wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 316004.15 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 575d 16h 49m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:150165.32 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6199:18
Średnia prędkość:23.98 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:1008871 m
Suma kalorii:458356 kcal
Liczba aktywności:433
Średnio na aktywność:346.80 km i 14h 21m
Więcej statystyk
Piątek, 2 października 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka
Budapeszt - akt I

Sezon na długie trasy ma się już ku końcowi - powoli kończą się przyjazne temperatury, noc znacznie się wydłuża, więc październik to juŻ ostatni dzwonek na trasy spod znaków ultra ;)). Postanowiliśmy więc razem z Tomkiem wybrać się aż do Budapesztu, trasą z mocnymi górskimi akcentami.

Ruszamy z Warszawy o 8, początek to nieciekawy przejazd przez Piaseczno, dalej zaczyna się już normalna jazda. Pogoda dobra, słonecznie, po 2-3h godzinach robi się ciepło, koło 18-19 stopni. Jedynie z wiatrem nie trafiliśmy - przeszkadza przez całe 300km do Krakowa, nie jest jakiś bardzo silny, ale przeszkadza zauważalnie. Utrzymujemy średnią koło 27km/h, ale sporo czasu schodzi na rozmaite postoje, poprawiania roweru itd; czasu mieliśmy sporo, więc się z tym za bardzo nie pilnowaliśmy. Większe postoje robimy po 100km - w Drzewicy, a następnie w Seceminie. Ten wyjazd to także test nowego wariantu trasy do Krakowa, bo na szosie krakowskiej za Jędrzejowem trwa już budowa ekspresówki. Zamiast tamtędy jedziemy więc przez Włoszczową i Wolbórz - wariant całkiem fajny, trochę dziurawych dróg za Szczekocinami, ale w normie, 10km więcej, ale górek trochę mniej niż przez Jędrzejów. W Szczekocinach orientuję się, że coś słabo mi działa zmiana biegów, przypuszczałem, że linka zaczyna się przecierać - i miałem rację, pod gumą manetki było widać, że już niewiele jej życia zostało. Miałem zapasową linkę, ale jak się okazało wymiana linki w rowerze z wewnętrznymi prowadzeniem linek nie jest taka prosta. Trzeba było odpiąć przednią przerzutkę, żeby zdjąć ślizg i dopiero wtedy udało się przeprowadzić linkę; dobrze, że było nas dwóch, bo samemu ta naprawa byłaby bardziej upierdliwa. Po tym trzeba było wyregulować obie przerzutki; w sumie poleciało na to wszystko aż 40min.

Ze Szczekocin ruszamy już po zmroku, temperatura szybko zaczęła opadać do poziomu 7-8 stopni, pagórkowatą drogą docieramy do Krakowa, gdzie stajemy w Macu. Ruszając dalej przebieramy się już w długie spodnie, więcej warstw pod kurtkami, zimowe rękawiczki. Po wyjeździe z Krakowa bardzo szybko robi się zimno, na drodze do Kalwarii to poziom 6-7 stopni, a wkrótce robi się z tego 2-4 stopnie. Wyraźnie widać inwersję temperaturową, na szczytach jest nawet 3-4 stopnie cieplej niż w dolinach. Tak niskie temperatury odbijają się na wydajności, mięśnie nie pracują tak jak normalnie, a my mamy już ponad 300km w nogach - a najtrudniejsza część trasy właśnie się zaczęła. Zaliczamy Zachełmie z 16% ścianką, kolejny podjazd to rzeźnia na Makowskiej Górze, gdzie jest 19%, nachylenia powyżej 15% trzymają długo, a podjazd to aż 200m w pionie. To już wjeżdżam z wielkim trudem, Tomek musiał stawać, męczyła go też senność - postanawiamy wiec stanąć na krótko na Statoilu za Makowem; Tomek łapie krótką regenerującą drzemkę. Z Makowa jedziemy w zimnicy puściutką krajówką do Skomielnej, z Rabki zaliczamy kolejną ciężką ścianę na Obidową. Na zjeździe do Nowego Targu bardzo zimno, w mieście mróz -1'C, ubieramy na siebie wszystko co mamy, ja jadę w dwóch kurtkach, Tomek aż w trzech, w tym puchówce ;). Zmieniamy trochę planowaną trasę omijając Gliczarów i Głodówkę, a na granicę jadąc łatwą krajówką z Nowego Targu do Jurgowa - w takich warunkach nie ma się co pchać w tak trudne góry. Ale i odcinek do Jurgowa jedzie się beznadziejnie, mam problemy z odżywianiem, jedzenie jakoś nie wchodzi, męczy nas obu senność (w nocy przed trasą spałem tylko 3h), a koło świtu jest bardzo zimno, koło 0 stopni, do tego wieje przeciwny wiatr. Z utęsknieniem czekamy na stację za Białką, tu czekamy 10min na otwarcie o 6 i ładujemy się do ciepła. Stacja Orlenu beznadziejna - bez miejscówek do siedzenia, bez zapiekanek, nawet herbaty dziady nie mieli!

Cała ta nocna jazda przez góry mocno nas przeczesała, a czas na dojechanie do Budapesztu robił się bardzo napięty - jednym słowem straciliśmy motywację do dalszej jazdy. Postanawiamy więc wrócić z Zakopanego, ponad 400km w trudnych warunkach, z dużą ilością gór - to nie jest żaden wstyd, a na Budapeszt przyjdzie czas ;)). Trochę za dużo czasu straciliśmy na pierwszej części trasy, ale z perspektywy znajomości dalszej trasy oceniam, że była to dobra decyzja. Czasu było już za mało, bo dalsza część trasy do Budapesztu wcale nie była taka prosta. A i nowych doświadczeń ta trasa pozwoliła trochę zebrać.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 431.50 km AVS: 24.29 km/h ALT: 3758 m MAX: 62.20 km/h Temp:10.0 'C
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, Ultramaraton
Górami MRDP - część 2

PK9 Kietrz 726km

Czas odpoczynku w stosunku do czasu snu mało efektywny, odpoczywałem tu w sumie niemal 7h, od 22 do 5 rano, z czego spałem koło 2h, ale pod folią NRC było niewygodnie, też dość chłodno (spałem na trawie, więc od ziemi ciągnęło), folia za krótka by się nią dobrze owinąć. Na trasie jestem z powrotem koło 5 rano, kawałek za miastem spotykam się z Marcinem Nalazkiem, który nocą tradycyjnie sypiał to tu, to tam, a pierwszej nocy nawet spał bezpośrednio na szosie pod Banicą ;)). Razem kontynuujemy jazdę na Głubczyce i Prudnik, jedzie się całkiem sprawnie i szybko, wiatr w większości pomaga, ale zaczyna wiać dużo mocniej niż w czasie dwóch pierwszych dni. Kawałek przed wjazdem na krajówkę z krzaków wychodzi Bronek Łazanowski, którego tutaj też zmorzył sen i podobnie jak ja nocował pod folią. Wkrótce dołącza do nas jeszcze Robert Woźniak z Elbląga i w tym składzie jedziemy spory kawałek.

PK10 Głuchołazy 794km

Za Głuchołazami zjeżdżamy z krajówki i zaczynają się boczne, pagórkowate drogi przy granicy, przed dwoma laty trasa prowadziła tu zupełnie inaczej - świetną, równą jak stół krajówką z poboczem do Nysy, tutaj jednak nie ma tego pożądanego odpoczynku od górek, wzniesień dużych nie ma, ale małych nie brakuje. Przed Otmuchowem jest most w remoncie, który objeżdżamy bokiem przez płyty betonowe. Za dnia nie było tu problemu, natomiast osoby, którym to miejsce wypadło nocą miały tu spore problemy, bo nocą objazdu nie było widać i musiały pchać się przez most w budowie idąc po zbrojeniach, by później schodzić po 2m drabinie, szczególnie samotnym osobom było tu niełatwo, bo nie było komu podać roweru. Odcinek krajówki za Otmuchowem - fatalny, duży ruch tirów, jazda pod coraz większy wiatr, przy wyprzedzaniu przez ciężkie pojazdy tworzyły się zawirowania powietrza, które potrafiły zarzucić rowerem. Ten beznadziejny kawałek kończy się za Paczkowem, wraca tu pobocze i można jechać sensownie. Ale wieje coraz mocniej, chwilami utrzymanie 20km/h przekracza już nasze możliwości. Na tym kawałku reszta mojej grupki została sporo z tyłu, więc uznałem że czekanie nie ma sensu, bo dalej i tak zaczynały się góry, gdzie każdy będzie jechać swoim tempem. A jak okazało się później, straciłem w ten sposób jedną z lepszych akcji maratonu. Otóż podczas postoju pod sklepem przewrócił się rower Marcina Nalazka, w wyniku czego pękła karbonowa kierownica. Wydawałoby się, że sprawa beznadziejna, ale Marcin się nie poddał, w miejscowym warsztacie prowizorycznie zreperował kierownicę za pomocą płaskowników i taśmy klejącej - i wrócił z tym na trasę, kończąc maraton, pomimo wielu kilometrów po dziurach, gdzie brak pewnego chwytu bardzo przeszkadzał; wielkie brawa dla Marcina!

PK11 Złoty Stok 846km

W Złotym Stoku zakończyła się bardziej płaska część GMRDP, a zaczęły się podjazdy Kotliny Kłodzkiej, czyli najcięższy odcinek maratonu. Na pierwszy ogień idzie przełęcz Jaworowa, dla mnie najbardziej beznadziejny podjazd całej imprezy. Jedynie pierwszy kawałek był to elegancki asfalt, szybko został zastąpiony przez fatalne dziury. Do tego podjazd ciągnie się jak krew z nosa, 5-6% właściwie nie przekracza, przez co po tej nawierzchni jechało się bardzo długo. Zjazd z tej samej parafii, więc zamiast sobie odpocząć trzeba kurczowo trzymać kierownicę, by nie spaść z roweru wpadając w kolejny krater. Dobra droga wraca kawałek przed Lądkiem, za to coraz mocniej daje popalić przeciwny, czołowy wiatr. Na łagodnym podjeździe do Stronia tak wieje, że już chwilami 10km/h nie da się utrzymać, a rowerem tak rzucało, że wolałem zjechać na asfaltową ścieżkę rowerową przy drodze.

PK12 Stronie Śląskie 872km

W Stroniu robię zakupy, po czym już solidnie zmęczony ruszam na Puchaczówkę, podjazd długi i dość wymagający, wyprzedza mnie tu szarżujący na maksa koleś na fullu, ale nie chciałem go pozbawiać złudzeń, że łyknął szosowca, więc nie wspominałem ile miałem już w nogach ;)). Zjazd z przełęczy szybki, później trochę małych górek i wjeżdżam na krajówkę do Międzylesia. Tą jechało się tragicznie, wiatr masakrował, tyle dobrego, że nie było tu wielu tirów, których przy takiej pogodzie się obawiałem. Jakoś doturlałem się te 10km do Międzylesia i na stacji Orlenu zrobiłem sobie dłuższy zasłużony postój obiadowy. Motywacji do szybszej jazdy też nie miałem specjalnej - ci przede mną byli za daleko, ci za mną jechali ode mnie wolniej, więc postanowiłem spokojnym tempem jechać na metę. Tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła się dawać we znaki kontuzja achillesa, w wyniku bólu siedzenia przesuwałem się na bok na siodle, co obciążyło achillesa lewej nogi, a co gorsza przesunął się przy tym blok w bucie, a śruba go dokręcająca się zjechała, więc nie mogłem przywrócić poprawnego ustawienia, co powodowało, że wraz z kilometrami achilles bolał coraz bardziej.

PK13 Międzylesie 902km

Za Międzylesiem zaczynają się podjazdy na zachodnie zbocza Kotliny Kodzkiej, najpierw stówka do góry i w dół, a później ciężki podjazd do Gniewoszowa, znacznie poprawiono tu asfalt w porównaniu z 2013, bo wtedy przechodził już w szuter. Końcówka na grani jeszcze mocno dziurawa, ale to nie był już długi kawałek, po tym świetny zjazd w stronę granicy czeskiej, z wiatrem w plecy pod 70km/h. Dalej przyjemna droga wzdłuż granicy aż do Zieleńca, po takim asfalcie jedzie się z przyjemnością. Z Zieleńca bardzo długi zjazd, z odcinkami, gdzie udało się przekroczyć 70km/h, najpierw przyjemny na Polskie Wrota, później już dużo mniej, krajówką razem z tirami do Kudowy, na wypłaszczeniu już bez pobocza, na szczęście był to krótki odcinek.

PK14 Kudowa-Zdrój 959km

Kudowa zapchana wczasowiczami, są nawet małe korki, ale miasto szybko się kończy i zaczyna się podjazd na przełęcz Lisią. Góra dość łagodna, choć długa, właściwie całość w lesie, dopiero pod koniec otwiera się szeroki widok na masyw Szczelińca Wielkiego, znowu miałem to szczęście, że jechałem tędy za dnia - bo jest na co popatrzeć, tym razem charakterystyczne tarasowe skały Gór Stołowych oświetla powoli zachodzące słońce. Zjazd do Radkowa elegancki, mocno kręty, ale za Radkowem kończy się wygodna jazda i zaczynają się ostre dziury - najpierw podjazdy przez Gajów, ale kulminacja następuje na długim podjeździe do Krajanowa, tutaj jest już po prostu dramat, dziura na dziurze i łata na łacie, w ogóle nie sposób na tym sensownie jechać. Przy wjeździe do gminy Głuszyca pojawia się na tablicy napis "Strefa MTB", w tym kontekście jakość dróg asfaltowych nabiera zupełnie nowego znaczenia ;)). Do Głuszycy zjeżdżam już nocą, tutaj robię kolejny dłuższy postój obiadowy, bo czułem już spore zmęczenie, a achilles i siedzenie dawały mi się mocno we znaki.

PK15 Głuszyca 1013km

Wyjazd z Głuszycy znowu po fatalnych dziurach, dopiero przy wjeździe do nowej gminy pojawia się równy asfalt. Na odcinku do Lubawki są dwa większe podjazdy po ok.200m - przed Unisławiem, do którego zjeżdża się wąziutką dziurawą drogą, oraz za Mieroszowem, z którego zjeżdża się do Chełmska Śląskiego. Od Mieroszowa ruch praktycznie zerowy, nie wiem czy nawet jeden samochód mnie minął poza miasteczkami, jak na nocną jazdę jedzie się więc przyzwoicie, żeby nie kontuzje byłoby wręcz optymalnie.

PK16 Lubawka 1050km

W Lubawce tylko przelotny postój - i ruszyłem na metę. Za miastem najpierw krótka, ostra ścianka, na której po drodze jakby nigdy nic przechadzała się sarna ;)). To dało mi trochę do myślenia i odtąd zjazdy robiłem na pełnej sile lampki, która wygodnie pozwalała obserwować także i pobocze, by zdążyć zareagować, gdy nagle wyskoczy pod koła jakiś zwierzak. Za jeziorem Bukówka zaczął się upierdliwy, łagodny podjazd na przełęcz Kowarską, który ciągnął się w nieskończoność. Na przełęczy zauważam, że w Kotlinie Jeleniogórskiej zaczyna mocno wiać, na zjazdach mam generalnie wiatr w plecy, ale później głównie boczny, który mocno przeszkadzał. W międzyczasie orientuję się, że Rysiek Deneka jest tuż za mną, bo na ostatnim punkcie tracił ledwie 30min, a ja na Kowarską wjeżdżałem powoli. To od razu wyzwoliło we mnie energię i ruszyłem na metę z pełną mocą. Końcówka więc łatwa nie była, bo wiatr sporo przeszkadzał, mijałem wiele połamanych gałęzi, a nawet strażaków piłujących jakieś wielkie nadłamane drzewo. Po przejechaniu Kotliny czekał jeszcze finałowy podjazd maratonu na Zakręt Śmierci i jak na ostatni podjazd przystało do łatwych nie należał, 400m przewyższenia i długie odcinki z nachyleniem ponad 10%. Na Zakręcie góry się skończyły, ale czekało jeszcze prawie 20km na metę do Świeradowa. Zapamiętałem to jako zjazd, ale pierwsze 5-7km tak naprawdę było po równym, a teraz jechałem pod solidny wiatr, dopiero ostatnie 10km to już jazda w dół, na poboczu drogi widziałem m.in. jelenia i parę lisów.

Meta Świeradów-Zdrój 1122km

Na metę docieram już solidnie zmordowany o 3:39 z łącznym czasem 63:39, co dało 16 miejsce w kategorii Extreme na 55 osób, które maraton ukończyły. Do Ryśka nawet jeszcze nadrobiłem parę minut w porównaniu do czasu na PK16, a szybko zacząłem jechać dopiero za Kowarską, więc jeszcze trochę energii miałem. Co do startu mam mieszane uczucia - z jednej strony to świetna impreza, masę przeżyć, wspaniała trasa po większości polskich gór. Z drugiej wynik poniżej oczekiwań i możliwości, myślę, że dojechanie z grupą Tomka było dla mnie osiągalne, niestety pokonał mnie brak snu, niedospanie przed maratonem było tu kluczowe. A brak snu wywołał kryzys psychiczny, za łatwo wymiękłem, wielkim błędem było to, że nie poczekałem na rowerzystów jadących za mną, a zdecydowałem się na bardzo nieefektywne postoje w wyniku których straciłem wiele czasu. Niestety zarywane noce przed maratonem to problem, który już od długiego czasu mnie męczy, coś trzeba będzie z tym zrobić w przyszłości.

Ale poza tym - świetna impreza, czas i miejsce nie są tu aż tak ważne, liczą się przede wszystkim przeżycia, a tych i to bardzo intensywnych taki maraton dostarcza aż w nadmiarze, długo się będzie do niego wracać pamięcią, analizować błędy, czy też to co nam poszło bardzo dobrze. Jednak ultramaratony typu extreme - to jest to, w porównaniu do BBTour to jednak zauważalnie ciekawsza impreza, no i oczywiście wiele trudniejsza. Tutaj na trasie cały czas się coś dzieje, na Bałtyku jest dużo więcej płaskich i nudnych szos, do tego wiele z ogromnym ruchem. Można powiedzieć, że BBTour to taki "podstawowy" wyścig długodystansowy w Polsce, dla tych którzy szukają kolejnych wyzwań - GMRDP będzie jak znalazł, koniecznie w kategorii extreme, bo jazda w kategorii Sport to zupełnie inna zabawa, jednak sporo prostsza.

PS Podziękowania dla wszystkich kibiców, którzy licznie wysyłali do mnie sms-y, niestety specyfika maratonu powoduje, że w czasie jazdy nie ma czasu na odpisywanie.


Dane wycieczki: DST: 398.10 km AVS: 21.04 km/h ALT: 5200 m MAX: 71.40 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, >500km, Ultramaraton
Górami MRDP - część 1

Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.

Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.

Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.

Start

Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1

PK1 Ustrzyki Górne 107km

W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2

PK2 Nowy Żmigród 235km

Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.

PK3 Banica 293km

Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.

PK4 Muszyna 321km

Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza

PK5 Stary Sącz 366km

Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.

PK6 Zazadnia Polana 454km

Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.

PK7 Stryszawa 548km

Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).

PK8 Istebna 613km

W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.

Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.

Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC


Dane wycieczki: DST: 724.30 km AVS: 24.76 km/h ALT: 8263 m MAX: 67.10 km/h Temp:17.0 'C
Środa, 12 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Pomorze - dzień 1

Celem tego wyjazdu było zebranie ostatnich gmin, które mi brakowały do zaliczenia całej Polski. Dojeżdżam pociągiem do Prabut, stamtąd rozpoczynam zaliczanie prawobrzeżnych pomorskich gmin, rejony niebrzydkie, ale wiele bocznych dróg w mizernym stanie. Po zaliczeniu rejonu Kwidzyna powoli zaczyna się chmurzyć, gdy wyjeżdżam z malborka dopada mnie burza, popadało solidniej z pół h i się uspokoiło i już do końca dnia była sensowna temperatura. Zaliczam kilka żuławskich gmin i przerzucam się na drugą stronę Wisły, w Tczewie odpieram na stacji Kota i razem jedziemy kawałek za miasto i już nocą rozkładamy obozowisko.

Zdjęcia

Zaliczone gminy
- 13 (Kwidzyn-wieś, Gardeja, Sadlinki, KWIDZYN - miasto powiatowe, Ryjewo, Stary Targ, Stare Pole, Miłoradz, Lichnowy, NOWY STAW, Ostaszewo, Cedry Wielkie, Suchy Dąb)


Dane wycieczki: DST: 202.70 km AVS: 23.52 km/h ALT: 818 m MAX: 44.70 km/h Temp:27.0 'C
Piątek, 7 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, Canyon, Wypad
Tour de Pologne Amatorów - dzień 2

Rano jedziemy na start Tour de Pologne Amatorów pod hotel w Bukowinie, tłumy ogromne (kilka koszulek BBTour też widziałem), w trakcie oczekiwania na start dowiadujemy się, że jedzie aż 1800 osób! Pierwszy odcinek wyścigu to start honorowy i zjazd do Poronina, ogromny peleton na górskiej drodze robi wielkie wrażenie, choćby dlatego warto wziąć udział w tej imprezie. W Poroninie start ostry, startowałem w miarę na początku. Krótki kawałek po starcie zaczyna się podjazd do Zębu, tempo od razu idzie mocne, sporo więcej osób wyprzedzam niż mnie wyprzedzają. Niestety, gdy zrzucałem na mała tarczę z przodu zaklinował mi się łańcuch i musiałem stanąć i ręcznie go założyć, ze 20-30 sekund poleciało. Podjazd ostrym tempem, tętno cały czas na poziomie ok. 200. Na zjazdach z kolei mnie znacznie więcej osób wyprzedza - widać jednak braki w technice, przy tej ilości osób wolałem jechać ostrożnie, niektórzy mocno ryzykowali, jadąc slalomikiem, czy też nawet zahaczając o nieasfaltowe pobocze przy 60km/h.

Za Zębem czeka nas królewski podjazd TdP, czyli Gliczarów, na dojeździe pod górę, jeszcze przed samą ścianką jakieś 100m przede mną widzę samochód serwisowy Mavica, który na chama ciągnie kolarza trzymającego się za drzwi, bezczelność niektórych ludzi nie zna granic, wszystko to na oczach wielu jadących uczciwie zawodników. Pod Gliczarów podjazd wymagający, wspomniany samochód Mavica zablokował go mocno, bo wlókł się za stającymi kolarzami, przez co dla zawodników zostało koło metra szerokości trasy, zezwolenie na wjeżdżanie samochodów na takie miejsce (gdzie wiadomo, ze wiele osób prowadzi) to nieporozumienie, mimo wyplutych płuc jeszcze opieprzyłem tego oszusta. Do tego na Gliczarowie widzę kolejne oszustwa, kilka jadących wyścig osób było umówionych ze znajomymi (znali ich imiona, więc to nie były przypadkowe osoby), którzy ich pchali na podjeździe i nie mówię tu o symbolicznym pchaniu, a wpychaniu ich na połowę góry; trzeba być naprawdę małym fiutkiem, żeby coś takiego robić, osobiście wolałbym pchać całą górę o własnych siłach niż uzyskać najlepszy ze wszystkich czas dzięki oszustwu.

Z Gliczarowa znowu dość wymagający, kręty zjazd, z odcinkami dziurawej nawierzchni, potem krótki kawałeczek delikatnego podjazdu do ronda na Jurgów - i zaczyna się końcowy podjazd do Bukowiny. Najprostszy z tych trzech, ale byłem tu już mocno wypruty, jeszcze trochę pościgałem się z kolegą z mojej drużyny, ale nie dałem rady utrzymać koła, płuca już wypluwałem. Na metę docieram z przyzwoitym czasem 1h11:07, co dało 195 miejsce na 1668 osób, które wyścig ukończyły. Na liście z wynikami na 186 miejscu widzę Dariusza Bulandę, który wygrał klasyfikację Open BBTour 2014, więc chyba nie tak źle mi poszło ;). Całość jechałem na maksa, wczorajszy rekord maksymalnego tętna podniosłem do poziomu 209, średnie tętno aż 189, a średnia z właściwej jazdy była ze 195, bo trzeba uwzględnić zjazdy, niewątpliwie upał miał na to wpływ, bo na trasie było 33-35 stopni. Ze 3-4min można było zyskać na zjazdach, ale do tego trzeba przejechać ileś takich wyścigów by się oswoić z szybkimi zjazdami w dużym peletonie. No i co najważniejsze - takie jazdy to zupełnie co innego niż ultramaratony, zupełnie inny typ wysiłku, tu trzeba ponad godzinę jechać na zupełnego maksa, tam się jedzie bardzo długo, ale na innym poziomie intensywności, zupełnie inaczej się to trenuje. Trasa TdP Amatorów bardzo krótka, właściwy wyścig to ledwie 31km, ale na tak krótkim kawałku jest aż 840m podjazdów, przejechanie tego na maksa daje ostro w kość, przed startem jednak tego nie doceniłem, za szybko po króciutkim dystansie uznałem to za łatwiznę, jeśli walczymy o swój wynik, a nie jedziemy na przejechanie - to takie 30km po górach ostro daje popalić. Ale generalnie zadowolony jestem że tu startowałem, warto taką masową imprezę przejechać, trasa bardzo ciekawa i wymagająca, wkurzały mnie jedynie jawne oszustwa w okolicach Gliczarowa, warto tez wspomnieć, że dla wielu osób na mecie zabrakło medali, co przy tej wysokości wpisowego miejsca mieć nie powinno, szczególnie, że dla większości z jadących samo ukończenie trasy jest najważniejsze i ten medal to dla nich miła nagroda. Jako ciekawostkę warto dodać,ze wyścig przejechał tżz Czesław Lang, ze świetnym czasem 1h06:55, co dało drugie miejsce w kategorii powyżej 60 lat, sekundę straty do pierwszego.

Wraz z pakietem startowym był darmowy wstęp na wypasione termy w Bukowinie, musiałem użyć całych pokładów swojej odporności psychicznej, żeby w tym upale zgodnie z planem pojechać kolejne 170km do Krakowa ;)). Ale po tym jak doszedłem do siebie po wyścigu - jednak ruszam dalej, na trasie kupa gór - Głodówka, Gubałówka, w Jabłonce postój na lody i obiad. Następnie wjeżdżam na trasę MP i zaliczam Zubrzycką, Makowską i ciężki podjazd do Zachełmna, odbijam też do Lanckorony. Tam łapie mnie zmierzch, dopiero koło 19.30 temperatura spadła poniżej 30 stopni. Nocny kawałek z Kalwarii Zebrzydowskiej do Krakowa przyjemny, wreszcie trochę chłodniej, ale w samym Krakowie (położonym w kotlinie) jeszcze o 22 jest 28-30 stopni!
Kilka fotek


Dane wycieczki: DST: 206.00 km AVS: 24.33 km/h ALT: 2732 m MAX: 76.60 km/h Temp:29.0 'C
Sobota, 1 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Maraton w Kórniku

Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).

Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.

Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.

Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))

Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.

Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu


Dane wycieczki: DST: 516.30 km AVS: 25.73 km/h ALT: 1354 m MAX: 57.40 km/h Temp:19.0 'C
Poniedziałek, 27 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Opolszczyzna - dzień 4

Rano zaczyna popadywać, namiot składałem już w siąpiącym deszczu. Wkrótce rozpadało się mocniej, w sumie ok. 40km jechałem w deszczu. Ale było też z wiatrem, więc odcinek do Lewina Brzeskiego szybko przeleciał. Do Brzegu niestety koło 15km fatalnej DK94, na tym odcinku bez pobocza i z mnóstwem fatalnie jeżdżących kierowców tirów. Po iluś wyprzedzeniach na gazetę widząc kolumnę samochodów jadących z naprzeciwka wyjechałem na środek pasa by zablokować możliwość takiego wyprzedzania kierowcy jadącemu za mną, wyjechałem nie w ostatniej chwili, ale tak by spokojnie zdążył wyhamować. A co ten zrobił? Władował się na pełnym gazie tuż przed jadącą z naprzeciw kolumnę, ostro skręcając na swój pas po wyprzedzeniu mnie na gazetę - ze 2m brakowało do groźnego wypadku, ja też mało nie dostałem końcem pojazdu. I wszystko przez to, że kretynowi za kierownicą tira nie chciało się wyhamować jak powinien, żeby przepisowo wyprzedzić rower na odległość metra. Niestety kultura drogowa polskich kierowców to jest dramat, dramat którego bolesnym dowodem są setki ofiar śmiertelnych, niemal wszystkie z powodu łamania przepisów drogowych.

Za Brzegiem niestety skończyła się szybka jazda, cały kolejny odcinek w stronę Kotliny Kłodzkiej jadę pod mocny wiatr wg prognoz nawet 7-8m/s. Powolutku doczłapałem się do Ząbkowic Śląskich (piękny ratusz), wg planu miałem nocować przed przełęczą Srebrną.Ale okazało się, że przy drodze na przełęcz kilometrami ciągną się wioski, tak więc by znaleźć miejsce na rozbicie namiotu musiałem jeszcze dziś przejechać przełęcz. Na szczycie jeszcze zorientowałem się że złapałem gumę na przodzie, na częściowym flaku zjechałem kawałek i już o zmierzchu rozbiłem się na wzgórzu z szerokim widokiem
Zdjęcia z wyjazdu

Zaliczone gminy - 15 (GŁOGÓWEK, BIAŁA, KORFANTÓW, Tułowice, LEWIN BRZESKI, Olszanka, Skarbimierz, BRZEG - miasto powiatowe, Lubsza, GRODKÓW, Przeworno, Kamiennik, ZIĘBICE, Kamień Ząbkowicki, ZĄBKOWICE ŚLĄSKIE - miasto powiatowe)
Dane wycieczki: DST: 201.80 km AVS: 22.30 km/h ALT: 1149 m MAX: 53.30 km/h Temp:20.0 'C
Niedziela, 26 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Opolszczyzna - dzień 3

Na dzień dobry wita nas mocny wiatr z zachodu, w sam raz dla nas bo mamy ponad 40km do Opola równo w tym kierunku. Wiatr dość silny, ale na szczęście nie było tak źle, bo na drodze blokowały go szpalery, a następnie las, więc do Opola dojeżdżamy w miarę sprawnie. Tam postój na smakołyki w kawiarni i ruszamy na drugą stronę Odry by pozaliczać kolejne gminy. Tereny nudne, mocno zurbanizowane i cały czas płasko. Marzenka musiała dziś wracać do pracy, więc postanowiłem ją odprowadzić kawałek dalej na Górę Świętej Anny, na której byłem aż 14 lat temu i zapamiętałem jako ciekawe miejsce. Ale tym razem przeżyłem mocne rozczarowanie - sanktuarium zamieniło się w obleśny jarmark, nikt tam nie dba o porządek i otoczenie, skutkiem czego ludzie ładują się samochodami gdzie popadnie, cały las u stóp sanktuarium jest obstawiony puszkami. Do tego obleśna gastronomia (w upalną pogodę obłożona dziesiątkami os), brzydkie jarmarczne budy z tandetnymi pamiątkami - tak niestety wygląda Góra Świętej Anny AD 2015. Na odpoczynek musieliśmy odbić trochę w bok, w rejon pomnika powstańców śląskich, ale i tam co rusz kolejne puszki się ładowały.

Żegnam się z Marzenką, która wracała do Strzelców Opolskich, ja natomiast ruszyłem w kierunku Kędzierzyna. I dopiero za tym miastem zaczęła się fajna jazda, południowa Opolszczyzna jest sporo przyjemniejsza na rower niż zupełnie płaska i mocno zurbanizowana północna. Jechałem głównie bocznymi drogami, przecinając liczne pasma wzgórz, wśród złotych kolorów zboża - aż chciało się jechać, nie czułem specjalnie dużego dystansu w nogach. Na nocleg też trafiłem miejscówkę w tym klimacie - na skoszonym polu, na szczycie łagodnego wzgórza, więc z namiotu miałem niebrzydka panoramę okolicy.
Zdjęcia z wyjazdu


Zaliczone gminy - 16 (STRZELCE OPOLSKIE - miasto powiatowe, Izbicko, Tarnów Opolski, PRÓSZKÓW, KRAPKOWICE - miasto powiatowe, Strzeleczki, Walce, GOGOLIN, ZDZIESZOWICE, LEŚNICA, Reńska Wieś, Cisek, Polska Cerkiew, Pawłowiczki, BABORÓW, Branice)
Dane wycieczki: DST: 209.20 km AVS: 22.58 km/h ALT: 1162 m MAX: 51.90 km/h Temp:24.0 'C
Niedziela, 12 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Północna Wielkopolska - dzień 2

Dziś wyraźnie najciekawszy dzień wyjazdu - na pierwszy ogień zaliczamy Krainę 100 Jezior, później sporo kręcimy się po pograniczu Wielkopolski, Lubuskiego i Zachodniego Pomorza. Dużo lasów, na drogach niewielki lub wręcz symboliczny ruch, sporo jezior - wygląda to dużo ładniej niż nieciekawa południowa Wielkopolska oraz tereny zaraz na północ od Poznania. Pogoda bardzo przyjemna do jazdy - umiarkowana temperatura i wiatr, więc jechało się sprawnie. Ale gdy po ponad 100km usiedliśmy na odpoczynek w Człopie - zupełnie nie chciało się wstawać ;)). W końcówce trasy pogoda zaczęła się powoli psuć, nawet zaczęło popadywać - widomy znak tego, że Kot wracał do siebie, ja miałem jeszcze jeden dzień jazdy by dokończyć gminy z tego rejonu.
Zdjęcia


Zaliczone gminy
- 10 (SIERAKÓW, MIĘDZYCHÓD - miasto powiatowe, Drawsko, WIELEŃ, CZŁOPA, TUCZNO, TRZCIANKA, Połajewo, Ryczywół, ROGOŹNO)

Dane wycieczki: DST: 212.50 km AVS: 25.35 km/h ALT: 677 m MAX: 48.80 km/h Temp:23.0 'C
Sobota, 4 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.

Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))

PK1 - Reszel 88km

Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.

PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))

PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.

PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy

DPK6 - Augustów 337km

W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen

PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.

PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.

PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.

Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.

Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.

Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.



Dane wycieczki: DST: 608.60 km AVS: 25.90 km/h ALT: 3354 m MAX: 58.00 km/h Temp:26.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl