Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Wiosna na Ukrainie i Słowacji - dzień 2
W nocy było -2'C, rano wszystko oszronione, gdy ruszam temperatura ledwo przekracza zero, ale szybko rośnie, bo jest równie słonecznie jak wczoraj. Na dzisiejszą trasę umówiłem się z Kviato, spotykamy się na moście na Wieprzu koło Nielisza. Razem ruszamy w stronę granicy ukraińskiej, ale od razu widać, że dziś takiej sielanki jak wczoraj nie będzie - bo tym razem wiatr jest przeciwny. W Zamościu robimy zakupy, odwiedzamy przepiękny rynek (o wczesnej godzinie jeszcze bez bud z jedzeniem i pamiątkami) - i ruszamy na wschód. Wiatr dał nam sporo popalić, bo tereny w rejonie Tyszowiec obfitują w długie proste po odkrytym terenie. Temperatura już całkiem znośna, ale wiatr zimny i nieprzyjemny. Za Tyszowcami kuriozalny wypadek z mojej winy, Kviato stał trochę przede mną na jezdni, ja natomiast jechałem wpatrzony w GPS i przywaliłem równo w jego rower. Obaj się wywróciliśmy bo prędkość była pod 20km/h, ale na szczęście nic poważniejszego się ani nam, ani rowerom nie stało, jedyna strata to pęknięta szprycha w kole Kviato, ale dało się z tym dalej jechać. Tak więc z GPS na pewno warto uważać :)). Końcówka do Dołhobyczowa to wredna walka z wiatrem na prostych, na granicę docieramy przed 14. Tutaj żegnam się z Kviato, który rowerem wraca do siebie (tego dnia wyszło mu ponad 200km) - dzięki za spotkanie i towarzystwo na trasie!
Wjeżdżam na Ukrainę, przejście w Dołhobyczowie wygodne, bo piesze, więc nie ma problemów z rowerami. Początek za Uhrynowem jeszcze od biedy w normie, ale gdy wjeżdżam na główniejszą do Czerwonogradu dziur znacznie przybywa. Wiatr się nieco uspokoił, więc jedzie się całkiem OK, tyle że boli siedzenie, bo dziury są wszechobecne. W Żółkwi fragment po masakrycznym szutrze, po czym na ładnym rynku staję na odpoczynek, również przykuwając uwagę menela liczącego na dwie hrywny ;). Dwa tygodnie temu razem z Żubrem również tu robiliśmy postój, ale wtedy było zimno i nieprzyjemnie, teraz bez problemu można siedzieć w krótkich spodenkach! Końcówka dnia to jazda fatalną drogą za Żółkwią, choć tereny ładne (rejon Jaworowskiego Parku Narodowego), wioseczki mocno zapyziałe, ale dzięki temu trzymające swój klimat. Nocuję w lesie na szczycie niewielkiego podjazdu.
Zdjęcia z wyjazdu
W nocy było -2'C, rano wszystko oszronione, gdy ruszam temperatura ledwo przekracza zero, ale szybko rośnie, bo jest równie słonecznie jak wczoraj. Na dzisiejszą trasę umówiłem się z Kviato, spotykamy się na moście na Wieprzu koło Nielisza. Razem ruszamy w stronę granicy ukraińskiej, ale od razu widać, że dziś takiej sielanki jak wczoraj nie będzie - bo tym razem wiatr jest przeciwny. W Zamościu robimy zakupy, odwiedzamy przepiękny rynek (o wczesnej godzinie jeszcze bez bud z jedzeniem i pamiątkami) - i ruszamy na wschód. Wiatr dał nam sporo popalić, bo tereny w rejonie Tyszowiec obfitują w długie proste po odkrytym terenie. Temperatura już całkiem znośna, ale wiatr zimny i nieprzyjemny. Za Tyszowcami kuriozalny wypadek z mojej winy, Kviato stał trochę przede mną na jezdni, ja natomiast jechałem wpatrzony w GPS i przywaliłem równo w jego rower. Obaj się wywróciliśmy bo prędkość była pod 20km/h, ale na szczęście nic poważniejszego się ani nam, ani rowerom nie stało, jedyna strata to pęknięta szprycha w kole Kviato, ale dało się z tym dalej jechać. Tak więc z GPS na pewno warto uważać :)). Końcówka do Dołhobyczowa to wredna walka z wiatrem na prostych, na granicę docieramy przed 14. Tutaj żegnam się z Kviato, który rowerem wraca do siebie (tego dnia wyszło mu ponad 200km) - dzięki za spotkanie i towarzystwo na trasie!
Wjeżdżam na Ukrainę, przejście w Dołhobyczowie wygodne, bo piesze, więc nie ma problemów z rowerami. Początek za Uhrynowem jeszcze od biedy w normie, ale gdy wjeżdżam na główniejszą do Czerwonogradu dziur znacznie przybywa. Wiatr się nieco uspokoił, więc jedzie się całkiem OK, tyle że boli siedzenie, bo dziury są wszechobecne. W Żółkwi fragment po masakrycznym szutrze, po czym na ładnym rynku staję na odpoczynek, również przykuwając uwagę menela liczącego na dwie hrywny ;). Dwa tygodnie temu razem z Żubrem również tu robiliśmy postój, ale wtedy było zimno i nieprzyjemnie, teraz bez problemu można siedzieć w krótkich spodenkach! Końcówka dnia to jazda fatalną drogą za Żółkwią, choć tereny ładne (rejon Jaworowskiego Parku Narodowego), wioseczki mocno zapyziałe, ale dzięki temu trzymające swój klimat. Nocuję w lesie na szczycie niewielkiego podjazdu.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 203.00 km AVS: 23.07 km/h
ALT: 912 m MAX: 39.20 km/h
Temp:14.0 'C
Wiosna na Ukrainie i Słowacji - dzień 1
W tym roku długo czekałem w blokach startowych na porządniejszy wiosenny wyjazd, pogoda jednak nie rozpieszczała. Parę razy już byłem bliski ruszenia w mało optymalnych warunkach - ale z pewnością warto było poczekać, bo okazało się, że z pogodą trafiłem niemal idealnie.
Pierwszego dnia ruszam na Lubelszczyznę, rano jeszcze chłodno, ale po 3h można się już przebrać w krótkie spodenki, pięknie świecące słońce wystarczająco ogrzało powietrze, jedzie się elegancko, z wiatrem w plecy. Przed Wilgą 6km odcinek po betonowych płytach na DW 801 - taki lajtowy trening przed Ukrainą ;)). Na krótki postój staję w Maciejowicach, gdzie od razu przykułem uwagę miejscowego menela, ostatnio na połowie wyjazdów budzę ciepłe uczucia wśród tego środowiska, widać muszę wyglądać tak naiwnie, że nadzieje że nieśmiertelne "złotóweczkę panie kierowniku" odniesie skutek są całkiem duże :). Kolejny, dłuższy postój w Kazimierzu, w słoneczny weekend całkiem sporo ludzi, ale jeszcze daleko do tłumów. Obowiązkowa wizyta na pięknym rynku i ruszam dalej. O ile do Kazimierza jechałem cały czas po płaskim to dalej zaczynają się wreszcie górki, jadę do Nałęczowa, w Niedrzwicy wjeżdżam na chwilę na trasę MP z 2014 roku, z którą wiąże się sporo miłych wspomnień. Końcóweczka już nocą, na biwak rozkładam się pod lasem, kawałek za Żółkiewką.
Zdjęcia z wyjazdu
W tym roku długo czekałem w blokach startowych na porządniejszy wiosenny wyjazd, pogoda jednak nie rozpieszczała. Parę razy już byłem bliski ruszenia w mało optymalnych warunkach - ale z pewnością warto było poczekać, bo okazało się, że z pogodą trafiłem niemal idealnie.
Pierwszego dnia ruszam na Lubelszczyznę, rano jeszcze chłodno, ale po 3h można się już przebrać w krótkie spodenki, pięknie świecące słońce wystarczająco ogrzało powietrze, jedzie się elegancko, z wiatrem w plecy. Przed Wilgą 6km odcinek po betonowych płytach na DW 801 - taki lajtowy trening przed Ukrainą ;)). Na krótki postój staję w Maciejowicach, gdzie od razu przykułem uwagę miejscowego menela, ostatnio na połowie wyjazdów budzę ciepłe uczucia wśród tego środowiska, widać muszę wyglądać tak naiwnie, że nadzieje że nieśmiertelne "złotóweczkę panie kierowniku" odniesie skutek są całkiem duże :). Kolejny, dłuższy postój w Kazimierzu, w słoneczny weekend całkiem sporo ludzi, ale jeszcze daleko do tłumów. Obowiązkowa wizyta na pięknym rynku i ruszam dalej. O ile do Kazimierza jechałem cały czas po płaskim to dalej zaczynają się wreszcie górki, jadę do Nałęczowa, w Niedrzwicy wjeżdżam na chwilę na trasę MP z 2014 roku, z którą wiąże się sporo miłych wspomnień. Końcóweczka już nocą, na biwak rozkładam się pod lasem, kawałek za Żółkiewką.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 238.80 km AVS: 26.68 km/h
ALT: 892 m MAX: 51.00 km/h
Temp:11.0 'C
Wyprawka na Roztocze 4
W niedzielę razem z Żubrem żegnamy się z resztą ekipy i we dwójkę ruszamy na Lwów. Początek trasy aż za Józefów wczorajszą trasą, wiatr zachodni wyraźnie pomaga, choć pogoda już sporo słabsza niż wczoraj, pochmurno. W Tomaszowie robimy postój w Lidlu, po 20 kolejnych kilometrach jesteśmy na granicy w Hrebennem. Udało się nam ją przejechać rowerami, choć Ukraińcy coś tam kwękali, dzwonili do szefa przejścia, w końcu pozwolili jechać. Na Ukrainie jazda całkiem przyzwoita, bo okazało się, że na Euro 2012 wyremontowano drogę do Lwowa i teraz jest tam dobry asfalt. Tereny równinne, za Rawą Ruską łąki ciągną się kilometrami, takie przestrzenie mają sporo uroku. W Żółkwi robimy postój, tu również sporo zmian od mojej ostatniej wizyty, ładnie wyremontowano zabytkowe centrum. Za Żółkwią niestety znacznie wzrósł ruch i do Lwowa jechało się już mniej przyjemnie, przed samym miastem trasę urozmaica kilka małych górek do pokonania. W Lwowie wjeżdżamy do centrum - tutaj także widać zmiany, wyremontowano sporo ulic, usuwając fatalnie nierówny bruk, zastępując go normalną kostką; w ten sposób ulice nie straciły swojego klimatu, ale są znacznie bardziej "zjadliwe" na rowerze. Przy wyjeździe z miasta robimy sobie postój obiadowy, temperatura zaledwie koło 3-4 stopni, więc Żubr je pierwszy (mieliśmy jedną menażkę) i rusza dalej, bo nie było sensu marznąć w tych warunkach, ja ruszam jakieś 30min później. Trasa do Przemyśla bez większej historii, jazda nocą, do Gródka spory ruch, dalej się już uspokoiło. Cały odcinek czołowo pod wiatr, spotykamy się ponownie w Mościskach. Granicę przekraczamy bezproblemowo, w Medyce jest przejście piesze, więc z rowerami nie ma tu problemów. Do Przemyśla docieramy koło północy, kończąc ten udany wypad przed pięknie podświetlonym zabytkowym budynku dworca.
Cała wyprawka bardzo udana - podziękowania dla organizatora, wszystkich uczestników, Transatlantyka za nocleg w Dwikozach i towarzystwo na dojeździe i dla Żubra za wspólną trasę do Lwowa.
Zdjęcia z wyprawki
W niedzielę razem z Żubrem żegnamy się z resztą ekipy i we dwójkę ruszamy na Lwów. Początek trasy aż za Józefów wczorajszą trasą, wiatr zachodni wyraźnie pomaga, choć pogoda już sporo słabsza niż wczoraj, pochmurno. W Tomaszowie robimy postój w Lidlu, po 20 kolejnych kilometrach jesteśmy na granicy w Hrebennem. Udało się nam ją przejechać rowerami, choć Ukraińcy coś tam kwękali, dzwonili do szefa przejścia, w końcu pozwolili jechać. Na Ukrainie jazda całkiem przyzwoita, bo okazało się, że na Euro 2012 wyremontowano drogę do Lwowa i teraz jest tam dobry asfalt. Tereny równinne, za Rawą Ruską łąki ciągną się kilometrami, takie przestrzenie mają sporo uroku. W Żółkwi robimy postój, tu również sporo zmian od mojej ostatniej wizyty, ładnie wyremontowano zabytkowe centrum. Za Żółkwią niestety znacznie wzrósł ruch i do Lwowa jechało się już mniej przyjemnie, przed samym miastem trasę urozmaica kilka małych górek do pokonania. W Lwowie wjeżdżamy do centrum - tutaj także widać zmiany, wyremontowano sporo ulic, usuwając fatalnie nierówny bruk, zastępując go normalną kostką; w ten sposób ulice nie straciły swojego klimatu, ale są znacznie bardziej "zjadliwe" na rowerze. Przy wyjeździe z miasta robimy sobie postój obiadowy, temperatura zaledwie koło 3-4 stopni, więc Żubr je pierwszy (mieliśmy jedną menażkę) i rusza dalej, bo nie było sensu marznąć w tych warunkach, ja ruszam jakieś 30min później. Trasa do Przemyśla bez większej historii, jazda nocą, do Gródka spory ruch, dalej się już uspokoiło. Cały odcinek czołowo pod wiatr, spotykamy się ponownie w Mościskach. Granicę przekraczamy bezproblemowo, w Medyce jest przejście piesze, więc z rowerami nie ma tu problemów. Do Przemyśla docieramy koło północy, kończąc ten udany wypad przed pięknie podświetlonym zabytkowym budynku dworca.
Cała wyprawka bardzo udana - podziękowania dla organizatora, wszystkich uczestników, Transatlantyka za nocleg w Dwikozach i towarzystwo na dojeździe i dla Żubra za wspólną trasę do Lwowa.
Zdjęcia z wyprawki
Dane wycieczki:
DST: 252.10 km AVS: 24.52 km/h
ALT: 1339 m MAX: 49.50 km/h
Temp:5.0 'C
Wyprawka na Roztocze 1
Na wyprawkę na Roztocze postanowiłem ruszyć bezpośrednio z Warszawy. W czwartek pogoda trafiła się elegancka - piękne słońce jest właściwie cały dzień. Jadę dobrze mi znaną trasą przez Warkę, Radom i Wierzbicę, tak by pozaliczać trochę podjazdów Gór Świętokrzyskich. Wiatr boczny, trochę przeszkadza, ale w drugiej części trasy, gdy odbiję na wschód już będzie sprzyjający. Do Wierzbicy płasko, dalej zaczynają się górki, jedzie się bardzo przyjemnie. W Łagowie gotuję sobie obiad, dalej zaczyna się najładniejsza część dnia - zjeżdżam na boczne dróżki prowadzące na Iwaniska i Klimontów, zupełnie puściutko, ładne widoki, w tym oświetlony zachodzącym słońcem zamek Krzyżtopór. Końcówka już nocą, koło 19 melduję sie u Transatlantyka w Dwikozach.
Zdjęcia z wyprawki
Na wyprawkę na Roztocze postanowiłem ruszyć bezpośrednio z Warszawy. W czwartek pogoda trafiła się elegancka - piękne słońce jest właściwie cały dzień. Jadę dobrze mi znaną trasą przez Warkę, Radom i Wierzbicę, tak by pozaliczać trochę podjazdów Gór Świętokrzyskich. Wiatr boczny, trochę przeszkadza, ale w drugiej części trasy, gdy odbiję na wschód już będzie sprzyjający. Do Wierzbicy płasko, dalej zaczynają się górki, jedzie się bardzo przyjemnie. W Łagowie gotuję sobie obiad, dalej zaczyna się najładniejsza część dnia - zjeżdżam na boczne dróżki prowadzące na Iwaniska i Klimontów, zupełnie puściutko, ładne widoki, w tym oświetlony zachodzącym słońcem zamek Krzyżtopór. Końcówka już nocą, koło 19 melduję sie u Transatlantyka w Dwikozach.
Zdjęcia z wyprawki
Dane wycieczki:
DST: 246.60 km AVS: 26.42 km/h
ALT: 1781 m MAX: 69.80 km/h
Temp:10.0 'C
Do dłuższej trasy przymierzałem się już pewien czas. Na weekend umówiłem się z Tomkiem, następnie dołączył też do nas Rysiek. Jako, że w południowej Polsce miało być sporo opadów zdecydowaliśmy się wybrać na południe. Moim celem był Malbork, chłopaki mieli mniej czasu, więc kończyli trasę odpowiednio wcześniej - generalnie jechaliśmy wzdłuż gdańskiej linii kolejowej, więc z odwrotem nie było problemów.
Spotykamy się koło 4.30 na rondzie ONZ, stąd pustymi ulicami miasta jedziemy na Nieporęt. Temperatura w mieście koło 0, gdy wyjechaliśmy za Warszawę spadła do -2. Przed Serockiem się już rozjaśniło, w tym rejonie odbijamy w bok po gminę, którą chciał zaliczyć Tomek, co wiązało się z parukilometrowym odcinkiem po szutrze. Z Pułtuska jedziemy na Ciechanów, drogi w niedzielny poranek zupełnie puste, nawet na zazwyczaj ruchliwej krajówce do Ciechanowa dziś pustki. W Ciechanowie Rysiek kończy trasę, natomiast my z Tomkiem jedziemy na Mławę. Pogoda wreszcie się wyklarowała, wyszło słońce, ociepliło się do 5 stopnie, ale z kolei wiatr mieliśmy przeszkadzający, choć na szczęście nie za mocny. Większość mijanych po drodze jeziorek jeszcze pozamarzana, zima jakby chciała a nie mogła nas opuścić ;). Za Rybnem fajny odcinek po góreczkach do Iławy, na drodze do miasta wyprzedził nas gościu na MTB, ale po tym jak parę kilometrów jechaliśmy mu na kole stracił animusz do zasuwania :)). W Iławie robię zakupy w Lidlu i żegnam się z Tomkiem, który stąd wraca pociągiem do Warszawy.
Trasa do Malborka bez niespodzianek, niebrzydka, ale to nie to samo co wiosną, gdy robi się zielono. Zmierzch łapie mnie w Sztumie, szybko spada temperatura do 0 stopni. W Malborku wizyta pod ładnie podświetlonym zamkiem krzyżackim, a następnie postanowiłem pojechać do Tczewa, bo do pociągu miałem jeszcze sporo czasu. Po głowie chodził mi też plan trasy do Piły na ponad 500km, tak by wykorzystać mający wiać w nocy wiatr w tym kierunku. Długo się wahałem, w końcu postanawiam spróbować, zmieniając cel z Piły na Nakło, bo do Piły nie było już szans wyrobienia się na poranny pociąg. Pierwszy odcinek DK91 elegancki, ale za Skórczem gdy wjechałem w Bory Tucholskie jazda zrobiła się już mocno męcząca. Dużo dziur na drogach, które spotęgowały ból siedzenia, zupełne zadupia, gdzie parę świateł spotykało się raz na 15km. Ale najgorsze było to, że temperatura spadła aż do poziomu -5-6'C, podczas gdy prognozy mówiły o -2'C, tyle że te prognozy były dla zachmurzonego nieba, a do Tucholi było bezchmurnie. A jechałem w letnich butach SPD i cienkich rękawiczkach, więc byłem już mocno na granicy komfortu. Ale wracać i tak nie było jak - więc musiałem do tego Nakła dojechać. O postoju w tych warunkach nie było mowy, od razu by mnie wytelepało, a na bocznych drogach jakimi jechałem przez ponad 100km od Tczewa żadnych stacji benzynowych nie było. Na krótki postój staję dopiero na Orlenie w Sępólnie Krajeńskim, ale wiele czasu nie miałem bo byłem już na styk z pociągiem z Nakła. Bo wiatr do Tucholi wcale nie pomagał i po dziurawych drogach jechało się wolno. Dopiero za Tucholą poprawiły się warunki, pojawiło się sporo chmur, więc i ociepliło się do -2'C i zaczęło tez wiać w plecy. Ale zmęczenie było już bardzo duże, więc z utęsknieniem odliczałem kilometry pozostałe do Nakła, gdzie dotarłem z 20min zapasem.
Trasa bardzo wymagająca, ponad połowa dystansu na mrozie, z niewielką ilością odpoczynków (całość zajęła mi 25h). Już po 50km za Tczewem, gdy temperatura spadła sporo niżej niż wg prognoz plułem sobie w brodę, że nie wróciłem pociągiem :)). Ale też dobry test wytrzymałości, bo nie jest prosto tyle przejechać na mrozie, wydolność mięśni w takich temperaturach wyraźnie spada, jednym słowem sporo za wczesny termin na rozpoczęcie sezonu ultra ;). Ciągle nie mogę dojść do ładu z siodełkiem, na gładkich szosach jeszcze jakoś jest, ale na dziurach już bardzo słabiutko.
Kilka fotek z trasy
Spotykamy się koło 4.30 na rondzie ONZ, stąd pustymi ulicami miasta jedziemy na Nieporęt. Temperatura w mieście koło 0, gdy wyjechaliśmy za Warszawę spadła do -2. Przed Serockiem się już rozjaśniło, w tym rejonie odbijamy w bok po gminę, którą chciał zaliczyć Tomek, co wiązało się z parukilometrowym odcinkiem po szutrze. Z Pułtuska jedziemy na Ciechanów, drogi w niedzielny poranek zupełnie puste, nawet na zazwyczaj ruchliwej krajówce do Ciechanowa dziś pustki. W Ciechanowie Rysiek kończy trasę, natomiast my z Tomkiem jedziemy na Mławę. Pogoda wreszcie się wyklarowała, wyszło słońce, ociepliło się do 5 stopnie, ale z kolei wiatr mieliśmy przeszkadzający, choć na szczęście nie za mocny. Większość mijanych po drodze jeziorek jeszcze pozamarzana, zima jakby chciała a nie mogła nas opuścić ;). Za Rybnem fajny odcinek po góreczkach do Iławy, na drodze do miasta wyprzedził nas gościu na MTB, ale po tym jak parę kilometrów jechaliśmy mu na kole stracił animusz do zasuwania :)). W Iławie robię zakupy w Lidlu i żegnam się z Tomkiem, który stąd wraca pociągiem do Warszawy.
Trasa do Malborka bez niespodzianek, niebrzydka, ale to nie to samo co wiosną, gdy robi się zielono. Zmierzch łapie mnie w Sztumie, szybko spada temperatura do 0 stopni. W Malborku wizyta pod ładnie podświetlonym zamkiem krzyżackim, a następnie postanowiłem pojechać do Tczewa, bo do pociągu miałem jeszcze sporo czasu. Po głowie chodził mi też plan trasy do Piły na ponad 500km, tak by wykorzystać mający wiać w nocy wiatr w tym kierunku. Długo się wahałem, w końcu postanawiam spróbować, zmieniając cel z Piły na Nakło, bo do Piły nie było już szans wyrobienia się na poranny pociąg. Pierwszy odcinek DK91 elegancki, ale za Skórczem gdy wjechałem w Bory Tucholskie jazda zrobiła się już mocno męcząca. Dużo dziur na drogach, które spotęgowały ból siedzenia, zupełne zadupia, gdzie parę świateł spotykało się raz na 15km. Ale najgorsze było to, że temperatura spadła aż do poziomu -5-6'C, podczas gdy prognozy mówiły o -2'C, tyle że te prognozy były dla zachmurzonego nieba, a do Tucholi było bezchmurnie. A jechałem w letnich butach SPD i cienkich rękawiczkach, więc byłem już mocno na granicy komfortu. Ale wracać i tak nie było jak - więc musiałem do tego Nakła dojechać. O postoju w tych warunkach nie było mowy, od razu by mnie wytelepało, a na bocznych drogach jakimi jechałem przez ponad 100km od Tczewa żadnych stacji benzynowych nie było. Na krótki postój staję dopiero na Orlenie w Sępólnie Krajeńskim, ale wiele czasu nie miałem bo byłem już na styk z pociągiem z Nakła. Bo wiatr do Tucholi wcale nie pomagał i po dziurawych drogach jechało się wolno. Dopiero za Tucholą poprawiły się warunki, pojawiło się sporo chmur, więc i ociepliło się do -2'C i zaczęło tez wiać w plecy. Ale zmęczenie było już bardzo duże, więc z utęsknieniem odliczałem kilometry pozostałe do Nakła, gdzie dotarłem z 20min zapasem.
Trasa bardzo wymagająca, ponad połowa dystansu na mrozie, z niewielką ilością odpoczynków (całość zajęła mi 25h). Już po 50km za Tczewem, gdy temperatura spadła sporo niżej niż wg prognoz plułem sobie w brodę, że nie wróciłem pociągiem :)). Ale też dobry test wytrzymałości, bo nie jest prosto tyle przejechać na mrozie, wydolność mięśni w takich temperaturach wyraźnie spada, jednym słowem sporo za wczesny termin na rozpoczęcie sezonu ultra ;). Ciągle nie mogę dojść do ładu z siodełkiem, na gładkich szosach jeszcze jakoś jest, ale na dziurach już bardzo słabiutko.
Kilka fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 521.70 km AVS: 24.80 km/h
ALT: 2211 m MAX: 43.50 km/h
Temp:1.0 'C
Początkowo miałem wracać bezpośrednio do Warszawy, ale jako że ta trasa jest nudna i wymaga jazdy po nieciekawych mazowieckich polach - zdecydowałem się na jazdę do Mławy. Startuję koło 4, pierwsze godziny to nocna jazda bocznymi drogami. Ale tym razem wiatr wreszcie wyraźnie pomaga zamiast przeszkadzać. Świt łapie mnie w okolicach Powidza (fatalne drogi są w tej gminie!). Do Włocławka wjeżdżam nietypowym wariantem przez Osięciny, sporo ciekawszy niż krajówka czy trasa przez Brześć Kujawski. We Włocławku wyszło słońce fajnie oświetlając wiślaną skarpę, zostało ze mną ze 2-3h. W Sierpcu gotuję obiad, dalej tereny robią się coraz ciekawsze - długi odcinek po zielonych łąkach nad Wkrą, a następnie fajny odcinek Żuromin-Mława z dwoma leśnymi podjazdami, na których jeszcze leżało sporo śniegu obok drogi.
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 282.30 km AVS: 27.06 km/h
ALT: 795 m MAX: 47.60 km/h
Temp:4.0 'C
Pospałem ze 2h, naprawiłem koło i już po wschodzie słońca ruszyłem dalej. Jazda bardzo męcząca, cały długi odcinek z Łowicza aż do Koła to najgorsze miejsce na jazdę pod wiatr - długie proste i zupełnie odkryty teren, żadnych wzniesień, żadnych drzew blokujących wiatr. I do tego jeszcze fakt, że tak będzie przez ponad 200km, bez żadnej nadziei na poprawę ;)). Jechało się oczywiście wolno, najgorzej na kawałku przed Kołem (wiało też lekko z południa), gdzie utrzymanie 20km/h było już dużym problemem. Ale dzięki temu wszystkiemu był to niewątpliwie dobry trening psychiki ;)). Fajny odcinek był przed Koninem - małe pagóreczki i las trochę redukujący wiatr. W Golinie robię postój, na którym miejscowy menel wymógł na mnie poczęstowanie go colą i był bardzo rozczarowany, że to nie wino :).
Końcówka już po zmierzchu, było też trochę dziurawych odcinków, do bazy wyprawki dotarłem koło 21, bardzo zadowolony, że to koniec jazdy na dziś, bo tego wiatru miałem już serdecznie dość, ponad 300km na których nie było kilometra, gdzie by mi nie przeszkadzał :))
Zdjęcia z wyjazdu
Końcówka już po zmierzchu, było też trochę dziurawych odcinków, do bazy wyprawki dotarłem koło 21, bardzo zadowolony, że to koniec jazdy na dziś, bo tego wiatru miałem już serdecznie dość, ponad 300km na których nie było kilometra, gdzie by mi nie przeszkadzał :))
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 224.10 km AVS: 22.26 km/h
ALT: 717 m MAX: 39.30 km/h
Temp:5.0 'C
Wilno w Grudniu!
Grudzień to może nie najbardziej optymalny miesiąc na długie trasy - ale też się da ;))
Tym razem na trasę wymagającą 16h jazdy nocą udało mi się namówić Kota, za cel postawiliśmy sobie Wilno, na które prognozy pogody wskazywały bardzo dobre warunki, ze sprzyjającym wiatrem na niemal całej trasie.
Ruszamy o 9, w Warszawie elegancka pogoda, 8-9 stopni i słoneczko. Pierwsza część trasy to żmudne przebijanie się przez warszawską aglomerację, dopiero po 30km zaczyna się właściwa jazda. I od razu widać, że jazda w tym kierunku to był strzał w dziesiątkę, 30km/h przekracza się bez większego trudu, a i po 35km/h na prostej nieraz lecieliśmy. W tych warunkach dystans szybko leci, wiele się nie zatrzymując zaliczamy najnudniejszy, mazowiecki odcinek naszej drogi. Na pierwszy postój stajemy na stacji w Węgrowie, dalej odbijamy nieco na północ, więc wiaterek mniej nam już pomaga. Po 110km za Kosowem Lackim zaczyna już zmierzchać, słońce ostatni raz widzieliśmy nad Bugiem, kolejny raz zobaczymy je dopiero nad Niemnem :))
Do Wysokiego jedzie się wygodnie, drogi powoli robią się puste, przybywa trochę małych pagóreczków, same Wysokie widać już z daleka (światła wielkiej mleczarni), są też dodające klimatu nocnej jeździe świąteczne iluminacje na ulicach. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w barku, wcinając m.in. świetną zupę szczawiową. Czasu mieliśmy dużo w zapasie, więc posiedzieliśmy sobie tutaj w sumie prawie 1,5h. Na kolejnym odcinku do Tykocina nasze dotąd bardzo solidne tempo (koło 28,5km/h na 165km) zaczyna spadać, niestety staje się to czego się obawialiśmy - Marzenę zaczyna boleć nadwyrężone tydzień temu kolano. Proponowałem wcześniejszy odwrót bo przed sobą mieliśmy jeszcze aż 350km, a jazda takiego dystansu z kontuzją będzie bardzo trudna. A z rejonu Tykocina można jeszcze było sensownie się wycofać, zjeżdżając 25km do Białegostoku. Ale Marzena twardo postanowiła jechać dalej, po wielkich namowach dała się też namówić na próbę zmiany sylwetki na rowerze i przestawiliśmy nieco bloki, co przyniosło chwilową ulgę.
Za Tykocinem wjeżdżamy w "ciemną dupę" - coraz mniej miasteczek, na drogach ruch właściwie zerowy. Tutaj kończy mi się bateria w GPS, a gdy chciałem podłączyć powerbanka - okazuje się, że zgubiłem kabel, który musiał wypaść z torebki na ramę, bo w ciemności nie zauważyłem, że ok. 50km jechałem z otwartą torebką. Nie ma wyjścia - dalej muszę jechać bez gps, to niewielka strata, natomiast sporo bardziej irytująca była strata licznika. Podobnie jak w maju tak i teraz Via Baltica omijamy objazdem, nadrabiając koło 10km - ale warto bo jazda tą szosą to dramat, ledwo wjechaliśmy na nią kawałek (do początku objazdu trzeba z 500m zrobić główną szosą) - już nas jadących legalnie, świetnie oświetlonych, z odblaskami wytrąbił jakiś tępy kacap w tirze, bo mu się przy wyprzedzaniu na wąskiej drodze nogi z gazu zdjąć nie chciało. Na szosę wracamy pod Sztabinem, ok. 5km trzeba zrobić przed początkiem pobocza i to bardzo nieprzyjemna jazda, spotkaliśmy m.in. jadącą z naprzeciwka kolumnę przynajmniej 10 tirów. Niestety naszej policji nie chce się z tym zrobić porządku, a kierowcy ze wschodu przepisami się w ogóle nie przejmują, tam ciągle dominuje barbarzyńskie myślenie, że im kto ma większy pojazd - tym mu na szosie więcej wolno. Przed Augustowem nasza droga skręca na kawałek na zachód i tutaj wiatr uderza w nas z całą siłą, a że Marzenę po chwilowej uldze znowu boli coraz mocniej kolano - chwilami jedzie się koło 15-17km/h.
Jakoś przemęczyliśmy się do Augustowa, tutaj robimy większy postój na dużej stacji Orlenu, wcinając smaczne zapiekanki, jedzenie na ciepło od razu podnosi morale na takiej trasie. Marzena pomimo rosnącego bólu kolana postanawia jechać do końca, bo Augustów to było ostatnie miejsce, gdzie można się było sensownie wycofać, na stacji kupuje środki przeciwbólowe. Ruszamy po 2, czeka nas jeszcze ponad 5h jazdy nocą. Aż do Gib jedziemy lasem, za dnia to całkiem ciekawa trasa, nocą jednak daje o sobie znać monotonia. Z Gib na granice w Ogrodnikach przybywa trochę góreczek, do tego na otwartym terenie wiatr znacząco mocniej pomaga. Ale robi się też chłodniej, koło 6 stopni, ale sama temperatura niewiele mówi, bo wieje mocno, a wiatr jest bardzo zimny, każda chwila bez jazdy momentalnie wychładza, Robimy postój na Statoilu w Łoździejach, 15km za granicą, tutaj stacja pomimo bardzo wczesnej pory (koło 5 ) przeżywa prawdziwe oblężenie.
Z Łoździejów kierujemy się na Olitę, powoli na wschodzie widać coraz mocniejsze przejaśnienia, na północy brzask trwa sporo dłużej niż w środkowej Polsce, nawet godzinę przed wschodem słońca zaczyna się powoli robić widno. Samo słońce pojawia się Olicie, gdy przejeżdżamy most na Niemnie, pięknie odbijając się w tej wielkiej rzece. Tutaj robimy też postój w markecie i ruszamy na najciekawszy odcinek naszej trasy - czyli kawałek do Rudiszek. Sporo pagóreczków, wąskie drogi, małe miasteczka z drewnianymi domkami, lasy, przejazd przez park narodowy; jednym słowem ta droga ma swój klimat. Tempem jedziemy spokojnym, bo Marzenę ciągle kolano mocno boli, środki przeciwbólowe jedynie ból ograniczają, nie eliminują w 100%. Za Rudiszkami odbijamy na Troki, gdy byliśmy tu w maju tłumy były nieludzkie, teraz w grudniu jest znacznie mniej ludzi (choć wycieczki Chińczyków nie mogło zabraknąć :)). Obejrzeliśmy wspaniale położony zamek, po czym ruszyliśmy na Wilno nowym wariantem tras, tak by ominąć nieprzyjemną główną szosę. I to był bardzo dobry pomysł, najpierw czekał nas piękny odcinek nad samym jeziorem Galwe, z paroma szutrowymi kawałeczkami i drewnianymi mostami. A i dalsza część jazdy sporo ciekawsza niż główna szosa.
Do Wilna pomimo kontuzji Kota docieramy z wystarczającym zapasem, robimy więc krótką rundkę po centrum, był też czas na obiad.
Trasa bardzo wymagająca, warunki trafiliśmy co prawda optymalne jak na tę porę roku; ale grudzień to jest zawsze grudzień i trasa tej długości wymaga wielkiego wysiłku, mięśnie w niskich temperaturach są mniej wydajne, a bardzo długa noc męczy psychicznie. Ale też i satysfakcja z ukończenia takiej trasy jest ogromna, że się jednak wytrzymało i pokonało rozmaite przeciwności. A Marzenie należą się dodatkowo ogromne brawa za wytrzymałość i zacięcie - bo aż 350km przejechała z bólem kolana, pomimo poważnej kontuzji nie zdecydowała się wycofać i z zagryzionymi zębami dociągnęła do samego Wilna; to już wyższa szkoła odporności psychicznej i fizycznej!
Zdjęcia
Grudzień to może nie najbardziej optymalny miesiąc na długie trasy - ale też się da ;))
Tym razem na trasę wymagającą 16h jazdy nocą udało mi się namówić Kota, za cel postawiliśmy sobie Wilno, na które prognozy pogody wskazywały bardzo dobre warunki, ze sprzyjającym wiatrem na niemal całej trasie.
Ruszamy o 9, w Warszawie elegancka pogoda, 8-9 stopni i słoneczko. Pierwsza część trasy to żmudne przebijanie się przez warszawską aglomerację, dopiero po 30km zaczyna się właściwa jazda. I od razu widać, że jazda w tym kierunku to był strzał w dziesiątkę, 30km/h przekracza się bez większego trudu, a i po 35km/h na prostej nieraz lecieliśmy. W tych warunkach dystans szybko leci, wiele się nie zatrzymując zaliczamy najnudniejszy, mazowiecki odcinek naszej drogi. Na pierwszy postój stajemy na stacji w Węgrowie, dalej odbijamy nieco na północ, więc wiaterek mniej nam już pomaga. Po 110km za Kosowem Lackim zaczyna już zmierzchać, słońce ostatni raz widzieliśmy nad Bugiem, kolejny raz zobaczymy je dopiero nad Niemnem :))
Do Wysokiego jedzie się wygodnie, drogi powoli robią się puste, przybywa trochę małych pagóreczków, same Wysokie widać już z daleka (światła wielkiej mleczarni), są też dodające klimatu nocnej jeździe świąteczne iluminacje na ulicach. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w barku, wcinając m.in. świetną zupę szczawiową. Czasu mieliśmy dużo w zapasie, więc posiedzieliśmy sobie tutaj w sumie prawie 1,5h. Na kolejnym odcinku do Tykocina nasze dotąd bardzo solidne tempo (koło 28,5km/h na 165km) zaczyna spadać, niestety staje się to czego się obawialiśmy - Marzenę zaczyna boleć nadwyrężone tydzień temu kolano. Proponowałem wcześniejszy odwrót bo przed sobą mieliśmy jeszcze aż 350km, a jazda takiego dystansu z kontuzją będzie bardzo trudna. A z rejonu Tykocina można jeszcze było sensownie się wycofać, zjeżdżając 25km do Białegostoku. Ale Marzena twardo postanowiła jechać dalej, po wielkich namowach dała się też namówić na próbę zmiany sylwetki na rowerze i przestawiliśmy nieco bloki, co przyniosło chwilową ulgę.
Za Tykocinem wjeżdżamy w "ciemną dupę" - coraz mniej miasteczek, na drogach ruch właściwie zerowy. Tutaj kończy mi się bateria w GPS, a gdy chciałem podłączyć powerbanka - okazuje się, że zgubiłem kabel, który musiał wypaść z torebki na ramę, bo w ciemności nie zauważyłem, że ok. 50km jechałem z otwartą torebką. Nie ma wyjścia - dalej muszę jechać bez gps, to niewielka strata, natomiast sporo bardziej irytująca była strata licznika. Podobnie jak w maju tak i teraz Via Baltica omijamy objazdem, nadrabiając koło 10km - ale warto bo jazda tą szosą to dramat, ledwo wjechaliśmy na nią kawałek (do początku objazdu trzeba z 500m zrobić główną szosą) - już nas jadących legalnie, świetnie oświetlonych, z odblaskami wytrąbił jakiś tępy kacap w tirze, bo mu się przy wyprzedzaniu na wąskiej drodze nogi z gazu zdjąć nie chciało. Na szosę wracamy pod Sztabinem, ok. 5km trzeba zrobić przed początkiem pobocza i to bardzo nieprzyjemna jazda, spotkaliśmy m.in. jadącą z naprzeciwka kolumnę przynajmniej 10 tirów. Niestety naszej policji nie chce się z tym zrobić porządku, a kierowcy ze wschodu przepisami się w ogóle nie przejmują, tam ciągle dominuje barbarzyńskie myślenie, że im kto ma większy pojazd - tym mu na szosie więcej wolno. Przed Augustowem nasza droga skręca na kawałek na zachód i tutaj wiatr uderza w nas z całą siłą, a że Marzenę po chwilowej uldze znowu boli coraz mocniej kolano - chwilami jedzie się koło 15-17km/h.
Jakoś przemęczyliśmy się do Augustowa, tutaj robimy większy postój na dużej stacji Orlenu, wcinając smaczne zapiekanki, jedzenie na ciepło od razu podnosi morale na takiej trasie. Marzena pomimo rosnącego bólu kolana postanawia jechać do końca, bo Augustów to było ostatnie miejsce, gdzie można się było sensownie wycofać, na stacji kupuje środki przeciwbólowe. Ruszamy po 2, czeka nas jeszcze ponad 5h jazdy nocą. Aż do Gib jedziemy lasem, za dnia to całkiem ciekawa trasa, nocą jednak daje o sobie znać monotonia. Z Gib na granice w Ogrodnikach przybywa trochę góreczek, do tego na otwartym terenie wiatr znacząco mocniej pomaga. Ale robi się też chłodniej, koło 6 stopni, ale sama temperatura niewiele mówi, bo wieje mocno, a wiatr jest bardzo zimny, każda chwila bez jazdy momentalnie wychładza, Robimy postój na Statoilu w Łoździejach, 15km za granicą, tutaj stacja pomimo bardzo wczesnej pory (koło 5 ) przeżywa prawdziwe oblężenie.
Z Łoździejów kierujemy się na Olitę, powoli na wschodzie widać coraz mocniejsze przejaśnienia, na północy brzask trwa sporo dłużej niż w środkowej Polsce, nawet godzinę przed wschodem słońca zaczyna się powoli robić widno. Samo słońce pojawia się Olicie, gdy przejeżdżamy most na Niemnie, pięknie odbijając się w tej wielkiej rzece. Tutaj robimy też postój w markecie i ruszamy na najciekawszy odcinek naszej trasy - czyli kawałek do Rudiszek. Sporo pagóreczków, wąskie drogi, małe miasteczka z drewnianymi domkami, lasy, przejazd przez park narodowy; jednym słowem ta droga ma swój klimat. Tempem jedziemy spokojnym, bo Marzenę ciągle kolano mocno boli, środki przeciwbólowe jedynie ból ograniczają, nie eliminują w 100%. Za Rudiszkami odbijamy na Troki, gdy byliśmy tu w maju tłumy były nieludzkie, teraz w grudniu jest znacznie mniej ludzi (choć wycieczki Chińczyków nie mogło zabraknąć :)). Obejrzeliśmy wspaniale położony zamek, po czym ruszyliśmy na Wilno nowym wariantem tras, tak by ominąć nieprzyjemną główną szosę. I to był bardzo dobry pomysł, najpierw czekał nas piękny odcinek nad samym jeziorem Galwe, z paroma szutrowymi kawałeczkami i drewnianymi mostami. A i dalsza część jazdy sporo ciekawsza niż główna szosa.
Do Wilna pomimo kontuzji Kota docieramy z wystarczającym zapasem, robimy więc krótką rundkę po centrum, był też czas na obiad.
Trasa bardzo wymagająca, warunki trafiliśmy co prawda optymalne jak na tę porę roku; ale grudzień to jest zawsze grudzień i trasa tej długości wymaga wielkiego wysiłku, mięśnie w niskich temperaturach są mniej wydajne, a bardzo długa noc męczy psychicznie. Ale też i satysfakcja z ukończenia takiej trasy jest ogromna, że się jednak wytrzymało i pokonało rozmaite przeciwności. A Marzenie należą się dodatkowo ogromne brawa za wytrzymałość i zacięcie - bo aż 350km przejechała z bólem kolana, pomimo poważnej kontuzji nie zdecydowała się wycofać i z zagryzionymi zębami dociągnęła do samego Wilna; to już wyższa szkoła odporności psychicznej i fizycznej!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 522.00 km AVS: 23.60 km/h
ALT: 2720 m MAX: 60.30 km/h
Temp:7.0 'C
Postanowiłem wykorzystać mocny zachodni wiatr obecny w Polsce od paru dni. Cel był więc oczywisty - wschodnia granica, tym razem pojechałem wariantem przez Łuków i Radzyń i dalej aż do Sławatycz. Z wiatrem jechało się elegancko, średnia ponad 30km/h bez większą wysiłku. Ale powrót miałem z Białej Podlaskiej, więc w końcówce musiałem wracać 50km pod wiatr i tu już tak przyjemnie nie było ;). Wyjazd udany, szkoda tylko, że dalej mnie męczy ból kolana, choć mam nadzieję, że już doszedłem do przyczyn go wywołujących.
Dane wycieczki:
DST: 262.90 km AVS: 29.16 km/h
ALT: 454 m MAX: 51.20 km/h
Temp:11.0 'C
Ryga - dzień 1
Koniec października to już nie bardzo termin na wielodniowe wyjazdy, ale jako że miałem parę dni wolnego - postanowiłem wyruszyć do Rygi; do trasy w tym kierunku zachęcił mnie Gavek, który w tym okresie wybierał się do swojego domku w Nowym Dworze.
Trasę do Nowego Dworu zdecydowałem się przejechać w jeden dzień, a jako, że wybrałem ciekawszą opcję wzdłuż wschodniej granicy - czekała mnie długa 350km trasa i to z pełnym bagażem wyprawowym. Ruszam już o 2 w nocy, jezdnie są mokre, ale nie pada, za to mam sprzyjający wiatr. Niestety już po 30km, za Sulejówkiem zaczyna lać i pada koło 3h, aż do świtu, a jest ledwie 4-5 stopni, więc jedzie się mizernie. Do tego zaczynają się kontuzje, w tym nietypowa kontuzja kolana, wynikająca nie z samej jazdy, a z obcierania długich spodni o kolano, która mnie będzie męczyć cały wyjazd. Jednym słowem jedzie się bardzo marnie, a wielka ilość kilometrów pozostałych do Nowego Dworu nie podnosi morale. Za Sokołowem byłem już bardzo bliski wycofania się, sprawdziłem nawet pociągi z Siedlec i Siemiatycz - i postanowiłem pociągnąć jeszcze do Siemiatycz lub Hajnówki. W międzyczasie jednak trochę odżyłem, w Hajnówce gotuję obiad i ruszam na ostatnie 150km. Ściana wschodnia to bardzo przyjemne tereny do jazdy - mały ruch, w tym rejonie niezłe drogi, sporo lasów. Przed Kruszynianami zaliczam ok. 5km szutru, ale dzięki temu nie trzeba jechać przez Białystok lub Supraśl. W Krynkach łapie mnie zmrok, końcówka to boczne drogi pod samą białoruską granicą, niemal całość z nowiutkim asfaltem, więc jedzie się elegancko. Z Gabrielem spotykam się w Kuźnicy i po zakupach ruszamy do jego domku.
A tam cieplutko i to w starym, dobrym stylu - domek jest ogrzewany za pomocą pieca kaflowego, który nie tylko ogrzewa, ale pozwala również na wygodne wysuszenie zamoczonych w czasie deszczu ciuchów, po wielu kilometrach na zimnie bardzo przyjemnie posiedzieć trochę w cieple ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Koniec października to już nie bardzo termin na wielodniowe wyjazdy, ale jako że miałem parę dni wolnego - postanowiłem wyruszyć do Rygi; do trasy w tym kierunku zachęcił mnie Gavek, który w tym okresie wybierał się do swojego domku w Nowym Dworze.
Trasę do Nowego Dworu zdecydowałem się przejechać w jeden dzień, a jako, że wybrałem ciekawszą opcję wzdłuż wschodniej granicy - czekała mnie długa 350km trasa i to z pełnym bagażem wyprawowym. Ruszam już o 2 w nocy, jezdnie są mokre, ale nie pada, za to mam sprzyjający wiatr. Niestety już po 30km, za Sulejówkiem zaczyna lać i pada koło 3h, aż do świtu, a jest ledwie 4-5 stopni, więc jedzie się mizernie. Do tego zaczynają się kontuzje, w tym nietypowa kontuzja kolana, wynikająca nie z samej jazdy, a z obcierania długich spodni o kolano, która mnie będzie męczyć cały wyjazd. Jednym słowem jedzie się bardzo marnie, a wielka ilość kilometrów pozostałych do Nowego Dworu nie podnosi morale. Za Sokołowem byłem już bardzo bliski wycofania się, sprawdziłem nawet pociągi z Siedlec i Siemiatycz - i postanowiłem pociągnąć jeszcze do Siemiatycz lub Hajnówki. W międzyczasie jednak trochę odżyłem, w Hajnówce gotuję obiad i ruszam na ostatnie 150km. Ściana wschodnia to bardzo przyjemne tereny do jazdy - mały ruch, w tym rejonie niezłe drogi, sporo lasów. Przed Kruszynianami zaliczam ok. 5km szutru, ale dzięki temu nie trzeba jechać przez Białystok lub Supraśl. W Krynkach łapie mnie zmrok, końcówka to boczne drogi pod samą białoruską granicą, niemal całość z nowiutkim asfaltem, więc jedzie się elegancko. Z Gabrielem spotykam się w Kuźnicy i po zakupach ruszamy do jego domku.
A tam cieplutko i to w starym, dobrym stylu - domek jest ogrzewany za pomocą pieca kaflowego, który nie tylko ogrzewa, ale pozwala również na wygodne wysuszenie zamoczonych w czasie deszczu ciuchów, po wielu kilometrach na zimnie bardzo przyjemnie posiedzieć trochę w cieple ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 355.70 km AVS: 25.87 km/h
ALT: 1422 m MAX: 50.50 km/h
Temp:5.0 'C