wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:235102.69 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10217:23
Średnia prędkość:22.86 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1800896 m
Maks. tętno maksymalne:175 (93 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:507846 kcal
Liczba aktywności:1025
Średnio na aktywność:229.37 km i 9h 58m
Więcej statystyk
Sobota, 30 września 2023Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon Disc 2023, Wycieczka
Pielgrzymka
...czyli trasa z Martą i Rafałem by odwiedzić najbardziej soczyste perełki polskiej architektury sakralnej. 
Ruszamy na trasę wściekle wcześnie, z Żoliborza wspólnie startujemy o 4 rano, a z Ursynowa wyjechałem trochę po 3. Wg prognoz mieliśmy przecinać front ze sporymi opadami, ale na nasze szczęście okazało się, że rozeszło się to po kościach, jedynie trochę popadało, nawet stóp nie zamoczyliśmy. Świta na wysokości Śladowa, pierwszy postój robimy w Płocku na Wzgórzu Tumskim, gdzie zapoznajemy takiego kolegę:


Za Płockiem zaczyna już solidnie wiać w twarz, ale w trzy osoby pod wiatr jedzie się dużo lepiej niż samotnie, bo Marta żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznaje i zasuwa na zmianie tak jak wszyscy ;). Na odcinku w rejonie Dobrzynia kilka hopek, a przed Włocławkiem zjazd na słynną tamę na Wiśle, można powiedzieć - największą zbrodnię na polskiej przyrodzie. We Włocławku zakupy w Żabce, a większy popas robimy pod Grzybkiem w Ciechocinku, oglądamy też słynne tężnie - największy tego typu obiekt na świecie. 


Z Ciechocinka już tylko rzut beretem do Torunia, który jako serce imperium Ojca Dyrektora był jednym z celów naszej wycieczki. Odwiedzamy siedzibę Radia Maryja, a następnie Kościół Najświętszej Maryi Panny Gwiazdy Nowej Ewangelizacji i świętego Jana Pawła II. Ta grafomańska tytulatura dobrze oddaje istotę obiektu, dlatego dla miłośników sacro-polo to obowiązkowa pozycja. Niestety trwało nabożeństwo i nie udało nam się dotrzeć do słynnego witraża z ojcem Rydzykiem ;)


Z centrum Rydzyka przenosimy się do centrum Torunia - tu są prawdziwe zabytki i katedra, która wygląda jak powinien wyglądać prawdziwy kościół, a nie sztuczna gigantomania głaszcząca czyjeś ego. Z Torunia bierzemy kierunek na Licheń, po drodze łapie nas zmrok. Zastanawialiśmy się czy nie zboczyć kawałek, by nie zobaczyć "Titanica" pod Koninem, ale że wymagałoby to nadrobienia ok. 15km odpuściliśmy. I to było doskonałą decyzją, bo dzięki temu do Lichenia dotarliśmy w idealnej porze i to w ogóle tego nie planując. Akurat, gdy dojechaliśmy do sanktuarium z głośników poleciała papieska "Barka", bo była godzina 21.37. To miało prawdziwy klimat, a nocą podświetlona bazylika prezentowała się o wiele lepiej niż za dnia (byłem tu już kilka razy). A Marta po 21.37 w Wadowicach na MPP miała kolejny symbol do kolekcji ;)


Na powrót do Warszawy zmieniamy trasę z bocznych dróg na krajówkę DK92 - i to była dobra decyzja, ta droga ze względu na szerokie pobocze i bardzo dobry asfalt jest wygodna na rower, a nocą ruch był symboliczny; jedynie na odcinku województwa łódzkiego trzeba uważać na przystankach, które są brukowane. Po drodze jeszcze trochę przygód z lampką Marty, markowy Bontrager przestał się ładować (podobno już w drugim egzemplarzu ten sam problem), z kolei Convoya ciężko było zainstalować na zintegrowanym kokpicie. Po drodze na zjeździe lampka odpadła, bo badziewne mocowanie się rozkręciło; ale Convoy to nie Bontrager - grzmotnął o asfalt na zjeździe i dalej działał ;)).

W rejonie Warszawy Rafała zaczęła już łapać solidniej gorączka, bo na trasę ruszył trochę podziębiony, zrobić prawie 600km z chorobą - duży szacun! A noc była zimna, temperatury trzymały chwilami po 4-5 stopni. Do stolicy dojeżdżamy już za dnia, wjeżdżając do miasta od strony Bemowa; bardzo udana trasa!
Zdjęcia z wyjazdu
Krótki filmik z IG Marty

Dane wycieczki: DST: 575.20 km AVS: 27.11 km/h ALT: 1717 m MAX: 52.70 km/h Temp:12.0 'C
Sobota, 9 września 2023Kategoria Ultramaraton, Canyon Disc 2023, >500km, >300km, >200km, >100km
Maraton Północ - Południe 2023

Początek września to tradycyjnie pora na MPP, który wraz z RTP uważam za najciekawsze szosowe imprezy ultra w Polsce; więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Uczestnictwo w tej imprezie to już swoisty rytuał - dojazd koleją najpierw do Gdyni, tam przesiadka na pociąg na Hel (gdzie zawsze jest wesoło z kwestią zabierania rowerów ;). Razem z Wyciorem i wieloma innymi kolarzami nocujemy w Cassubii, hotel przeszedł w ostatnim czasie remont, poprawił się standard, ale wraz z tym obsługa wyraźnie zhardziała i zaczęli zabraniać zabierania rowerów do pokoju, z czym we wcześniejszych latach nie było najmniejszego problemu. Na dzień dobry notuję więc starcie z nieuprzejmą babą z recepcji (której podpadłem już tym, że poprosiłem o długi formularz meldunkowy, żebym go wypełniał w czasie gdy obsługiwała osobę przede mną), ale łatwo się nie dałem, więc byłem jednym z nielicznych, którym udało się wstawić rower do pokoju.

Kolejny element rytuału to spacer nad morze, a warunki ku temu są doskonałe - pogoda po prostu perfekcyjna, ciepło, praktycznie zerowy wiatr; doszedłem plażą do Początku Polski; następnie idziemy wraz z Wyciorem, Maćkiem Orszulskim i Tomkiem Iwankiem (z którymi jechaliśmy sporo na tegorocznym Podróżniku) na dobry obiad, gdzie tankujemy do pełna. Noc udało mi się przespać sensownie, a to istotna sprawa przed takim maratonem, szczególnie w kontekście próby jazdy "na jeden strzał", co wymaga dwóch pełnych nocy na rowerze..

Rano przed helską latarnią są już tłumy rowerzystów - w tym roku doskonałe prognozy pogody spowodowały rekordową frekwencję, sumarycznie wystartowało aż 155 osób, do tego obsada jest bardzo mocna. MPP to jeden z nielicznych maratonów, gdzie start jest wspólny, a nie w grupach, więc 150-osobowy peleton robi duże wrażenie.


Tradycyjne wspólne odliczanie przed startem - i o godzinie 9 ruszamy na trasę! Odcinek do Władysławowa, który jedziemy w eskorcie policji okazał się nadspodziewanie szarpany, chwilami było ledwo powyżej 20km/h, chwilami dużo szybciej. Z kolei w drugiej części tego kawałka poszło już bardzo mocne tempo pod 40km/h, z tego co słyszałem podobno jeden z zawodników jadących z przodu wyskoczył mocno przed eskortę policyjną by się wysikać i nie tracić dystansu, na co owa eskorta mocno przyspieszyła.

Maraton circa 1000km można tradycyjnie podzielić na 3 fazy, to się sprawdza na niemal każdej tego typu imprezie:

I faza (0 - 300/400km) - CIŚNIEMY lub jak wolą inni NAKURWIAMY :))
Tę fazę maratonu dobrze określa tekst - "jadę na 110%, wiem że za to beknę, ale i tak nie mogę przestać" 

Od Władysławowa zaczyna się prawdziwe ściganie, z przodu od razu formują się mocno cisnące grupki, ja również staram się jechać szybko jak na swoje możliwości, trzymając się blisko Tomka Wyciszczaka, który wygrał tegorocznego Podróżnika. Pierwsze górki dość szybko robią selekcję w peletonikach, ale przy tak dużej liczbie startujących składy grupek mieszają się co chwilę. Widać to szczególnie dobrze na najcięższym kaszubskim podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego - tam część osób odpada z wolniejszych grupek, część przesuwa się do przodu.


Generalnie jedzie mi się nadspodziewanie dobrze, w tym roku ledwie 2 razy udało mi się zrobić na trasach pod domem średnie koło 30km/h, a tu daję radę jechać mniej więcej te 30km/h w pagórkowatym terenie; co budzi u mnie pewne obawy co do owej metafory o 110% ;)). Jednak wyścig to zupełnie inny stopień motywacji, nie ma żadnego porównania do jakiś tam nudnych treningów pod domem czy prywatnych wyjazdów, tutaj motywacja jest na zupełnie innym poziomie i pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej, zgodnie z kolejną kultową metaforą z Batmana :)
http://www.youtube.com/watch?v=Ldfvw5xAbZ4

Pogoda jest dokonała - słonecznie, a wraz z upływem dnia wręcz ciepło, w okolicach 28 stopni; dla niektórych osób robi się już za gorąco, mi jeszcze ten poziom wiele nie przeszkadza; wiatr przeciwny, ale na tyle symboliczny, że prawie go nie czuć. Koło 70km muszę już stanąć na sikanie odpuszczając fajną grupkę, odtąd jadę z reguły samotnie, choć dalej "zagęszczenie" zawodników jest na tyle duże, że wystarczy postać parę minut by co najmniej kilka osób przejechało. Koło 100km jadę kawałek z Radkiem Rogóżem, co znowu budzi moje obawy czy nie przeginam. 

Na pierwszy postój staję na stacji w Egiertowie, tutaj jeszcze jeść mi się wielce nie chciało, więc jedynie uzupełniłem wodę i zjadłem trochę ciastek, na trasę wracając razem z Wyciorem, który tutaj jadł na ciepło. Następnie kawałkami jedziemy wspólnie, po ok. 200km kaszubskie górki odpuszczają i  wyraźnie się wypłaszcza. Zaczynają się stopniowe zjazdy w stronę Wisły, przejeżdżamy przez Starogard Gdański, następnie Pelplin na wyjeździe z którego stajemy parę minut na przejeździe kolejowym, gdzie dogania nas ekipa Maćka Orszulskiego i Tomka Iwanka, a jednego z zawodników podczas zsiadania z roweru łapie silny skurcz uda. Kawałek dalej wjeżdżamy na ok.10km na DK91, z drogi widać zamek krzyżacki w Gniewie. Następnie, już po zjechaniu z krajówki jest kapitalny widok na dolinę Wisły i charakterystyczny most pod Kwidzynem, którym wkrótce przekraczamy rzekę.


W Kwidzynie miałem w planach dłuższy postój przed nocą na Orlenie, ale postanawiam iść bardziej na żywioł i stanąć na dłużej dopiero za blisko 100km w Golubiu; niemniej z 15min się zeszło pod Żabką na uzupełnienie płynów i krótkie odzipnięcie. Na wyjeździe z Kwidzyna dogania mnie Żubr, kawałek dalej stajemy na sikanie, a wtedy mija nas Tomek Wyciszczak, więc mobilizujemy się i go doganiamy i dłuższy kawałek jedziemy wspólnie. Coraz bardziej zaczyna mnie też męczyć żołądek, Tomek, który jak zwykle jest przygotowany na każdą ewentualność ratuje mnie proszkami na ból żołądka, które na pewien czas przynoszą ulgę, wielkie dzięki! Ten odcinek bardzo klimatyczny - nadwiślańskie równiny oświetlone zachodzącym słońcem, pachnące lasy sosnowe. Wraz z zachodem słońca jazda się nieco psuje bo zaczyna się bardziej dziurawy odcinek i takich dróg jest sporo na kawałku do Golubia-Dobrzynia. Na krótkim postoju, gdy Tomek coś tam poprawiał Żubr nam odjeżdża i pomimo, że sporo cisnęliśmy to już do Golubia nie udało nam się go dogonić, po tym zakupie Grizla zrobiła się z niego prawdziwa maszyna :)).

Do Golubia docieramy koło 22.20, tutaj pierwszy raz spotykam Tadka Baranowskiego, który już się zbiera do wyjazdu, a chwilę po nas dojeżdża ekipa z którą dojechałem do Kwidzyna. Robię tu dłuższy postój, jem zapiekankę, wracam na trasę trochę po Tomku. Odcinek do Włocławka monotonny, wrześniowa noc długo się ciągnie, do tego kiepskich nawierzchni tutaj też nie brakuje. Spotykam tu Joannę Rumińską-Pietrzak, jedną z trzech bardzo mocnych dziewczyn, które jechały na tegorocznym MPP; ta rywalizacja wśród kobiet była bardzo ciekawa i dość dokładnie ją śledziłem na monitoringu, bo jechałem mniej więcej w przedziale 1-2h od czołówki kobiecej, a na monitoringu dziewczyny miały pomarańczowe kropki, przez co od razu rzucała się w oczy ich pozycja. Ale widać od razu, że to nie był dzień Asi, mocno narzekała na problemy z żołądkiem i jak się okazało później we Włocławku odpuściła dalszą jazdę wycofując się z wyścigu. Na wjeździe do Włocławka dogania mnie ekipa Maćka i Tomka, razem przejeżdżamy brukowanymi uliczkami przez centrum i dojeżdżamy na Orlen, gdzie spotykam starych znajomych, czyli Wyciora i Żubra.

II faza - (300/400-700/800km) - PLANY ZACZYNAJĄ SIĘ SYPAĆ
czyli jak to dystans wyciska swoje piętno na zawodnikach ;)

We Włocławku robię tylko krótki postój zaopatrzeniowy i ruszam parę minut po Tomku postanawiając go dogonić. Ostro się nażyłowałem,, ale udało mi się dojechać i spory odcinek jedziemy wspólnie, a to rozmawiając, a to jadąc w zasięgu światełek. Noc jest bardzo wilgotna, przez co muszę jechać bez okularów, robi się też coraz chłodniej, więc w pewnym momencie decyduję się zatrzymać na przebranie się na długo i tutaj chyba ostatni raz się widziałem na maratonie z Tomkiem Wyciszczakiem - dzięki za wspólną jazdę! Później trochę tego żałowałem, bo temperatura była w sumie na granicy i można było dać sobie radę bez nogawek czy zimowej czapki; to zależało od fragmentu trasy - na odcinkach przez łąki gdzie mgła się kumulowała wjeżdżało się w takie "zastoiska mrozowe", a jak wyjeżdżało się z owej mgły to było całkiem znośnie. W Kutnie nie stawałem na stacji, na wyjeździe z miasta spotykam jadącą samotnie Magdalenę Łączak, która jako cały bagaż miała jedynie malutką narzędziowa podsiodłówkę i kamizelkę sportową. Za Kutnem powoli zaczyna już dnieć - pierwsza nocka przetrwana, a to zawsze duży zastrzyk motywacyjny.


Rejony pod Łodzią całkiem przyjemne do jazdy, o tej godzinie nie ma jeszcze dużego ruchu. Dociągam do Lutomierska na Orlen na 556km i tam robię duży popas na ok. 45min jedząc m.in. pizzę (prawdziwa pizza to nie jest, ale zapchać się zawsze można), co mi nieźle zrobiło bo z żołądkiem znowu jest wyraźnie gorzej. Na stacji spotkałem Krzyśka Sienkiewicza, któremu zgodnie z fazą wyścigu plany się nieco zmieniły i przestawił tryb jazdy z mocno sportowego na bardziej podróżniczy ;).

Gdy kończę postój dojeżdża większa ekipa z Maćkiem, Tomkiem i Tadkiem, po jakiś 20-30km doganiają mnie Tadek z Markiem Garusem z Grupetta, kawałek z nimi pojechałem, ale było to dla mnie nieco za mocne tempo, a przede wszystkim grupowa jazda wymaga szarpanej jazdy z fazami przyspieszeń na zmianie, a to już na tym etapie wyścigu mi zupełnie nie służy, wolę jechać samotnie trochę wolniej, ale równym tempem. Ale generalnie jest całkiem dobrze - w 24h udało się ujechać 590km, a to jak na mnie doskonały wynik. Niemniej dzisiejszego dnia warunki są inne niż wczoraj i jazda grupowa na tym odcinku bardzo dużo wnosi - bo tym razem okolica jest głównie bezleśna i przeciwny wiatr jest wyraźnie odczuwalny, a prawie cały czas wieje w buźkę. Do tego szybko zaczyna się robić gorąco, gdy dojeżdżamy w rejon Kleszczowa to już zaczyna  smażyć koło 30 stopni. Chłopaki robią tu dłuższy postój, ja jedynie tankuję i jadę dalej.

Kolejny odcinek to narastający kryzys - kumulacja dystansu, upału i przeciwnego wiatru powoduje, że jedzie mi się coraz słabiej. Im bliżej Jury tym bardziej podnosi się temperatura, chwilami osiągając poziom 33 stopni. Do tego kilka mało efektywnych postojów oraz rosnące problemy z żołądkiem. Po przecięciu DK46 na ok. 725km wjeżdżam na Próg Lelowski - i zaczyna się Jura, od teraz to już niemal do mety będą same podjazdy. Idzie to dość drętwo, do tego w niedzielne popołudnie ruch na jurajskich szosach jest chwilami dotkliwy, szczególnie, że trasa MPP prowadzi koło pięknych zamków w Bobolicach i Mirowie, które w doskonałą niedzielną pogodę wiele osób wybrało się odwiedzić.


Problemy żołądkowe sięgają apogeum tuż przed Podzamczem, tutaj już tak mnie docisnęło, że blisko było do słynnej akcji Toma Dumouilina z Giro d'Italia, na szczęście miejsce było dużo lepsze, a ja posiadałem "taśmę życia" :))
https://www.youtube.com/watch?v=2gr970HUV74

Na Podzamczu miła niespodzianka - spotykam mieszkającego w Ogrodzieńcu Marka Dembowskiego, który wyjechał na rowerze pokibicować na trasę maratonu, a kawałek dalej dołącza się jadący z naprzeciwka Zbyszek. Bardzo fajnie było się na chwilę wyrwać z monotonii samotnej jazdy, pogadać ze znajomymi - dzięki chłopaki! Za Kluczami doganiają mnie Krzysztof Sienkiewicz i Marek Garus - razem dojeżdżamy do prawdziwej mekki rowerowych maratończyków, czyli McDonaldsa w Olkuszu. A po posiłku w owym McDonaldsie - już do końca trasy nie miałem większych problemów z żołądkiem, a ludzie tak narzekają na tamtejszą dietę :))

III faza (700/800km - META) - IMPROWIZACJA!
czyli zwycięstwo spontanu nad rozsądkiem ;)

W Olkuszu mam w nogach już potężną liczbę 800km, do tego wyjeżdżam z miasta, gdy właśnie zaczyna się druga noc na trasie. To zawsze jest bardzo śliski temat - czy jechać na wynik i pójść spontanicznie na żywioł drugiej nocy, walcząc z nieuchronną sennością i przenosząc się w odmienne stany świadomości? Czy też pójść za głosem rozsądku - wziąć nocleg, przespać się ze 3-4h i ruszyć na trasę w miarę zregenerowanym, do tego robiąc najpiękniejszy górski odcinek maratonu za światła dziennego? Ale jako, że ultra rzadko idzie w parze z rozsądkiem - postanawiam jednak spróbować pojechać całość na jeden strzał, co oznacza całą drugą noc w siodle; co będzie to będzie - nie ma to jak stara dobra improwizacja!

Wyjazd z Olkusza to chyba najsłabsza część trasy tegorocznego maratonu - długi podjazd pokonywany w wielkim ruchu samochodowym, fatalnie to się jechało. Sytuacja uspokaja się dopiero po ok. 10km, po zjechaniu z drogi wojewódzkiej do Chrzanowa. W tym roku rejon dolinek podkrakowskich idzie zupełnie nowym wariantem, kilku odcinków zupełnie nie znałem, szczególnie ciekawego kawałka wąską dróżką w rejonie rezerwatu przyrody Doliny Potoku Rudno; było tam kilka ostrych ścianek, a i też zjazdy tak wąskimi drogami wymagały dużej koncentracji. Sumarycznie wymagający odcinek, trzeba było zaliczyć wiele podjazdów zanim się dotarło do Wisły, którą już po raz trzeci na tym maratonie przekraczamy tamą w Łączanach.

Po drugiej stronie Wisły zawodników witają ostre ścianki Pogórza Wielickiego, na odcinku do Wadowic były 3 solidniejsze podjazdy, w tym ostra 13% ścianka w Witanowicach, którą dobrze zapamiętałem z wcześniejszych wyjazdów. Na Orlenie w Wadowicach spotykam się z Marcinem Kabałą i Gosią Warelich zajmującą obecnie 2 pozycję wśród kobiet; prowadząca Marta Gryczko jest ok. 1,5-2h z przodu. Po krótkim postoju wyjeżdżamy w trójkę, za Wadowicami fajny odcinek drogą rowerową, a następnie zaczyna się najostrzejszy podjazd tegorocznego MPP, czyli Leśniówka drogą ze Świnnej-Poręby. Podjazd ostro daje w kość, pierwszy odcinek 15%, później lekko łagodnieje, by w drugiej dużo dłuższej części znów uderzyć do 15% i trzymać już do końca. Ale wszyscy troje dajemy radę wciągnąć to w korbach, jadąc w pewnych odstępach. Później jest druga, nieco łatwiejsza ścianka i trzeci, znowu bardzo wymagający podjazd, czyli Marcówka. Na szczyt wjeżdżamy razem z Marcinem, Gosi nie ma, bo jak się później okazało zdecydowała się chwilę przespać.

Puszczam lepiej zjeżdżającego Marcina przodem i po jakimś kilometrze zjazdu widzę sytuację, która zmroziła mi krew w żyłach - rower leży na środku drogi, przed nim leży Marcin, gdy podjeżdżam bliżej widzę krew na asfalcie. Okazało się, że w bok roweru Marcina uderzyła sarna, w wyniku czego upadł i uderzył głową o szosę. Z początku Marcin jest w niezłym szoku, nie bardzo kontaktuje co i jak; ale zdecydowanie nie chce by wzywać pogotowie. Niemniej w tym stanie nie można go było zostawiać samego w środku nocy na zadupiu, trzeba go było asekurować do pobliskiej stacji BP w Zembrzycach, gdzie jest już cywilizacja. Parę kolejnych osób przejechało nie będąc specjalnie skorymi do pomocy, na szczęście trafił się jeszcze jeden zawodnik z którym wspólnie asekurujemy Marcina do Zembrzyc. Jedziemy z duszą na ramieniu, bo początkowo Marcina znosiło w stronę krawężnika, ale później już doszedł jako tako do siebie i jechał nawet po 40km/h. Dodatkowym problemem jest mocno szwankujący napęd, w wyniku uderzenia sarny w rower awarii uległa przednia przerzutka, a blat się wygiął, tak więc gdy Marcin kręci to napęd mocno skacze; ale na szczęście ten odcinek to były głównie zjazdy. 

Docieramy z ulgą na wygodną stację BP, jest tutaj kanapa, gdzie można się sensownie przespać. Marcin Kabała to prawdziwy twardziel - odpoczął kilka godzin i pomimo tego groźnego wypadku kontynuował jazdę. Na szczęście miał ze sobą normalne, pełnowymiarowe kombinerki, którymi naprostował jako-tako blat, ruszył dalej i dał radę dojechać na metę z czasem 58h38min! Chapeau bas!

Na całą tę operację poleciało ze 30min, tyle dobrego, że adrenaliny dało to tyle, że senność odeszła mnie na parę godzin. Ruszam więc dalej, w rejonie Suchej i Makowa ciekawy objazd ruchliwej DK28, boczna lokalna dróżka na której było kilka krótkich, ale bardzo ostrych ścianek. Następnie sprawnie zaliczam długi i wymagający podjazd do Wieprzca, spotykani w tym rejonie rowerzyści są poubierani we wszystko co mają, podczas gdy ja jadę jedynie w krótkich spodenkach, rękawkach i cienkiej bluzie. Nie chciało mi się już tracić czasu na ubieranie jak zeszłej nocy, a dawało się wytrzymać, bo na podjazdach temperatura szybko szła do góry, na zjazdach oczywiście trochę trzepało, ale do przeżycia; za to taka jazda typu "hipotermicznego" dobrze mi zrobiła na problemy z sennością.

Na długim zjeździe do Skomielnej spotykam prowadzącą wśród kobiet Martę Gryczko z charakterystycznym długim warkoczem oraz jadącego z nią Krzysztofa Tlagę.


Widać było, ze Marta jest już solidnie ujechana, ale zrobiła na mnie duże wrażenie tym, że cały czas nie odpuszczała, jak było za ciężko pod górę to najwyżej schodziła na chwilę z roweru; ale cały czas do przodu; taka właśnie mocna psychika jest kluczowa na ultra i widać ją najlepiej nie wtedy, gdy jesteśmy w pełni sił, a właśnie w takich sytuacjach jak ta, gdy już dochodzimy do ściany. Zarówno Marta Gryczko, jak i Gosia Warelich uzyskały czasy poniżej 50h i są pierwszymi paniami którym się to udało na MPP od czasu, gdy przestała jeździć polska Królowa Ultra, czyli Agata Wójcikiewicz; kolejne chapeau bas dla obu dziewczyn!

Kontynuuję jazdę, w rejonie Naprawy bardzo sztywna ścianka, znana mi z powrotów z Głodówki do Krakowa, jakoś w drugą stronę nie wydawała się aż tak ostra :)). Za Naprawą dłuższy odcinek dojazdowy do Raby Wyżnej, niby tu większych podjazdów nie było, ale cały czas teren pofalowany, do tego robi się już naprawdę zimno, koło 6 stopni, więc z ulgą przyjmuję początek podjazdu na Harkabuz. Tutaj dogania mnie Marek Garus, później ja go trochę wyprzedzam, a wreszcie na szczycie spotykamy jeszcze dwóch zawodników, w tym Tomka Iwanka i tą czwórką jedziemy prawie do mety. Podjazd bardzo długi, najdłuższy na tym maratonie, w sumie aż 400m w pionie i też sporo trudniejszy niż to miałem w pamięci, trzymał długimi fragmentami 9-10%, na tym poziomie zmęczenia dał nieźle w kość. Na Harkabuzie doskonale widać zjawisko inwersji temperaturowej - na górze na 800m jest koło 12 stopni. A tymczasem gdy zjeżdżamy w dół i wjeżdżamy na silnie zamglone łąki Podhala to temperatura spada do zaledwie 4'C, dzięki czemu poprawiłem mój rekord temperaturowy jazdy w krótkich spodenkach ;)). W moim zestawie ubraniowym zrobiło się już mocno poniżej granicy komfortu, ale nie było czasu na przebieranie się, a meta na tyle blisko, że uznałem, iż dam radę przetrzymać. Za Czarnym Dunajcem zaczęło dnieć, a sam wschód słońca oglądamy ze szczytu podjazdu na Ząb.


Z Zębu szybki zjazd, zaczyna się już poranny ruch, potem podjazd przez Murzasichle, który mnie zaskoczył, bo poprzednim razem, gdy ten wariant był na MPP prowadził główną drogą na Toporową Cyrhlę, teraz jedziemy bokiem przez kolejne wymagające, ponad 10% ścianki. Na skrzyżowaniu z Drogą Oswalda Balcera na chwilę stanąłem by wyjąć czekoladę z sakwy, bo już mnie odcinać zaczynało, w tym czasie dwójka zawodników z naszej grupki odjechała i już na nas nie czekała; my z Tomkiem Iwankiem wspólnie zaliczamy podjazd na Wierch Poroniec, przed wjazdem na Głodówkę jeszcze strzelamy sobie fotki z piękną panoramą Tatr i razem meldujemy się na mecie z czasem 46h45min co dało 22 pozycję na 155 osób, które wystartowały. 


Wyścig dla mnie bardzo udany, udało się zrealizować sportowe założenia i zejść poniżej 48h. Pogoda na maratonie dopisała, dzięki czemu odsetek wycofów nie był duży; zdecydowaną większość trasy jechało się z dużą przyjemnością. Co nie znaczy, że było łatwo, upał drugiego dnia dochodził do 33 stopni, a to we wrześniu duża rzadkość, do tego doszedł przeciwny wiatr, co spowodowało, że ten drugi dzień dla większości ludzi był kryzysowy. Do tego tradycyjnie MPP oznacza masę przygód, przez ten 1000km tyle się dzieje, że trudno to wszystko ogarnąć. No i oczywiście trzymająca wspaniały klimat meta na Głodówce, pod tym względem zdecydowanie numer jeden na polskich maratonach; podziękowania dla organizatorów za świetną imprezę!
Zdjęcia z maratonu


Dane wycieczki: DST: 1001.10 km AVS: 24.13 km/h ALT: 8772 m MAX: 66.90 km/h Temp:19.0 'C
Wtorek, 4 lipca 2023Kategoria >100km, Canyon Disc 2023, Wypad
Powrót spod Troków do Augustowa oznaczał cały dzień jazdy pod czołowy wiatr, niestety na tym kierunku najczęściej wieje z południowego zachodu, więc jadąc na Augustów trzeba się solidnie napracować. Ale pogodę miałem bardzo dobrą, po porannym chłodzie w drugiej części dnia zaczęło się robić wręcz upalnie, więc sprawnie dotarłem do Augustowa z zapasem czasu pozwalającym na zjedzenie obiadu przed powrotem pociągiem do Warszawy. Jazdę urozmaiciło spotkanie pod Olitą pary fińskich rowerzystów, którzy na gravelach z bikepackingowym bagażem jechali na dłuższą wyprawę do Słowenii, zaczynając z Rygi.

Cały wyjazd na Litwę bardzo udany, udało się w te 5 dni zrealizować cały plan i wykręcić ponad 1000km. Litwa o tej porze roku to bardzo wdzięczny kierunek na wyjazdy - wszędzie zielono, na Laudzie, już na północy kraju mamy już namiastkę białych nocy, nie jest może zupełnie jasno, ale pełen zmrok w nocy już nie zapada. Drugim celem wyjazdu było wypróbowanie nowego roweru szosowego, sprawował się elegancko, więc jestem bardzo zadowolony z zakupu, hamulce tarczowe dużo wnoszą na trasach z bagażem, czy też w górach lub w gorszej pogodzie. Nawet na mocnym deszczu hamowanie dalej mamy idealne.







Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 178.70 km AVS: 23.83 km/h ALT: 1039 m MAX: 43.60 km/h Temp:21.0 'C
Poniedziałek, 3 lipca 2023Kategoria >100km, >200km, Canyon Disc 2023, Wypad
Celem tegorocznego wyjazdu na Litwę był rejon Laudy - uwieczniony na kartach "Potopu". Ciekawie było zobaczyć jak się prezentują na prawdę tereny o których się tyle razy czytało i słyszało. W skrócie Lauda zrobiła na mnie wrażenie bardzo spokojnego, wręcz sielskiego miejsca, gdzie życie toczy się na zupełnie innych obrotach niż w wielkich miastach. Wrażenie to potęguje fakt, że większość dróg w tym rejonie jest szutrowa, zrobiłem chyba ze 40km po szutrach, ale dzięki temu ruch w tym rejonie jest symboliczny, a wiele zdobyczy cywilizacji jeszcze tu nie dotarło i chwilami można się poczuć jak przed 100 laty. Można powiedzieć, ze Lauda to swoiste ucieleśnienie Pieśni Świętojańskiej Kochanowskiego "Wsi spokojna, wsi wesoła".

Ale po opuszczeniu Laudy skończył się spokój, a zaczęła żmudna walka z wiejącym dziś naprawdę mocno wiatrem, trwająca niemal do końca dnia. Z miejsc znanych z "Potopu" odwiedzam jeszcze Kiejdany; pałac Radziwiłłów co prawda został zburzony w 1944, ale zachowała się zabudowa Starego Miasta, miejsce ciekawe dzięki swojej wielokulturowości. Kiejdany były najważniejszym na Litwie ośrodkiem protestantyzmu (bo birżańska linia Radziwiłłów przeszła na kalwinizm), są tu zabytki protestanckie, są żydowskie synagogi, są klimatyczne uliczki na starówce.

Pod koniec dnia (bardzo urokliwy kawałek przez Pojezierze Dzukijskie) docieram do Troków, to obowiązkowy punktu wyjazdu na Litwę, który bez fotki na moście do zamku się zwyczajnie nie liczy ;))








Dane wycieczki: DST: 213.50 km AVS: 23.55 km/h ALT: 1202 m MAX: 61.80 km/h Temp:20.0 'C
Niedziela, 2 lipca 2023Kategoria >100km, >200km, Canyon Disc 2023
Na dzisiaj było zapowiadane pogorszenie się pogody. Z początku było pochmurno i mokro na drogach, ale długo udawało się unikać opadów, pierwsze przelotne deszcze zaczęły mnie łapać przed Jurborkiem. Ale na drodze do Rosień moje dawka szczęścia na dzisiaj się wyczerpała i ponad 2h musiałem jechać w srogiej burzy, która zlała mnie całkowicie. Do tego walcząc z silnym bocznym wiatrem spychającym z jezdni. Tyle dobrego, że większość dnia miałem solidny wiatr w plecy. Pod koniec dnia się wypogodziło i gdy wjechałem na Laudę poza stopami byłem już suchy. Nocleg elegancki, zupełnie puściutko, sarny podchodzące na 20m od namiotu ;)









Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 216.30 km AVS: 27.09 km/h ALT: 790 m MAX: 55.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 1 lipca 2023Kategoria >100km, >200km, Canyon Disc 2023, Wypad
Litwa - dzień 2

Drugi dzień jazdy pod znakiem nieoczekiwanych spotkań - najpierw spotykam na Podlasiu sympatycznego Hiszpana znanego ze startów w maratonach Koła Ultra - Genisa Cami Subirę, który jedzie dookoła Polski trasą MRDP zbierając fundusze na rzecz pomocy uchodźcom. A pod koniec dnia w Wiżajnach pod sklepem mieszkańcy pytają mnie co to za impreza tutaj się dzisiaj odbywa, że tylu rowerzystów spotykają. Chwilę pomyślałem i uświadomiłem sobie, że przecież w pierwszy weekend lipca jedzie Pierścień 1000 Jezior, w którym parę razy miałem przyjemność wystartować i który zawsze o Wiżajny zahacza. I jako, ze moja trasa na paru km pokrywała się z trasą wyścigu - akurat udało mi się spotkać Maćka Blimela, który solidnie cisnął do nieodległego już punktu żywnościowego nad jeziorem. Zamieniliśmy parę słów, po czym odbiłem na drogę na granicę litewską, a parę km po jej przejechaniu znalazłem całkiem fajną miejscówkę noclegową (o co na Litwie wcale niełatwo ze względu na bardzo gęste, z reguły liściaste lasy).









Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 200.40 km AVS: 25.26 km/h ALT: 1216 m MAX: 56.50 km/h Temp:21.0 'C
Piątek, 30 czerwca 2023Kategoria >100km, >200km, Wypad, Canyon Disc 2023
Litwa - dzień 1

Długi przerzut z Warszawy na Podlasie. Jechało się całkiem wygodnie, na większości trasy wiatr pomagał, więc dystans sprawie przeleciał. Trasa dobrze znana i lubiana, na której mam wiele stałych punktów, które co roku staram się odwiedzić ;))









Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 291.10 km AVS: 27.90 km/h ALT: 1183 m MAX: 53.40 km/h Temp:24.0 'C
Sobota, 20 maja 2023Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2023, Ultramaraton
Race Through Poland 2023 na pełnym spontanie

Race Through Poland przez 4 pierwsze edycje zdobył sobie bardzo dobrą renomę wśród polskich imprez ultra, więc bez zastanawiania się zapisałem się również na 5 edycję. To jeden z najtrudniejszych wyścigów ultra w Polsce, impreza wzorowana na największym europejskim wyścigu Transcontinental Race. Podobnie jak na TCR zawodnicy muszą zaliczyć 4 obowiązkowe punkty kontrolne na których są obowiązkowe segmenty (+ segment startowy i finiszowy), a pomiędzy nimi trasę każdy planuje samodzielnie. Z tym, że na RTP obowiązuje zakaz używania dróg krajowych (poza odcinkami łącznikowymi długości 1km (Polska i Czechy) lub 2km (Słowacja). I to ograniczenie jest tu kluczowe, bo to znacznie podnosi poprzeczkę trudności planowania trasy, powoduje, że ten element ma znaczący wpływ na wynik w wyścigu.


W tym roku start RTP był bardzo nietypowy - raz, że z wysoko położonego schroniska Przysłop pod Baranią Górą (dobrze znanego uczestnikom Wisły 1200), a dwa - start był popołudniowy, o godzinie 16.30. Dojeżdżam dzień wcześniej, już w pociągu spotykam innych zawodników z Warszawy jadących na RTP - Krzyśka Sienkiewicza i Jędrka Gąsiorowskiego, tak więc podróż szybko schodzi na rozmowach o wyścigu. My z Jędrkiem w Pszczynie przesiadamy się na pociąg do Wisły, Krzysiek jedzie do Bielska i dalej koło 50km na kołach. Pociąg do Wisły mało komfortowy, miejsca mało, większą część podróży musieliśmy stać; ale to był pryszcz przy dojeździe na kwaterę. Bo już na pierwszym podjeździe okazuje się, że zaczyna mi mocno strzelać w napędzie, a specjalnie niedługo przed imprezą wymieniałem łożyska w suporcie. Na kwaterze próbowałem z tym coś zrobić, zdjąłem korbę, poprawiałem blaszki kryjące łożyska, smarowałem to, ale niestety bez żadnych sukcesów, co mocno zepsuło mi humor; jazda bardzo górskiego maratonu z mocno trzeszczącym suportem słabo mi się widziała, tak więc już przed startem udało mi się osiągnąć pierwszy szczebel na drabinie wkurzenia ;))

Ale że wyjścia żadnego nie miałem - trzeba było z tym jechać. Noc taka sobie, chciałem pospać na zapas do jakiejś 10-11, ale niewiele z tego wyszło, dlatego nie lubię popołudniowych czy wieczornych startów, zdecydowanie wolę już ruszać wściekle wcześnie, jak na zeszłorocznym RTP, gdy start z Krakowa był o 5 rano. Bo przy popołudniowym starcie wiele dłużej niż przy porannym i tak się nie pośpi, jednym słowem więcej godzin bez snu mamy na starcie. Kwaterę miałem kawałek od schroniska, więc zaliczam dłuższy podjazd pod Przysłop, w schronisku załatwiam wszystkie sprawy formalne, odbieram pakiet i czapeczkę, daję rower do kontroli. Ponad setka zawodników powoduje, że na starcie aż roi się od rowerów, spotykam wielu znajomych z tras ultra, więc oczekiwanie na start przechodzi w bardzo przyjemnej atmosferze. Trochę ten nastrój zepsuł deszcz, który spadł tuż przed startem, ale na szczęście na samym starcie już nie padało, choć droga była mokra. A miało to znaczenie, bo pierwsze parę km to jest zjazd pokonywany wielkim peletonem, dopiero na jego końcu był start ostry. Bardzo więc uważałem, na szczęście obeszło się bez wypadków.

Na Lysą Horę
Pierwsze kilometry trasy od razu pokazują jak wymagający jest segment startowy, szybko pojawiają się nachylenia powyżej 15%, bo to rejon Koniakowa, gdzie aż się roi od potężnych nachyleń.

(fot. Bite of Me)
Po jakiś 10km spotykam Maćka Kordasa, który właśnie przebił oponę na tubelessie, który to system mi tak zachwalał krótko przed startem ;)). Generalnie cały pierwszy segment jedzie się w bliskim towarzystwie innych zawodników - zawsze widać kogoś albo z przodu, albo z tyłu. Segment miał ledwo coś koło 35km, ale dał w kość zdrowo. Zresztą zaraz po jego zakończeniu na granicy z Czechami rozpoczyna się segment na CP1, więc tu również wszyscy zawodnicy mają wspólną trasę. Niestety zaczęła mi szwankować przednia (elektryczna) przerzutka, zmieniało się te biegi na tyle słabo, że musiałem się wziąć za naprawę, przeżyłem też krótką chwilę grozy, gdy nie mogłem znaleźć kluczy imbusowych, bo już się bałem, że jakimś cudem udało mi się je zgubić. Straciłem na tę awarię w sumie z 20min, ale udało mi się ustawić ją poprawnie i już do końca imprezy działała bez zarzutu, nie był to problem z elektroniką, po prostu przerzutka się mechanicznie przesunęła na śrubie i trzeba ją było od nowa wyregulować. Niemniej taka akcja na początku wyścigu irytująca, bo wielu zawodników mnie w tym czasie minęło. 

Pierwszy segment był ulokowany na kultowym czeskim podjeździe, czyli Lysej Horze, na którym jeszcze nigdy nie byłem. Ale oprócz Lysej Hory były jeszcze dwa długie podjazdy + kilka mniejszych, co w całości (licząc z segmentem startowym) dawało potężne przewyższenie ok. 3000m na zaledwie 100km, jednym słowem ta pierwsza setka to była prawdziwa rzeźnia. Do tego były tutaj odcinki szutrowe, zarówno na podjazdach jak i zjazdach, sumarycznie pewnie pod 10km się tego uzbierało; na szczęście odbyło się bez gum, ale jazda po takich drogach na oponach 25mm była daleka od komfortu. Zmierzch łapie mnie po tym szutrowym kawałku, gdy zaczynam podjazd na Lysą Horę, widzę lampki zjeżdżających w dół zawodników z czołówki, to znaczy, ze już ponad godzinę przynajmniej urwali. Góra bardzo wymagająca, dłuższe odcinki po 13-14% i aż koło 700m w pionie, więc jechałem to już na bardzo miękkich nogach, nie tyle sama Lysa Hora tak mi dała popalić, co kumulacja tych 3000m na tak krótkim odcinku.

Na CP1 dojechałem trochę przed 23, więc ta setka zabrała mi ponad 6h (w tym ze 20min na awarię). Mocno zaskoczył mnie fakt, że przede mną dojechało aż ponad 60 zawodników na 86, którzy wystartowali, wiec można powiedzieć, że trzymałem tyły. Trochę to było zadziwiające, bo wcale nie czułem, że słabo jadę, moc znormalizowaną miałem w okolicach 180W, co jak na mnie jest dobrym parametrem. Ale też miałem na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że nie opłaca się szarżować powyżej własnych możliwości na samym początku, na każdej imprezie tego typu roi się od "mistrzów pierwszych 300km" i dopiero po pierwszej nocy z grubsza widać na co kogo stać.

W Karkonosze
Po krótkim odpoczynku na punkcie ruszam w dół, teraz czekał mnie zasłużony dłuższy odcinek w miarę płaskiego terenu. Wybrałem wariant przez Ostravę, w mieście nieźle wkurzył mnie koleś na rowerze z silnikiem spalinowym; niepojęte jest dla mnie jak można na takim potworku chcieć jeździć, hałas to generuje potworny, a gość chyba złośliwie siedział mi na ogonie dobre 5-7km.  Do Polski wjeżdżam w rejonie Raciborza, choć samo miasto omijam. Na tym kawałku spotykam dobrze znanego z RTP Krzyśka Wolańskiego (również weterana legendarnej edycji "Weather to Scratch"), chwilę pogadaliśmy, ale Krzysiek mocno narzekał, że słabo mu się jedzie, z tego co pamiętam przeforsował się dość mocnymi treningami przed wyścigiem, coś tam ponaciągał i teraz zaczynały go męczyć kontuzje, jak się okazało później na tyle poważne, ze Krzysiek musiał się wycofać. Ja na szczęście wręcz przeciwnie - czułem się bardzo przyzwoicie, jechałem swoje, widziałem też na monitoringu, że powoli zaczynam się przesuwać do przodu, bo wiele osób zaczynało płacić cenę za ostre rumakowanie po górach na pierwszych 100km. Świta kawałek za Głuchołazami, na zasłużony postój staję po ponad 300km na Orlenie w Nysie. Dzień robi się piękny, za Ząbkowicami Śląskimi jest już wręcz gorąco.

Procentuje mój wariant trasy, jadę bardziej na północ omijając sporo wzniesień z którymi zmagają się inni zawodnicy. Ale koło 400km w nogach powoli zaczyna się kończyć Wersal, zmęczenie coraz większe, a na horyzoncie wyrasta potężny masyw Karkonoszy na który zaraz będę się musiał wspinać. Na stacji w rejonie Mysłakowic robię popas przed górami, zaraz czeka mnie najtrudniejszy segment RTP - 79km i aż 2700m w pionie, ale to dopiero pestka przy informacji co "robi" te 2700m w górę - dwa legendarne dzięki swojemu nachyleniu podjazdy - uznawana za najtrudniejszą górę w Polsce przełęcz Karkonoska i najcięższy podjazd Czech, czyli Modre Sedlo. Do tego gdy ruszam zupełnie się zepsuła pogoda - zaczyna padać, a co dużo gorsze nad Karkonoszami pojawiają się sine chmury; jednym słowem pogoda-marzenie do jazdy na wyższych wysokościach ;). Początkowo popaduje umiarkowanie, chwilami nawet przestaje, ale gdy zaczynam podjazd na Karkonoską (1200m) rozkręca się coraz mocniej. Gdy kończę pierwszą łatwiejszą część podjazdu na wysokości 800m zaczyna się już regularna burza - leje jak z cebra, a do tego co chwilę widać błyskawice.


Była tu wygodna wiata, więc postanowiłem chwilę poczekać czy burza nie przejdzie, bo wjeżdżanie powyżej granicy lasu na dość odkryty rejon przełęczy przy walących piorunach niespecjalnie mi się uśmiechało. Chwilę po mnie dojechała Ede Harrison, zawodniczka z Wielkiej Brytanii i jeszcze jeden zawodnik bodajże z Holandii. Posiedzieliśmy parę minut, ale że burza nie wyglądała na taką co szybko przejdzie - razem z Ede w akompaniamencie gromów (takie atrakcje to tylko na ultra!) ruszamy do góry, Holender jeszcze został.

Za wiatą zaczyna się już rzeźnia z której słynie Karkonoska, ściany powyżej 20% i to wszystko w lejącym na potęgę deszczu. Ale że podprowadzać rower to nie honor - zaciąłem się i wjechałem całość bez pchania, suport trzeszczy już na potęgę, słychać go dobre 50m przed i za mną, na szczęście poza tym nic z napędem się nie dzieje; niemniej od tych trzasków wątroba cały czas rośnie. Przed przełęczą burza przechodzi, kawałek przed szczytem doganiam prowadzących w kategorii par Niemców Roberta Huke i Hannesa Grubnera, z którymi na tym maratonie będę się jeszcze nieraz mijać. Niemcy pojechali w dół, ja jeszcze trochę czasu na przebieranie się straciłem - i ruszam na długi i elegancki zjazd na czeską stronę Karkonoszy. Dojazd do podnóży Morskiego Sedla bynajmniej nie był płaski, na tym kawałku trzeba było zaliczyć wiele krótszych ścianek, które skutecznie wysysały siły. Dojazd do Pecu pod Śnieżką w drugiej części prowadził leśnymi drogami dość słabej jakości, ale pod górę to wiele nie przeszkadza, po wyjechaniu nad poziom lasu na wysokości ok. 1100m otwiera się elegancki widok na główny masyw Karkonoszy, z dobrze widoczną Śnieżką, na tym kawałku mijam się z litewską zawodniczką, rudowłosą Viktorią Tomasevicienie, prowadzącą wówczas wśród kobiet; walczyła dzielnie, ale było widać, ze już jest zdrowo ujechana. Do Pecu wymagający, bardzo mocno nachylony zjazd po wąziutkiej i krętej drodze, na hamulcach obręczowych takie odcinki nie należą do przyjemności, by być w stanie zahamować trzeba cały czas jechać w dolnym chwycie i mocno cisnąć klamki, przez co oczywiście solidnie obrywają dłonie. 

W Pecu robię popas na trawie zbierając siły przed Modrym Sedlem, gdy jadłem swoje zapasy minęła mnie Ede, a z góry zjechali Olo Pachulski i Paweł Miłkowski, którzy po zaliczeniu CP2 planowali (jak wiele osób) nocleg w Pecu. Modre Sedlo kiedyś już wjeżdżałem, więc wiedziałem co mnie czeka, myślę, że to jeszcze cięższy podjazd niż Karkonoska, bo dłuższe są tam odcinki wielkiego nachylenia, do tego była to kolejna góra z rzędu, na sam koniec tego rzeźnickiego segmentu. Na najcięższym odcinku dogoniłem Ede, która już wpychała, jak mi powiedziała - rozpoznawała mnie doskonale już z daleka po moim suporcie :)). Podjazd wyciął mnie strasznie, ale dałem radę wciągnąć bez pchania, choć z paroma zatrzymaniami; końcówka magiczna - już późna faza zmierzchu i przejazd przez śniegowe tunele w rejonie przełęczy (1505m).


Z przełęczy ostry zjazd - i melduję się w schronisku Loucni Bouda, gdzie mieści się drugi Punkt Kontrolny wyścigu. Okazało się, że tutaj mam już 20 miejsce, więc jadąc cały czas bardzo równo nadrobiłem aż ponad 40 pozycji w stosunku do wielu zawodników, którzy przeszarżowali na pierwszym segmencie; dobrze zaplanowana trasa z CP1 też swoje zrobiła.

Na Słowację
Niestety dużym minusem było to, że dojechałem już po zamknięciu schroniskowej kuchni, więc nic zjeść się nie dało; jedynie chwilę odzipnąłem i krótko po tym jak dotarł Kamil Kamyczek ruszyłem w dół. Zjeżdżałem ostrożnie, bo droga z Modrego Sedla jest bardzo wredna - wąska, z dziurawymi odcinkami, do tego jest na niej ileś przepustów na których łatwo można złapać gumę. Do Pecu docieram z dużą ulgą i mocno nawalającymi dłońmi, bo na tak ostrym zjeździe trzeba było cały czas mocno cisnąć hamulce. Po zaliczeniu tego morderczego segmentu ogarnia mnie wielka fala entuzjazmu i na pełnym spontanie postanowiłem jechać drugą noc z rzędu. Nie lubię za wiele planować na takich imprezach, wolę raczej słuchać własnego serca, własnego organizmu, czasem się na tym wygra, czasem przegra - ale dzięki można poczuć tę wielką frajdę jaką odczuwają ludzie, którzy poszli za instynktem zamiast za cyferkami i chłodnymi kalkulacjami.

Pierwsza część nocy idzie bardzo sprawnie, pomimo solidnej ilości górek trzymam sensowne tempo, do tego wysoka motywacja, bo minąłem sporo osób, które zdecydowały się spać w Pecu, nad ranem byłem już w okolicach pierwszej "10". Ale to oczywiście było mocno na kredyt, bo osoby, które wyprzedziłem spały w nocy, a ja miałem drugą nockę z rzędu na siodle. Do tego nie zjadłem normalnego obiadu wieczorem, jechałem tylko na słodyczach, których już miałem resztki i które coraz oporniej mi wchodziły. I nad ranem zacząłem płacić za to cenę, na nogach byłem już koło 48h,a to granica powyżej której zaczyna się już solidne zamulanie; do tego żołądek coraz bardziej zaczynał szwankować, już mnie nawet na wymoioty zaczynało brać. Koło 6 rano kryzys senny dopada mnie z coraz większą siłą, zaczynają się coraz częstsze postoje, jak wstawałem z przystanku to z wielką prędkością przemknął Martin Haubold, kawałek za nim Jakub Tomasik, ciekawy bo bardzo młody zawodnik jeszcze poniżej 20 lat; jak na swoje pierwsze duże ultra doskonale jadący; i jak to często młodzi ludzie trochę narwany i nie do końca ogarniający reguły samowystarczalności ;). W Moravskiej Trebovie wreszcie znajduję otwarty sklep z normalnym jedzeniem, co nieco pomogło na nawalający żołądek, ale senność jest już porażająca. Dwa razy próbowałem drzemek, ale pomimo dobrych warunków (już się ciepło zrobiło) nie byłem w stanie zasnąć, straciłem na te próby blisko godzinę. Ale nawet leżenie bez spania coś tam krzepi, więc jakoś tam się turlałem dalej, ale tempo i morale już sporo niższe niż na początku nocy.

(fot. Bite of Me)
Czechy trochę mnie zaskoczyły dość słabymi asfaltami, tak 15-20 lat temu Czesi mieli sporo lepsze drogi niż w Polsce, obecnie to powiedziałbym, że z polskimi przegrywają; albo po prostu takiego miałem pecha na trasie którą jechałem. Ale i na mniejszych i na większych drogach było sporo odcinków, gdzie prawa część pas była solidnie dziurawa lub z licznymi przełomami; dość skutecznie wybijało to z tempa, utrudniając znacznie jazdę na lemondce. Do tego spory ruch, bo jechałem przez ileś większych miejscowości jak Prościejów, Kromeryż itd. Za Kromeryżem kolejna próba drzemki, po czym wjechałem na długą drogę rowerową wzdłuż Moravy, niby fajna do jazdy, bo asfalt i bez ruchu, ale w drugiej części jazda tym zrobiła się już upierdliwa, bo były przewężenia w rejonie śluz.W Uherskim Hradiszczu jest już upalnie, robię popas na stacji benzynowej, kawałek dalej orientuję się, że zgubiłem fajną i drogą tylną lampkę przypiętą do torby podsiodłowej, miałem oczywiście zapasową (bo tego wymaga regulamin RTP), ale żeby się wylajtować to nie brałem do niej baterii - więc musiałem specjalnie po to zjechać do sklepu i je kupić; to tak w kontekście kretyńskich oszczędności wagowych :)).

Za Uherskim Brodem zaczynają się podjazdy w stronę słowackiej granicy, jedzie się fatalnie, bo podjazd jest na zupełnie odkrytym terenie, a słońce pali już ostro; niby to nie była wielka góra, ale dało mi popalić niewąsko. Po stronie słowackiej upał powoli przechodzi, a gdy dojeżdżam do doliny Wagu to mam już zupełnie inne problemy, bo na horyzoncie pojawiają się sine chmury nadchodzącej burzy, do tego ok. 15km po drogach rowerowych wzdłuż Wagu musiałem jechać pod coraz silniejszy wiatr, jaki prawie zawsze poprzedza burzę. Ale jakimś dzikim fartem udało mi sie uniknąć głównego uderzenia burzy, tylko troche pokapało; w dobrym momecie wypadł mi postój na stacji. Za Trencinem dość wredny objazd by uniknąć krajówki - trzeba było zaliczyć ciężki szutrowy podjazd ze świeżo rozmiękniętą drogą (tamtędy poszła burza, której uniknąłem). Ten odcinek był wredny nawigacyjnie, bo trzeba było mocno lawirować trasą by uniknąć krajówek, a wtedy zawsze łatwo o wpadkę i ja taką też zanotowałem, już pod samym Partizanskie, gdzie miałem nocleg. Wjazd do miasta miałem jakimiś trawiastymi ścieżkami w rejonie polowego lotniska, jeszcze był i błotnisty odcinek na którym usmarowałem mocno rower; tutaj dało się to lepiej zaplanować, ze 20-30min straciłem na tym kawałku. W centrum miasta robię zakupy i jadę do hotelu, tam znowu czas straciłem, bo hotel zamknięty na głucho, musiałem wydzwaniać na telefon zanim ktoś przyszedł i mnie wpuścił; ale porządna regeneracja była mi w tym momencie niezbędna, bo nie spałem już koło 60h. W hotelu notuję kolejną wtopę - okazuje się, że wyrobiło się złącze w ładowarce do ogniw do lampki; tak więc nie byłem ich w stanie naładować; na szczęście miałem je z pewną górką.
Statystyki pierwszego i drugiego dnia:
Dystans  - 909,7km
Średnia prędkość - 20,8km/h
Suma podjazdów - 11 219m

Na Polanę
Pospałem 3h, na cały postój oczywiście zeszło się sporo więcej, ok. 2 w nocy wracam na trasę. Na dzień dobry idzie podjazd na drodze do Żarnovicy, wjeżdża się na poziom ok. 600m, zjazd słabiutki, długo ciągnące się remonty i sporo dziurawych nawierzchni, nocą jechało się tamtędy do niczego. Za Żarnovicą był kawałek bardzo trudny nawigacyjnie, tu liczyłem się z tym, ze moja trasa będzie po szutrach no i tak rzeczywiście było. Tyle że to wcale nie były gładkie szuterki, a droga klasy "ch..., d... i kamieni kupa" ;))


A dopiero świtać zaczynało, więc jeszcze po ciemku po takich drogach trzeba było mocno rzeźbić na szosówce po solidnych kamulcach. Ale to był rejon, gdzie prawie wszyscy zawodnicy mieli takie problemy i musieli omijać krajówkę szutrami, a jeszcze sporo gorzej mieli ludzie którzy do Zvolenia czy Banskej Bystrzycy dojeżdżali od północy lub zachodu. Niemniej po wyścigu dowiedziałem się, że była tam możliwość ominięcia tego kawałka, ale to ledwie paru osobom udało się znaleźć dobry objazd tego wrednego szutrowego kawałka.

Po tym kamienistym kawałku, jeszcze się turlałem spory odcinek po rozmiękniętej łące, tam z kolei błoto kilka razy zapychało mi hamulce, więc kilka razy musiałem je przepychać kluczami imbusowymi i znalezionym patykiem. W sumie tych terenowych rewelacji to było może parę km, ale kosztowało to sporo czasu. Do Zvolenia docieram przed 7, Mac na którego liczyłem był jeszcze zamknięty, wiec robię postój na stacji. Za Zvoleniem kieruję się w stronę gór, jakieś 30km za miastem zaczyna się segment prowadzący na trzeci Punkt Kontrolny. Segment w sporej części urokliwy (pomogła też słoneczna pogoda), wąskie leśne asfalty, ruch minimalny, a w górnej części praktycznie zerowy i niemal brak zabudowań. Kilka razy otwierały się szerokie widoki na zielone hale, jednym słowem miał ten segment wiele klimatu, taki rejon gdzie diabeł mówi dobranoc. Ceną tego było kilka odcinków o chamskiej nawierzchni, jak to z rosyjskiego nazywam "bywszego asfaltu", a prawdziwą wisienką na torcie był ostro nachylony zjazd po nierównych płytach betonowych, z parę kilometrów tego jak pamiętam było - i przez cały odcinek co 3m łup kołami na łączeniu płyt; że ja tu na swoich oponach 25mm gumy nie złapałem to na prawdziwy cud zakrawało ;). Dłonie bardzo mocno obrywały na takich kawałkach, ze dwa razy musiałem stanąć bo prostu na tyle traciłem siłę w dłoniach, ze nie byłem w stanie skutecznie hamować. W tym rejonie ponownie spotykam się z prowadzącymi w kategorii par Niemcami, którzy mnie tu wyprzedzali, później ja ich dogoniłem gdy stawali w sklepie itd. Finałowy podjazd segmentu prowadzi na Polanę - dawny wulkan na którym obecnie ulokowany jest hotel górski. Podjazd zdecydowanie najtrudniejszy na całym segmencie, dobre 750m w pionie i długie odcinki koło 10-12%, do tego na długich odcinkach nawierzchnia jak po bombardowaniu. Na szczyt docieram trochę po Niemcach, hotel choć dość monumentalny to lata świetności ma już dawno za sobą, liczyłem, że zjem tu może jakiś obiad, ale kuchni w ogóle nie było, jedynie kiepściutko wyposażony sklepik ze słodyczami; ale swój klimacik to miejsce bez wątpienia miało. Miałem tu sporo szczęścia do pogody, bo już było widać, że idzie burza, podobnie jak wczoraj dzień był gorący, a po południu niebo zachodziło chmurami i zaczęło lać; ludzi jadących koło 1-2h za mną burza dopadła w rejonie Polany, na dużej wysokości i ten wredny zjazd musieli jechać na mokro. 

Komedia pomyłek
Zjeżdżam z duszą na ramieniu, by nie wpaść w te wielkie leje po bombach, na pierwszym podjeździe za Hrinovą kolejny raz doganiają mnie któżby inny jak nie Niemcy, co już przyznam zaczynało mnie wnerwiać. Kawałek pojechałem z grubsza ich tempem, ale troszkę za mocno jechali by był sens tak się napinać, z rozmowy dowiedziałem się, ze cisną mocno, bo chcą złamać 4 doby na mecie, co wydawało mi się mocno nierealne. Przy czym jeden z Niemców miał kapitalny sposób jazdy po górach - jechał tylko na blacie (i to bynajmniej nie najlżejszym przełożeniu z tyłu), praktycznie cały podjazd na stojąco z nieziemsko niską kadencją. Wydawać by się mogło, że to bezsensowny sposób jeżdżenia - ale jak widać to tylko kwestia czysto indywidualna, są kolarze którzy zdecydowanie wolą przepychać niż młynkować z wysoką kadencją. Po kilku solidniejszych górkach dojeżdżam do większej miejscowości Hnusta, gdzie miałem w planach zjeść wreszcie normalny obiad; ale nie mogłem namierzyć sensownego lokalu i w końcu (znowu na spontanie!) uznałem, że nie będę czasu tracić na szukanie knajpy i pojadę do położonej za 50km Revucy. I była to kluczowa na tym maratonie pomyłka; pomyłka przez którą wkręciłem się w prawdziwą komedię pomyłek ;)).

Bo kawałek za Hnustą zaczęło lać i nie była to bynajmniej mżaweczka, a wielogodzinna ściana deszczu. Na jednym z podjazdów orientuję się, że przestaje mi działać wysokościomierz w Garminie, który zalała wodą, co mnie nieziemsko wnerwiło. O ile wszelakie załamania pogody niewiele mnie ruszają, to na awarie elektroniki reaguję jak 15-latki na trądzik ;)). I to bynajmniej nie na awarię nawigacji, bo to mnie wiele nie rusza, ileś lat jeździłem z papierowymi mapami, swego czasu całą Grecję przejechałem na mapie 1:800tys. Natomiast nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak awarie samego licznika; to jest dla mnie niepojęte jak przez 20 lat nie można tego poprawnie rozwiązać, ten problem miały pierwsze liczniki z wysokościomierzem na rynku (jak Cateye), ma i najnowszy Garmin za ponad 3000zł, przy czym w modelu 1040 gniazdo wysokościomierza jest po prostu fatalnie rozwiązane, klapka mająca zabezpieczać gniazdo USB ma otwór, przez co woda nie tylko się tam dostaje, ale i stoi, więc wysokościomierz pada nawet na niewielkim deszczu. Z pół godziny poleciało na próby rozwiązania tego problemu, ale w końcu musiałem się poddać. Za to był jakiś mały bonus, bo wkurzyłem się na tyle, ze senność odeszła i znalazłem w sobie siły na mocniejsze ciśnięcie, bo na mnie (pomimo wielu prób) pozytywna motywacja niestety nie działa. Jestem w tym względzie prawdziwym Polakiem, z tych co to w wyborach zawsze głosują "przeciwko", a nie "za"; i im bardziej wkurzony tym mocniejszy, żadne tam psychologiczne nowinki ze zniewieściałego Zachodu nie wchodzą w grę. Zresztą nawet i na Zachodzie najbardziej ikoniczną postacią popkultury jest Darth Vader stojący po Ciemnej Stronie Mocy :)).

Dlatego przewalczyłem zamulenie senne i do Revucy twardo jechałem, pomimo że warunki były tragiczne, lało jak z cebra, było coraz chłodniej, do tego zaczęła się noc. Z tego względu pojechałem trochę dłuższą drogą przez Jelsavę, bo wiedziałem, ze tam jest dobra szosa, a krótsza droga przez góry była po drogach niższej kategorii, więc w tych warunkach nie chciałem ryzykować krętych zjazdów po wąziutkich dróżkach. Przez te wszystkie akcje - z deszczem, z wysokościomierzem i z dłuższą drogą do Revucy (do której wyszło ze 20km więcej niż te 50km co to mi się wydawało w Hnuscie) docieram dopiero koło 21.30, ale jako, że miałem tam namierzoną pizzerię czynną do 22 uznałem, że jestem zwycięzcą ;)). Na stacji benzynowej kupiłem więc jedynie parę słodyczy i pojechałem z kilometr do centrum miasta. A tam okazuje się, ze pizzeria choć otwarta to już jedzenia nie wydaje, to samo było w kilku innych knajpkach. Wracam więc na pełnej rurze na stację, gdzie docieram parę minut po 22, czyli tuż po owej stacji zamknięciu. Noż kur...teczka!

Próby namierzenia noclegu również kończą się widowiskową klęską, pluję sobie w brodę, że nie zarezerwowałem noclegu, gdy wyjeżdżałem z Hnusty, gdy jeszcze były miejsca w Revucy, bo teraz nic nie jest dostępne, byłem nawet w hotelu gdzie na monitoringu widziałem innych zawodników z maratonu, proponowałem że zapłacę pełną cenę za nocleg na glebie - sprawa nie do ruszenia, Słowacy to są straszne nieużyci ludzie, zupełnie inne podejście do człowieka niż w Czechach czy w Polsce i to nie jest tylko moja opinia, to samo słyszałem od niejednej osoby jadącej maraton; zero serdeczności, zero zrozumienia dla pewnych nietypowych sytuacji. I w ten sposób po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji z moich najczarniejszych maratonowych koszmarów - totalnie przemoczony, bez sprzętu do spania, bez suchych ciuchów do przebrania się, a jechać dalej też nie byłem w stanie z powodu zmęczenia i skrajnego niedospania (ledwie 3h snu na 3,5 doby). Niestety właśnie teraz zabrakło rezerwy "sennej" na czarną godzinę, rezerwy z której się wyprztykałem jadąc dwie pierwsze noce z rzędu. Nazywając rzeczy po imieniu - znalazłem się w klasycznej ciemnej dupie...
Statystyki trzeciego dnia:
Dystans - 282,4km
Średnia prędkość - 17,3km/h
Suma podjazdów - 4 622m

Z ciemnej dupy w Tatry
Jako, że deszcz już od wielu godzin padał ulewnie za wielu opcji noclegu na dziko nie miałem, zabunkrowałem się na miejscowym cmentarzu, gdzie była jakaś kaplica czy dom pogrzebowy i zadaszone miejsce, ale leżeć trzeba było na gołym betonie; to miejsce idealnie oddawało stan mojego ducha - memento mori!


Miałem jedynie cieniutki worek NRC, prawie nic to nie dawało, bo byłem cały mokry, a od betonu ciągnęło zimnem. Tak więc o spaniu nie było mowy, tylko trząsłem się w tym worku, a morale jak u Marcellusa Wallace'a z Pulp Fiction "pretty fucking far from OK" ;)). Przekiblowałem tam ze 4h, w końcu nie mogąc spać odpaliłem jakąś stronę z informacjami na telefonie i tam trafiłem na relację z wojny ukraińskiej, z trwających walk o Bachmut. I to mnie błyskawicznie ustawiło do pionu - to ja się tu rozklejam jak ostatni pizdeusz, bo zmarznięty, przemoczony i niedospany muszę biwakować, a tam przecież żołnierze wiele dni siedzą w błocie w okopach, pod kulami i ostrzałem ciężkiej artylerii, a dookoła śmierć, pourywane kończyny, zabici koledzy...

Ruszam więc dalej, deszcz powoli się kończyć zaczynał, po paru km już nie pada. Za Muraniem zaczyna się solidny podjazd, to jeszcze wciągam, ale senność łapie mnie już na potęgę, więc gdy (już po świcie) znalazłem jakiś pustostan przy drodze to się położyłem. Zeszło się ponad 2h, ale tym razem wreszcie z 1-1,5h udało się pospać. Ruszam dalej, w sklepie w Telgarcie (gdzie spałem na zeszłorocznym RTP) robię zakupy, spotykam Tomka Rozmiarka, który podobnie jak ja musiał biwakować na dziko w Revucy. Od Telgartu jadę już po 4 obowiązkowym segmencie, bardzo długim, bo liczącym blisko 200km; pierwszy kawałek bardzo fajny - po Słowackim Raju bocznymi drogami, których dotąd jeszcze nie znałem; następnie na zachód wzdłuż masywu Tatr wśród małych wioseczek i zielonych hal. Same Tatry niestety w chmurach, a szkoda bo przy dobrej pogodzie na tym odcinku są ekstra widoki. W rejonie Tatrzańskiej Stryby znowu zaczyna padać, na podjeździe pod Strbskie Pleso już mocno leje, więc stanąłem się przebrać na długo, bo temperatura poniżej 10'C zaczynała spadać, natomiast Tomek Rozmiarek jadący tuż koło mnie - twardo jechał cały czas na krótki rękawek. Ja jednak byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się przebrać, bo na zjeździe ze Strbskiego Plesa już i w grubszych ciuchach telepać zaczynało, tym bardziej że na Drodze Wolności było sporo remontów i wahadłowego ruchu.

Podjazd pod Śląski Dom w tych warunkach zniszczył mnie mocno, bo był to najwyższy punkt wyścigu, aż 1670m i drugi co do trudności podjazd na Słowacji (po Kralovej Holi)

(fot. Mateusz Birecki)
Na szczęście u góry nie było wiele zimniej niż na poziomie 1000m jak się obawiałem, niemniej to cholernie ciężki podjazd i na tym poziomie wyjechania już solidnie mnie zniszczył. Ale w Śląskim Domu (gdzie mieścił się czwarty PK) wreszcie dobrze trafiłem - to luksusowy hotel, kuchnia na dużym wypasie, więc w końcu mogłem zjeść ciepły i smaczny posiłek za którym tak długo tęskniłem. Jako, że Mateusz, który był wolontariuszem na punkcie powiedział mi, że chłopaki przede mną robili drzemki w luksusowym hotelowym kiblu spróbowałem i ja, ale tradycyjnie nic z tego nie wyszło ;). Sumarycznie te 45min spędzonych w Śląskim Domu bardzo dobrze mi zrobiło, więc w dalszą trasę ruszyłem nieco wzmocniony. Na zjeździe spotykam znowu Niemców, o 96, czy nawet 100h już zupełnie nie ma mowy, jednak już widziałem że znowu mocno cisną i na pewno będą chcieli mnie dorwać ;). 

Na metę z Niemcami do porzygu
Odcinek do Zakopanego świetnie znałem, pogoda nieco się poprawiła, bo padało już tylko przelotnie, ale dalej było chłodno. Po wjechaniu do Polski znowu mnie zmuliło, chwilę poleżałem sobie na przystanku, próbując oszukać organizm.

(fot. Tadek Ciechanowski)
W Zakopanem postój w Żabce i ostatnie zakupy przed metą, w tym olej spożywczy, bo przez te wszystkie deszcze już mi się skończył zapas smaru do łańcucha ;)). W samym Zakopanem Piko bez litości dla zawodników wstawił nam jeszcze krótką ostrą ściankę po bruku ;)). Następnie już o zmierzchu wjeżdżam na Gubałówkę, gdzie  łapie mnie gęsta mgła, chwilami to widać było na 20m. W Chochołowie musiałem skorzystać z toalety w knajpie, gdy wychodzę to widzę przemykających Niemców. Jak to mówią komentatorzy jeździectwa - śledziona we mnie zagrała i ruszyłem w pogoń. Nażyłowałem się nieźle, ale po paru km ich dorwałem i w sumie aż do rejonu Namestova jechaliśmy w bliskim zasięgu wzroku.

(fot. Tadek Ciechanowski)
Tam musiałem wymienić ogniwo w lampce, która po zaledwie paru km na nowej baterii przełącza mi się na niższy tryb. Motyla noga! Moje ostatnie, rezerwowe ogniwo okazało się walnięte! Wprost fantastyczna wiadomość na ostatnie 100km wyścigu, nocą i w ciężkich górach...

Musiałem więc jechać na trybie 100 lumenów na ogniwach w których zostały resztki prądu, licząc że wytrzymają do końca. Myślałem, ze Niemcy już mi odjechali, ale gdy sprawdziłem monitoring że są za mną, na gravelowym odcinku (był tu objazd krajówki); uznałem więc że chyba złapali tam gumę (a faktycznie stali wcześniej na stacji). Zrobiłem więc błąd i trochę luźniej pojechałem odcinek do polskiej granicy, a gdy tam odpaliłem monitoring to okazało się, że Niemcy cisną jak wszyscy diabli i już prawie mnie dogonili. W sumie nie miałem się z nimi o co ścigać, bo jechali przecież w innej kategorii, to była czysto ambicjonalna rywalizacja, bo i oni ewidentnie za wszelką cenę chcieli mnie dogonić, więc uznałem, że nie odpuszczę i żeby skały srały to tym razem mnie nie dogonią, byłem jak Gandalf krzyczący do Balroga "You shall not pass!" ;). Po takie przeżycia się właśnie jeździ ultra wyścigi!

I w ten sposób zaczął się 50km sprint na metę, na już potężnym poziomie wyprucia. Z Glinki długi zjazd, po czym w Rajczy wjeżdżam na ostatni finiszowy segment wyścigu, do mety zostaje ledwie 40km. Nie wiem jakim cudem, ale jakoś mi się wbiło się w głowę, że ten segment jest stosunkowo łatwy. A tymczasem okazało się, że jest tam potworna rzeźnia - rajd po chyba wszystkich możliwych ostrych ściankach w rejonie Koniakowa. I każdy podjazd jechany do porzygu, bo już z góry widziałem lampki Niemców siedzących mi na ogonie i wiedziałem, że oni widząc moją lampkę i słysząc mój suport nie odpuszczą. Przy czym rejon Koniakowa to nie tylko ostre ściany, bo dochodzą też bardzo wąskie, pełne zakrętów dróżki i równie strome zjazdy. A na poziomie 700-800m wjeżdżało się w gęstą mgłę, więc z tą moją lampką na słabiutkim trybie jechało się na słowo honoru. Była tu też rzeźnicka 20% ściana, której już nie dałem rady wciągnąć, tak z 50m musiałem wepchnąć rower, RTP to jedyny maraton szosowy który mnie w tym zakresie pokonał zmuszając do pchania roweru i to już po raz drugi, bo w 2019 Stóg wpychałem (aczkolwiek tam to wszyscy wpychali).

Ciągnął się ten segment nieprawdopodobnie, w rejonie Zameczka to już był zupełny hardkor, tam ze względu na gęstą mgłę już prawie nic nie było widać, musiałem się orientować na krawędzie szosy, a wtedy nietrudno wylecieć z drogi co kilka razy miało miejsce. Najgorzej było na zjeździe z Zameczka, myślałem, że skoro tam jest rezydencja prezydencka to droga będzie wysokiej jakości, tymczasem wręcz przeciwnie - u góry to była dziura na dziurze. I na tym zjeździe nagle gaśnie mi całkowicie lampka, wpadam centralnie w wielką dziurę i ledwie daję radę wyhamować. Jakimś cudem gumy nie złapałem, ale musiałem wyciągać z bagażu pozostałe ogniwa i założyć do lampki takie w którym jeszcze resztka prądu została. Byłem przekonany, że Niemcy mnie dojdą, ale najwyraźniej i ich musiało w końcu odciąć, bo ostatni raz ich światła widziałem na tej 20% ścianie. Modliłem się by jakoś dotrwać do końca zjazdu i finalnie jakoś się sturlałem na dół na symbolicznym trybie 10 lumenów; w rejonie rezydencji prezydenckiej jest już oświetlenie przy drodze, więc wiedziałem, że jestem uratowany, bo końcowe 7km to już podjazd do schroniska, na którym można i w ogóle bez światła jechać, bo asfalt jest elegancki. Niemniej cisnąłem na maxa do samego końca, oglądając się co chwilę za siebie  nie popełniając już błędu jaki zrobiłem przed polską granicą. Potwornie skatowany, ledwo trzymając się na nogach docieram na metę o 2.16, gdzie wita mnie Paweł Puławski, docieram z czasem 4dni 9h i 46min, co daje mi 15 pozycję w wyścigu; level upodlenia - extreme!



(fot. Adrian Crapciu)

Statystki czwartego dnia:
Dystans - 330,5km
Średnia prędkość - 19,1km/h
Suma podjazdów - 5 796m

Wyścig dla mnie niezwykły, przez bardzo spontaniczną jazdę miałem mnóstwo niespodziewanych sytuacji na trasie, a to walka z sennością i żołądkiem w Czechach, a to konieczność biwakowania będąc całkowicie mokrym na Słowacji, a to epicki wyścig z Niemcami mglistą nocą ze zdychającą lampką. Czy gdym pojechał RTP dokładniej planując ileś spraw uzyskałbym lepszy wynik? Niewątpliwie! Czy żałuję pojechania RTP bardzo spontanicznie? Nigdy w życiu! Pojechałem ten wyścig wierny mickiewiczowskiemu:
"Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko"

Bo właśnie taka forma jazdy dała mi mnóstwo frajdy i przyjemności, dała wielką przygodę - a to jest dużo ważniejsze niż cyferki. Zrozumiałem też w pełni dlaczego wyścigi samowystarczalne są tym co lubię jeździć najbardziej, wyścig tej długości co RTP to jest zupełnie co innego niż maraton z przepakami i punktami kontrolnymi typu BBT czy RAP. Tutaj wielu spraw po prostu nie da się zaplanować, po pierwszych 500-700km z reguły zaczyna się wielka improwizacja, w moim przypadku była to już skrajna improwizacja. I dlatego wyścigi samowystarczalne w tym aspekcie czysto przygodowym zdecydowanie przerastają imprezy z różnymi formami wsparcia, gdzie kluczowe są cyferki, średnie, waty itd. Na RTP oczywiście parametry czysto kolarskie też są bardzo istotne, ale oprócz tego trzeba umieć sobie dawać radę z mnóstwem innych spraw - z dobrym zaplanowaniem trasy, z całą logistyką jazdy, z naprawami roweru (restrykcyjny w tym zakresie regulamin wymaga pełnej samodzielności). To wszystko zebrane do kupy powoduje, że jazda tego wyścigu jest prawdziwą przygodą.

Oceniając imprezę - Race Through Poland cały czas trzyma bardzo wysoki poziom organizacyjny. Segmenty są zaprojektowane z dużym znawstwem tematu, widać, że to opracowuje kolarz z ogromnym doświadczeniem, jakim jest dyrektor wyścigu Paweł Puławski. Atmosfera na imprezie doskonała, zarówno wśród zawodników jak i na punktach, gdzie wielu wolontariuszy jest bardzo pomocnych i w zdecydowanej większości są to ludzie sami jeżdżący na rowerach, więc doskonale siedzący w temacie. Jednym słowem RTP to wyścig, który polecam każdemu miłośnikowi ultra, obecnie to moim zdaniem zdecydowanie najciekawszy polski ultramaraton szosowy. W tegorocznej edycji nie było żadnych ekstremów z nawierzchniami, na obowiązkowych segmentach było może z 7-8km szutrów, do tego też sporo dziurawych odcinków, ale z tym jadąc RTP trzeba się liczyć, to nie jest impreza dla osób oczekujących tylko gładziutkich asfaltów. Sporo większe ekstrema terenowe trafiłem na odcinkach samodzielne projektowanych, przede wszystkim na Słowacji na dojeździe do trzeciego segmentu, bo tam układ szos był taki, że bardzo trzeba było lawirować by uniknąć zakazanych dróg krajowych. Parę drobnych wpadek przy projektowaniu trasy zaliczyłem, ale generalnie dobrze narysowana trasa była na tym wyścigu moim atutem, bo było sporo ludzi, którzy zaliczyli wpadki nawigacyjne kosztujące długie godziny.

Kwestie sprzętowe - jechałem maraton na rowerze szosowym starszego typu, z hamulcami szczękowymi i oponami 25mm (bo szersze do mojej ramy nie wchodzą). Oczywiście spokojnie da się na takim sprzęcie ukończyć RTP (na takim sprzęcie ukończyłem 3 edycje); niemniej jazda na takim rowerze terenowych odcinków czy często spotykanego na górskich segmentach podłego asfaltu jest bolesna. Amortyzacja jest żadna, mocno obrywa zarówno siedzenie, jak i dłonie. Na całe szczęście w ostatniej chwili zrezygnowałem z jazdy na karbonowych kołach i założyłem zwykłe aluminiowe - i była to doskonała decyzja, bo koła karbonowe ze szczękowymi hamulcami na takich drogach to jest całkowita porażka; tak jechałem w 2022 roku i kosztowało mnie to mocno zdrętwiałe dłonie, które ze 3 miesiące dochodziły do siebie. Jakieś niewielkie zyski ze stożków zupełnie nie są warte dużo gorszego poziomu hamowania na zjazdach, bo to od komfortu najwięcej tu zależy. Natomiast optymalnym rowerem na tego typu trasę będzie szosówka na tarczach przyjmująca dość szerokie opony, rzędu 32mm, widziałem nawet osoby na oponach powyżej 40mm, też i na uszosowionych gravelach dużo ludzi jechało. Taki sprzęt jest najlepszym kompromisem pomiędzy odcinkami szutrowymi oraz normalną szosową jazdą. Awarii na szczęście uniknąłem, mimo bardzo wąskich opon nawet jednego kapcia nie miałem, jedynie regulacja przedniej przerzutki na samym początku maratonu.

Na koniec jeszcze parę słów o moim suporcie. Choć trzeszczał niemożebnie przez cały wyścig udało się dotrzeć bez problemów na metę wyścigu. Parę tygodni po powrocie po wielu próbach rozwiązania tego problemu udało mi się w końcu znaleźć jądro problemu. "Suport" okazał się zaciskiem tylnego koła, który trochę przed wyścigiem zmieniałem. Zasrany zacisk! Ileż to mi krwi na tym wyścigu napsuło to głowa mała! Potwierdziła się stara kolarska prawda, ze ustalenie źródła podejrzanych dźwięków to 95% sukcesu ;))
Zdjęcia z maratonu









Dane wycieczki: DST: 1522.60 km AVS: km/h ALT: 21637 m MAX: 65.10 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 13 maja 2023Kategoria >100km, >200km, Canyon 2023, Wypad
Na kwietniowym wypadzie na Ukrainę i Słowację musiałem odpuścić ostatni dzień ze względu na chorobę - dzisiaj postanowiłem nadrobić te zaległości ;)). Trasa dobrze znana z MPP, który parę razy jechał w tym rejonie, grupuje najciekawsze szosowe podjazdy w tej okolicy. Na dzień dobry idą Krowiarki z pięknymi widokami na Babią Górę.

Później wjeżdżam w pas pogórzy z morderczymi ściankami na Makowską Górę czy Zachełmną. Pogoda przyjemna, choć gdy wyjeżdżam z gór zaczyna mocno wiać ze wschodu. W Olkuszu umówiłem się z mieszkającym na Jurze Markiem Dembowskim, zjedliśmy posiłek w Macu i ruszyliśmy na pętelkę po Jurze, żegnamy się przed Pilicą

Za Pilicą już się zaczyna wypłaszczać, a wiatr pod wieczór na szczęście się uspokoił, więc końcówkę do Włoszczowy jechało się całkiem przyzwoicie. Wracam pociągiem z Włoszczowy-Północ, o którą było swego czasu tyle szumu, ale jak dla mnie to bardzo wygodne połączenie - niecałe 2h i jestem w Warszawie.

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 243.00 km AVS: 22.85 km/h ALT: 2677 m MAX: 68.60 km/h Temp:16.0 'C
Piątek, 12 maja 2023Kategoria >100km, >200km, Canyon 2023, Wypad
Dzisiaj czekał mnie bardzo wymagający dzień - na dzień dobry Pogórze Ciężkowickie, skąd przerzucam się w Beskid Wyspowy, słynny z rzeźnickich podjazdów, zaliczam m.in. 22% piłę w Młyńczyskach oraz kawałek dalej Wierch Młynne.


Główny punkt programu tego wyjazdu to były Tatry, niestety trochę się pogoda zepsuła i słońce schowało się za chmurami, ale dalej było na co popatrzeć, Tatry o tej porze roku, gdy jeszcze są pod śniegiem wyglądają świetnie.


Podjazdów było całe multum, Garmin pokazał mi ubytek blisko 6000 kalorii, więc popas na Głodówce był obowiązkowym punktem programu :))


Przejeżdżam jeszcze Zakopane i na łąkach za Chochołowem znajduję elegancki nocleg. 
Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 203.00 km AVS: 19.77 km/h ALT: 3747 m MAX: 64.60 km/h Temp:16.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl