Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Piątek, 9 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 5
Hieflau - Admont - Schladming - Obertauren Pass (1738m) - St. Michael - Katschberg Pass (1641m) - Lendorf - Mallnitz - [pociąg] - Bockstein
Dzisiaj zaczynają się bardzo solidne góry, więc już wcześnie rano jestem na trasie. Pogoda cienka, zanosi się na deszcz, pierwszy odcinekk do Admont bardzo fajny, jedzie się wąską doliną, którą otaczają wysokie dwutysięczne szczyty na których nie brakuje śniegu, jest kilka wodospadów, w okolicy wiele dróg wspinaczkowych, bardzo urokliwy kawałek. Niestety za Admont dolina się rozszerza, robi się bardzo ruchliwie, no i zaczyna też padać. Deszcz dość szybko przeszedł, natomiast ruch tylko się zwiększył, generalnie cały ten kawałek aż do Radstadt był bardzo ruchliwy, fragmentami były tu ekspresówki (tutaj znaki dróg tylko dla samochodów stawia się też na normalnych jednojezdniowych szosach), które raz dawało się omijać, raz nie. Okazało się przełęcz Solkpass jest o tej porze roku nieprzejezdna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, więc przez Taury trzeba było jechać przełęczą Obertauren.
Nie wiem na jakiej podstawie, ale wydawało mi się, że to będzie dość łatwy podjazd, może dlatego, że na mapie podjazd był sporo dłuższy niż na Katschberg. A tymczasem była to wymagająca przełęcz, podjazd wyssał ze mnie sporo sił, nie brakowało kawałków koło 10-12%, wypłaszczeń nie za wiele, więc w kość dała solidnie, u góry już leżało trochę śniegu. Zjazd piękny, koło szczytu długa prosta na której wyciągnąłem aż 78km/h. Jazda w dół przeleciała bardzo szybko i już solidnie zmęczony staję w St. Michael zbierając siły przed Katschbergiem. Tutaj już nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to będzie straszna rzeźnia - no i nie rozczarowałem się ;)). Podjazd jest piekielnie ostry, w sumie ponad 4km na których trzyma cały czas 13-15%, w środkowej części trochę lżej. Na rowerze szosowym z dwoma tarczami i trochę ponad 10kg bagażu - to już ekstremum, strasznie to siły wysysało, mięśnie obciążone bardzo siłową jazdą w końcówce już ledwo się czuło. Z drugiej strony równie ostro, choć odcinek piekielnego nachylenia nieco krótszy, znowu dało się pojechać pod 80km/h. Kilka razy zdarzało mi się podjeżdżać trochę cięższe góry w typie Zoncolanu czy Malga Palazzo, ale to były boczne drogi z lokalnym ruchem, natomiast Katschberg to najcięższa przełęcz drogowa dla normalnego ruchu jaką miałem okazję pokonywać w Alpach i to już po 150km w nogach.
Ale to nie był jeszcze koniec tego bardzo wymagającego dnia, po zjeździe w rejon jeziora Millstater czekał mnie jeszcze długi kawałek do Mallnitz zakończony 500m podjazdem, w sam raz żeby jeszcze zmaltretowanym mięśniom dołożyć ;). Ale ze względu na jutrzejszy, jeszcze cięższy dzień zależało mi, żeby się dziś wyrobić z przejazdem kolejowym - bowiem z Mallnitz nie ma dalszej drogi, natomiast wsiada się w pociąg przejeżdżający pod Taurami na drugą stronę. Udało mi się wyrobić, a że do odjazdu było już niewiele czasu nie bawiłem się w kupowanie biletu w automacie, myśląc, że mozna to zrobić u konduktora. Ten jednak biletów nie sprzedawał, na szczęście widząc obcokrajowca nie robił problemów. Po przejechaniu zaledwie kilkunastu km, po drugiej stronie masywu okazało się, że solidnie tam leje - więc szybko wyjechałem kawałek za Bockstein i już nocą rozbiłem obozowisko i szybko "odpłynąłem"
Zdjęcia
Hieflau - Admont - Schladming - Obertauren Pass (1738m) - St. Michael - Katschberg Pass (1641m) - Lendorf - Mallnitz - [pociąg] - Bockstein
Dzisiaj zaczynają się bardzo solidne góry, więc już wcześnie rano jestem na trasie. Pogoda cienka, zanosi się na deszcz, pierwszy odcinekk do Admont bardzo fajny, jedzie się wąską doliną, którą otaczają wysokie dwutysięczne szczyty na których nie brakuje śniegu, jest kilka wodospadów, w okolicy wiele dróg wspinaczkowych, bardzo urokliwy kawałek. Niestety za Admont dolina się rozszerza, robi się bardzo ruchliwie, no i zaczyna też padać. Deszcz dość szybko przeszedł, natomiast ruch tylko się zwiększył, generalnie cały ten kawałek aż do Radstadt był bardzo ruchliwy, fragmentami były tu ekspresówki (tutaj znaki dróg tylko dla samochodów stawia się też na normalnych jednojezdniowych szosach), które raz dawało się omijać, raz nie. Okazało się przełęcz Solkpass jest o tej porze roku nieprzejezdna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, więc przez Taury trzeba było jechać przełęczą Obertauren.
Nie wiem na jakiej podstawie, ale wydawało mi się, że to będzie dość łatwy podjazd, może dlatego, że na mapie podjazd był sporo dłuższy niż na Katschberg. A tymczasem była to wymagająca przełęcz, podjazd wyssał ze mnie sporo sił, nie brakowało kawałków koło 10-12%, wypłaszczeń nie za wiele, więc w kość dała solidnie, u góry już leżało trochę śniegu. Zjazd piękny, koło szczytu długa prosta na której wyciągnąłem aż 78km/h. Jazda w dół przeleciała bardzo szybko i już solidnie zmęczony staję w St. Michael zbierając siły przed Katschbergiem. Tutaj już nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to będzie straszna rzeźnia - no i nie rozczarowałem się ;)). Podjazd jest piekielnie ostry, w sumie ponad 4km na których trzyma cały czas 13-15%, w środkowej części trochę lżej. Na rowerze szosowym z dwoma tarczami i trochę ponad 10kg bagażu - to już ekstremum, strasznie to siły wysysało, mięśnie obciążone bardzo siłową jazdą w końcówce już ledwo się czuło. Z drugiej strony równie ostro, choć odcinek piekielnego nachylenia nieco krótszy, znowu dało się pojechać pod 80km/h. Kilka razy zdarzało mi się podjeżdżać trochę cięższe góry w typie Zoncolanu czy Malga Palazzo, ale to były boczne drogi z lokalnym ruchem, natomiast Katschberg to najcięższa przełęcz drogowa dla normalnego ruchu jaką miałem okazję pokonywać w Alpach i to już po 150km w nogach.
Ale to nie był jeszcze koniec tego bardzo wymagającego dnia, po zjeździe w rejon jeziora Millstater czekał mnie jeszcze długi kawałek do Mallnitz zakończony 500m podjazdem, w sam raz żeby jeszcze zmaltretowanym mięśniom dołożyć ;). Ale ze względu na jutrzejszy, jeszcze cięższy dzień zależało mi, żeby się dziś wyrobić z przejazdem kolejowym - bowiem z Mallnitz nie ma dalszej drogi, natomiast wsiada się w pociąg przejeżdżający pod Taurami na drugą stronę. Udało mi się wyrobić, a że do odjazdu było już niewiele czasu nie bawiłem się w kupowanie biletu w automacie, myśląc, że mozna to zrobić u konduktora. Ten jednak biletów nie sprzedawał, na szczęście widząc obcokrajowca nie robił problemów. Po przejechaniu zaledwie kilkunastu km, po drugiej stronie masywu okazało się, że solidnie tam leje - więc szybko wyjechałem kawałek za Bockstein i już nocą rozbiłem obozowisko i szybko "odpłynąłem"
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 235.50 km AVS: 22.50 km/h
ALT: 3372 m MAX: 79.20 km/h
Temp:17.0 'C
Czwartek, 8 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 4
Dziś zaczynają się Alpy, jeszcze nie te wysokie, ale takie alpejskie przedmurze. Niestety znowu od rana mocno wieje, tym razem czołowo, więc pierwsze 50km do St. Polten to męczarnia, tyle dobrego, że po wczorajszych deszczach nie ma już śladu, ładna słoneczna pogoda. Spore wrażenie robi szeroki Dunaj przykryty szkwałami, a nad rzeką na wysokim wzgórzu króluje wielkie opactwo benedyktyńskie Gottweig. Za St. Polten wreszcie zaczynają się górki, a wraz z wjazdem w wąskie doliny wiatr powoli przestaje przeszkadzać i jazda robi się przyjemniejsza. Po pewnym czasie zaczyna się solidny podjazd na ponad tysięczną przełęcz Wast am Wald (1110m), dał mi w kość, bo był tu długi kawałek solidnego nachylenia. W trakcie podjazdu robię dłuższy postój, końcówka przed przełęczą już łatwiejsza, więc szybko melduję się w Mariazell oglądając słynną bazylikę, miejsce kultu maryjnego, taką austriacką Częstochowę.
Za miastem kolejna przełęcz, krótka, ale z ostrą końcówką. Z przełęczy bardzo szybki zjazd na którym udaje się przekroczyć 70km/h. Z Lunz do Hieflau lekko pagórkowata droga, coraz więcej wysokich szczytów widać w okolicy. W samej końcówce dnia, gdy już miałem ponad 200km trafiła się piekielnie ostra ściana, 15% ponad 100m do góry, na moich przełożeniach ledwo się to już wjeżdża, w sam raz żeby dobić zmęczonego rowerzystę ;). Nocuję w lesie kawałeczek za Hieflau.
Zdjęcia
Dziś zaczynają się Alpy, jeszcze nie te wysokie, ale takie alpejskie przedmurze. Niestety znowu od rana mocno wieje, tym razem czołowo, więc pierwsze 50km do St. Polten to męczarnia, tyle dobrego, że po wczorajszych deszczach nie ma już śladu, ładna słoneczna pogoda. Spore wrażenie robi szeroki Dunaj przykryty szkwałami, a nad rzeką na wysokim wzgórzu króluje wielkie opactwo benedyktyńskie Gottweig. Za St. Polten wreszcie zaczynają się górki, a wraz z wjazdem w wąskie doliny wiatr powoli przestaje przeszkadzać i jazda robi się przyjemniejsza. Po pewnym czasie zaczyna się solidny podjazd na ponad tysięczną przełęcz Wast am Wald (1110m), dał mi w kość, bo był tu długi kawałek solidnego nachylenia. W trakcie podjazdu robię dłuższy postój, końcówka przed przełęczą już łatwiejsza, więc szybko melduję się w Mariazell oglądając słynną bazylikę, miejsce kultu maryjnego, taką austriacką Częstochowę.
Za miastem kolejna przełęcz, krótka, ale z ostrą końcówką. Z przełęczy bardzo szybki zjazd na którym udaje się przekroczyć 70km/h. Z Lunz do Hieflau lekko pagórkowata droga, coraz więcej wysokich szczytów widać w okolicy. W samej końcówce dnia, gdy już miałem ponad 200km trafiła się piekielnie ostra ściana, 15% ponad 100m do góry, na moich przełożeniach ledwo się to już wjeżdża, w sam raz żeby dobić zmęczonego rowerzystę ;). Nocuję w lesie kawałeczek za Hieflau.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 212.00 km AVS: 23.17 km/h
ALT: 2516 m MAX: 75.30 km/h
Temp:18.0 'C
Środa, 7 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 3
Loucka - Kromeriz - Slavkov u Brna - Znojmo - [A] - Eggenburg - Maissau
Od rana silnie wieje, przy planowanym dystansie ponad 200km to marniutka wiadomość. Wiatr generalnie wieje bardziej z boku, więc tak źle na szczęście nie jest, niemniej wyraźnie przeszkadza. Trasa lekko pagórkowata, choć jak na czeskie warunki nie jest źle, liczba górek w normie. Przejeżdżam przez ładny Kromeriz, kilkanaście km dalej wjeżdżam na bardzo ruchliwą drogę do Slavkova, pobocza brak, sporo tirów, trzeba było się przemęczyć ok. 20km. W Slavkovie robię zakupy, samo miasto dużo lepiej jest znane pod niemiecką nazwą Austerlitz, tutaj w 1805 roku rozegrała się słynna bitwa 3 cesarzy, w której Francuzi pod dowództwem Napoleona rozbili Austriaków i Rosjan. Z tego właśnie względu przez ten rejon poprowadziłem swoją trasę, kawałek za miastem jest sporo pamiątek po bitwie, wjechałem na panujące nad okolicę słynne wzgórze Prace, które odegrało kluczową rolę w czasie bitwy, na szczycie znajduje się małe mauzoleum poświęcone bitwie.
Kolejny odcinek do Znojma raczej płaski, niestety znowu czekał mnie długi odcinek wąskiej i ruchliwej drogi do Znojma, do tego wyraźne zaczęła się psuć pogoda, ok. 20km przed miastem zaczęło padać, znacznie się ochłodziło. W deszczu musiałem jechać spory kawał, na granicy austriackiej opady przeszły w regularną ulewę, uspokajać zaczęło się dopiero za Eggendrofem, tak więc rozkładając się na nocleg sporo rzeczy miałem juz mokrych.
Zdjęcia
Loucka - Kromeriz - Slavkov u Brna - Znojmo - [A] - Eggenburg - Maissau
Od rana silnie wieje, przy planowanym dystansie ponad 200km to marniutka wiadomość. Wiatr generalnie wieje bardziej z boku, więc tak źle na szczęście nie jest, niemniej wyraźnie przeszkadza. Trasa lekko pagórkowata, choć jak na czeskie warunki nie jest źle, liczba górek w normie. Przejeżdżam przez ładny Kromeriz, kilkanaście km dalej wjeżdżam na bardzo ruchliwą drogę do Slavkova, pobocza brak, sporo tirów, trzeba było się przemęczyć ok. 20km. W Slavkovie robię zakupy, samo miasto dużo lepiej jest znane pod niemiecką nazwą Austerlitz, tutaj w 1805 roku rozegrała się słynna bitwa 3 cesarzy, w której Francuzi pod dowództwem Napoleona rozbili Austriaków i Rosjan. Z tego właśnie względu przez ten rejon poprowadziłem swoją trasę, kawałek za miastem jest sporo pamiątek po bitwie, wjechałem na panujące nad okolicę słynne wzgórze Prace, które odegrało kluczową rolę w czasie bitwy, na szczycie znajduje się małe mauzoleum poświęcone bitwie.
Kolejny odcinek do Znojma raczej płaski, niestety znowu czekał mnie długi odcinek wąskiej i ruchliwej drogi do Znojma, do tego wyraźne zaczęła się psuć pogoda, ok. 20km przed miastem zaczęło padać, znacznie się ochłodziło. W deszczu musiałem jechać spory kawał, na granicy austriackiej opady przeszły w regularną ulewę, uspokajać zaczęło się dopiero za Eggendrofem, tak więc rozkładając się na nocleg sporo rzeczy miałem juz mokrych.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 218.50 km AVS: 24.32 km/h
ALT: 1741 m MAX: 58.60 km/h
Temp:18.0 'C
Wtorek, 6 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 2
Zawiercie - Olkusz - Pszczyna -m Zebrzydowice -[CZ] - Ostrava - Pribor - Stramberk - Loucka
Z Zawiercia ruszam wcześnie rano, po paru kilometrach orientuję się, że nie mam magnesu do kadencji, musiał gdzieś odpaść na trasie, na szczęście Zbyszek jeszcze był w domu i poratował mnie swoim ;)). Zaraz za Ogrodzieńcem zaczyna się najładniejszy dziś kawałek - czyli spora seria górek aż do Oświęcimia, w rejonie Olkusza bardzo solidne podjazdy. Za Oświęcimiem wyraźnie się wypłaszcza, jadę wzdłuż jeziora Goczałkowickiego, fajnie wygląda taka wielka tafla z rysującymi się zarysami gór na horyzoncie. Granicę czeską przekraczam w Zebrzydowicach, pierwszy odcinek w Czechach marniutki, dość ruchliwe drogi i bardzo przemysłowe tereny zagłębia górniczego w rejonie Ostravy. Dopiero za Ostravą zaczyna się sensowniejsza jazda, odwiedzam zabytkowe miasto Stramberk, do którego trzeba podjechać spory kawałek pod górę, ale warto, bo prezentuje się okazale, z panującym nad okolicą pięknym zamkiem na wzgórzu i historyczną zabudową.
Wyjeżdżając z miasteczka zachciało mi się robić skróty, więc trochę musiałem przejechać po szutrze i paru ostrych ściankach, po czym wracam na drogę na Valasskie Mezirici, rozbijam się kawałek za tym miastem, na polu przy drodze
Zdjęcia
Zawiercie - Olkusz - Pszczyna -m Zebrzydowice -[CZ] - Ostrava - Pribor - Stramberk - Loucka
Z Zawiercia ruszam wcześnie rano, po paru kilometrach orientuję się, że nie mam magnesu do kadencji, musiał gdzieś odpaść na trasie, na szczęście Zbyszek jeszcze był w domu i poratował mnie swoim ;)). Zaraz za Ogrodzieńcem zaczyna się najładniejszy dziś kawałek - czyli spora seria górek aż do Oświęcimia, w rejonie Olkusza bardzo solidne podjazdy. Za Oświęcimiem wyraźnie się wypłaszcza, jadę wzdłuż jeziora Goczałkowickiego, fajnie wygląda taka wielka tafla z rysującymi się zarysami gór na horyzoncie. Granicę czeską przekraczam w Zebrzydowicach, pierwszy odcinek w Czechach marniutki, dość ruchliwe drogi i bardzo przemysłowe tereny zagłębia górniczego w rejonie Ostravy. Dopiero za Ostravą zaczyna się sensowniejsza jazda, odwiedzam zabytkowe miasto Stramberk, do którego trzeba podjechać spory kawałek pod górę, ale warto, bo prezentuje się okazale, z panującym nad okolicą pięknym zamkiem na wzgórzu i historyczną zabudową.
Wyjeżdżając z miasteczka zachciało mi się robić skróty, więc trochę musiałem przejechać po szutrze i paru ostrych ściankach, po czym wracam na drogę na Valasskie Mezirici, rozbijam się kawałek za tym miastem, na polu przy drodze
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 231.20 km AVS: 24.51 km/h
ALT: 1766 m MAX: 56.00 km/h
Temp:20.0 'C
Poniedziałek, 5 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 1
I dzień - Warszawa - Drzewica - Końskie - Włoszczowa - Pilica - Zawiercie
Na trasę ruszam wcześnie rano, na pierwszym odcinku jadę razem z Bartkiem. Pogoda dobra, wieje w plecy, słonecznie, choć chłodno, rano zaledwie kilka stopni. Ale w miarę upływu czasu szybko się ociepla i za Grójcem rozbieramy się. Dobrze znana trasa na Końskie łatwo przelatuje, rozmawiając czas szybciej mija. Bartek odprowadził mnie do Odrzywołu, stąd pojechał do Tomaszowa i dalej do Warszawy. Ja tymczasem kontynuuję jazdę na Końskie, mijam zalew w Sielpi, a z Radoszyc jadę bocznymi drogami do Włoszczowy, jest tu trochę kiepskich asfaltów, ale dystans o ok. 10km krótszy niż wersja przez Łopuszno.
Za Koniecpolem zaczynają się ciekawsze tereny, coraz bliżej do Jury, za Lelowem są już solidne górki, które czuję w nogach, bo dystans z Warszawy solidny. Z Zawiercia naprzeciw wyjechał mi Zbyszek, spotykamy się przed Ogrodzieńcem, wspólnie oglądamy piękne ruiny zamku panujące nad miastem. Nocuję u Zbyszka w Zawierciu, podziękowania za kolejne bardzo miłe przyjęcie, było sporo czasu, żeby pogadać o rowerowych planach na zbliżające się wakacje.
Zdjęcia
I dzień - Warszawa - Drzewica - Końskie - Włoszczowa - Pilica - Zawiercie
Na trasę ruszam wcześnie rano, na pierwszym odcinku jadę razem z Bartkiem. Pogoda dobra, wieje w plecy, słonecznie, choć chłodno, rano zaledwie kilka stopni. Ale w miarę upływu czasu szybko się ociepla i za Grójcem rozbieramy się. Dobrze znana trasa na Końskie łatwo przelatuje, rozmawiając czas szybciej mija. Bartek odprowadził mnie do Odrzywołu, stąd pojechał do Tomaszowa i dalej do Warszawy. Ja tymczasem kontynuuję jazdę na Końskie, mijam zalew w Sielpi, a z Radoszyc jadę bocznymi drogami do Włoszczowy, jest tu trochę kiepskich asfaltów, ale dystans o ok. 10km krótszy niż wersja przez Łopuszno.
Za Koniecpolem zaczynają się ciekawsze tereny, coraz bliżej do Jury, za Lelowem są już solidne górki, które czuję w nogach, bo dystans z Warszawy solidny. Z Zawiercia naprzeciw wyjechał mi Zbyszek, spotykamy się przed Ogrodzieńcem, wspólnie oglądamy piękne ruiny zamku panujące nad miastem. Nocuję u Zbyszka w Zawierciu, podziękowania za kolejne bardzo miłe przyjęcie, było sporo czasu, żeby pogadać o rowerowych planach na zbliżające się wakacje.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 264.40 km AVS: 25.88 km/h
ALT: 1627 m MAX: 56.00 km/h
Temp:13.0 'C
Kot z Wilkiem jadą do Berlina ;))
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Dane wycieczki:
DST: 647.40 km AVS: 28.31 km/h
ALT: 1702 m MAX: 51.20 km/h
Temp:16.0 'C
Piątek, 18 kwietnia 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad, >100km, >200km
Koło 7 ruszamy na trasę, pierwszy 60km odcinek na Piaski mocno dziurawy (szczególnie odcinek do Żółkiewki), pagóreczków też nie brakowało. Za to za Łęczną zupełne wypłaszczenie, 100km totalnie płaskie, ten rejon to chyba największy płaski teren w Polsce. Ale dzięki temu jechało się dość sprawnie, wiatr też nam pomagał; za Łosicami trochę bocznych dróg - i zaliczamy całą pętlę MP. Nocą docieramy do Siedlec i ostatnim pociągiem (z awarią) docieramy koło 1 do Warszawy, mocno już zmęczeni tym wymagającym wyjazdem.
Zdjęcia
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 298.80 km AVS: 25.95 km/h
ALT: 1000 m MAX: 51.90 km/h
Temp:18.0 'C
Czwartek, 17 kwietnia 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, >200km, Wypad
Wspólnie z Krzyśkiem ruszyliśmy na rekonesans trasą MP.
Wcześnie rano dojechaliśmy do Siedlec, kawałek za tym miastem wjechaliśmy na trasę. Pierwsza część dość płaska, pagóreczki zaczęły się kawałek za Lublinem, a od Bychawy towarzyszyły nam już cały czas. W końcówce trochę przeszkadzał wiatr i dziurawe drogi, ale i tereny były sporo ciekawsze, wjechaliśmy już na Roztocze. Kilkanaście km przed Szczebrzeszynem dołączył do nas Kviato i wspólnie, już o zmierzchu zaliczyliśmy fajny podjazd przed tym miastem, na obiad zatrzymaliśmy się w restauracji Klemens, tam też zdecydowaliśmy się przenocować
Zdjęcia
Wcześnie rano dojechaliśmy do Siedlec, kawałek za tym miastem wjechaliśmy na trasę. Pierwsza część dość płaska, pagóreczki zaczęły się kawałek za Lublinem, a od Bychawy towarzyszyły nam już cały czas. W końcówce trochę przeszkadzał wiatr i dziurawe drogi, ale i tereny były sporo ciekawsze, wjechaliśmy już na Roztocze. Kilkanaście km przed Szczebrzeszynem dołączył do nas Kviato i wspólnie, już o zmierzchu zaliczyliśmy fajny podjazd przed tym miastem, na obiad zatrzymaliśmy się w restauracji Klemens, tam też zdecydowaliśmy się przenocować
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 260.20 km AVS: 25.43 km/h
ALT: 1375 m MAX: 61.30 km/h
Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 14 kwietnia 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Po szpilki ;)
Wyjazd nie miał na celu zakupu damskich szpilek, chodziło w nim natomiast o odzyskanie szpilek do namiotu. Podczas pierwszego noclegu na niedawnym wypadzie na Podkarpacie tak się pechowo złożyło, że zapomniałem zapakować szpilek do bagażu, zorientowałem się, że ich nie mam dopiero na kolejnym noclegu, gdy już było zdecydowanie za późno. Przejechałem, więc trasę zgodnie z planem, szpilki zastępując patykami (przy takim typie gruntu jak w sporej części Polski takie rozwiązanie daje radę). Ale, że szkoda mi było świetnych szpilek, a sprowadzanie ich z zagranicy byłoby bardziej kosztowne niż dojazdy na taką trasę - postanowiłem zorganizować wyprawę ratunkową ;))
Po nieprzespanej nocy ruszam przed 6 z Rzeszowa, pierwsze kilometry mało ciekawe - prawie 50km DK9, która pobocze ma dość wąskie, a ruch o tej godzinie już się zaczyna robić solidny. Ale, że wiatr sprzyja te kilometry szybko mijają, w Majdanie skręcam na Baranów Sandomierski i po jakiś 10km docieram na miejsce niedawnego noclegu. Okazuje się, że wyprawa była skuteczna, znajduję szpilki tam, gdzie jak przypuszczałem je zostawiłem - pozostaje więc przejechać resztę trasy do Radomia. Przejeżdżam Wisłę, w Osieku dopada mnie solidna ulewa, niestety prognoza pogoda na dziś nie pozostawiała wiele złudzeń. Po jakiś 20-30min deszczu przestało padać, zaryzykowałem też jazdę zamkniętą dla ruchu drogą do Staszowa, na czym dobrze wyszedłem, bo remont był już skończony i cały kawałek przejechałem bez samochodów po dobrym asfalcie. Za Staszowem drogi wyschły i najładaniejszy kawałek dzisiejszego dnia, liczne pagóreczki w rejonie Rakowa, Łagowa i Nowej Słupi jechałem w dobrych warunkach. Niestety pod Starachowicami skończyła się dobra jazda i solidnie lunęło, a temperatura spadła aż o 7 stopni do poziomu 6'C. W sporym deszczu jechałem już cały odcinek do Radomia, za przyjemnie nie było - ale przeżyć się dało ;)
Wyjazd nie miał na celu zakupu damskich szpilek, chodziło w nim natomiast o odzyskanie szpilek do namiotu. Podczas pierwszego noclegu na niedawnym wypadzie na Podkarpacie tak się pechowo złożyło, że zapomniałem zapakować szpilek do bagażu, zorientowałem się, że ich nie mam dopiero na kolejnym noclegu, gdy już było zdecydowanie za późno. Przejechałem, więc trasę zgodnie z planem, szpilki zastępując patykami (przy takim typie gruntu jak w sporej części Polski takie rozwiązanie daje radę). Ale, że szkoda mi było świetnych szpilek, a sprowadzanie ich z zagranicy byłoby bardziej kosztowne niż dojazdy na taką trasę - postanowiłem zorganizować wyprawę ratunkową ;))
Po nieprzespanej nocy ruszam przed 6 z Rzeszowa, pierwsze kilometry mało ciekawe - prawie 50km DK9, która pobocze ma dość wąskie, a ruch o tej godzinie już się zaczyna robić solidny. Ale, że wiatr sprzyja te kilometry szybko mijają, w Majdanie skręcam na Baranów Sandomierski i po jakiś 10km docieram na miejsce niedawnego noclegu. Okazuje się, że wyprawa była skuteczna, znajduję szpilki tam, gdzie jak przypuszczałem je zostawiłem - pozostaje więc przejechać resztę trasy do Radomia. Przejeżdżam Wisłę, w Osieku dopada mnie solidna ulewa, niestety prognoza pogoda na dziś nie pozostawiała wiele złudzeń. Po jakiś 20-30min deszczu przestało padać, zaryzykowałem też jazdę zamkniętą dla ruchu drogą do Staszowa, na czym dobrze wyszedłem, bo remont był już skończony i cały kawałek przejechałem bez samochodów po dobrym asfalcie. Za Staszowem drogi wyschły i najładaniejszy kawałek dzisiejszego dnia, liczne pagóreczki w rejonie Rakowa, Łagowa i Nowej Słupi jechałem w dobrych warunkach. Niestety pod Starachowicami skończyła się dobra jazda i solidnie lunęło, a temperatura spadła aż o 7 stopni do poziomu 6'C. W sporym deszczu jechałem już cały odcinek do Radomia, za przyjemnie nie było - ale przeżyć się dało ;)
Dane wycieczki:
DST: 223.30 km AVS: 27.91 km/h
ALT: 1349 m MAX: 61.10 km/h
Temp:8.0 'C
Środa, 9 kwietnia 2014Kategoria Wypad, Rower szosowy, >100km
Podkarpacie - dzień 7
Po wczorajszym dniu - dziś liczyłem na elegancką jazdę do Tarnowa z wiatrem. Ale nic z tego - nadeszło kolejne załamanie pogody, wiatr od wczoraj zmienił się na północno-zachodni, więc równo w twarz do Tarnowa, do tego wrócił deszcz. Całą noc mocno padało, pada i rano gdy ruszam. Pierwszy kawałek bardzo nieprzyjemny - leje równo, a do Krempnej są odcinki fatalnych górskich dróżek z masą dziur. Za Krempną drogi wracają do normy, ale za to skręcam na południe, więc wiatr zaczyna pokazywać co potrafi, w Nowym Żmigrodzie leje jak z cebra. W Jaśle przestaje padać, ale końcówka do Tarnowa dała mi popalić, większość równo pod wiatr, dziurawe boczne drogi przed Ryglicami; jednym słowem do Tarnowa dojechałem z dużą ulgą. Powrót do Warszawy długi, urozmaicony przypadkowym spotkaniem z Workiem Foliowym podczas przesiadki w Krakowie.
Wyjazd bardzo wymagający - długie dystanse dzień w dzień, sporo fatalnej pogody; ale jestem zadowolony, bo mimo tego udało mi się przejechać całą zaplanowaną trasę. Województwo podkarpackie z pewnością ciekawe i warte polecenia, bardzo urozmaicone - płaska, leśna część wideł Wisły i Sanu, bardziej pagórkowata i puściutka część wschodnia pod ukraińską granicą i wreszcie najciekawszy pas pogórzy i właściwych gór, generalnie na południe od drogi DK4. Teren wymagający na rower, szczególnie pogórza, których liczne krótkie i sztywne podjazdy dają często w kość bardziej niż wyższe góry.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 3 (Krempna, Brzyska, Jodłowa)
Po wczorajszym dniu - dziś liczyłem na elegancką jazdę do Tarnowa z wiatrem. Ale nic z tego - nadeszło kolejne załamanie pogody, wiatr od wczoraj zmienił się na północno-zachodni, więc równo w twarz do Tarnowa, do tego wrócił deszcz. Całą noc mocno padało, pada i rano gdy ruszam. Pierwszy kawałek bardzo nieprzyjemny - leje równo, a do Krempnej są odcinki fatalnych górskich dróżek z masą dziur. Za Krempną drogi wracają do normy, ale za to skręcam na południe, więc wiatr zaczyna pokazywać co potrafi, w Nowym Żmigrodzie leje jak z cebra. W Jaśle przestaje padać, ale końcówka do Tarnowa dała mi popalić, większość równo pod wiatr, dziurawe boczne drogi przed Ryglicami; jednym słowem do Tarnowa dojechałem z dużą ulgą. Powrót do Warszawy długi, urozmaicony przypadkowym spotkaniem z Workiem Foliowym podczas przesiadki w Krakowie.
Wyjazd bardzo wymagający - długie dystanse dzień w dzień, sporo fatalnej pogody; ale jestem zadowolony, bo mimo tego udało mi się przejechać całą zaplanowaną trasę. Województwo podkarpackie z pewnością ciekawe i warte polecenia, bardzo urozmaicone - płaska, leśna część wideł Wisły i Sanu, bardziej pagórkowata i puściutka część wschodnia pod ukraińską granicą i wreszcie najciekawszy pas pogórzy i właściwych gór, generalnie na południe od drogi DK4. Teren wymagający na rower, szczególnie pogórza, których liczne krótkie i sztywne podjazdy dają często w kość bardziej niż wyższe góry.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 3 (Krempna, Brzyska, Jodłowa)
Dane wycieczki:
DST: 117.80 km AVS: 22.09 km/h
ALT: 1342 m MAX: 55.40 km/h
Temp:8.0 'C