Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 8 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
II dzień - Kościelisko - Chochołów - [SK] - Sucha Hora - Zuberec - Kvacianske Sedlo (1090m) - Liptovsky Mikulas - Liptovsky Hradok - Strbske Pleso - Spiska Bela - Toporecke Sedlo (800m) - Cerveny Klastor - Przełom Dunajca - [PL] - Szczawnica
Wstajemy bardzo wcześnie - bo o 5, parę minut po 6 jesteśmy już na trasie. Pogoda piękna, bezchmurne niebo, Giewont wspaniale prezentuje się w promieniach wschodzącego słońca. Ale jak wyżowa pogoda - to i zimno, są -3 stopnie, tak niskich temperatur się nie spodziewałem, na drogach trzeba uważać, bo są drobne podlodzenia. Szybko wracamy wczorajszą trasą do Chochołowa (dużo malowniczej mgły), tam ostatnie zakupy w Polsce - i podjeżdżamy na granicę do Suhej Hory. Trochę pagórków po czym zaczynamy pierwszy większy podjazd na przełęcz pod Oravicą (940m), początkowo łatwy, ale ostatnie metry ostre, ponad 10%. Z przełęczy szybko docieramy do Zuberca, słońce już sporo wyżej i szybko zaczyna się robić ciepło. W miasteczku pierwszy popas, następnie ruszamy na długi podjazd na Kvacianske Sedlo. Okazuje się całkiem ciężki, w pierwszej fazie bardzo ostry odcinek 14%, potem długi i łagodny trawers i końcówka to solidne nachylenie 6-7%, sama przełęcz dość niewyraźna. Po pierwszym odcinku zjazdu pojawia się szeroki widok na dolinę Liptowa - całą w chmurach, natomiast u góry utrzymuje się piękne słońce. Po kilku km zjazdu i my wjeżdżamy w mleko, odcinek do Liptovskiego Mikulasza więc niespecjalny. Ale na odcinku do Hradoka zaczyna się coraz bardziej przejaśniać, słońca mamy coraz więcej, gdy docieramy na postój pod malowniczymi ruinami zamku - niskie chmury są już tylko wspomnieniem.
Następny odcinek - to Cesta Slobody, piękna widokowo tatrzańska "autostrada", przez pierwsze kilometry nad otoczeniem góruje fantastyczny zaśnieżony masyw Krywania. Podjazd raczej łagodny, dopiero w drugiej części są ostrzejsze kawałki. Za to góra bardzo długo się ciągnie, ale że pięknych widoków nie brakuje - więc podjazd nie nuży. Na przełęcz pod Strbskim Plesem wjeżdżamy w przyzwoitej formie, ja podjechałem jeszcze pod samo jezioro, Damian w tym czasie poprawiał rozregulowana przerzutkę. Za tyle kilometrów podjazdu - teraz odbieramy "wypłatę" w postaci równie długiego zjazdu z wspaniałymi widokami na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem i Łomnicą na czele.W Tatrzańskiej Kotlince żegnamy się z Tatrami zjeżdżając w stronę Spiskiej Beli, gdzie w centrum zatrzymujemy się na postój. Długo zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy, chcieliśmy przejechać przełom Dunajca, ale mimo posiadania kilku map nie wiedzieliśmy czy jest droga do Szczawnicy od słowackiej strony . Postanawiamy jednak zaryzykować i spróbować.
Ruszamy więc drogą na Toporecke Sedlo, boczna szosa na przełęcz niestety fatalna, są kawałki zupełnie dziurawe przemieszane z kamieniami i szutrem, ten kawałek tylko utwierdził moje niskie mniemanie o słowackich drogach, poza tymi główniejszymi takich kwiatków jak na tym podjeździe tu nie brakuje. A góra w drugiej części naprawde wymagająca, nawet pod 10%, taki podjazd na koniec dnia pełnego gór nie jest łatwą sprawą. Zjazd w pierwszej części również strasznie dziurawy, potem jest już dobrze; szybko kierujemy się pod Czerwony Klasztor, bo czasu do zachodu słońca nie zostało wiele, a wciąż nie mamy pewności co do Szczawnicy. Pod klasztorem krótka przerwa na fotki (piękny widok na Trzy Korony) po czym ruszamy na szutrowy szlak rowerowy przełomem Dunajca. Godzina późna - więc jesteśmy tu praktycznie sami, widoki piękne, trasa bardzo malownicza, każdemu ja polecam, właściwie niemal cała płaska, prowadzi głównie nad samym Dunajcem. Po 8 km szutrówki docieramy do skrętu na Lipnik - i okazuje się, że stąd jest do Szczawnicy asfaltowa droga rowerowa, opłacało się zaryzykować. Szybko docieramy do miasta, znajdujemy kwaterę i po obiedzie (znowu pizza) kładziemy się spać bo jutro tez czeka nas wczesna pobudka, by wyrobić się na sensowny pociąg do Krakowa.
Zdjęcia z wyjazdu
II dzień - Kościelisko - Chochołów - [SK] - Sucha Hora - Zuberec - Kvacianske Sedlo (1090m) - Liptovsky Mikulas - Liptovsky Hradok - Strbske Pleso - Spiska Bela - Toporecke Sedlo (800m) - Cerveny Klastor - Przełom Dunajca - [PL] - Szczawnica
Wstajemy bardzo wcześnie - bo o 5, parę minut po 6 jesteśmy już na trasie. Pogoda piękna, bezchmurne niebo, Giewont wspaniale prezentuje się w promieniach wschodzącego słońca. Ale jak wyżowa pogoda - to i zimno, są -3 stopnie, tak niskich temperatur się nie spodziewałem, na drogach trzeba uważać, bo są drobne podlodzenia. Szybko wracamy wczorajszą trasą do Chochołowa (dużo malowniczej mgły), tam ostatnie zakupy w Polsce - i podjeżdżamy na granicę do Suhej Hory. Trochę pagórków po czym zaczynamy pierwszy większy podjazd na przełęcz pod Oravicą (940m), początkowo łatwy, ale ostatnie metry ostre, ponad 10%. Z przełęczy szybko docieramy do Zuberca, słońce już sporo wyżej i szybko zaczyna się robić ciepło. W miasteczku pierwszy popas, następnie ruszamy na długi podjazd na Kvacianske Sedlo. Okazuje się całkiem ciężki, w pierwszej fazie bardzo ostry odcinek 14%, potem długi i łagodny trawers i końcówka to solidne nachylenie 6-7%, sama przełęcz dość niewyraźna. Po pierwszym odcinku zjazdu pojawia się szeroki widok na dolinę Liptowa - całą w chmurach, natomiast u góry utrzymuje się piękne słońce. Po kilku km zjazdu i my wjeżdżamy w mleko, odcinek do Liptovskiego Mikulasza więc niespecjalny. Ale na odcinku do Hradoka zaczyna się coraz bardziej przejaśniać, słońca mamy coraz więcej, gdy docieramy na postój pod malowniczymi ruinami zamku - niskie chmury są już tylko wspomnieniem.
Następny odcinek - to Cesta Slobody, piękna widokowo tatrzańska "autostrada", przez pierwsze kilometry nad otoczeniem góruje fantastyczny zaśnieżony masyw Krywania. Podjazd raczej łagodny, dopiero w drugiej części są ostrzejsze kawałki. Za to góra bardzo długo się ciągnie, ale że pięknych widoków nie brakuje - więc podjazd nie nuży. Na przełęcz pod Strbskim Plesem wjeżdżamy w przyzwoitej formie, ja podjechałem jeszcze pod samo jezioro, Damian w tym czasie poprawiał rozregulowana przerzutkę. Za tyle kilometrów podjazdu - teraz odbieramy "wypłatę" w postaci równie długiego zjazdu z wspaniałymi widokami na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem i Łomnicą na czele.W Tatrzańskiej Kotlince żegnamy się z Tatrami zjeżdżając w stronę Spiskiej Beli, gdzie w centrum zatrzymujemy się na postój. Długo zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy, chcieliśmy przejechać przełom Dunajca, ale mimo posiadania kilku map nie wiedzieliśmy czy jest droga do Szczawnicy od słowackiej strony . Postanawiamy jednak zaryzykować i spróbować.
Ruszamy więc drogą na Toporecke Sedlo, boczna szosa na przełęcz niestety fatalna, są kawałki zupełnie dziurawe przemieszane z kamieniami i szutrem, ten kawałek tylko utwierdził moje niskie mniemanie o słowackich drogach, poza tymi główniejszymi takich kwiatków jak na tym podjeździe tu nie brakuje. A góra w drugiej części naprawde wymagająca, nawet pod 10%, taki podjazd na koniec dnia pełnego gór nie jest łatwą sprawą. Zjazd w pierwszej części również strasznie dziurawy, potem jest już dobrze; szybko kierujemy się pod Czerwony Klasztor, bo czasu do zachodu słońca nie zostało wiele, a wciąż nie mamy pewności co do Szczawnicy. Pod klasztorem krótka przerwa na fotki (piękny widok na Trzy Korony) po czym ruszamy na szutrowy szlak rowerowy przełomem Dunajca. Godzina późna - więc jesteśmy tu praktycznie sami, widoki piękne, trasa bardzo malownicza, każdemu ja polecam, właściwie niemal cała płaska, prowadzi głównie nad samym Dunajcem. Po 8 km szutrówki docieramy do skrętu na Lipnik - i okazuje się, że stąd jest do Szczawnicy asfaltowa droga rowerowa, opłacało się zaryzykować. Szybko docieramy do miasta, znajdujemy kwaterę i po obiedzie (znowu pizza) kładziemy się spać bo jutro tez czeka nas wczesna pobudka, by wyrobić się na sensowny pociąg do Krakowa.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 205.70 km AVS: 22.12 km/h
ALT: 2334 m MAX: 57.00 km/h
Temp:14.0 'C
Środa, 7 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
Dane wycieczki:
DST: 398.50 km AVS: 25.09 km/h
ALT: 3813 m MAX: 67.90 km/h
Temp:7.0 'C
Marcowe Alpy
III dzień – Pali – Szombathely – [A] – Heiligenkreutz – Gleisdorf – Graz – Pichling
Relacja i zdjęcia z wyprawy
III dzień – Pali – Szombathely – [A] – Heiligenkreutz – Gleisdorf – Graz – Pichling
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 200.10 km AVS: 22.11 km/h
ALT: 775 m MAX: 62.40 km/h
Temp:18.0 'C
Marcowe Alpy
II dzień - Klacno – Prievidza – Partizanskie – Nitra – Sala – Medvedov – [H] – Gyor – Csoma – Pali
Relacja i zdjęcia z wyprawy
II dzień - Klacno – Prievidza – Partizanskie – Nitra – Sala – Medvedov – [H] – Gyor – Csoma – Pali
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 250.90 km AVS: 23.60 km/h
ALT: 433 m MAX: 47.60 km/h
Temp:17.0 'C
Sobota, 27 lutego 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Sarnaki - Konstantynów - Terespol
Pierwsza większa trasa w tym roku. Jadę wraz z Michałem (który przyjechał do Warszawy z Katowic na targi rowerowe) oraz z Cimanem. Michał w Warszawie był tylko przez weekend, dlatego musieliśmy jechać w sobotę, niestety w bardzo marną pogodę (ja do tego skończyłem pracę po północy, więc w ogóle nie kładłem się spać). Ruszamy przed 5 (Michał jedzie na moim rowerze trekingowym), z Marcinem (Cimanem) spotykamy się ok. 5.30 na skrzyżowaniu Płowiecka/Marsa. Z Warszawy wyjeżdżamy drogą przez Rembertów i Wesołą, dalej odbijamy na Węgrów. Po zimie sporo dziur, jazda nieprzyjemna, co chwilę pada mały deszcz, na drogach bardzo mokro, do tego zimno, koło 3 stopni.
Ten pierwszy kawałek był najgorszy, później zaczęło się jechać nieco lepiej, mniej dziur, aczkolwiek sporo wody. W Stanisławowie Michał przebiera się na stacji w pożyczone od Marcina skarpety SealSkinz (miał już zupełnie mokre buty, jechał w skórzanych półbutach bez ochraniaczy). Dalej jedziemy dość sprawnie, średnia oscyluje koło 25 km/h (pomaga nam trochę korzystny wiatr), na polach leżą masy topiącego się śniegu, widoczność marniutka, na jakieś 100m, dużo mgły i nisko wiszących chmur, Liwiec jeszcze częściowo skuty lodem. W Węgrowie nie stawaliśmy, na postój zatrzymujemy się dopiero w Biedronce w Sokołowie Podl., gdzie ma miejsce nieprzyjemne "starcie" z obsługą sklepu, która czepiła się do rowerów wstawionych do środka (miejsca było naprawdę dużo). Nieźle rozbawiła nas babka z obsługi, która z całej siły starając się nam dogryźć zdobyła się na tekst, że musieliśmy przyjechać z ostatniego zadupia, bo w miastach takie coś się nie zdarza; na wiadomość że przyjechaliśmy z Warszawy mocno się speszyła i dała sobie spokój, policji której wezwaniem też nam grozili też nie poinformowali, grunt to nie dać sobie wejść na głowę :)).
Na ryneczku w Sokołowie robimy fotki, po czym przeczekując strumień tirów ruszamy dalej. Chwilę dalej orientuję się że nie mam licznika, instynktownie gwałtownie hamuję, wpadają na mnie jadący z tyłu Michał i Marcin, na szczęście nic się poważnego nie stało (jeszcze raz przepraszam). Niestety pośpiech nic nie dał, licznik znajduję jakieś 50m z tyłu, przejechany przez tira, szybka wytrzymała, ale wyświetlacz LCD już nie. Wkurzyło mnie to ostro - 1000zł do tyłu, a wszystko przez tragiczne mocowanie, licznik jest w nim kiepściutko osadzony, cały czas się rusza, spadał mi już wcześniej parę razy, a tutaj akurat pechowo był taki hałas, że tego nie usłyszałem; dawanie tak kiepskiego mocowania w liczniku za 1000zł jest grandą, spróbuję to jeszcze reklamować, ale znając życie nic z tego nie będzie.
Za Sokołowem robi się ciekawiej, coraz więcej góreczek, drewniany most na Bugu dalej jest drewniany, remont od zeszłego roku nie posunął się nic a nic. Rzeka robi duże wrażenie, prawie cała skuta lodem, naprawdę fajnie to wygląda. Kontynuujemy jazdę pagórkowatą trasą w stronę Siemiatycz, po skręcie na Lublin zaczyna mocniej padać na jakieś kilka km, zaliczamy fajny podjazd za kolejnym mostem na Bugu i stajemy na postój w Sarnakach pod sklepem. Stamtąd puściutką drogą naprawdę dobrej jakości jedziemy na Konstantynów i Janów Podlaski, gdzie robimy ostatni podjazd. W końcówce coraz mocniej odczuwamy zmęczenie, dystans jak na taką pogodę bardzo znaczący, na szczęście trasa płaska, więc przy sensownym zaplanowaniu nie mieliśmy problemów z wyrobieniem się na pociąg, nie trzeba było lecieć na łeb na szyję, a warunki były bardzo trudne, cały czas zimno, wiele deszczu )choć nieintensywnego) i mokre drogi (ja np. jechałem jeszcze bez błotników :)) Dziękuję Michałowi i Marcinowi za wspólną wycieczkę, pewnie jeszcze nie raz razem pojeździmy.
Na linii kolejowej z Terespola skończono wreszcie remont torów, tak więc do Warszawy dociera się sprawnie w 2h40min, mnie niestety czeka jeszcze praca, kończę dopiero po 1 w nocy, wreszcie zasypiając kamiennym snem :)).
Zdjęcia z wyjazdu
Pierwsza większa trasa w tym roku. Jadę wraz z Michałem (który przyjechał do Warszawy z Katowic na targi rowerowe) oraz z Cimanem. Michał w Warszawie był tylko przez weekend, dlatego musieliśmy jechać w sobotę, niestety w bardzo marną pogodę (ja do tego skończyłem pracę po północy, więc w ogóle nie kładłem się spać). Ruszamy przed 5 (Michał jedzie na moim rowerze trekingowym), z Marcinem (Cimanem) spotykamy się ok. 5.30 na skrzyżowaniu Płowiecka/Marsa. Z Warszawy wyjeżdżamy drogą przez Rembertów i Wesołą, dalej odbijamy na Węgrów. Po zimie sporo dziur, jazda nieprzyjemna, co chwilę pada mały deszcz, na drogach bardzo mokro, do tego zimno, koło 3 stopni.
Ten pierwszy kawałek był najgorszy, później zaczęło się jechać nieco lepiej, mniej dziur, aczkolwiek sporo wody. W Stanisławowie Michał przebiera się na stacji w pożyczone od Marcina skarpety SealSkinz (miał już zupełnie mokre buty, jechał w skórzanych półbutach bez ochraniaczy). Dalej jedziemy dość sprawnie, średnia oscyluje koło 25 km/h (pomaga nam trochę korzystny wiatr), na polach leżą masy topiącego się śniegu, widoczność marniutka, na jakieś 100m, dużo mgły i nisko wiszących chmur, Liwiec jeszcze częściowo skuty lodem. W Węgrowie nie stawaliśmy, na postój zatrzymujemy się dopiero w Biedronce w Sokołowie Podl., gdzie ma miejsce nieprzyjemne "starcie" z obsługą sklepu, która czepiła się do rowerów wstawionych do środka (miejsca było naprawdę dużo). Nieźle rozbawiła nas babka z obsługi, która z całej siły starając się nam dogryźć zdobyła się na tekst, że musieliśmy przyjechać z ostatniego zadupia, bo w miastach takie coś się nie zdarza; na wiadomość że przyjechaliśmy z Warszawy mocno się speszyła i dała sobie spokój, policji której wezwaniem też nam grozili też nie poinformowali, grunt to nie dać sobie wejść na głowę :)).
Na ryneczku w Sokołowie robimy fotki, po czym przeczekując strumień tirów ruszamy dalej. Chwilę dalej orientuję się że nie mam licznika, instynktownie gwałtownie hamuję, wpadają na mnie jadący z tyłu Michał i Marcin, na szczęście nic się poważnego nie stało (jeszcze raz przepraszam). Niestety pośpiech nic nie dał, licznik znajduję jakieś 50m z tyłu, przejechany przez tira, szybka wytrzymała, ale wyświetlacz LCD już nie. Wkurzyło mnie to ostro - 1000zł do tyłu, a wszystko przez tragiczne mocowanie, licznik jest w nim kiepściutko osadzony, cały czas się rusza, spadał mi już wcześniej parę razy, a tutaj akurat pechowo był taki hałas, że tego nie usłyszałem; dawanie tak kiepskiego mocowania w liczniku za 1000zł jest grandą, spróbuję to jeszcze reklamować, ale znając życie nic z tego nie będzie.
Za Sokołowem robi się ciekawiej, coraz więcej góreczek, drewniany most na Bugu dalej jest drewniany, remont od zeszłego roku nie posunął się nic a nic. Rzeka robi duże wrażenie, prawie cała skuta lodem, naprawdę fajnie to wygląda. Kontynuujemy jazdę pagórkowatą trasą w stronę Siemiatycz, po skręcie na Lublin zaczyna mocniej padać na jakieś kilka km, zaliczamy fajny podjazd za kolejnym mostem na Bugu i stajemy na postój w Sarnakach pod sklepem. Stamtąd puściutką drogą naprawdę dobrej jakości jedziemy na Konstantynów i Janów Podlaski, gdzie robimy ostatni podjazd. W końcówce coraz mocniej odczuwamy zmęczenie, dystans jak na taką pogodę bardzo znaczący, na szczęście trasa płaska, więc przy sensownym zaplanowaniu nie mieliśmy problemów z wyrobieniem się na pociąg, nie trzeba było lecieć na łeb na szyję, a warunki były bardzo trudne, cały czas zimno, wiele deszczu )choć nieintensywnego) i mokre drogi (ja np. jechałem jeszcze bez błotników :)) Dziękuję Michałowi i Marcinowi za wspólną wycieczkę, pewnie jeszcze nie raz razem pojeździmy.
Na linii kolejowej z Terespola skończono wreszcie remont torów, tak więc do Warszawy dociera się sprawnie w 2h40min, mnie niestety czeka jeszcze praca, kończę dopiero po 1 w nocy, wreszcie zasypiając kamiennym snem :)).
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 231.40 km AVS: 23.22 km/h
ALT: 891 m MAX: 48.70 km/h
Temp:3.0 'C
Niedziela, 27 grudnia 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Pułtusk - Ciechanów - Mława - Działdowo - Iława - Susz - Dzierzgoń - Malbork
Do wyjazdu zmobilizowała mnie ostatnia trasa Mikiego, który wraz z kolegą przejechał ponad 300km w grudniu, postanowiłem również zmierzyć się z takim dystansem. Jako cel wybrałem Malbork, trasa do tego miasta jest bardzo wygodna jak na taki długi kawał, bowiem jedzie się prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej, więc w razie jakiś problemów (o co na tak długiej trasie nietrudno) - jest sporo miejsc w których można się wycofać.
Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 4.35, podobnie jak przed tygodniem jadę przez Nieporęt, Serock i Pułtusk do Ciechanowa. Ale tym razem jedzie się dużo łatwiej, temperatura tylko -1'C, nie -14'C. Wiatr jest generalnie z południowego zachodu, za Serockiem wyraźnie sprzyja. Nocą aż tak wiele się nie najechałem - do Serocka droga jest oświetlona, dalej już powoli zaczyna dnieć. Za Pułtuskiem skręcam na zachód i ten kawałek już trochę męczący, do tego bardzo nudny. W Ciechanowie zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek na stacji kolejowej (by odpocząć w cieple). Do Mławy już ciekawiej, pierwszy raz mam okazję jechać ten odcinek za dnia (dotąd pokonywałem go dwa razy, ale nocą) - jednak przy świetle słonecznym to zupełnie inna sprawa. Jest trochę górek, wjeżdża się na 180m. Sama Mława dość duża, zabudowania ciągną się niemal do Iłowa - ważnego węzła kolejowego. Do Działdowa raczej płasko, kawałek za tym miastem skręcam na boczne drogi wyprowadzające mnie na trasę do Nowego Miasta Lubawskiego. W lesie na trasie robię drugi postój - i orientuję się, że marnie stoję z czasem, trzeba się porządnie sprężać by wyrobić się na pociąg w Malborku. Kawałek do skrętu na Lubawę dał mi w kość, bo wiatr zmienił się w międzyczasie na zachodni.
Parę słów o prognozach pogody, jednym słowem - są diabła warte, sprawdzałem przed wyjazdem warunki na new.meteo.pl - wiatr miał być południowy, a zachmurzenie pełne, z niskimi chmurami. A tym czasem wieje z zachodu, a słońce jest właściwie cały czas, nawet na jeden dzień nie można niczego być pewnym, dłuższe prognozy to już w ogóle loteria.
Po skręcie do Lubawy jest już lepiej, dalej ładny leśny dojazd do Iławy, samo miasteczko bardzo fajne, piękne wkomponowane w otaczający je Jeziorak - jedno z największych polskich jezior. Tu staję na ostatni odpoczynek, z czasem bardzo marnie - mam zaledwie 3h10min na 74km, a to oznacza zdrowe zasuwanie, bez jakichkolwiek postojów. Za Iławą łapie mnie zmierzch, do Susza docieram już po ciemku. Odcinek do Dzierzgonia mocno pagórkowaty, są fragmenty z niespecjalną drogą, w samym mieście (jak zapamiętałem z wrześniowej trasy po Mazurach) - długi zjazd do kotlinki na poziom jakiś 10m, po którym następuje dłuższy podjazd (7%). Za Dzierzgoniem droga skręca na zachód, ale na szczęście teraz zaczęło wiać z południa i aż tak nie przeszkadza. Niemniej z czasem bardzo krucho, odpalam podświetlenie w GPS na stałe, by na bieżąco monitorować prędkość, dystans i czas. 30km do Malborka to był ciężki kawałek chleba, nieprzeciętnie się naszarpałem, cały czas w dolnym chwycie, bardzo głodny; widać już taki urok tras do Malborka (ostatnim razem jadąc tu zmęczyłem się jeszcze bardziej walcząc o średnią powyżej 30km/h). Ale sukces odniosłem, na dworzec docieram 10min przed odjazdem (a okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze kolejne 10min), na całe szczęście końcówka trasy była na północny zachód i wiatr trochę pomagał.
Wypad udany - dałem radę zaliczyć tak długą trasę w grudniu, pogoda właściwie nic mi nie przeszkadzała, temperatury miałem rzędu -1'C do 1'C - a to jednak zupełnie inna bajka niż pułap -10'C, przy odpowiednim ubraniu jedzie się niewiele gorzej niż w lecie. Trasa była nietypowa ze względu na bardzo małą liczbę postojów - wyjechałem o 4.35, a dojechałem o 18.20, więc 306km pokonałem w niecałe 14h (sam czas jazdy do Malborka to 12h). Wymaga to dużego samozaparcia na trasie i rzadkich postojów, ja na początku trochę za dużo czasu straciłem i w końcówce musiałem lecieć na łeb, na szyję. Nawet najeść się nie było czasu, całą trasę pokonałem na 3 kanapkach i dwóch czekoladach :)) W Malborku byłem głodny jak prawdziwy wilk, na szczęście jeszcze zdążyłem zrobić zakupy w sklepie.
Zdjęcia z wyjazdu
Do wyjazdu zmobilizowała mnie ostatnia trasa Mikiego, który wraz z kolegą przejechał ponad 300km w grudniu, postanowiłem również zmierzyć się z takim dystansem. Jako cel wybrałem Malbork, trasa do tego miasta jest bardzo wygodna jak na taki długi kawał, bowiem jedzie się prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej, więc w razie jakiś problemów (o co na tak długiej trasie nietrudno) - jest sporo miejsc w których można się wycofać.
Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 4.35, podobnie jak przed tygodniem jadę przez Nieporęt, Serock i Pułtusk do Ciechanowa. Ale tym razem jedzie się dużo łatwiej, temperatura tylko -1'C, nie -14'C. Wiatr jest generalnie z południowego zachodu, za Serockiem wyraźnie sprzyja. Nocą aż tak wiele się nie najechałem - do Serocka droga jest oświetlona, dalej już powoli zaczyna dnieć. Za Pułtuskiem skręcam na zachód i ten kawałek już trochę męczący, do tego bardzo nudny. W Ciechanowie zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek na stacji kolejowej (by odpocząć w cieple). Do Mławy już ciekawiej, pierwszy raz mam okazję jechać ten odcinek za dnia (dotąd pokonywałem go dwa razy, ale nocą) - jednak przy świetle słonecznym to zupełnie inna sprawa. Jest trochę górek, wjeżdża się na 180m. Sama Mława dość duża, zabudowania ciągną się niemal do Iłowa - ważnego węzła kolejowego. Do Działdowa raczej płasko, kawałek za tym miastem skręcam na boczne drogi wyprowadzające mnie na trasę do Nowego Miasta Lubawskiego. W lesie na trasie robię drugi postój - i orientuję się, że marnie stoję z czasem, trzeba się porządnie sprężać by wyrobić się na pociąg w Malborku. Kawałek do skrętu na Lubawę dał mi w kość, bo wiatr zmienił się w międzyczasie na zachodni.
Parę słów o prognozach pogody, jednym słowem - są diabła warte, sprawdzałem przed wyjazdem warunki na new.meteo.pl - wiatr miał być południowy, a zachmurzenie pełne, z niskimi chmurami. A tym czasem wieje z zachodu, a słońce jest właściwie cały czas, nawet na jeden dzień nie można niczego być pewnym, dłuższe prognozy to już w ogóle loteria.
Po skręcie do Lubawy jest już lepiej, dalej ładny leśny dojazd do Iławy, samo miasteczko bardzo fajne, piękne wkomponowane w otaczający je Jeziorak - jedno z największych polskich jezior. Tu staję na ostatni odpoczynek, z czasem bardzo marnie - mam zaledwie 3h10min na 74km, a to oznacza zdrowe zasuwanie, bez jakichkolwiek postojów. Za Iławą łapie mnie zmierzch, do Susza docieram już po ciemku. Odcinek do Dzierzgonia mocno pagórkowaty, są fragmenty z niespecjalną drogą, w samym mieście (jak zapamiętałem z wrześniowej trasy po Mazurach) - długi zjazd do kotlinki na poziom jakiś 10m, po którym następuje dłuższy podjazd (7%). Za Dzierzgoniem droga skręca na zachód, ale na szczęście teraz zaczęło wiać z południa i aż tak nie przeszkadza. Niemniej z czasem bardzo krucho, odpalam podświetlenie w GPS na stałe, by na bieżąco monitorować prędkość, dystans i czas. 30km do Malborka to był ciężki kawałek chleba, nieprzeciętnie się naszarpałem, cały czas w dolnym chwycie, bardzo głodny; widać już taki urok tras do Malborka (ostatnim razem jadąc tu zmęczyłem się jeszcze bardziej walcząc o średnią powyżej 30km/h). Ale sukces odniosłem, na dworzec docieram 10min przed odjazdem (a okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze kolejne 10min), na całe szczęście końcówka trasy była na północny zachód i wiatr trochę pomagał.
Wypad udany - dałem radę zaliczyć tak długą trasę w grudniu, pogoda właściwie nic mi nie przeszkadzała, temperatury miałem rzędu -1'C do 1'C - a to jednak zupełnie inna bajka niż pułap -10'C, przy odpowiednim ubraniu jedzie się niewiele gorzej niż w lecie. Trasa była nietypowa ze względu na bardzo małą liczbę postojów - wyjechałem o 4.35, a dojechałem o 18.20, więc 306km pokonałem w niecałe 14h (sam czas jazdy do Malborka to 12h). Wymaga to dużego samozaparcia na trasie i rzadkich postojów, ja na początku trochę za dużo czasu straciłem i w końcówce musiałem lecieć na łeb, na szyję. Nawet najeść się nie było czasu, całą trasę pokonałem na 3 kanapkach i dwóch czekoladach :)) W Malborku byłem głodny jak prawdziwy wilk, na szczęście jeszcze zdążyłem zrobić zakupy w sklepie.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 322.00 km AVS: 25.45 km/h
ALT: 1648 m MAX: 42.30 km/h
Temp:1.0 'C
Poniedziałek, 30 listopada 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Kraków - Kazimierza Wlk. - Busko-Zdrój - Szydłów - Raków - Sw. Katarzyna - Suchedniów - Wąchock - Radom - Brzóza - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 347.40 km AVS: 25.23 km/h
ALT: 2675 m MAX: 59.10 km/h
Temp:8.0 'C
Na Wschód!
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Sławatycze - Terespol
Wyruszam na trasę jeszcze w ciemnościach, trochę po 6. Jako, że przez całą noc padało - droga jest mokra i nieprzyjemna, ale na szczęście teraz już nie pada. Szybko się rozjaśnia, przebijam się przez Konstancin i sprawnie docieram do Góry Kalwarii. Tam skręcam na wschód - i zaczyna się szybsza jazda, bo wiatr jest z zachodu. Nie jest jakiś specjalnie mocny, ale wyraźnie pomaga. Przed Stoczkiem jest parę malutkich górek, w sumie wjeżdża się na około 190m, dalej robi się zupełnie płasko. Na pierwszy postój staję dopiero w Łukowie po 115km, jedzie się bardzo przyzwoicie, dużo lepiej niż zakładałem - przede wszystkim nie pada i jest ciepło (ok.10'C). W Łukowie odpoczywam, w dalszą drogę ruszam już bez ochraniaczy na buty, bo i szosa ładnie wyschła.
Do Radzynia mocno odbija się na południe, więc i wiatr już mniej korzystny, za tym miastem jakość szosy się pogarsza na jakieś 30km, później już do samych Sławatycz jest nowiutki dywanik. Odcinek Radzyń - Wisznice to 45km z może trzema czy czterema zakrętami, więc do najbardziej urozmaiconych to się raczej nie zalicza, ale za to ruch jest jest symboliczny, po pewnym czasie przyzwyczajam się do rozległych równin Podlasia, ma ten krajobraz sporo uroku. W Wisznicach staję na postój w przydrożnym rowie; odcinek do Sławatycz bardzo przyjemny, dużo lasów. W mieście staję na ostatni postój, gdy ruszam dalej jest już ciemno (niestety wielki minus krótkich dni - już o 16 jest ciemno).
Niecałe 40km do Terespola - z jednej strony przyjemne, bo ruch niewielki (a to nocą zawsze duży plus), z drugiej strony jezdnia mocno dziurawa na całym tym kawałku, więc trzęsie rowerem niewąsko, raz nawet nieźle przydzwoniłem przednim kołem w jakiejś większej dziurze. Szkoda też trochę krajobrazów, bo droga prowadzi tuż przy samej granicy, czasami Bug jest 100-200m od szosy, ja niestety wiem o tym tylko z mapy, bo nic nie widać.
Do Terespola docieram ok. 17.30, do pociągu mam dużo czasu, więc idę na kiełbasę do baru, obserwując miejscową klientelę raczącą się (jak to ujmowali) "palikotem :)). Chwilę pooglądałem jeszcze żałosne popisy naszych piłkarzy w meczu z Kanadą, po czym wracam na dworzec (kibel jak za najlepszych czasów socjalizmu). Powrót koleją za to przyjemny, bez opóźnień, pociąg puściutki, byłem sam w przedziale. 15km z dworca do domu nieoczekiwanie nieźle mnie zmordowało, bo w Warszawie wieje dużo mocniej niż na wschodzie, a ja jadę cały kawałek równo pod wiatr; miałem sporo szczęścia - bo w końcówce zaczęło padać, zdążyłem dotrzeć zanim lunęło konkretniej
(Wysokościomierz przez pierwsze kilometry sporo skakał (dużo wilgoci w powietrzu), więc sumę podjazdów podaję z GPS
Parę fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 261.80 km AVS: 26.85 km/h
ALT: 615 m MAX: 42.00 km/h
Temp:9.0 'C
Poniedziałek, 26 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Rajcza - przeł. Glinka (848m) - [SK] - Tvrdosin - Zuberec - Rohacze (1380m) - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.18 km/h
ALT: 2522 m MAX: 65.80 km/h
Temp:8.0 'C
Sobota, 24 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
I dzień - Warszawa - Mszczonów - Tomaszów Maz. - Piotrków Tryb. - Przedbórz - Koniecpol - Pilica - Olkusz
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Z wypadem w Beskid Mały nosiłem się już dłuższy czas, to bardzo fajny rejon dla miłośników kolarstwa szosowego, bo na stosunkowo niewielkim obszarze grupuje kilka najcięższych polskich podjazdów. Ale to nie było pogody, to nie było wolnego w pracy, tak więc już mocno zdesperowany zdecydowałem się ruszyć bardzo późno - pod koniec października (w przeciwnym razie trzeba by tą trasę odłożyć do wiosny).
Z domu wyruszam o 5.30, jeszcze ciemno, pogoda marna - mokra szosa i masa wilgoci w powietrzu, mgły przechodzące w mżawki; ale za to nadspodziewanie ciepło, bo aż 8'C, a byłem nastawiony na jazdę koło 0'C. Szybko docieram do Janek, gdzie wjeżdżam na szosę katowicką, wybrałem ten wariant, bo dziś mam bardzo długi dystans do pokonania, a tędy jest najbliżej. Odcinek do Mszczonowa - marny, jest co prawda szosa dwujezdniowa i pobocze, ale bardzo kiepskiej jakości, z dużą ilością kolein, dziur, dużo długich zfrezowanych odcinków, masa brudu, całe ochraniacze i rower mam w błocie. Świta dopiero parę km przed Mszczonowem, za tym miastem asfalt jest już idealny do samego Piotrkowa, więc jedzie się całkiem szybko, szosa szybko schnie. Widokowo trasa niespecjalna, jadę bez postojów aż do Wolborza, gdzie opuszczam szosę katowicką i po niemal 120km dłużej odpoczywam. Ale po 3km w stronę Koła okazuje się, że dalsza droga jest szutrowa, z kałużami i błotem, więc postanawiam wrócić na szosę katowicką przez Polichno. Przez cały ten objazd straciłem ponad 10km, bo musiałem jechać aż do Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie skręcam na Radom, a kawałek dalej odbijam na południe na Przedbórz. Początek drogi 742 marniutki, już się przeraziłem że tak będzie do samego Przedborza, ale szybko droga wraca do normy. Tereny nadspodziewanie płaskie, górki minimalnie, spodziewałem się tu większych pagórków. W Przedborzu kupuję delicje i drożdżówkę i odpoczywam w parku, dalej jadę boczną drogą na Wielgomłyny, wg mapy miał tu być szutrowy kawałek - ale był asfalt, w przeciwieństwie do tej sytuacji pod Wolborzem, gdzie miał być asfalt a było błoto :). Do Koniecpola cały czas jadę bocznymi drogami, dopiero za tym miastem zaczynają się większe górki, Lelów to już poziom 300m. Niestety na drodze do tego miasteczka zaczyna padać, przebieram się w strój przeciwdeszczowy. Kawałek do Pilicy mocno już daje w kość, górki są cały czas, do tego robi się ciemno, deszcz przestaje padać po ponad 30km. Do Pilicy dojeżdżam już ciemną nocą, na ładnym rynku wcinam dwa pączki zakupione w cukierni. Ostatni kawałek do Olkusza nieźle mnie zmęczył, o ile wcześniej specjalnie wykończony nie byłem - to tutaj nogi czuję już zdrowo. Na kawałku do Złożeńca trafia się jakaś bardzo ostra ściana, chyba ze 12% (było ciemno, licznika już nie widziałem), w sumie trzeba się wpompować aż na 470m, na drodze do Olkusza jest jeszcze kilka takich ścianek, do tego sporo jedzie się w lesie gdzie jest ciemno jak w przysłowiowej d. Murzyna :). Z ulgą docieram więc do Olkusza, idę na obiad do McDonaldsa, po czym jadę na nocleg do schroniska młodzieżowego "Jura". Wieczorem jeszcze musiałem zmagać się ze snem - by obejrzeć walkę Gołoty, ale wydarzenie za wielkie to jednak nie było...
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 294.60 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 1896 m MAX: 52.00 km/h
Temp:8.0 'C