Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Aksmanice - Arłamów - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne - Przeł. Wyżnia (872m) - Cisna - Komańcza - Tylawa - Mszana
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dzisiaj zaczynają się porządne góry, znowu ruszam bardzo wcześnie ok.6.30. Po paru zmianach mostka w końcu decyduję się pozostać przy dłuższym, może trochę mniej wygodnym, ale jednak mniej kontuzyjnym (i wyraźnie to pomogło) Od razu na starcie zaczyna się podjazd na ponad 400m, później szybki zjazd do Huwników na ok. 250m, skąd rozpoczyna się długi podjazd do Arłamowa. Droga bardzo pusta, niemal cały czas w lesie, jazda po Pogórzu Przemyskim ma swój klimat. Podjazd w pierwszej części łagodny, ale końcóweczka daje już mocno w kość, są fragmenty po 10-11%. Do samego Arłamowa trzeba odbić ok. 1km na zachód od szosy, zjeżdża się na siodło ok. 50m, później podjazd do pięknie położonego dość ekskluzywnego hotelu, czy raczej kompleksu hotelowego (słynnego z tego, że tu był przetrzymywany w czasie internowania w stanie wojennym Lech Wałęsa). Zarówno zjazd jak i podjazd bardzo ostre, nachylenia do 14% (choć na podjeździe dłużej trzymają). Droga bez zakrętów, więc to dobre miejsce do osiągania dużych prędkości. Chwilkę posiedziałem podziwiając niebrzydką panoramę ze szczytu. W drodze powrotnej ustanawiam największą prędkość wypadu - 70,6km/h. Dalej zjeżdżam do Kwaszeniny, zaliczam podjazd przed Jureczkową i już główniejszą drogą szybkim tempem jadę w stronę Ustrzyk Dolnych, gdzie wjeżdżam na dużą obwodnicę bieszczadzką. Ruch robi się wyraźnie większy, góry też; kawałek za Rabą zaliczamy krótki podjazd na Przeł. Żłobek (636m), następnie zjazd do Czarnej, gdzie na chwilkę zatrzymuję się w sklepie. Za Czarną rozpoczyna się największy podjazd obwodnicy, z 550m na 750m, w lesie doganiam sakwiarza na rowerze poziomym, pod górę strasznie się wlókł jadąc aż ze dwa razy wolniej niż ja (jak widać rower poziomy bardzo traci pod górę). Jak go wyprzedziłem poczuł przypływ ambicji, kawałek próbował utrzymać mi koło, ale za dużo było na to górek, a ja miałem dziś za długi dystans na towarzyską jazdę spokojniejszym tempem. W Stuposianach przekraczam San i zaczynam upierdliwą jazdę w górę Wołosatego (i pod wiatr), wkraczam na teren Bieszczadzkiego PN. W Ustrzykach jestem drugi raz w życiu i drugi raz się zdziwiłem jaka to malutka mieścinka, robię zakupy w sklepie i ruszam by kawałek za miastem stanąć na duży odpoczynek. Niestety przez dobrych parę km nic nie byłem w stanie znaleźć, cały czas przy drodze był brzydki liściasty las, albo gęste krzaki, dopiero na ok. 700m skręcam w boczną dróżkę i już mocno zmordowany odpoczywam. Dalej zaczyna się najładniejszy chyba widokowo fragment obwodnicy bieszczadzkiej - na ok. 850m jest przełęcz Wyżniańska (brzydki podjazd w liściastym lesie), z której pojawiają się szersze widoki na połoniny; zjeżdżam ok. 130m i zaczyna się dużo efektowniejszy podjazd na trochę wyższą przełęcz Wyżnią (872m) - serpentynki, piękne widoki na Połoninę Wetlińską i Smerek z przodu oraz Połoninę Caryńską z tyłu, też i trudniejszy. Na szczycie tłum turystów - tu zaczyna się popularny szlak pieszy na połoniny. Ja kieruję się na Cisną, długim zjazdem docieram do Wetliny i dalej Kalnicy, skąd trzeba podjechać na krótką przełączkę i stąd już raczej w dół. Cisna wywarła na mnie bardzo kiepskie wrażenie, tłum ludzi, którzy dojechali tu kursującą turystyczną wąskotorówką i czekając na powrotny kurs okupują sklepy i bary. W ogóle Bieszczady trochę rozczarowują, dawno już minęły te czasy gdy było tutaj pusto, teraz dość szybko zamieniają w turystyczne zagłębie, tracąc wiele ze swego uroku.
Z Cisnej podróżuję w stronę Komańczy, jest jeden trochę większy podjeździk i sporo małych pagóreczków, generalnie robi się przyjemniej, bo samochodów jest dużo mniej niż na ruchliwej obwodnicy bieszczadzkiej, a wioski prawie nieskażone brzydką infrastrukturą turystyczną, niestety szosy już trochę gorszej jakości, nie brakuje fragmentów z dziurawym asfaltem. W Posadzie Jaśliska udało mi się na szczęście dostać jeszcze chleb, o którym wcześniej zapomniałem (a jest godz. 18 w niedzielę :). Docieram jeszcze do Tylawy, skręcam na bardzo dziurawą drogę do Mszany i rozbijam się na polu kawałek za tą wioską.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 205.50 km AVS: 21.11 km/h
ALT: 2701 m MAX: 70.10 km/h
Temp:26.0 'C
Depułtycze - Zamość - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Józefów - Cieszanów - Radymno - Przemyśl - Fredropol - Aksmanice
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
W nocy praktycznie nie spałem (zarywanie pierwszej nocy na wyjeździe robi się już normą, na szczęście jakoś mi to specjalnie nie przeszkadza), na trasę ruszam ok. 6.45. Pogoda dalej świetna - aż chce się jechać. Pierwszy kawałek nieoczekiwanie bardzo pagórkowaty, nie są to duże wzniesienia, ale są cały czas, to przyjemna odmiana po wczorajszej niemal płaskiej trasie, krajobrazy od razu robią się ciekawsze, na podjazdach szybko się rozgrzewam (rano jest 13 stopni),po drodze obserwuję jak się na wsi obchodzi Święto Wniebowzięcia NMP - obowiązkowo wszyscy odświętnie ubrani w kościele, tak więc na szczęście druga Francja (gdzie laickość się wszędzie wylewa, a kościoły są nawet sprzedawane) nam nie grozi, szczególnie w małych miasteczkach (gdzie nie ma tylu pokus co w dużych) widać jak religia ciągle jest ważna dla Polaków. Przed Zamościem wjeżdżam na 300m, do miasta prowadzi dłuższy zjazd. Samo centrum Zamościa - robi wrażenie, rynek klasy światowej, całe Stare Miasto ma swój urok. Siedzę krótką chwilkę na rynku, ale że czasu nie ma dużo (dziś znowu długi dystans) - więc ruszam dalej trasą na Szczebrzeszyn. Wbrew temu czego oczekiwałem jest dość płasko, za to niestety równo pod wiatr, prawie 30km. Za Szczebrzeszynem robi się wiele ciekawiej, sporo lasów, zbliżam się do centrum Roztocza - czyli Zwierzyńca. Turystów nie brakuje - bo jest i co pooglądać, park i stawy robią wrażenie, szczególnie kościół św. Jana Nepomucena na wyspie. Za Zwierzyńcem wjeżdżam do Roztoczańskiego PN, dalej dość płasko, bardzo dużo lasów, puste drogi jedzie się przyjemnie, na pierwszy duży odpoczynek staję już w Puszczy Solskiej. Dalej kontynuuję jazdę w stronę Woli Obidzkiej, gdzie skręcam na Cieszanów - ten kawałek jadę na wschód z niezłym wiatrem, następnie skręcam na Oleszyce i już tak dobrze nie jest. Z głównej drogi na Oleszów zjeżdżam do Bobrówki, gdzie staję na duży odpoczynek, zaczyna mnie pobolewać mięsień pod kolanem, efekt za krótkiego mostka, który zmieniłem ze względu na za bardzo wyciągniętą sylwetkę (bo siodło muszę mieć daleko do tyłu ze względu na kolana). Ale za krótki mostek spowodował, że zsuwam się trochę za siodło co powoduje ból mięśnia, na tak długim dystansie łatwo o groźną kontuzję. W rejonie Radymna przejeżdżam San i wjeżdżam na główną drogę do Przemyśla, w pierwszej części po dwa pasy w każdą stronę, dalej jest jednak sporo remontów i ruch jest puszczany wahadłowo. Przed samym Przemyślem robi się też mocno pagórkowato, parę krótkich ale ostrych górek daje w kość pod koniec dnia. Przemyśl - pięknie położony, w górskiej kotlinie, zabytkowe centrum robi duże wrażenie, byłem tu już parę razy ale zawsze przyjeżdżałem pociągiem i dalej ruszałem na trasę, teraz pierwszy raz wjeżdżam rowerem. W centrum zabawiłem tylko parę minut, jest już późno, a zdecydowanie nie chcę jechać nocą. Przemyśl opuszczam drogą na Hermanowice, dalej Fredropol. Trasa bardzo fajna, sporo pagórków, zachodzące słońce, malutkie wioski - po długiej wyprawie i dużej ilości południowo-europejskich rejonów, wysuszonych na wiór, bardzo docenia się polskie pejzaże i dochodzi się do wniosku, że wcale u nas nie jest tak źle jak to wielu narzeka. Nocuję na polu, kawałek za Aksmanicami, mocno mnie pobolewa naciągnięty mięsień podkolanowy.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 228.40 km AVS: 22.95 km/h
ALT: 1482 m MAX: 58.10 km/h
Temp:24.0 'C
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Parczew - Sosnowica - Urszulin - Sawin - Chełm - Depułtycze
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Wstaję bardzo wcześnie, na trasę ruszam już o 6.15. Jest jeszcze dość chłodno (13 stopni) ale widać, że będzie pogoda, szybko się ociepla. Pierwszy odcinek to trasa do Góry Kalwarii - jedzie się bardzo przyjemnie, ruch jeszcze niewielki. Za Górą przejeżdżam Wisłę i dalej jadę w kierunku wschodnim, dzięki czemu mam teraz wiatr w plecy. Odcinek przed Pilawą to sporo zielonych łąk, przed Stoczkiem zaczynają się mini-pagóreczki, przekraczam granicę województwa lubelskiego. Kawałek Stoczek-Łuków nudny i płaski, w połowie staję na pierwszy odpoczynek. Za Łukowem skręcam trochę na południe w kierunku Radzynia, trasa robi się niemal zupełnie płaska, przed Parczewem niebrzydka (droga często w szpalerze drzew. Sam Parczew mijam bokiem, odpoczywam, po czym dojeżdżam do Sosnowicy i tu skręcam na boczne drogi przez pierwszy Park Narodowy na mojej trasie - Poleski PN. Trochę się rozczarowałem bo właściwie poza brzydkimi lasami liściastymi nic nie było widać, by zobaczyć więcej - błota (charakterystyczne dla tego obszaru) i duże ilości ptaków trzebaby wjechać głębiej w teren, a to przy dystansie jaki dziś planowałem było niewykonalne. Kilka km za Urszulinem asfalt wyraźnie się pogarsza, trochę trzeba się potrząść - ale generalnie drogi na wschodzie dalekie są od schematów biednej ściany wschodniej, jak w całej Polsce i tutaj porządnie naprawia się nawierzchnię wielu szos. W Sawinie wjeżdżam na drogę krajową, wraca na dobre lepsza nawierzchnia. Końcówka to już porządne zmęczenie i trochę górek, do Chełma docieram przed 19, robię zakupy, zaliczam krótką rundkę po niebrzydkim centrum Chełma (sporo zabytkowych kościołów, charakterystyczna Góra Zamkowa). Wyjeżdżam kawałek za miasto, nabieram wody na nocleg i w okolicach Depułtycz rozbijam się na lotnisku polowym, gdy gotuję obiad robi się już ciemno i komary dają się mocno we znaki. Dystans jak na jazdę z sakwami za długi, na szczęście przez większość dnia był dobry wiatr i jakoś dało się to sprawnie przejechać, wymaga to jednak dużej dyscypliny z postojami.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 265.30 km AVS: 25.31 km/h
ALT: 1036 m MAX: 42.70 km/h
Temp:24.0 'C
Wtorek, 26 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Liptovski Hradok - Tatrzańska Polanka - Śląski Dom (1670m) - Tatrzańska Kotlinka - Przeł. Zdziarska (1082m) - [PL] - Jurgów - Nowy Targ - Obidowa (808m) - Chabówka - Lubień - Kraków
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dzisiaj ruszamy trochę później, bo mieliśmy śniadanie w cenie noclegu, a te rozpoczynają wydawać od 7. Ale warto było poczekać, bo było naprawdę świetne - szwedzki stół z masą rzeczy do wyboru także na ciepło (parówki, bekon, sadzone jajka) - jednym słowem delicje :). Ruszamy ok.8, kierujemy się Cestą Slobody w stronę Tatr. Droga bardzo przyjemna na rower - podjazdy łagodne, a widoki przepiękne, charakterystyczny masyw Krywania widzimy jak na dłoni. Jak, że z czasem jest nie najlepiej (a muszę zdążyć na pociąg do Zakopanego odjeżdżający ok.16) decydujemy się nie skręcać do Strbskiego Plesa (niecałe 100m w górę, każdy z nas już był nad tym jeziorem), na trasie za to mamy okazję podziwiać piękną Słowaczkę trenującą tu na nartach rolkowych. Z przełęczy pod Strbskim Plesem szybko lecimy w dół do Tatrzańskiej Polanki, gdzie stajemy na odpoczynek przed bardzo wymagającym podjazdem pod Śląski Dom, którego w styczniu nie dałem rady podjechać (było za dużo śniegu); obecnie nadeszło pora rewanżu :))
W czasie postoju okazuje się że Miki i Marek zostawili kurtki w hotelowej szafie, a jako że gore-texowa kurtka Mikiego jest warta kilkaset zł zastanawiają się nad powrotem do Hradoka, Ja niestety ze względu na pociąg nie ma już czasu i muszę ruszać na podjazd, umawiamy się że spotkamy się jak będę zjeżdżał, bądź chłopaki wyślą mi SMS jeśli pojada do Hradoka. Podjazd od razu na starcie dokopuje 10% zmuszając mnie natychmiast do wrzucenia najlżejszego biegu - i tak jest właściwie przez cały podjazd. Wymagający tak samo jak Przehyba, poniżej 8% właściwie nie spada, w ogóle nie daje odpocząć szczególnie przy jeździe na szosowych przełożeniach, gdzie cały czas trzeba młócić na bardzo niskiej kadencji. Najcięższe fragmenty są przed granicą lasu, kawałki po 13-14%, wyżej już rzadko nachylenie przekracza 11%. Do 1300m asfalt jest bardzo przyzwoity, wyżej już kiepskiej jakości, chropowaty z dużą ilością dziur. Widokowo podjazd bardzo ciekawy - w pierwszej fazie cały czas widać Tatrzańską Polankę (jedzie się przez wiatrołomy), druga część to jazda przez las, natomiast końcówka od ok. 1500m - to już długi trawers w stronę Velickiego Plesa i przepiękne widoki na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem (u którego stóp leży jezioro) na czele. Samo Velickie Pleso prezentuje się fantastycznie, choć okolicę niewątpliwie szpeci hotel górski, w przeciwieństwie do polskich schronisk zupełnie niewpasowany w wysokogórski krajobraz. Odpoczywam nad jeziorem niemal półgodziny, ciężko pożegnać się z tak pięknym widokiem, ale robi się już późno i trzeba ruszać. Na zjeździe spotykam Marka i Mikiego - udało im się dodzwonić do hotelu i załatwić wysyłkę rzeczy do Polski, więc planowo jadą na Śląski Dom i dalej do Marka do Nowego Sącza (przez Lubowlę). Żegnamy się i szybko zjeżdżam z powrotem do Tatrzańskiej Polanki, a następnie kontynuuję jazdę Drogą Wolności. Jako, że w większości mam w dół jedzie się całkiem szybko i sprawnie docieram do Tatrzańskiej Kotliny (ok.760m), gdzie zaczyna się podjazd pod Przełęcz Zdziarską. Pierwsza część to jazda w górę doliny, bez większych nachyleń; drugi kawałek to ścianka 5-6%, na ok. 1000m ponownie się wypłaszcza. Cały czas towarzyszą mi wspaniałe widoki na Tatry Bielskie, choć aż tak pięknie jak zimą w słońcu nie jest. Na przełęcz docieram w dobrej kondycji, czasowo na pociąg powinienem zdążyć.
Przeglądając mapę postanawiam jednak nie jechać do Zakopanego a aż do samego Krakowa, by zakończyć ten jakże wymagający wyjazd mocniejszym akcentem -0 czyli dwusetą w górskim terenie. Z przełęczy Zdziarskiej do Nowego Targu czeka mnie raczej ulgowy kawałek, niestety po przekroczeniu granicy w Jurgowie zaczyna się odcinek fatalnej drogi. To że są dziury to jeszcze pół biedy, ale najgorsze były liczne partackie reperacje jezdni gorącym żwirem, gdy docieram do dobrej drogi w Bukowinie mam całe opony pooblepiane tym żwirem i piaskiem, który zaraz się przylepia. Czyszczę jako-tako opony, myję ręce i ruszam dalej, bo czasu nie ma za wiele. Do Nowego Targu docieram szybko, postanawiam odpocząć dopiero za Obidową. 200m podjazd zaliczam całkiem sprawnie, zjazd jest bardzo szybki - bo z wiatrem, przekraczam 70km/h. Jedzie się dobrze, więc ciągnę bez odpoczynku dalej, sprawnie zaliczam "ząbek" za Chabówką i przełęcz za Skomielną, z której zjeżdżam 300m w dół do Lubienia, gdzie robię zakupy. Wyjeżdżam jeszcze kilka km w stronę Pcimia (starą zakopianką, bo nowa w tym rejonie przechodzi w ekspresówkę) i staję na pierwszy większy odpoczynek od Śląskiego Domu (na przeł. Zdziarskiej stałem zaledwie parę minut). Ruszając dalej orientuję się, że mam szanse dogonić ekspres Tatry, którym miałem wracać z Zakopanego, ale wymaga to bardzo szybkiej jazdy. Zależało mi na tym, bo w tym ekspresie są bardzo wygodne wagony bezprzedziałowe do przewozu rowerów, więc postanowiłem spróbować. Cały kawałek z Pcimia do Krakowa dał mi nieźle w kość, średnią wyciągnąłem na tym kawałku w granicach 30km/h (mimo wielu górek ze 100m ostrą ścianką przed Mogilanami na czele oraz przebijania się przez pół Krakowa). Pod dworzec docieram zupełnie wypompowany i patrząc pierwszy raz od Pcimia na zegarek orientuję się że mam jeszcze pół godziny, co nawet przy ślimaczym tempie sprzedawania biletu okazało się wystarczającym zapasem. Do Warszawy docieram bez przygód.
Podsumowanie
W sumie przejechałem 1013,3 km, prędkość maksymalna to 73km/h, suma podjazdów aż 12 126m. Wyjazd zdecydowanie udany, udało nam się zaliczyć wszystkie planowane cele, pogoda dopisała (może poza ulewami pierwszego dnia). Trasa niesamowicie trudna, nigdy dotąd nie jeździłem dzień w dzień tak długich dystansów w górach, w 5 dni przejechałem ponad 1000km, więc średnio ponad 200km dziennie! Do tego suma podjazdów grubo przekroczyła 2000m dziennie co mówi o skali trudności tej trasy. Świetną decyzją było ograniczanie bagażu do minimum i nocowanie na kwaterach, gdybyśmy jechali z pełnym sprzętem biwakowym byłoby bardzo trudno, czy wręcz niemożliwe przejechać taką trasę. Na szczęście Słowacja jest krajem przystępnym cenowo (wbrew teoriom rozmaitych preclowych "znawców" po wejściu do UE wcale ceny nie skoczyły) i można sobie pozwolić na takie wydatki. Rower szosowy sprawdził się na trasie, dałem sobie radę nawet na tak trudnej kamienistej drodze jak Kralova Hola, sprawdził się również sztycowy bagażnik Topeak - bardzo sztywny i pewny, da się spokojnie stawać na pedały, przy Dyna-Packu z ok. 5kg bagażem wyraźnie już bujało, a torba potrafiła się wypiąć. Ale są i ograniczenia takiego roweru, przede wszystkim przełożenia, zarówno na Kralovej jak i Przehybie i Śląskim Domu musiałem młócić na bardzo niskich kadencjach, w ten sposób nie można w ogóle dać odpocząć nogom, a jedzie się może góra 2km/h więcej niż na przełożeniach MTB, za to większym wysiłkiem i obciążeniem kolan. Także i 5 kg to jednak troszkę za mało, nie miałem zupełnie miejsca na wożenie jedzenia i musiałem korzystać z pomocy kolegów.
No i tutaj chciałbym serdecznie podziękować Markowi i Mikiemu za tak udany wyjazd, po raz kolejny sprawdziła się nasza ekipa, nie było żadnych zgrzytów, narzekań, że za trudno, że deszcz leje, prób zmian trasy itd. Jesteśmy świetnie dopasowani pod względem fizycznym, jeździmy podobnym tempem, wszyscy lubimy długie dystanse i kochamy góry, chcieliśmy na tej trasie zbliżyć się do granicy swoich możliwości i dostać zdrowo w tyłek - i to nam się udało. Jak to sobie żartowaliśmy co rano gdy nogi czuło się że ho - w końcu nie jesteśmy tu dla przyjemności :))).
Jako, że jechaliśmy maksymalnie na lekko jako aparatu fotograficznego używałem komórki, więc niestety zdjęcia są jakie są :(
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 217.80 km AVS: 24.80 km/h
ALT: 2801 m MAX: 71.50 km/h
Temp:26.0 'C
Poniedziałek, 25 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Drnava - Roznava - Dobsina - Telgart - Kralova Hola (1948m) - Hron - Certovica (1238m) - Liptovski Hradok
Startujemy jak wczoraj ok. 7 - dzisiaj czeka nas królewski dzień wypadu z atakiem na słynną Kralovą Holę. Pogoda dalej jak drut, szybko docieramy do Rożnavy, skąd kierujemy się w górę doliny na Dobsinę. Do Dobsiny jedzie się całkiem szybko, za tym miastem zaczyna się długi podjazd w stronę Słowackiego Raju. Starujemy z ok. 450m, podjazd nie jest może jakiś super-wymagający (5-8%), za to bardzo długi, kończy się na ok.900m (skręt do Spisskiej Novej Wsi), dalej już się wyraźnie wypłaszcza i jedzie się piękną trasą przez Słowacji Raj. Na podjeździe sporo wyprzedziłem Mikiego i Marka, a jako że ( w przeciwieństwie do Mikiego) preferuję jazdę z niewielką liczbą postoi postanawiam jechać aż do Telgartu, zawiadamiając kolegów SMS-em, że będę tam czekał. Następne ok. 10km to ładna, częściowo leśna trasa (jest też nawet tunel) z częstymi widokami na charakterystyczne skały. Gdy dojeżdżam do skrzyżowania z drogą z Popradu po raz pierwszy widzę Kralovą Holę - co od razu daje się zauważyć - na szczycie nie ma śniegu, a tego się trochę obawialiśmy. Zaliczam jeszcze ok. 100m podjazdu przed Telgartem, później drugie tyle w dół i już jestem w miasteczku. Robię zakupy, później zmagam się z licznikiem który się skasował (zaczęła już padać bateria), Marek i Miki docierają po ok. 45min. Po odpoczynku jedziemy w dół do Cervenej Skały, dopiero teraz się zorientowałem co odpowiada za problemy z licznikiem, wymieniam baterię, szwankuje też GPS, który samoczynnie wyłącza się na wybojach.
Już za Cerveną Skalą zaliczamy ostry podjazd do Sumiaca, tutaj zatrzymujemy się na chwilę, przygotowując się do podjazdu pod Kralovą (Miki zostawia część bagażu w sklepie). Postanawiamy spróbować podjechać całą górę bez stawania - a to niemałe wyzwanie, przewyższenie ponad 1000m i ciężka droga. Już kawałek za miasteczkiem zaczyna się szutrówka, z początku jeszcze niezła, ale im wyżej tym więcej niespodzianek typu duże kamienie czy głęboki żwir. Jadąc na szosowych kołach 23mm nie jest łatwo manewrować na takiej nawierzchni. A nachylenie cały czas jest duże, poniżej 8% niemal nie spada, a są i długie kawałki ponad 10%, gdzie utrzymać przyczepność nie tak łatwo, wstawanie z siodełka odpada bo zaraz buzują koła. Na wys. ok. 1300m wyprzedzam kolesia na trekingu, tutaj właśnie jest wredny, bardzo nachylony kawałek, natomiast najgorszy kawałek szutru jest nieco wyżej na ok.1400m - aż 13% długa ściana z dużą ilością sypkich dość dużych kamyczków, masę wysiłku kosztowało mnie by się utrzymać na rowerze i nie dotknąć ziemi. Na 1450m wreszcie kończy się szuter co przyjmuję krzykiem radości - ale ciągle jeszcze bardzo daleko, jeszcze aż pół kilometra do góry. Podjazd jest bardzo ciężki, niemal cały czas trzyma w granicach 10%, poniżej 8% właściwie nie spada, nie ma gdzie odetchnąć. Na ok. 1750m droga przechodzi na drugą stronę góry i widać Tatry, jest też troszkę śniegu przy drodze, widać już doskonale wierzchołek. Jeszcze trochę wysiłku - i melduję się na samym szczycie, mam ogromną satysfakcję że dałem radę tu dotrzeć bez stawania z samego dołu. Robię kilka fotek, ubieram się ciepło (nieźle wieje) i czekam na kolegów. Marek dociera po ok.25min (pod koniec jeszcze się pościgał z tym kolesiem którego mijałem niżej), Miki za kolejne 5min. Trochę odpoczywamy na szczycie fotografujemy, dzielimy się wrażeniami z podjazdu, ale że jeszcze sporo przed nami - ruszamy na zjazd, niestety niespecjalny; asfalt dziurawy, a szuter to już masakra, tylko jazda na hamulcach, na szczęście mimo jazdy na bardzo wąskich oponach gumy nie złapałem. W Sumiacu odpoczynek i ruszamy w stronę Brezna w dół doliny. Jest też wiatr w plecy, więc jedzie się bardzo szybko, na odcinku niemal 40km mieliśmy średnią grubo powyżej 30km/h. Kawałek przed Breznem skręcamy na skrót w stronę Certovicy, zaliczamy przełęcz na ok. 700m, trochę zjazdu - i już jesteśmy na właściwym podjeździe pod Certovicę - najwyższą słowacką przełęcz drogową. Z początku Marek nieco został z tyłu, ale wnet złapał drugi oddech, przegonił Mikiego i doszedł mnie (zmęczonego zasuwaniem do Brezna) i wspólnie zaliczamy cały podjazd, całkiem przyzwoity, średnio 5-7%, o dużym przewyższeniu. Jedzie się właściwie cały czas w lesie, nie brakuje pięknych widoków, jest już dość późno, więc ruch raczej symboliczny. Na przełęcz docieramy przy zachodzącym słońcu, na Mikiego zmęczonego już bardzo wymagającą trasą czekamy ok. 20min. Szybko przebieramy się i ruszamy w dół, niestety asfalt znowu kiepściutki, w ogóle teorie o dobrych drogach na Słowacji można między bajki włożyć, są wręcz gorsze niż u nas, może na południu i w rejonie tatrzańskim (bardziej turystycznym) jest z tym lepiej, ale tam gdzie jechaliśmy było z tym marnie. W czasie zjazdu dopadły nas całe masy małych muszek, musiałem nawet założyć okulary przeciwsłoneczne (o zmierzchu!) tak się dawały we znaki. Do Liptovskiego Hradoka docieramy już nocą, jako że nie mamy już ochoty na zabawę w szukanie noclegu decydujemy się na hotel (17E), bardzo obfity i smaczny obiad jemy w pobliskim pubie.
Zdjęcia
Startujemy jak wczoraj ok. 7 - dzisiaj czeka nas królewski dzień wypadu z atakiem na słynną Kralovą Holę. Pogoda dalej jak drut, szybko docieramy do Rożnavy, skąd kierujemy się w górę doliny na Dobsinę. Do Dobsiny jedzie się całkiem szybko, za tym miastem zaczyna się długi podjazd w stronę Słowackiego Raju. Starujemy z ok. 450m, podjazd nie jest może jakiś super-wymagający (5-8%), za to bardzo długi, kończy się na ok.900m (skręt do Spisskiej Novej Wsi), dalej już się wyraźnie wypłaszcza i jedzie się piękną trasą przez Słowacji Raj. Na podjeździe sporo wyprzedziłem Mikiego i Marka, a jako że ( w przeciwieństwie do Mikiego) preferuję jazdę z niewielką liczbą postoi postanawiam jechać aż do Telgartu, zawiadamiając kolegów SMS-em, że będę tam czekał. Następne ok. 10km to ładna, częściowo leśna trasa (jest też nawet tunel) z częstymi widokami na charakterystyczne skały. Gdy dojeżdżam do skrzyżowania z drogą z Popradu po raz pierwszy widzę Kralovą Holę - co od razu daje się zauważyć - na szczycie nie ma śniegu, a tego się trochę obawialiśmy. Zaliczam jeszcze ok. 100m podjazdu przed Telgartem, później drugie tyle w dół i już jestem w miasteczku. Robię zakupy, później zmagam się z licznikiem który się skasował (zaczęła już padać bateria), Marek i Miki docierają po ok. 45min. Po odpoczynku jedziemy w dół do Cervenej Skały, dopiero teraz się zorientowałem co odpowiada za problemy z licznikiem, wymieniam baterię, szwankuje też GPS, który samoczynnie wyłącza się na wybojach.
Już za Cerveną Skalą zaliczamy ostry podjazd do Sumiaca, tutaj zatrzymujemy się na chwilę, przygotowując się do podjazdu pod Kralovą (Miki zostawia część bagażu w sklepie). Postanawiamy spróbować podjechać całą górę bez stawania - a to niemałe wyzwanie, przewyższenie ponad 1000m i ciężka droga. Już kawałek za miasteczkiem zaczyna się szutrówka, z początku jeszcze niezła, ale im wyżej tym więcej niespodzianek typu duże kamienie czy głęboki żwir. Jadąc na szosowych kołach 23mm nie jest łatwo manewrować na takiej nawierzchni. A nachylenie cały czas jest duże, poniżej 8% niemal nie spada, a są i długie kawałki ponad 10%, gdzie utrzymać przyczepność nie tak łatwo, wstawanie z siodełka odpada bo zaraz buzują koła. Na wys. ok. 1300m wyprzedzam kolesia na trekingu, tutaj właśnie jest wredny, bardzo nachylony kawałek, natomiast najgorszy kawałek szutru jest nieco wyżej na ok.1400m - aż 13% długa ściana z dużą ilością sypkich dość dużych kamyczków, masę wysiłku kosztowało mnie by się utrzymać na rowerze i nie dotknąć ziemi. Na 1450m wreszcie kończy się szuter co przyjmuję krzykiem radości - ale ciągle jeszcze bardzo daleko, jeszcze aż pół kilometra do góry. Podjazd jest bardzo ciężki, niemal cały czas trzyma w granicach 10%, poniżej 8% właściwie nie spada, nie ma gdzie odetchnąć. Na ok. 1750m droga przechodzi na drugą stronę góry i widać Tatry, jest też troszkę śniegu przy drodze, widać już doskonale wierzchołek. Jeszcze trochę wysiłku - i melduję się na samym szczycie, mam ogromną satysfakcję że dałem radę tu dotrzeć bez stawania z samego dołu. Robię kilka fotek, ubieram się ciepło (nieźle wieje) i czekam na kolegów. Marek dociera po ok.25min (pod koniec jeszcze się pościgał z tym kolesiem którego mijałem niżej), Miki za kolejne 5min. Trochę odpoczywamy na szczycie fotografujemy, dzielimy się wrażeniami z podjazdu, ale że jeszcze sporo przed nami - ruszamy na zjazd, niestety niespecjalny; asfalt dziurawy, a szuter to już masakra, tylko jazda na hamulcach, na szczęście mimo jazdy na bardzo wąskich oponach gumy nie złapałem. W Sumiacu odpoczynek i ruszamy w stronę Brezna w dół doliny. Jest też wiatr w plecy, więc jedzie się bardzo szybko, na odcinku niemal 40km mieliśmy średnią grubo powyżej 30km/h. Kawałek przed Breznem skręcamy na skrót w stronę Certovicy, zaliczamy przełęcz na ok. 700m, trochę zjazdu - i już jesteśmy na właściwym podjeździe pod Certovicę - najwyższą słowacką przełęcz drogową. Z początku Marek nieco został z tyłu, ale wnet złapał drugi oddech, przegonił Mikiego i doszedł mnie (zmęczonego zasuwaniem do Brezna) i wspólnie zaliczamy cały podjazd, całkiem przyzwoity, średnio 5-7%, o dużym przewyższeniu. Jedzie się właściwie cały czas w lesie, nie brakuje pięknych widoków, jest już dość późno, więc ruch raczej symboliczny. Na przełęcz docieramy przy zachodzącym słońcu, na Mikiego zmęczonego już bardzo wymagającą trasą czekamy ok. 20min. Szybko przebieramy się i ruszamy w dół, niestety asfalt znowu kiepściutki, w ogóle teorie o dobrych drogach na Słowacji można między bajki włożyć, są wręcz gorsze niż u nas, może na południu i w rejonie tatrzańskim (bardziej turystycznym) jest z tym lepiej, ale tam gdzie jechaliśmy było z tym marnie. W czasie zjazdu dopadły nas całe masy małych muszek, musiałem nawet założyć okulary przeciwsłoneczne (o zmierzchu!) tak się dawały we znaki. Do Liptovskiego Hradoka docieramy już nocą, jako że nie mamy już ochoty na zabawę w szukanie noclegu decydujemy się na hotel (17E), bardzo obfity i smaczny obiad jemy w pobliskim pubie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 180.10 km AVS: 21.11 km/h
ALT: 3086 m MAX: 62.30 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 24 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Nowy Sącz - Piwniczna-Zdrój - [SK] - Lubowla - Spisskie Podhradie - Jaklovce - Smolnik - Przeł. Uhorniańska (999m) - Drnava
Dzisiaj zaczyna się właściwy trzydniowy wypad na Słowację, ruszamy podobnie jak wczoraj ok.7 (podobnie jak wczoraj znowu prawie nie spałem, na trasie pomógł napój wysokokofeinowy). Pierwsze kilometry - dosyć zimno i przeciwny wiatr, w Piwnicznej ostatnie zakupy za złotówki, kawałek dalej wjeżdżamy w góry, na kawałku do granicy piękne widoki na Poprad. Sam podjazd dość wymagający, 5-8% i dość długi z 400m na 766m. Na szczyt docieramy w dobrej formie, robimy fotkę z widokiem na Tatry i zasuwamy w dół do Lubowli. Na kawałku w stronę Plavnicy załapujemy się z Mikim w cień za ciągnikiem i ładnych parę km ciągniemy ponad 35km/h. Przed Plavnicą zaliczamy parę pagórków i zjeżdżamy na boczną drogę na Sambron. W rejonie Bajerovców zaliczmy dwie piekielnie ostre ścianki (ok.17%), ta druga bardzo wymagająca bo dość długa. Cały odcinek do Torysy to piękna trasa z ostrymi ścianami i pięknymi widokami na zielone górskie łąki. Za Torysą jedziemy sporo w górę doliny, wiatr daje się we znaki; następnie rozpoczynamy kolejny długi podjazd tego dnia na bezimienną przełęcz ponad 800m. Asfalt fatalny, same dziury, dużo pozostałego po zimie piachu, nachylenie umiarkowane 4-6%, prawie cały czas w lesie. Na zjeździe droga tak samo marna, za to na samym dole w nagrodę dostajemy wspaniały widok na Spiski Hrad. Zamek okrążamy, z centrum Spisskiego Podhradia prezentuje się jeszcze okazalej. Za miastem przejeżdżamy przez kilka cygańskich osiedli - warunki bytowe jak przez setkami lat, lepianki na górach śmieci - aż trudno uwierzyć, że ludzie mogą jeszcze tak żyć w Europie w XXI wieku! Następny odcinek to bardzo przyjemna jazda w dół doliny, z wiatrem, 30km/h właściwie nie schodzi z liczników, do tego wyraźnie się wypogodziło i poranne chmury zastępuje pełne słońce i temperatura ponad 25'C. W Jaklovcach stajemy na postój, stąd zaczynamy długą jazdę tym razem w górę doliny. Gór wielkich nie ma, widoki piękne, jedzie się szybko, dopiero przed Smolnikiem zaczynają się bardziej konkretne podjazdy, tam zatrzymujemy się na duży popas, solidnie posilając się przed dzisiejszym głównym "daniem dnia" - czyli podjazdem za Uhorną. Miki był tu na wyprawie dwa lata temu i zapamiętał ten podjazd jako prawdziwą rzeźnię z nachyleniem 18% i 3km odcinkiem grubo powyżej 10%. Wówczas skończyło się na podprowadzaniu, dzisiaj miał być rewanż. Po paru kilometrach coraz solidniejszych górek docieramy do Uhornej, w samym mieście są już niezłe ścianki, jazda przez to miasteczko z wąskimi ulicami i drewnianymi chałupami ma swój klimat. Za miasteczkiem wita nas znak informujący o nachyleniu 18/%, przyznaję że wtedy uwierzyłem że rzeczywiście może tu być tak ciężko, bo wcześniej byłem raczej sceptyczny. Okazało się jednak że rację miał Marek powątpiewający w precyzyjność drogowców - podjazd był ciężki (300m z nachyleniem 8-11%) ale do 18% to dużo brakowało, widać Miki dwa lata temu trochę w innym stylu jeździł, duży bagaż też zrobił swoje i trochę inaczej ocenił górę. Zjazd trochę dziurawy, ale za to dużo dłuższy aż na 400m (z 999m), w Krasnohorskim Podhradiu zaczynamy szukać noclegu. Właścicielka baru zaoferowała się z pomocą, dzwoniła do znajomych wynajmujących kwaterę a my w międzyczasie zjedliśmy pizzę w restauracji. Właścicielom bardzo zależało byśmy u nich nocowali, popilotowali nas samochodem do Drnavy. Z początku byliśmy trochę źli na siebie że się w to wkręciliśmy - spory kawałek do przejechania, też trochę po górkach, ale okazało się że miejsce jest świetne, za 9Euro warunki fantastyczne, świetnie wyposażony nowiutki domek. Inna sprawa, że po tak wycieńczającym dniu byliśmy tak zmęczeni, żeby cokolwiek poza jedzeniem, prysznicem i pójściem spać robić :))
Zdjęcia
Dzisiaj zaczyna się właściwy trzydniowy wypad na Słowację, ruszamy podobnie jak wczoraj ok.7 (podobnie jak wczoraj znowu prawie nie spałem, na trasie pomógł napój wysokokofeinowy). Pierwsze kilometry - dosyć zimno i przeciwny wiatr, w Piwnicznej ostatnie zakupy za złotówki, kawałek dalej wjeżdżamy w góry, na kawałku do granicy piękne widoki na Poprad. Sam podjazd dość wymagający, 5-8% i dość długi z 400m na 766m. Na szczyt docieramy w dobrej formie, robimy fotkę z widokiem na Tatry i zasuwamy w dół do Lubowli. Na kawałku w stronę Plavnicy załapujemy się z Mikim w cień za ciągnikiem i ładnych parę km ciągniemy ponad 35km/h. Przed Plavnicą zaliczamy parę pagórków i zjeżdżamy na boczną drogę na Sambron. W rejonie Bajerovców zaliczmy dwie piekielnie ostre ścianki (ok.17%), ta druga bardzo wymagająca bo dość długa. Cały odcinek do Torysy to piękna trasa z ostrymi ścianami i pięknymi widokami na zielone górskie łąki. Za Torysą jedziemy sporo w górę doliny, wiatr daje się we znaki; następnie rozpoczynamy kolejny długi podjazd tego dnia na bezimienną przełęcz ponad 800m. Asfalt fatalny, same dziury, dużo pozostałego po zimie piachu, nachylenie umiarkowane 4-6%, prawie cały czas w lesie. Na zjeździe droga tak samo marna, za to na samym dole w nagrodę dostajemy wspaniały widok na Spiski Hrad. Zamek okrążamy, z centrum Spisskiego Podhradia prezentuje się jeszcze okazalej. Za miastem przejeżdżamy przez kilka cygańskich osiedli - warunki bytowe jak przez setkami lat, lepianki na górach śmieci - aż trudno uwierzyć, że ludzie mogą jeszcze tak żyć w Europie w XXI wieku! Następny odcinek to bardzo przyjemna jazda w dół doliny, z wiatrem, 30km/h właściwie nie schodzi z liczników, do tego wyraźnie się wypogodziło i poranne chmury zastępuje pełne słońce i temperatura ponad 25'C. W Jaklovcach stajemy na postój, stąd zaczynamy długą jazdę tym razem w górę doliny. Gór wielkich nie ma, widoki piękne, jedzie się szybko, dopiero przed Smolnikiem zaczynają się bardziej konkretne podjazdy, tam zatrzymujemy się na duży popas, solidnie posilając się przed dzisiejszym głównym "daniem dnia" - czyli podjazdem za Uhorną. Miki był tu na wyprawie dwa lata temu i zapamiętał ten podjazd jako prawdziwą rzeźnię z nachyleniem 18% i 3km odcinkiem grubo powyżej 10%. Wówczas skończyło się na podprowadzaniu, dzisiaj miał być rewanż. Po paru kilometrach coraz solidniejszych górek docieramy do Uhornej, w samym mieście są już niezłe ścianki, jazda przez to miasteczko z wąskimi ulicami i drewnianymi chałupami ma swój klimat. Za miasteczkiem wita nas znak informujący o nachyleniu 18/%, przyznaję że wtedy uwierzyłem że rzeczywiście może tu być tak ciężko, bo wcześniej byłem raczej sceptyczny. Okazało się jednak że rację miał Marek powątpiewający w precyzyjność drogowców - podjazd był ciężki (300m z nachyleniem 8-11%) ale do 18% to dużo brakowało, widać Miki dwa lata temu trochę w innym stylu jeździł, duży bagaż też zrobił swoje i trochę inaczej ocenił górę. Zjazd trochę dziurawy, ale za to dużo dłuższy aż na 400m (z 999m), w Krasnohorskim Podhradiu zaczynamy szukać noclegu. Właścicielka baru zaoferowała się z pomocą, dzwoniła do znajomych wynajmujących kwaterę a my w międzyczasie zjedliśmy pizzę w restauracji. Właścicielom bardzo zależało byśmy u nich nocowali, popilotowali nas samochodem do Drnavy. Z początku byliśmy trochę źli na siebie że się w to wkręciliśmy - spory kawałek do przejechania, też trochę po górkach, ale okazało się że miejsce jest świetne, za 9Euro warunki fantastyczne, świetnie wyposażony nowiutki domek. Inna sprawa, że po tak wycieńczającym dniu byliśmy tak zmęczeni, żeby cokolwiek poza jedzeniem, prysznicem i pójściem spać robić :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 188.50 km AVS: 23.42 km/h
ALT: 2558 m MAX: 67.70 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 23 maja 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Sitkówka - Chmielnik - Busko-Zdrój - Wiślica - Brzesko - Nowy Sącz - Przehyba (1175m) - Nowy Sącz
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
stajemy o 5.30, ruszamy na trasę ok.7 (znowu miałem problemy ze snem, prawie nie zmrużyłem oka) po wczorajszym deszczu nie ma już śladu, wreszcie jest słońce choć dość silnie wieje, głównie z zachodu. Pierwszy kawałek bardzo szybki, średnia do Chmielnika blisko 30km/h - to głównie zasługa korzystnego wiatru. W Busku krótki postój w Parku Zdrojowym i jedziemy dalej na Wiślicę, tutaj wiatr mocno daje się we znaki, szczególnie na nadwiślańskim kawałku z Opatowca do Koszyc. Bardzo wąziutką w tym miejscu Wisłę przekraczamy charakterystycznym wygiętym w łuk (jak w Norwegii :) mostem. Parę km przed Brzeskiem spotykamy Marka, który dotarł tu dziś z Krakowa i już w pełnym składzie kontynuujemy jazdę w stronę Nowego Sącza. Za Brzeskiem stajemy na odpoczynek pod sklepem, kawałek dalej zaliczamy podjazd na trochę ponad 300m za Gnojnikiem, sam podjazd - nic specjalnego, natomiast zjazd okazuje się niesamowity, z mocnym wiatrem w plecy wykręcam największą prędkość całego wypadu - 73km/h. Ostatnie km przed Nowym Sączem to piękna trasa nad Jeziorami Czchowskim i Rożnowskim, droga często prowadzi nad samą wodą, zaliczamy też pierwszy nieco bardziej wymagający podjazd - na Just (ok.370m). Do Nowego Sącza (ok.170km) docieram w dobrej kondycji dlatego postanawiam się wybrać na podjazd na słynną Przehybę.
Jadę sam bo Mikiemu dzisiaj jechało się trochę gorzej, czuł się już za bardzo zmęczony i wolał nie ryzykować "wyprucia się" przed jutrzejszym jeszcze bardziej wymagającym dniem, z kolei Marek był tam zaledwie dwa dni wcześniej. Przebijam się przez cały Nowy Sącz, oglądam zabytkowy Stary Sącz z pięknym rynkiem, na postój staję w Gołkowicach, gdzie zaczyna się podjazd pod Przehybę. Pierwsze kilometry dość łagodne, asfalt niestety bardzo marny, na ok. 500m jest krótki odcinek szutru dalej zaczyna się już ostra wspinaczka. Rychło nachylenie dochodzi do poziomu 10% i bardzo rzadko z niego schodzi, większość trasy muszę pokonywać na ostatnim już biegu 39-27. Nachylenie ok. 10% trzyma przez ponad 5km co bez wątpienia czyni z Przehyby jeden z najcięższych polskich podjazdów (a dla mnie tym cięższy że w trakcie strzela mi 200km na liczniku :)) chyba jedynie Przeł. Karkonoska jest cięższa, Chrobacza Łąka jednak łatwiejsza (ale tam jest tylko 400m przewyższenia). Na dobicie w samej końcówce długi odcinek szutru (z 800m) z początku nachylonego ponad 10%, pokonanie tego na wąskich szosowych kołach nie jest takie proste. Ze szczytu piękna panorama w stronę Nowego Sącza, spod schroniska wspaniale prezentują się Tatry. Zjazd niespecjalny, za kręty i za wąski by osiągać wielkie prędkości. No Nowego Sącza wracam tą samą drogą, nocujemy u Marka wcianając na obiad ogromną porcję pstrąga.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 234.50 km AVS: 25.08 km/h
ALT: 2334 m MAX: 73.00 km/h
Temp:20.0 'C
Piątek, 22 maja 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Warszawa - Grójec - Nowe Miasto n.Pilicą - Końskie - Stąporków - Kielce - Sitkówka
Zmiana opon na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 3376,9km
Wypad na Słowację planowaliśmy z Aardem (Mikim) i Transatlantykiem (Markiem) już od zimy, w założeniu miał być to bardzo intensywny wypad górski z długimi odcinkami i całą masą gór, dlatego zdecydowaliśmy sie na jazdę na lekko - a więc bez sprzętu biwakowego (namioty, śpiwory i kuchenki), bo dodatkowe kilogramy w górach mocno ograniczają, a Słowacja nie jest specjalnie drogim krajem na naszą kieszeń - więc można sobie pozwolic na noclegi pod dachem i jadanie w restauracjach.
Z domu ruszam o godz. 9, w końcu zdecydowałem sie jednak na jazdę na rowerze szosowym, z torbą i bagażnikiem sztycowym Topeaka, wyraźnie sztywniejszym od Dyna-Packa, za to sama torba niestety mniej pojemna, musiałem się więc zapakować zaledwie w 5kg (na 5dni). Pierwszy kawałek to odcinek do Grójca, pogoda przyzwoita, słonecznie, choć wiatr raczej przeciwny. Za Grójcem juz wyraźnie przeszkadza. W Mogielnicy pół centrum rozkopanego, trzeba sie przebijać szutrowym objazdem, kilkanaście km dalej w Nowym Mieście też ciągle są remonty, tym razem w okolicy mostu na Pilicy - od ponad roku drogowcy nie są w stanie uporać się z remontami na tej szosie. Do Drzewicy docieram juz lekko podmęczony walką z wiatrem, odpoczywam pół godziny w niebrzydkim parku. Parę km za miastem spotykam Mikiego i wspólnie jedziemy na Końskie. Pogoda szybko się psuje i dopada nas intensywny deszcz, który przeczekujemy na przystanku. Mokrą szosą docieramy do Końskich, gdzie skręcamy na Skarżysko. Pogoda cały czas niepewna, popaduje mżawka, droga niespecjalnej jakości. Przed Stąporowem decyduje się na przebranie w strój przeciwdeszczowy - i jako się okazało był to strzał w 10 bo za chwilę na zjeździe dopadła nas gwałtowna ulewa i zanim dojechaliśmy do stacji benzynowej Mikiego zdążyło nieźle przeczesać i zamoczyć buty. Na stacji czekamy ponad godzinę, ale ciągle pada, choć nie aż tak intensywnie jak na początku. W końcu decydujemy się jechać bo do Kielc jeszcze spory kawałek. Ze stąporkowa jedziemy piękną boczną drogą przez górki i las w kierunku na Zagnańsk, zaskakuje jakośc asfaltu lepsza niż na główniejszych trasach. W Zagnańsku oglądamy wspaniały Dąb Bartek i skręcamy na Kielce, zaliczając podjazd na prawie 400m. Stamtąd już właściwie tylko zjazdy do Kielc, cały czas w deszczu (coraz większym). W Kielcach jemy obiad i ruszamy na ostatni kawałek do schroniska w Sitkówce, wreszcie kończy się deszcz, w nagrodę możemy oglądać wspaniałą tęczę przy zachodzącym słońcu. Schronisko całkiem przyzwoite (26zł) w bardzo wypasionej szkole (kilka boisk, w środku też jak na amerykańskich filmach).
Zdjęcia
Zmiana opon na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 3376,9km
Wypad na Słowację planowaliśmy z Aardem (Mikim) i Transatlantykiem (Markiem) już od zimy, w założeniu miał być to bardzo intensywny wypad górski z długimi odcinkami i całą masą gór, dlatego zdecydowaliśmy sie na jazdę na lekko - a więc bez sprzętu biwakowego (namioty, śpiwory i kuchenki), bo dodatkowe kilogramy w górach mocno ograniczają, a Słowacja nie jest specjalnie drogim krajem na naszą kieszeń - więc można sobie pozwolic na noclegi pod dachem i jadanie w restauracjach.
Z domu ruszam o godz. 9, w końcu zdecydowałem sie jednak na jazdę na rowerze szosowym, z torbą i bagażnikiem sztycowym Topeaka, wyraźnie sztywniejszym od Dyna-Packa, za to sama torba niestety mniej pojemna, musiałem się więc zapakować zaledwie w 5kg (na 5dni). Pierwszy kawałek to odcinek do Grójca, pogoda przyzwoita, słonecznie, choć wiatr raczej przeciwny. Za Grójcem juz wyraźnie przeszkadza. W Mogielnicy pół centrum rozkopanego, trzeba sie przebijać szutrowym objazdem, kilkanaście km dalej w Nowym Mieście też ciągle są remonty, tym razem w okolicy mostu na Pilicy - od ponad roku drogowcy nie są w stanie uporać się z remontami na tej szosie. Do Drzewicy docieram juz lekko podmęczony walką z wiatrem, odpoczywam pół godziny w niebrzydkim parku. Parę km za miastem spotykam Mikiego i wspólnie jedziemy na Końskie. Pogoda szybko się psuje i dopada nas intensywny deszcz, który przeczekujemy na przystanku. Mokrą szosą docieramy do Końskich, gdzie skręcamy na Skarżysko. Pogoda cały czas niepewna, popaduje mżawka, droga niespecjalnej jakości. Przed Stąporowem decyduje się na przebranie w strój przeciwdeszczowy - i jako się okazało był to strzał w 10 bo za chwilę na zjeździe dopadła nas gwałtowna ulewa i zanim dojechaliśmy do stacji benzynowej Mikiego zdążyło nieźle przeczesać i zamoczyć buty. Na stacji czekamy ponad godzinę, ale ciągle pada, choć nie aż tak intensywnie jak na początku. W końcu decydujemy się jechać bo do Kielc jeszcze spory kawałek. Ze stąporkowa jedziemy piękną boczną drogą przez górki i las w kierunku na Zagnańsk, zaskakuje jakośc asfaltu lepsza niż na główniejszych trasach. W Zagnańsku oglądamy wspaniały Dąb Bartek i skręcamy na Kielce, zaliczając podjazd na prawie 400m. Stamtąd już właściwie tylko zjazdy do Kielc, cały czas w deszczu (coraz większym). W Kielcach jemy obiad i ruszamy na ostatni kawałek do schroniska w Sitkówce, wreszcie kończy się deszcz, w nagrodę możemy oglądać wspaniałą tęczę przy zachodzącym słońcu. Schronisko całkiem przyzwoite (26zł) w bardzo wypasionej szkole (kilka boisk, w środku też jak na amerykańskich filmach).
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 192.40 km AVS: 26.00 km/h
ALT: 1347 m MAX: 53.10 km/h
Temp:18.0 'C
Środa, 15 kwietnia 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Kościelisko - Zakopane - Wierch Poroniec (1109m) - Głodówka (1139m) - Nowy Targ - Obidowa (812m) - Skomielna Biała - Lubień - Myślenice - Kraków - [pociąg] - Warszawa
Mimo bardzo przyzwoitej kwatery znowu niemal oka nie zmrużyłem, ostatnio mam duże problemy ze snem na wyjazdach, zakupiłem więc na śnaidanie produkty z kofeiną - Tigera i oczywiście Coca-Colę by jakoś ten dzień pociągnąć; sprawdziły się całkiem nieźle. Po śniadaniu szybko zjeżdżamy na dół do Zakopanego, pogoda idealna, piękne widoki. W mieście zaliczamy podjazd w stronę Kuźnic, Damian dochodzi do wniosku, że lepiej będzie jak wróci do Katowic pociągiem, bo bardzo czuje wczorajszą, tak trudną trasę w nogach, a na dzisiejszej też górek nie brakuje. Żegnamy się więc i dalej ruszam sam. Pierwsza część to droga przez Wierch Poroniec, którą pokonywałem zimą, tym razem idzie to o wiele łatwiej, niestety dziur masa. Na Wierch Poroniec docieram w dobrej formie, brak snu aż tak jakby to się mogło wydawać nie przeszkadza. Stąd już tylko rzut beretem na Głodówkę słynącą z pięknej panoramy Tatr, a jako że dzisiaj jest widoczność - jest co pooglądać. Z Głodówki już niemal cały czas do Nowego Targu w dół, jedzie się szybko, ale jakiś bardzo ostrych odcinków na drodze przez Bukowinę nie ma. Z 10km przed Nowym Targiem zauważam, że tylna opona, która już wcześniej miała duże rozdarcie - kończy swój żywot, właśnie zaczyna wyłazić dętka, jeszcze kilometr więcej i łatałbym także dętkę. Zmieniam więc oponę (zabrałem zapasową, wiedząc w jakim stanie jest stara) i jadę dalej. Do Krakowa postanawiam jechać zakopianką, nie miałem dobrej mapy, więc nie chciałem się pakować na boczne drogi, zresztą ta masa dziur na Podhalu trochę mnie zniechęciła do takich eksperymentów. Zakopianka co prawda jest ruchliwa, ale asfalt świetny, a do Krakowa jedzie się wyraźnie łatwiej niż w drugą stronę (jechałem tędy do Zakopanego latem). Szybko zaliczam podjazd pod Obidową, na zjeździe do Chabówki przez kilka km jest szosa dwujezdniowa. Później dwie ścianki w rejonie Skomielnej - i długi zjazd do Lubienia, kawałek za miasteczkiem staję na długi odpoczynek. Do Myślenic płasko, dalej już pagórki i co gorsza nieustanne, ciągnące się od x lat remonty. Największy podjazd za Głogoczowem (100m, z nachyeleniem chwilami nawet i po 10%) zaliczam w korku samochodowym (ruch puszcza się jedną nitką drogi). Ze szczytu do Krakowa już właściwie tylko w dół, szybko przebijam się przez miasto, krótka wizyta na rynku - i od razu wsiadam w pociąg
Ślad GPS
Zdjęcia z trasy
Mimo bardzo przyzwoitej kwatery znowu niemal oka nie zmrużyłem, ostatnio mam duże problemy ze snem na wyjazdach, zakupiłem więc na śnaidanie produkty z kofeiną - Tigera i oczywiście Coca-Colę by jakoś ten dzień pociągnąć; sprawdziły się całkiem nieźle. Po śniadaniu szybko zjeżdżamy na dół do Zakopanego, pogoda idealna, piękne widoki. W mieście zaliczamy podjazd w stronę Kuźnic, Damian dochodzi do wniosku, że lepiej będzie jak wróci do Katowic pociągiem, bo bardzo czuje wczorajszą, tak trudną trasę w nogach, a na dzisiejszej też górek nie brakuje. Żegnamy się więc i dalej ruszam sam. Pierwsza część to droga przez Wierch Poroniec, którą pokonywałem zimą, tym razem idzie to o wiele łatwiej, niestety dziur masa. Na Wierch Poroniec docieram w dobrej formie, brak snu aż tak jakby to się mogło wydawać nie przeszkadza. Stąd już tylko rzut beretem na Głodówkę słynącą z pięknej panoramy Tatr, a jako że dzisiaj jest widoczność - jest co pooglądać. Z Głodówki już niemal cały czas do Nowego Targu w dół, jedzie się szybko, ale jakiś bardzo ostrych odcinków na drodze przez Bukowinę nie ma. Z 10km przed Nowym Targiem zauważam, że tylna opona, która już wcześniej miała duże rozdarcie - kończy swój żywot, właśnie zaczyna wyłazić dętka, jeszcze kilometr więcej i łatałbym także dętkę. Zmieniam więc oponę (zabrałem zapasową, wiedząc w jakim stanie jest stara) i jadę dalej. Do Krakowa postanawiam jechać zakopianką, nie miałem dobrej mapy, więc nie chciałem się pakować na boczne drogi, zresztą ta masa dziur na Podhalu trochę mnie zniechęciła do takich eksperymentów. Zakopianka co prawda jest ruchliwa, ale asfalt świetny, a do Krakowa jedzie się wyraźnie łatwiej niż w drugą stronę (jechałem tędy do Zakopanego latem). Szybko zaliczam podjazd pod Obidową, na zjeździe do Chabówki przez kilka km jest szosa dwujezdniowa. Później dwie ścianki w rejonie Skomielnej - i długi zjazd do Lubienia, kawałek za miasteczkiem staję na długi odpoczynek. Do Myślenic płasko, dalej już pagórki i co gorsza nieustanne, ciągnące się od x lat remonty. Największy podjazd za Głogoczowem (100m, z nachyeleniem chwilami nawet i po 10%) zaliczam w korku samochodowym (ruch puszcza się jedną nitką drogi). Ze szczytu do Krakowa już właściwie tylko w dół, szybko przebijam się przez miasto, krótka wizyta na rynku - i od razu wsiadam w pociąg
Ślad GPS
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 145.40 km AVS: 26.12 km/h
ALT: 1546 m MAX: 66.30 km/h
Temp:20.0 'C
Wtorek, 14 kwietnia 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Warszawa - [pociąg] - Katowice - Kęty - Porąbka - Beskid Targanicki (562m) - Przeł. Kocierska (718m) - Stryszawa - Przeł. Przysłop (665m) - Zawoja - Przeł. Krowiarki (1018m) - Jabłonka - Czarny Dunajec - Ząb - Gubałówka (1125m) - Kościelisko - Zakopane - Kościelisko
W pracy miałem akurat 2 dni wolnego po świętach, a jako że trafiła się okazja wyjazdu z paroma znajomymi z precla w góry - postanowiłem to wykorzytać :)) Mimo wczesnego pójścia spać - zdrzemnąć udało mi się może godzinę, wstaję o 4.30, dwie godziny później już jadę ekspresem do Katowic, gdzie spotykam się z Szamanem. Wspólnie przebijamy się przez Katowice (dużo bardziej zielone niż się to stereotypowo wydaje), po niecałych 30km spotykamy się w Imielinie z Marcusem i jeszcze dwoma rowerzystami - i bez ociągania się ruszamy na Kęty. Droga nieciekawa, duży ruch i nieprzyjemny wiatr, głównie z boku, ale też i w twarz. Po kolejnych 30km docieramy do Kęt, gdzie już od godziny czeka na nas MadMan (dojechał z Bielska). Tutaj się rozdzielamy - znajomi Marcusa ruszają na Żar, natomiast nasza czwórka kieruje się na Porąbkę. Po zakupach w sklepie zaczyna się podjazd pod Beskid Targanicki, pierwsza część dość łatwa, za to od wysokości 480m - to już straszliwa rzeźnia z nachyleniami po 17-18%, na przełożeniu 39-27 wjechałem na ostatnich nogach, wiele dalej bym takiej piły już nie wytrzymał. Zjazd równie ostry (15% wg tego co zapisał licznik), niestety kręty, do tego trafił się samochód blokujący wąską drogę. Zjeżdżamy na 430m - i od razu zaczynamy podjazd na przełęcz Kocierską. Pogoda bardzo przyjemna, zrobiło się ciepło (21-22'C), w górach już tak nie wieje. Kocierska też trochę daje w kość, jest tu parę odcinków po 10-11%, a góra nie taka niska. Na szczycie odpoczywamy, zjazd dość szybki (ponad 60km/h), niestety asfalt marny i na szosówce trzeba uważać. Po zakupach ruszamy na Stryszawę, kawałek dość upierdliwy, cały czas małe górki, do tego znowu wiatr przypomina o sobie (tego dnia generalnie mocno wieje ze wschodu, a głównie tam jedziemy). Do tego jeszcze drugi raz odczepia się moja torba podsiodłowa, częściowo rozwalając tylną lampkę - niestety ok. 5kg bagażu to już za wiele i potrafi wyciąć taki numer. W Stryszawie skręcamy na skrót na Zawoję, wymagający podjazdu na przełęcz Przysłop. Początek dość łatwy, ale końcówka znowu bardzo ciężka ze ścianami po 12-14%. Na przełęczy odpoczywamy - i żegnamy się z Marcusem i Szamanem, którzy wracają do domu - wielkie dzięki za wspólną wycieczkę, miło było się w końcu poznać osobiście, dzięki dla Szamana (przyszłego przewodnika beskidzkiego, chodzącej encyklopedii tych terenów) za wiele ciekawych informacji o tym mało znanym dla mnie rejonie.
Z Damianem szybko zjeżdżamy do Zawoi - i tutaj wreszcie mamy wiatr w plecy, tak więc dojazd do doliną pod Krowiarki schodzi bardzo szybko, towarzyszą nam piękne widoki na zaśnieżoną Babią Górę. Sam podjazd łatwiejszy od poprzednich, ale za to dużo dłuższy i na większym zmęczeniu; niemniej jedzie się bardzo przyjemnie, ruch symboliczny, cisza w lesie i piękne pejzaże Babiej Góry. Na przełęczy odpoczywamy, zakładamy kurtki i ruszamy w dół. Zjazd do niczego - same dziury, do tego dużo piachu pozostałego po zimie, dopiero na wysokości Zubrzycy wraca dobra droga i do Jabłonki prędkość rzadko spada poniżej 30km/h. W Jabłonce okazało się, że na przełęczy zostawiłem Coca-Colę i co gorsza mapy, pozstał tylko GPS (niewygodny do szacowania odległości) i pamięć. Z Jabłonki jedziemy na Czarny Dunajec, kawałek za miasteczkiem łapie nas zmrok. Teren powoli pnie się coraz bardziej w górę, dobrze widzimy nasz cel - czyli czerwone światła masztu na Gubałówce. Po skręcie na Ząb zaliczamy ostrą ścianę (długie odcinki po 10%), dalej skręcamy na boczną drogę na Gubałówkę. Asfalt na szczęście jest, ale bardzo marnej jakości, co chwila dziury, po ciemku trzeba uważać. Już mocno zmordowani docieramy na szczyt z którego roztacza się fantastyczna panorama oświetlonego Zakopanego. Zjazd najgorszy ze wszystkich dzisiejszych - kupa dziur, tylko na hamulcach, niestety na Podhalu boczne drogi są w fatalnym stanie. W Kościelisku szybko znajdujemy niedrogą kwaterę (35zł) - ale nigdzie nie ma otwartych knajp (jest już 21.40), więc musimy zjechać na sam dół do Zakopanego, gdzie jemy w McDonaldzie. Po obiedzie znowu 100m podjazdu tą samą drogą do Kościeliska, zimnica (6'C) - i wreszcie zasłużony odpoczynek po tak morderczym dniu. Wielkie brawa dla MadMana, który dał sobie świetnie na tak trudnej trasie (niemal 3000m podjazdów) jadąc na dużo cięższym rowerze od mojego.
Ślad GPS
Zdjęcia z wyjazdu
W pracy miałem akurat 2 dni wolnego po świętach, a jako że trafiła się okazja wyjazdu z paroma znajomymi z precla w góry - postanowiłem to wykorzytać :)) Mimo wczesnego pójścia spać - zdrzemnąć udało mi się może godzinę, wstaję o 4.30, dwie godziny później już jadę ekspresem do Katowic, gdzie spotykam się z Szamanem. Wspólnie przebijamy się przez Katowice (dużo bardziej zielone niż się to stereotypowo wydaje), po niecałych 30km spotykamy się w Imielinie z Marcusem i jeszcze dwoma rowerzystami - i bez ociągania się ruszamy na Kęty. Droga nieciekawa, duży ruch i nieprzyjemny wiatr, głównie z boku, ale też i w twarz. Po kolejnych 30km docieramy do Kęt, gdzie już od godziny czeka na nas MadMan (dojechał z Bielska). Tutaj się rozdzielamy - znajomi Marcusa ruszają na Żar, natomiast nasza czwórka kieruje się na Porąbkę. Po zakupach w sklepie zaczyna się podjazd pod Beskid Targanicki, pierwsza część dość łatwa, za to od wysokości 480m - to już straszliwa rzeźnia z nachyleniami po 17-18%, na przełożeniu 39-27 wjechałem na ostatnich nogach, wiele dalej bym takiej piły już nie wytrzymał. Zjazd równie ostry (15% wg tego co zapisał licznik), niestety kręty, do tego trafił się samochód blokujący wąską drogę. Zjeżdżamy na 430m - i od razu zaczynamy podjazd na przełęcz Kocierską. Pogoda bardzo przyjemna, zrobiło się ciepło (21-22'C), w górach już tak nie wieje. Kocierska też trochę daje w kość, jest tu parę odcinków po 10-11%, a góra nie taka niska. Na szczycie odpoczywamy, zjazd dość szybki (ponad 60km/h), niestety asfalt marny i na szosówce trzeba uważać. Po zakupach ruszamy na Stryszawę, kawałek dość upierdliwy, cały czas małe górki, do tego znowu wiatr przypomina o sobie (tego dnia generalnie mocno wieje ze wschodu, a głównie tam jedziemy). Do tego jeszcze drugi raz odczepia się moja torba podsiodłowa, częściowo rozwalając tylną lampkę - niestety ok. 5kg bagażu to już za wiele i potrafi wyciąć taki numer. W Stryszawie skręcamy na skrót na Zawoję, wymagający podjazdu na przełęcz Przysłop. Początek dość łatwy, ale końcówka znowu bardzo ciężka ze ścianami po 12-14%. Na przełęczy odpoczywamy - i żegnamy się z Marcusem i Szamanem, którzy wracają do domu - wielkie dzięki za wspólną wycieczkę, miło było się w końcu poznać osobiście, dzięki dla Szamana (przyszłego przewodnika beskidzkiego, chodzącej encyklopedii tych terenów) za wiele ciekawych informacji o tym mało znanym dla mnie rejonie.
Z Damianem szybko zjeżdżamy do Zawoi - i tutaj wreszcie mamy wiatr w plecy, tak więc dojazd do doliną pod Krowiarki schodzi bardzo szybko, towarzyszą nam piękne widoki na zaśnieżoną Babią Górę. Sam podjazd łatwiejszy od poprzednich, ale za to dużo dłuższy i na większym zmęczeniu; niemniej jedzie się bardzo przyjemnie, ruch symboliczny, cisza w lesie i piękne pejzaże Babiej Góry. Na przełęczy odpoczywamy, zakładamy kurtki i ruszamy w dół. Zjazd do niczego - same dziury, do tego dużo piachu pozostałego po zimie, dopiero na wysokości Zubrzycy wraca dobra droga i do Jabłonki prędkość rzadko spada poniżej 30km/h. W Jabłonce okazało się, że na przełęczy zostawiłem Coca-Colę i co gorsza mapy, pozstał tylko GPS (niewygodny do szacowania odległości) i pamięć. Z Jabłonki jedziemy na Czarny Dunajec, kawałek za miasteczkiem łapie nas zmrok. Teren powoli pnie się coraz bardziej w górę, dobrze widzimy nasz cel - czyli czerwone światła masztu na Gubałówce. Po skręcie na Ząb zaliczamy ostrą ścianę (długie odcinki po 10%), dalej skręcamy na boczną drogę na Gubałówkę. Asfalt na szczęście jest, ale bardzo marnej jakości, co chwila dziury, po ciemku trzeba uważać. Już mocno zmordowani docieramy na szczyt z którego roztacza się fantastyczna panorama oświetlonego Zakopanego. Zjazd najgorszy ze wszystkich dzisiejszych - kupa dziur, tylko na hamulcach, niestety na Podhalu boczne drogi są w fatalnym stanie. W Kościelisku szybko znajdujemy niedrogą kwaterę (35zł) - ale nigdzie nie ma otwartych knajp (jest już 21.40), więc musimy zjechać na sam dół do Zakopanego, gdzie jemy w McDonaldzie. Po obiedzie znowu 100m podjazdu tą samą drogą do Kościeliska, zimnica (6'C) - i wreszcie zasłużony odpoczynek po tak morderczym dniu. Wielkie brawa dla MadMana, który dał sobie świetnie na tak trudnej trasie (niemal 3000m podjazdów) jadąc na dużo cięższym rowerze od mojego.
Ślad GPS
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 213.10 km AVS: 23.72 km/h
ALT: 2977 m MAX: 64.90 km/h
Temp:18.0 'C