wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 320328.34 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 583d 04h 04m
  • Prędkość średnia: 22.78 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:239163.72 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10391:59
Średnia prędkość:22.87 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1838284 m
Maks. tętno maksymalne:177 (94 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:603402 kcal
Liczba aktywności:1037
Średnio na aktywność:230.63 km i 10h 01m
Więcej statystyk
Sobota, 14 czerwca 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 2

Po wczorajszym długim odcinku dojazdowym dziś jedziemy już właściwą, sporo ciekawszą trasę. Na pierwszy ogień idą pagórki Szwajcarskiej Saksonii, zaliczamy sporo solidnych górek, a za Neustadt wjeżdżamy na piękną turystyczną drogę prowadzącą dość wąskim kanionem, na szosie są też tory, którymi jeździ specjalny tramwaj dla turystów. Kończymy ten ładny odcinek nad Łabą, nad którą jedziemy kilkanaście km, następnie odbijamy ponownie na południe i jednocześnie pod górę, z poziomu niecałych 200m aż na ponad 800m. Ale ten podjazd jest łagodny i rozłożony na wiele km, więc męczy mniej niz wcześniejsze pagórki Szwajcarii Saksońskiej. Kawałek przed Altenbergiem zorientowałem się, że nie mam aparatu fotograficznego, przypuszczałem, ze zostawiłem go ok. 10km wcześniej, w miejscu gdzie się przebieraliśmy. Zostawiam więc Marzenie mój bagaż, a sam na lekkim rowerze ruszam w dół. Poleciała na to wszystko z godzina, ale aparat udało się odnaleźć; kto nie ma w głowie - ten musi mieć w nogach, dobrze że to nie była jakaś naprawdę ciężka góra, bo wtedy taki powrót byłby bardzo bolesny ;))

W międzyczasie pogoda się zdążyła popsuć i gdy już wspólnie z Kotem ruszamy w górę do Altenbergu złapał nas solidny deszcz, na szczęście krótkotrwały, gdy zaliczamy solidną 14% ścianę przed czeską granicą już tylko szosa jest mokra. Pierwszy odcinek w Czechach elegancki - boczna droga prowadząca bezleśnym grzbietem, dzięki czemu mamy szerokie widoki na okolicę. Nawierzchnie w Czechach sporo gorsze niż w idealnych pod tym względem Niemczech, ale rekompensuje to minimalny ruch na drogach, w ogóle to rejony z bardzo niewielką gęstością zaludnienia, tereny z gatunku tych "gdzie diabeł mówi dobranoc". Już solidnie zmęczeni nabieramy wody w miejscowości Kliny i rozbijamy się na nocleg w lesie. Niestety miejsce nie było najszczęśliwsze, bo szybko okazało się, że są tu setki krwiożerczych meszek, które strasznie mnie pocięły, a Marzeny która ma dość rzadką krew - w ogóle nie ruszały ;). A te małe bydlaki są sporo gorsze od komarów, wcisną się wszędzie, do tego są aktywne nie tylko wieczorami, ale też i rano tną w nalepsze.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 173.60 km AVS: 20.87 km/h ALT: 2322 m MAX: 61.10 km/h Temp:17.0 'C
Piątek, 13 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 1

Po krótkich przygotowaniach i sporych obawach o pogodę ruszyliśmy z Kotem na wymagający 4-dniowy wyjazd z Poznania do Pragi, ze sporą ilością gór na niemiecko-czeskim pograniczu. Pierwszego dnia mieliśmy do przejechania długi odcinek dojazdowy, aż 300km. Spotykamy się o 4.30 w Poznaniu - i od razu ruszamy na trasę. Pierwsze niemal 200km to ta sama trasa, którą pokonowaliśmy razem z Krzyśkiem w czasie wyjazdu do Berlina, więc dobrze nam znana. Róznica w porównaniu do tamtej trasy jest jednak zasadnicza, wtedy mieliśmy wiatr w plecy, teraz wieje nam w twarz ;) Na pierwszym odcinku do Zbąszynia jeszcze to tak nie przeszkadzało, ale później dawało juz solidnie popalić. Ale spodziewaliśmy się tego, więc byliśmy mentalnie przygotowani na solidną orkę. Jechało się bardzo sprawnie, szybko docieramy do Świebodzina, tutaj obowiązkowa wizyta pod statuą Chrystusa, która choć już tyle razy przeze mnie widziana - zawsze odpowiednie wrażenie wywiera ;)) Do Krosna Odrzańskiego długi leśny odcinek, w markecie robimy ostatnie w Polsce zakupy, Marzena przy okazji spotyka tego samego policjanta z którym tu rozmawiała podczas trasy do Berlina ;))

Na odcinku do Gubina mamy apogeum walki z wiatrem, który mocno daje popalić, na szczęście po przekroczeniu granicy droga solidniej odbijała na południe, co nam jazdę znacznie ułatwiło. Pogoda generalnie była niespecjalna, parę razy też popadywało, na szczęście nie tak solidnie, żeby nas porządniej zmoczyć. W Niemczech trochę więcej góreczek, szczególnie w końcówce trasy za Hoyerswerdą, już mocno zmęczeni długim dystansem w okolicach zachodu słońca rozkładamy się na biwak pod lasem, po zarwanej nocy zasypiamy błyskawicznie.

Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 303.00 km AVS: 24.08 km/h ALT: 1017 m MAX: 46.30 km/h Temp:17.0 'C
Niedziela, 8 czerwca 2014Kategoria >300km, >200km, >100km, Wycieczka, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))

Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.

Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.

Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.

Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.

Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.

Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu  nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))

Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie


Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 509.70 km AVS: 27.90 km/h ALT: 2094 m MAX: 60.40 km/h Temp:19.0 'C
Piątek, 6 czerwca 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Dojazd na MP

Z Warszawy ruszam po 14, pogodę zapowiedziano taką sobie, ale pomimo to wolałem pojechać rowerem nie pociągiem do Siedlec. Początek do niczego, fatalny przejazd przez Warszawę w korkach, dopiero za Sulejówkiem zaczęła się normalna jazda. Kawałek dalej, gdy pisałem sms-a przy drodze mijają mnie Hipki, którzy również jadą na maraton. Jako, że mnie nie rozpoznali - pojechali dalej, a że przyjemniej jechać w ekipie - dogoniłem ich w Stanisławowie, dalej już jechaliśmy razem, trochę zbaczając z głównej drogi, żeby zaliczyć 2 okoliczne gminy potrzebne Hipkom. Niestety zaczęło padać, wielki opad to nie był, ale wystarczyło, żeby przemoczyć buty. W Sokołowie robimy zakupy, ja kupuję jedzenie na cały maraton, pozostałe 20km do Skrzeszewa jadę już obładowany na maksa, wraz z rzeczami wiezionymi dla znajomych miałem z 15kg bagażu, a bez sakw ciężko to pomieścić. W końcówce trasy zaczęły mnie łapać coraz silniejsze skurcze (jechaliśmy szybkim tempem); trochę mnie to zaniepokoiło. Dopiero po ok. 150km maratonu zorientowałem się, że to (jak niemal zawsze) kwestia odpowiedniej pozycji, po zmianie problem ustąpił, mimo, że na maratonie trzeba było mocniej cisnąć.
Dane wycieczki: DST: 128.40 km AVS: 29.07 km/h ALT: 383 m MAX: 48.50 km/h Temp:18.0 'C
Niedziela, 25 maja 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Wypadek pod Miechowem

Miała to być długa trasa szosowa z górskim zacięciem, niestety po raz kolejny dopadł mnie w tym roku pech. Po ponad 240km, kawałek za Miechowem, na drodze do Krakowa miałem wypadek. Jechałem E-7, na jednym ze zjazdów wyjechała mi nagle pod koła babka skręcająca z tej szosy w lewo, nie zauważyła roweru, a ruszyła dość szybko by zmieścić się za jadącym za mną samochodem. Miejsca miałem tyle, że nie było szans na skuteczne wyhamowanie, hamując te 2-3 sekundy już wiedziałem, że przywalę w samochód. Uderzyłem w bok samochodu z impetem, przednie karbonowe koło skasowane i koniec wycieczki, tyle dobrego, że mi się nic nie stało, gdyby to samochód wjechał w mój bok, nie na odwrót - to mogłoby się to skończyć dużo gorzej.

Kierująca też była mocno zszokowana, ale zachowała się fair, spisaliśmy oświadczenie w którym przyznaje się do wymuszenia pierwszeństwa przejazdu, więc mam nadzieję, że odzyskam z jej OC pieniądze za koło, odwieźli mnie też samochodem do Krakowa (na rowerze nie dało się już jechać); z tego też powodu nie wzywałem policji, bo to oznaczało dodatkowo mandat i punkty karne. Tam przenocowałem u Ani i Waxmunda, a rano Waxmund pożyczył mi swoje stare przednie koło i odprowadził mnie na dworzec w Krakowie - wielkie dzięki za pomoc!


Dane wycieczki: DST: 244.30 km AVS: 27.25 km/h ALT: 1544 m MAX: 60.20 km/h Temp:25.0 'C
Niedziela, 18 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 5

Razem z Kotem, jej mężem Krzyśkiem i Michałem Książkiewiczem pojechaliśmy do Wrocławia. Trasa zaprojektowana przez Michała całkiem fajne, zupełnie boczne drogi, przecinaliśmy też pas delikatnych wzgórz, trafiło się też kilka odcinków brukowanych, dla jadących na góralach to nie był problem, ale Marzenie na wąskich kołach i sztywnym rowerze dały trochę popalić. Jazda zleciała sprawnie i szybko, po łaźni w czasie ostatnich dwóch dni przyjemnie było wreszcie pojeździc na sucho, w miłym towarzystwie pogadać o rowerowych planach. Udało się wyrobić na pociąg do Warszawy, choć było na styk, dosłownie 2-3 minuty przed odjazdem ;)

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (WIĄZÓW, Domaniów, Żórawina)
Dane wycieczki: DST: 138.60 km AVS: 23.04 km/h ALT: 592 m MAX: 50.90 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 17 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 4

Prognozy na dziś były beznadziejne, ale razem z Krzyśkiem uznaliśmy, że dziś nie ma przeproś, nie udało się zaliczyć Śnieżki, nie udało się zaliczyć Śnieżnika - więc do trzech razy sztuka, na Pradziada wjedziemy nawet jak będzie waliło śniegiem, gradem i piorunami ;)). Na zlotową wycieczkę na Pradziada wybrało się kilkanaście osób, całkiem sporo zważywszy na panujące warunki. Na początku trochę padało, później nieoczekiwanie pogoda się poprawiła i do Karlovej Studanki dojechaliśmy na sucho. Niestety na samym podjeździe szybko się pokiełbasiło i od 1200m zaczęło już solidnie padać, zrobiłem błąd nie zakładając kurtki przeciwdeszczowej, nie chcąc się za bardzo zagrzać na ciężkim podjeździe, więc trochę za bardzo zmokłem. Na szczycie widoki były na 20m, ledwo było widać zarysy ogromnej wieży telewizyjnej ;)) Na szczęście na górze była otwarta restauracja, w której można było odpocząć w cieple. Powoli na szczyt docierali kolejni rowerzyści, bo podjazd rozbił naszą grupkę, ale po ok. godzinie wszyscy się zebrali na górze, z dużym smakiem wciąłem bardzo smaczną zupę czosnkową z serem i grzankami (nie tylko ja, cieszyła się sporym powodzeniem wśród zmarzniętych rowerzystów)

W parę osób na góralach nastawialiśmy się też na trasę terenową z Pradziada, ale w tych warunkach nie było już na to chętnych, więc jako, że dziś rano sporo nadłubałem się robiąc ślady GPS tego terenowego kawałka postanowiłem jednak spróbować, żeby nie robić obciachu i nie jechać całej trasy fullem po asfalcie ;)). Pierwszy odcinek do Cervenohorskiego Sedla bardzo fajny, mocno nachylone kamieniste zjazdy, drogą waliły strumienie wody, nawet był śnieg na krótkim kawałku. Ale fullem jechało się elegancko, "na przestrzał", teraz mogłem poczuć o ile wygodniej jedzie się zupełnie na lekko, bo nawet lekki bagaż w stylu UL w terenie znacznie ogranicza. Dalsza część trasy już tak atrakcyjna nie była, ale taka walka z warunkami atmosferycznymi ma sporo uroku, a łatwo nie było, bo w sumie odwaliłem bocznymi szlakami ponad 40km (w tym ponad 30km terenem i z 500m pod górę), a lało cały czas równo w temperaturze 4-5'C; ale trzeba się hartować, po pewnym czasie liczne kałuże na szlaku nie robiły już na mnie żadnego wrażenie, nie bawiłem się w ich omijanie ;)

Grupa z Pradziada też łatwo nie miała, na szybszym niż w w terenie zjeździe asfaltowym wiele osób bardzo zmarzło, część musiała wrócić busikiem, Galicjaninowi tak zmarzły dłonie, że z obciętych rękawów swojej koszulki zrobił sobie dodatkowe rękawice ;). Po powrocie do późna w nocy jeszcze gadaliśmy ze znajomymi, umówiliśmy się także z Kotem na jutrzejszą trasę do Wrocławia.


Trochę refleksji na temat jazdy w deszczu.
Po dwóch bardzo deszczowych dniach, w których wiele godzin musiałem jechać w zimnie i rzęsistym deszczu - do reszty prysły moje ostatnimi laty coraz słabsze złudzenia co do skuteczności gore-texu. O ile kurtki sprawdzają się w miarę przyzwoicie, puszczają deszcz, ale w normie, to ochraniacze na buty i rękawice to już dramat. Miałem zarówno markowe gore texowe ochraniacze na buty jak i łapawice na dłonie, też kaptur gore - puszczało to wodę równo i to szybko, szkoda wydawać na ten szajs grube pieniądze, nowe jeszcze trochę dłużej zabezpieczają (ale nie ma mowy by wytrzymało dłuższy deszcz), sporo używane to puszczają już po 15min deszczu, zresztą nowiutki kaptur firmy Gore-Bike też więcej jak 15min nie wytrzymywał. Tak więc dobra rada praktyka - szkoda pieniędzy na to gore-texowe gówno, na takie warunki sprawdzają się tylko 100% wodoodporne materiały, czyli zwykła folia i guma, dużo lepiej jechać w rękawicach kuchennych za 10zł niż rękawicach gore za 250zł, co z tego, że nie oddycha, przynajmniej będzie cieplej, a i wilgoci w środku mniej. I nawet nie ma się co łudzić, że w silnym deszczu dojedziemy na sucho, zawsze będziemy mokrzy, ważne, żeby zabezpieczyć się też przed zimnem, my z Krzyśkiem byliśmy na tyle skutecznie ubrani, że mimo iż zmoczeni to mogliśmy wiele godzin jechać w deszczu. Oczywiście najważniejszym parametrem, żeby sobie w takich warunkach dawać radę jest osobista wytrzymałość, dobre ciuchy moga to jedynie trochę usprawnić.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 114.00 km AVS: 18.39 km/h ALT: 2244 m MAX: 53.80 km/h Temp:5.0 'C
Piątek, 16 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 3

Początek to jazda wygodną szutrówką, po ok. 10km robi się już trochę trudniejsza, ale generalnie to łatwy szlak, a widoczków nie brakuje, często trawersuje się zbocza gór. Pokonujemy kilka przeszkód (ścięte drzewa na odcinku jakiś 80m). Niestety po godzinie zaczyna padać, z początku delikatniej, ale gdy zjeżdżamy do Barda leje już jak z cebra. Odcinek do Lądka-Zdroju w tych warunkach dał nam nieźle w kość, mocno lało cały czas, jechaliśmy głównie pod górę, drogą płynęły strumienie wody, oczywiście było zimno, jedyna pociecha, że gleby w tym rejonie nie zasysały wody, dużo lepiej jechać w spływających strumieniach, niż w błocie. Na przełęcz Jaworową docieramy z dużą ulgą, tu wjeżdżamy na asfalt i marzniemy na zjeździe do Lądka. Tam robimy długi postój w pizzeri, zastanawiając się nad dalszą trasą. Myśleliśmy o Śniezniku, ale w tych warunkach byłaby to prawdziwa męczarnia, poza tym nie deszcz był tu głównym problem, a cały czas silnie wiejący wiatr, obawialiśmy się, że u góry może być powtórka z wczorajszej Śnieżki, bo Śnieżnik to odkryty szczyt, wysoko panujący nad okolicą.

Postanawiamy więc odpuścić i pojechać asfaltem do Pokrzywnej. Z Lądka wspinamy się więc na przełęcz Lądecką (665m) i przez Czechy jedziemy do Głuchołazów. Jazda sprawna, bo z wiatrem w plecy, niemniej lało równo cały czas i do Pokrzywnej docieramy zdrowo przeczesani, całe szczęście że dzięki Średniemu mogliśmy nocować pod dachem, bo nocowanie pod namiotem zupełnie nam się nie uśmiechało.

Jakieś 2-3h po nas, już nocą dociera Kot, która w tych fatalnych warunkach samotnie pokonała ponad 300km z Poznania - wielkie brawa!. Trochę później docierają też jadący z sakwami z Lewina Krzysiek i Michał Książkiewicz. Dzień kończymy licznymi rozmowami, m.in. z Markiem Dembowskim, Zbyszkiem, Przemkiem (Duszą), Jarkiem (Galicjaniniem).

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (Stoszowice, BARDO, GŁUCHOŁAZY)
Dane wycieczki: DST: 127.80 km AVS: 16.89 km/h ALT: 2053 m MAX: 53.80 km/h Temp:6.0 'C
Czwartek, 15 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 2

Już przed 7 jesteśmy na trasie, pierwszy kawałek to bardzo męczące, ponad godzinne wpychanie obładowanych rowerów do góry mocno kamienistym szlakiem, warunki jeszcze gorsze niż wczoraj - zero stopni i silny wiatr. U góry na Słoneczniku pada śnieg, jest lekki mróz, parę kawałków jedziemy po śniegu. Warunki bardzo ciężkie, ale miało to mnóstwo uroku, na szlaku jesteśmy zupełnie sami. Chcieliśmy oczywiście wjechać na Śnieżkę, ale w rejonie schroniska Dom Śląski wiatr robi się po prostu masakryczny, nie tylko ja, ale dużo silniejszy fizycznie ode mnie Krzysiek nie jesteśmy w stanie utrzymać rowerów, które wiatr nam po prostu wyrywa z rąk i przewraca. Zostawiliśmy więc rowery i przeszliśmy się kawałek na piechotę z trudem utrzymując pion, żeby zobaczyć czy tylko tu tworzą się tak silne zawirowania czy dalej też. Ale wiało tak samo silnie, więc pchanie się na Śnieżkę było niewykonalne, na własnej skórze przekonaliśmy się, że jest to miejsce słynne z atomowych wiatrów, to właśnie tu zanotowano rekordowe porywy wiatru dla Polski. Zjeżdżamy więc brukowaną drogą do Karpacza, na fullu to całkiem przyjemny zjazd, Krzysiek jadący na hardtailu miał już gorzej. W Karpaczu zakupy i asfaltami jedziemy na wschód, trasą MRDP, bardzo przyjemną w tym rejonie, puściutkimi górskimi drogami, przez ładne śląskie miasteczka jak Lubawka, gdzie stajemy na rynku.

Za Głuszycą znowu wjeżdżamy w teren, szlaki niebrzydkie, ale solidnie się tu pogubiliśmy, tracąc na to trochę czasu, najpierw czekałem na Krzyśka, później zjechałem do Walimia myśląc że pojechał już w dół, później jeszcze raz podjechałem 200m bardzo wymagającego podjazdu sądząc, że mógł mieć niżej jakąś poważną awarię; niestety nie mieliśmy łączności telefonicznej. W końcu odnajdujemy się na Wielkiej Sowie (ciekawa końcówka podjazdu), stąd ruszamy fajnym kamienistym zjazdem, a niżej już wygodną szutrówką, przy której po ok. 10km rozkładamy się na biwak.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 139.20 km AVS: 15.52 km/h ALT: 2678 m MAX: 56.70 km/h Temp:6.0 'C
Środa, 14 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 1

Po porażce (sprzętowej), która przedwcześnie zakończyła moją wyprawę postanowiłem dołączyć do Krzyśka jadącego na zlot forum. Krzysiek miał parę dni wolnego, więc zamiast nudnego płaskiego dojazdu z Warszawy postanowiliśmy ruszyć w teren. We wtorek wieczorem wyruszamy z Warszawy do Wrocławia, skąd nad ranem pociągiem docieramy do Bolesławca, stąd już ruszamy rowerami. Pierwszy odcinek to pagórkowata asfaltowa trasa do Świeradowa, dość zimno, zawiewa z boku. Sprawnie docieramy do miasta, za którym od razu zaczyna się solidna górska orka. Na pierwszy ogień idzie najostrzejszy kilometr asfaltu w Polsce, czyli podjazd z Czerniawy na Stóg Izerski. Rzeźna straszna, na odcinku 1,5km średnie nachylenie ponad 17%, najwięcej licznik pokazał 23%, ale Michał Książkiewicz, autor świetnej polskiej bazy podjazdów wyliczył z bardzo dokładnych map, że faktycznie jest to aż 27%. Jakby tego było mało w środku podjazdu łapie nas solidny deszcz, temperatura szybko spada do zaledwie 3'C trzeba było się przebierać w przeciwdeszczowe ciuchy i dalej orać do góry.

W schronisku na Stogu stajemy na zasłużony odpoczynek w cieple, po którym w deszczu wjeżdżamy już w teren. Z samego szczytu mocno kamienisty zjazd, dalej zaczynają się szybkie izerskie szuterki, po których jazda idzie bardzo sprawnie, tym bardziej, że poprawiła się pogoda, przestało padać. Okolica piękna, bardzo mi się tu podobało, puściutko, widać szerokie przestrzenie, szlaki wygodne do jazdy, a my do tego pruliśmy głównie w dół. Pod zabytkowym schroniskiem Orle przebieramy się, po czym kawałek dalej wjeżdżamy do Czech, z trasy mamy ładny widok na mamucią skocznię w Harrachovie. Tu kończy się nasze rumakowanie, bo z poziomu 600m musimy podjechać na położony na 1300m grzbiet Karkonoszy. Większa część asfaltowa, ale końcówka, zdecydowanie ostrzejsza już w terenie. Krótki postój pod zamkniętym schroniskiem Vosecka Bouda - i po ostrej ścianie meldujemy się na grzbiecie Karkonoszy, skąd zupełnie puściutkim szlakiem ruszamy w stronę Łabskiego Szczytu. Szlak piękny, ale warunki ciężkie, mocno wieje, a gdy jesteśmy pod nadajnikiem nad Śnieżnymi Kotłami podjeżdża ciemna chmura z której zaczyna padać nie deszcz, a już śnieg, temperatura spada do 0'C, widać na 20-30m, mocno wieje z zachodu. Zjeżdżamy i sprowadzamy w dół, na tym kawałeczku nie brakuje odcinków gdzie trzeba popchać, ale większość zjazdu na przełęcz Karkonoską jest przejezdna. Warunki niełatwe, na mokrych kamieniach Krzysiek zaliczył bolesny upadek. Już solidnie zmęczeni docieramy do schroniska Odrodzenie, w planach mieliśmy pociągnąć jeszcze kawałek dalej, ale w tych warunkach, przy silnym wietrze i zimnicy nocleg pod namiotami nam się nie uśmiechał, więc postanawiamy przenocować w schronisku.

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (BOLESŁAWIEC - miasto powiatowe, Bolesławiec-wieś, GRYFÓW ŚLĄSKI)
Dane wycieczki: DST: 107.30 km AVS: 14.21 km/h ALT: 2544 m MAX: 52.40 km/h Temp:6.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl