową drogę, by się przeprawić do Stryszowa. Kiedyś już tu jechałem i wymagało to przeprawy przez Skawę mostem kolejowym. teraz wypatrzyłem na GPS boczną drogę i próbowałem nią pojechać, ale okazało się że wyprowadziła mnie na manowce, co gorsza wpakowałem się w straszne błoto, sądząc że za nim będzie dobra droga. Ale ta się skończyła przy rzece i musiałem z powrotem tarabanić się przez błoto, wnosić rower na most kolejowy. Po przeprawie przez rzekę jadę ponad kilometr szutrówką - i wraca asfalt.
Dalej jadę bardzo fajną pagórkowata drogą wzdłuż linii kolejowej Zakopane - Kraków i docieram do Leśnicy, skąd wybieram ostrzejszy wariant podjazdu do Lanckorony. I rzeczywiście ostry był jak cholera 15-16%, było to największe nachylenie na tej całej trasie. W Lanckoronie odpoczywam na pięknym rynku z oryginalnymi drewnianymi chałupami z XIX, po czym wracam tą samą drogą do Leśnicy. Na zjeździe przekraczam 60km/h, ale jest za wąsko na szarżowanie, nie widać jadących z naprzeciwka, dobrze że trochę zwolniłem, bo akurat jechał samochód, jak bym wleciał na niego jadąc ponad 60km/h - to skończyłoby się to bardzo marnie. Z Leśnicy szybko docieram do kalwarii Zebrzydowskiej, niestety nie ma już czasu na zwiedzanie słynnego Sanktuarium Maryjnego, które było tak ważnym miejscem dla naszego Papieża. Z Kalwarii do Skawiny jedzie się świetnie, droga bardzo przyjemna, cały czas malutkie pagóreczki, piękna pogoda. Od Skawiny już mniej ciekawie, brzydkie przemysłowe tereny, szybko zaczyna się Kraków, przebijam się przez całe miasto na dworzec, wyrobiłem się na ostatni ekspres do Warszawy spokojnie.
Podsumowanie
Przejechałem w sumie 1087,1 km, prędkość maksymalna 70,1km/h, suma podjazdów - 10 066m Wypad zdecydowanie udany, mimo bardzo ambitnej trasy i długich odcinków dałem radę zrealizować plan w całości. Dystanse w granicach 180-200km da się jeździc nawet i w górach z bagażem, choc nie ma co ukrywać że jest to bardzo męczące i wymaga dużej dyscypliny z czasem postojów (nie ma mowy o długich posiadówkach na trasie), tak długie dystanse da się robić jedynie kosztem dużego zmęczenia i rezygnacji z dokładniejszego zwiedzania niektórych miejsc, tak więc coś za coś. Trzeba właściwie jechać niemal cały dzień od świtu do zmierzchu, Polska to niestety nie Skandynawia z białymi nocami, gdzie dyscyplina czasowa nie ma takiego znaczenia. Zobaczyłem piękny kawał Polski - od płaskiego Polesia, przez pagórkowate Roztocze, aż po górzyste Bieszczady i Tatry. I trzeba przyznać, że dotarła do mnie głęboka prawda przysłowia "cudze chwalicie - swego nie znacie"; ta Polska wygląda naprawdę dobrze, na przestrzeni wielu lat sporo się u nas zmienia, jako kraj na wyprawy rowerowe wypadamy świetnie, przede wszystkim ze względu na duże urozmaicenie terenu (może jedynie trochę naprawde wysokich gór nam brakuje), świetną sieć sklepów (na każdym zadupiu można coś kupić nawet i w niedzielę wieczór). Szczególnie przypadły mi do gustu tereny Pogórza Przemyskiego i Beskidu Niskiego, także Roztocza - te tereny znałem stosunkowo słabo i myślę, że jeszcze nieraz tam wrócę na "dokładniejsze" przejażdżki. Widokowo największe wrażenie zrobiły na mnie przełom Dunajca i oczywiście niesamowicie wpasowane w wysokogórski krajobraz Morskie Oko
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 225.10 km AVS: 20.81 km/h
ALT: 2477 m MAX: 60.60 km/h
Temp:23.0 'C