Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Pradziad
I dzień - Radom - Wąchock - Nowa Słupia - Łysa Góra (595m) - Daleszyce - Piotrkowice - Grabowice
Na majówkę wybrałem się na dość spontaniczny wyjazd z Cimanem, mimo nie najlepszych prognoz pogody - żal było marnować parę dni wolnego. By oszczędzić trochę czasu do Radomia jedziemy pociągiem, Marcin na wyjazd wybrał się na dopiero co złożonym nowym rowerze poziomym - by sprawdzić jak będzie się sprawował na poważniejszym wyjeździe. Pierwszy odcinek do Wierzbicy i Mirca raczej płaski, na horyzoncie pojawiają się pierwsze górki bo opuszczamy Mazowsze. Trochę we znaki zaczyna nam się dawać przeciwny wiatr, bardziej dotkliwy szczególnie na płaskiej części trasy. Po skręcie na Nową Słupię zaczynają się poważniejsze górki, wjeżdżamy na ponad 300m, pojawia się tez szeroki widok na nasz dzisiejszy główny cel - czyli Łysą Górę, widoczną z daleka ze względu na wielki maszt telewizyjny. W Nowej Słupi robimy sobie dłuższy postój, za miastem jest podjazd na ponad 400m, za nim ostry zjazd na którym przekraczamy 60km/h. Podjazd na Święty Krzyż zaczynamy w asyście wielu ciemnych chmur, deszcz wisi w powietrzu. Podjazd dość wymagający 5-7%, tutaj już widać wyraźnie, że jazda pod górę nie jest domeną roweru poziomego, im większe nachylenie proporcjonalnie traci się na nim więcej. Po paru fotkach na szczycie, gdy już zbieraliśmy się do zjazdu dopada nas gwałtowna ulewa, którą przeczekujemy pod wejściową budką na gołoborze.
Gdy deszcz się nieco uspokoił - szybko ruszamy w dół, zjazd nieprzyjemny, po mokrej szosie, na szczęście na dole już nie pada. Dalej jedziemy bocznymi drogami w stronę Daleszyc, po drodze swoich sił na rowerze poziomym próbuje miejscowy strażak, który wraz z kolegami w odświętnym mundurze święcił 3 maja; w ogóle rower Marcina budzi spore emocje wśród mijanych ludzi, szczególnie tych z mniejszych wiosek. Końcówka bardzo przyjemna - sporo lasów, piękne zupełnie puste drogi, tego kawałka świętokrzyskiego jeszcze nie miałem nigdy okazji oglądać. Gdy zaczyna zmierzchać rozbijamy się na nocleg pod laskiem na skraju małej wioski - Grabowic.
Zdjęcia z wyjazdu
I dzień - Radom - Wąchock - Nowa Słupia - Łysa Góra (595m) - Daleszyce - Piotrkowice - Grabowice
Na majówkę wybrałem się na dość spontaniczny wyjazd z Cimanem, mimo nie najlepszych prognoz pogody - żal było marnować parę dni wolnego. By oszczędzić trochę czasu do Radomia jedziemy pociągiem, Marcin na wyjazd wybrał się na dopiero co złożonym nowym rowerze poziomym - by sprawdzić jak będzie się sprawował na poważniejszym wyjeździe. Pierwszy odcinek do Wierzbicy i Mirca raczej płaski, na horyzoncie pojawiają się pierwsze górki bo opuszczamy Mazowsze. Trochę we znaki zaczyna nam się dawać przeciwny wiatr, bardziej dotkliwy szczególnie na płaskiej części trasy. Po skręcie na Nową Słupię zaczynają się poważniejsze górki, wjeżdżamy na ponad 300m, pojawia się tez szeroki widok na nasz dzisiejszy główny cel - czyli Łysą Górę, widoczną z daleka ze względu na wielki maszt telewizyjny. W Nowej Słupi robimy sobie dłuższy postój, za miastem jest podjazd na ponad 400m, za nim ostry zjazd na którym przekraczamy 60km/h. Podjazd na Święty Krzyż zaczynamy w asyście wielu ciemnych chmur, deszcz wisi w powietrzu. Podjazd dość wymagający 5-7%, tutaj już widać wyraźnie, że jazda pod górę nie jest domeną roweru poziomego, im większe nachylenie proporcjonalnie traci się na nim więcej. Po paru fotkach na szczycie, gdy już zbieraliśmy się do zjazdu dopada nas gwałtowna ulewa, którą przeczekujemy pod wejściową budką na gołoborze.
Gdy deszcz się nieco uspokoił - szybko ruszamy w dół, zjazd nieprzyjemny, po mokrej szosie, na szczęście na dole już nie pada. Dalej jedziemy bocznymi drogami w stronę Daleszyc, po drodze swoich sił na rowerze poziomym próbuje miejscowy strażak, który wraz z kolegami w odświętnym mundurze święcił 3 maja; w ogóle rower Marcina budzi spore emocje wśród mijanych ludzi, szczególnie tych z mniejszych wiosek. Końcówka bardzo przyjemna - sporo lasów, piękne zupełnie puste drogi, tego kawałka świętokrzyskiego jeszcze nie miałem nigdy okazji oglądać. Gdy zaczyna zmierzchać rozbijamy się na nocleg pod laskiem na skraju małej wioski - Grabowic.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 150.00 km AVS: 21.28 km/h
ALT: 1281 m MAX: 62.90 km/h
Temp:17.0 'C
Piątek, 9 kwietnia 2010Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
III dzień - Szczawnica - Zabrzeż - Przełęcz Przysłop (740m) - Mszana Dolna - Dobczyce - Wieliczka - Kraków
Rano okazuje się, że MadMan ma flaka w przednim kole (prawdopodobnie efekt przejazdu szutrowym szlakiem nad Dunajcem), więc ja jadę do sklepu po jedzenie na śniadanie, a Damian łata gumę. Ruszamy trochę po siódmej, zimno (ale nie tak jak wczoraj jakieś 3'C). Pierwsze kilometry bardzo przyjemne, znowu nad Dunajcem, w dół rzeki, bez podjazdów, wkrótce opadają mgły i mamy piękne słońce odbijające swoje promienie w wodach rzeki. W Zabrzeżu skręcamy na przełęcz Przysłop, podjazd bardzo łagodny, niestety po drodze okazuje się, że przednie koło Damiana dalej puszcza powietrze, więc konieczna jest kolejna naprawa. Na Przysłop jedziemy doliną rzeki Kamienicy, bardzo długo to łagodne 1-2%, dopiero sama końcóweczka ostrzejsza. Za to zjazd do Mszany bardzo przyjemny, pomaga nam wiatr więc można trochę poszaleć. W Mszanie robimy dłuższy odpoczynek w parku, po którym czeka nas kolejna wspinaczka w stronę Kasiny Wielkiej,wjeżdżamy na jakieś 570m, później w dół do rodzinnej wsi Justyny Kowalczyk, a następnie ostry 100m podjazd z ładną serpentynką, ze szczytu tej góry już właściwie do samych Dobczyc jest w dół. Droga świetna, na niemal całej długości świeżo wyremontowana (trwają jeszcze drobne poprawki), przy tym niebrzydka widokowo, stanowi sensowną alternatywę dla zakopianki, po której jazda na rowerze jest średnio przyjemna. Same Dobczyce ciekawe, sporo ładnej, niskiej zabudowy, ale że spieszymy się na pociąg, więc zaraz ruszamy dalej. Przejazd przez Pogórze Wielickie ponownie daje w kość, są tu dwa ostre podjazdy, na jednym z nich niemal przejechałem psa który mnie zaatakował, tak wleciał pod koła że nie udało się go minąć, na szczęście tylko go uderzyłem kołem, a nie przejechałem po nim; zaskomlał i podniósł się o własnych siłach, więc chyba nic groźnego mu się nie stało.
Za Wieliczką wjeżdżamy na krajową "czwórkę", już w Krakowie MadMan wpada na strasznie spartoloną studzienkę ściekową, kratka jest tak założona, że na wąskich szosowych oponach koło spokojnie może się zaklinować w środku, całe szczęście, że Damian uderzył tylnym kołem. Niemniej trzeba było kolejny raz łatać koło, ale szybko to poszło - i już bez przygód przejeżdżamy przez Kraków w drodze na dworzec kolejowy.
Wyjazd bardzo udany, pogoda dopisała, widzieliśmy Tatry w pięknej zimowej szacie. Dziękuję Damianowi za towarzystwo, jechało nam się we dwójkę bardzo sprawnie, bez żadnego niepotrzebnego napinania się, dogadywaliśmy się bardzo dobrze, nauczyłem się od niego sporo przydatnych GPS-owych "sztuczek", razem zaliczyliśmy trudną, bardzo długą trasę w górach, pewnie jeszcze nieraz wspólnie pokręcimy :))
Zdjęcia z wyjazdu
III dzień - Szczawnica - Zabrzeż - Przełęcz Przysłop (740m) - Mszana Dolna - Dobczyce - Wieliczka - Kraków
Rano okazuje się, że MadMan ma flaka w przednim kole (prawdopodobnie efekt przejazdu szutrowym szlakiem nad Dunajcem), więc ja jadę do sklepu po jedzenie na śniadanie, a Damian łata gumę. Ruszamy trochę po siódmej, zimno (ale nie tak jak wczoraj jakieś 3'C). Pierwsze kilometry bardzo przyjemne, znowu nad Dunajcem, w dół rzeki, bez podjazdów, wkrótce opadają mgły i mamy piękne słońce odbijające swoje promienie w wodach rzeki. W Zabrzeżu skręcamy na przełęcz Przysłop, podjazd bardzo łagodny, niestety po drodze okazuje się, że przednie koło Damiana dalej puszcza powietrze, więc konieczna jest kolejna naprawa. Na Przysłop jedziemy doliną rzeki Kamienicy, bardzo długo to łagodne 1-2%, dopiero sama końcóweczka ostrzejsza. Za to zjazd do Mszany bardzo przyjemny, pomaga nam wiatr więc można trochę poszaleć. W Mszanie robimy dłuższy odpoczynek w parku, po którym czeka nas kolejna wspinaczka w stronę Kasiny Wielkiej,wjeżdżamy na jakieś 570m, później w dół do rodzinnej wsi Justyny Kowalczyk, a następnie ostry 100m podjazd z ładną serpentynką, ze szczytu tej góry już właściwie do samych Dobczyc jest w dół. Droga świetna, na niemal całej długości świeżo wyremontowana (trwają jeszcze drobne poprawki), przy tym niebrzydka widokowo, stanowi sensowną alternatywę dla zakopianki, po której jazda na rowerze jest średnio przyjemna. Same Dobczyce ciekawe, sporo ładnej, niskiej zabudowy, ale że spieszymy się na pociąg, więc zaraz ruszamy dalej. Przejazd przez Pogórze Wielickie ponownie daje w kość, są tu dwa ostre podjazdy, na jednym z nich niemal przejechałem psa który mnie zaatakował, tak wleciał pod koła że nie udało się go minąć, na szczęście tylko go uderzyłem kołem, a nie przejechałem po nim; zaskomlał i podniósł się o własnych siłach, więc chyba nic groźnego mu się nie stało.
Za Wieliczką wjeżdżamy na krajową "czwórkę", już w Krakowie MadMan wpada na strasznie spartoloną studzienkę ściekową, kratka jest tak założona, że na wąskich szosowych oponach koło spokojnie może się zaklinować w środku, całe szczęście, że Damian uderzył tylnym kołem. Niemniej trzeba było kolejny raz łatać koło, ale szybko to poszło - i już bez przygód przejeżdżamy przez Kraków w drodze na dworzec kolejowy.
Wyjazd bardzo udany, pogoda dopisała, widzieliśmy Tatry w pięknej zimowej szacie. Dziękuję Damianowi za towarzystwo, jechało nam się we dwójkę bardzo sprawnie, bez żadnego niepotrzebnego napinania się, dogadywaliśmy się bardzo dobrze, nauczyłem się od niego sporo przydatnych GPS-owych "sztuczek", razem zaliczyliśmy trudną, bardzo długą trasę w górach, pewnie jeszcze nieraz wspólnie pokręcimy :))
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 131.30 km AVS: 23.17 km/h
ALT: 1265 m MAX: 62.60 km/h
Temp:17.0 'C
Czwartek, 8 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
II dzień - Kościelisko - Chochołów - [SK] - Sucha Hora - Zuberec - Kvacianske Sedlo (1090m) - Liptovsky Mikulas - Liptovsky Hradok - Strbske Pleso - Spiska Bela - Toporecke Sedlo (800m) - Cerveny Klastor - Przełom Dunajca - [PL] - Szczawnica
Wstajemy bardzo wcześnie - bo o 5, parę minut po 6 jesteśmy już na trasie. Pogoda piękna, bezchmurne niebo, Giewont wspaniale prezentuje się w promieniach wschodzącego słońca. Ale jak wyżowa pogoda - to i zimno, są -3 stopnie, tak niskich temperatur się nie spodziewałem, na drogach trzeba uważać, bo są drobne podlodzenia. Szybko wracamy wczorajszą trasą do Chochołowa (dużo malowniczej mgły), tam ostatnie zakupy w Polsce - i podjeżdżamy na granicę do Suhej Hory. Trochę pagórków po czym zaczynamy pierwszy większy podjazd na przełęcz pod Oravicą (940m), początkowo łatwy, ale ostatnie metry ostre, ponad 10%. Z przełęczy szybko docieramy do Zuberca, słońce już sporo wyżej i szybko zaczyna się robić ciepło. W miasteczku pierwszy popas, następnie ruszamy na długi podjazd na Kvacianske Sedlo. Okazuje się całkiem ciężki, w pierwszej fazie bardzo ostry odcinek 14%, potem długi i łagodny trawers i końcówka to solidne nachylenie 6-7%, sama przełęcz dość niewyraźna. Po pierwszym odcinku zjazdu pojawia się szeroki widok na dolinę Liptowa - całą w chmurach, natomiast u góry utrzymuje się piękne słońce. Po kilku km zjazdu i my wjeżdżamy w mleko, odcinek do Liptovskiego Mikulasza więc niespecjalny. Ale na odcinku do Hradoka zaczyna się coraz bardziej przejaśniać, słońca mamy coraz więcej, gdy docieramy na postój pod malowniczymi ruinami zamku - niskie chmury są już tylko wspomnieniem.
Następny odcinek - to Cesta Slobody, piękna widokowo tatrzańska "autostrada", przez pierwsze kilometry nad otoczeniem góruje fantastyczny zaśnieżony masyw Krywania. Podjazd raczej łagodny, dopiero w drugiej części są ostrzejsze kawałki. Za to góra bardzo długo się ciągnie, ale że pięknych widoków nie brakuje - więc podjazd nie nuży. Na przełęcz pod Strbskim Plesem wjeżdżamy w przyzwoitej formie, ja podjechałem jeszcze pod samo jezioro, Damian w tym czasie poprawiał rozregulowana przerzutkę. Za tyle kilometrów podjazdu - teraz odbieramy "wypłatę" w postaci równie długiego zjazdu z wspaniałymi widokami na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem i Łomnicą na czele.W Tatrzańskiej Kotlince żegnamy się z Tatrami zjeżdżając w stronę Spiskiej Beli, gdzie w centrum zatrzymujemy się na postój. Długo zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy, chcieliśmy przejechać przełom Dunajca, ale mimo posiadania kilku map nie wiedzieliśmy czy jest droga do Szczawnicy od słowackiej strony . Postanawiamy jednak zaryzykować i spróbować.
Ruszamy więc drogą na Toporecke Sedlo, boczna szosa na przełęcz niestety fatalna, są kawałki zupełnie dziurawe przemieszane z kamieniami i szutrem, ten kawałek tylko utwierdził moje niskie mniemanie o słowackich drogach, poza tymi główniejszymi takich kwiatków jak na tym podjeździe tu nie brakuje. A góra w drugiej części naprawde wymagająca, nawet pod 10%, taki podjazd na koniec dnia pełnego gór nie jest łatwą sprawą. Zjazd w pierwszej części również strasznie dziurawy, potem jest już dobrze; szybko kierujemy się pod Czerwony Klasztor, bo czasu do zachodu słońca nie zostało wiele, a wciąż nie mamy pewności co do Szczawnicy. Pod klasztorem krótka przerwa na fotki (piękny widok na Trzy Korony) po czym ruszamy na szutrowy szlak rowerowy przełomem Dunajca. Godzina późna - więc jesteśmy tu praktycznie sami, widoki piękne, trasa bardzo malownicza, każdemu ja polecam, właściwie niemal cała płaska, prowadzi głównie nad samym Dunajcem. Po 8 km szutrówki docieramy do skrętu na Lipnik - i okazuje się, że stąd jest do Szczawnicy asfaltowa droga rowerowa, opłacało się zaryzykować. Szybko docieramy do miasta, znajdujemy kwaterę i po obiedzie (znowu pizza) kładziemy się spać bo jutro tez czeka nas wczesna pobudka, by wyrobić się na sensowny pociąg do Krakowa.
Zdjęcia z wyjazdu
II dzień - Kościelisko - Chochołów - [SK] - Sucha Hora - Zuberec - Kvacianske Sedlo (1090m) - Liptovsky Mikulas - Liptovsky Hradok - Strbske Pleso - Spiska Bela - Toporecke Sedlo (800m) - Cerveny Klastor - Przełom Dunajca - [PL] - Szczawnica
Wstajemy bardzo wcześnie - bo o 5, parę minut po 6 jesteśmy już na trasie. Pogoda piękna, bezchmurne niebo, Giewont wspaniale prezentuje się w promieniach wschodzącego słońca. Ale jak wyżowa pogoda - to i zimno, są -3 stopnie, tak niskich temperatur się nie spodziewałem, na drogach trzeba uważać, bo są drobne podlodzenia. Szybko wracamy wczorajszą trasą do Chochołowa (dużo malowniczej mgły), tam ostatnie zakupy w Polsce - i podjeżdżamy na granicę do Suhej Hory. Trochę pagórków po czym zaczynamy pierwszy większy podjazd na przełęcz pod Oravicą (940m), początkowo łatwy, ale ostatnie metry ostre, ponad 10%. Z przełęczy szybko docieramy do Zuberca, słońce już sporo wyżej i szybko zaczyna się robić ciepło. W miasteczku pierwszy popas, następnie ruszamy na długi podjazd na Kvacianske Sedlo. Okazuje się całkiem ciężki, w pierwszej fazie bardzo ostry odcinek 14%, potem długi i łagodny trawers i końcówka to solidne nachylenie 6-7%, sama przełęcz dość niewyraźna. Po pierwszym odcinku zjazdu pojawia się szeroki widok na dolinę Liptowa - całą w chmurach, natomiast u góry utrzymuje się piękne słońce. Po kilku km zjazdu i my wjeżdżamy w mleko, odcinek do Liptovskiego Mikulasza więc niespecjalny. Ale na odcinku do Hradoka zaczyna się coraz bardziej przejaśniać, słońca mamy coraz więcej, gdy docieramy na postój pod malowniczymi ruinami zamku - niskie chmury są już tylko wspomnieniem.
Następny odcinek - to Cesta Slobody, piękna widokowo tatrzańska "autostrada", przez pierwsze kilometry nad otoczeniem góruje fantastyczny zaśnieżony masyw Krywania. Podjazd raczej łagodny, dopiero w drugiej części są ostrzejsze kawałki. Za to góra bardzo długo się ciągnie, ale że pięknych widoków nie brakuje - więc podjazd nie nuży. Na przełęcz pod Strbskim Plesem wjeżdżamy w przyzwoitej formie, ja podjechałem jeszcze pod samo jezioro, Damian w tym czasie poprawiał rozregulowana przerzutkę. Za tyle kilometrów podjazdu - teraz odbieramy "wypłatę" w postaci równie długiego zjazdu z wspaniałymi widokami na najwyższe szczyty Tatr z Gerlachem i Łomnicą na czele.W Tatrzańskiej Kotlince żegnamy się z Tatrami zjeżdżając w stronę Spiskiej Beli, gdzie w centrum zatrzymujemy się na postój. Długo zastanawiamy się nad wyborem dalszej trasy, chcieliśmy przejechać przełom Dunajca, ale mimo posiadania kilku map nie wiedzieliśmy czy jest droga do Szczawnicy od słowackiej strony . Postanawiamy jednak zaryzykować i spróbować.
Ruszamy więc drogą na Toporecke Sedlo, boczna szosa na przełęcz niestety fatalna, są kawałki zupełnie dziurawe przemieszane z kamieniami i szutrem, ten kawałek tylko utwierdził moje niskie mniemanie o słowackich drogach, poza tymi główniejszymi takich kwiatków jak na tym podjeździe tu nie brakuje. A góra w drugiej części naprawde wymagająca, nawet pod 10%, taki podjazd na koniec dnia pełnego gór nie jest łatwą sprawą. Zjazd w pierwszej części również strasznie dziurawy, potem jest już dobrze; szybko kierujemy się pod Czerwony Klasztor, bo czasu do zachodu słońca nie zostało wiele, a wciąż nie mamy pewności co do Szczawnicy. Pod klasztorem krótka przerwa na fotki (piękny widok na Trzy Korony) po czym ruszamy na szutrowy szlak rowerowy przełomem Dunajca. Godzina późna - więc jesteśmy tu praktycznie sami, widoki piękne, trasa bardzo malownicza, każdemu ja polecam, właściwie niemal cała płaska, prowadzi głównie nad samym Dunajcem. Po 8 km szutrówki docieramy do skrętu na Lipnik - i okazuje się, że stąd jest do Szczawnicy asfaltowa droga rowerowa, opłacało się zaryzykować. Szybko docieramy do miasta, znajdujemy kwaterę i po obiedzie (znowu pizza) kładziemy się spać bo jutro tez czeka nas wczesna pobudka, by wyrobić się na sensowny pociąg do Krakowa.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 205.70 km AVS: 22.12 km/h
ALT: 2334 m MAX: 57.00 km/h
Temp:14.0 'C
Środa, 7 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
Dane wycieczki:
DST: 398.50 km AVS: 25.09 km/h
ALT: 3813 m MAX: 67.90 km/h
Temp:7.0 'C
Torvinen - Sodankyla
Zwinięcie obozowiska poszło z dużym trudem, palce u rąk po tym szczypały ładnych parę godzin, do tego strasznie rozbolała mnie prawa ręka od wczorajszego pompowania materaca, który miał jakoś tak fatalnie ustawioną wewnętrzną pompkę, że wielokrotnie naciskając ją ręką bardzo poważnie nadwyrężyłem ścięgno przy nadgarstku, ból był silny, prześladował mnie późnej dobry miesiąc. Do tego gdy ruszam na trasę (-23'C) okazuje się że zapadki bębenka wolnobiegu praktycznie przestały działać, kręcę - i nic! Długich prób wymagało ruszenie (raz na długi czas któraś zapadka zasprzęgała), a potem trzeba było jechać cały czas na zasadzie ostrego koła - nawet na chwilę nie przerywać kręcenia, bo kolejne zasprzęglenie wymagało straty paru minut. To mnie oczywiście tylko utwierdziło o słuszności decyzji o odwrocie, z ulgą dojechałem do Sodankyli, zrobiłem małe zakupy w markecie, po czym parę godzin czekałem na autobus do Rovaniemi, skąd czekał mnie długi odwrót do Polski
Zdjęcia z wypadu
Zwinięcie obozowiska poszło z dużym trudem, palce u rąk po tym szczypały ładnych parę godzin, do tego strasznie rozbolała mnie prawa ręka od wczorajszego pompowania materaca, który miał jakoś tak fatalnie ustawioną wewnętrzną pompkę, że wielokrotnie naciskając ją ręką bardzo poważnie nadwyrężyłem ścięgno przy nadgarstku, ból był silny, prześladował mnie późnej dobry miesiąc. Do tego gdy ruszam na trasę (-23'C) okazuje się że zapadki bębenka wolnobiegu praktycznie przestały działać, kręcę - i nic! Długich prób wymagało ruszenie (raz na długi czas któraś zapadka zasprzęgała), a potem trzeba było jechać cały czas na zasadzie ostrego koła - nawet na chwilę nie przerywać kręcenia, bo kolejne zasprzęglenie wymagało straty paru minut. To mnie oczywiście tylko utwierdziło o słuszności decyzji o odwrocie, z ulgą dojechałem do Sodankyli, zrobiłem małe zakupy w markecie, po czym parę godzin czekałem na autobus do Rovaniemi, skąd czekał mnie długi odwrót do Polski
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 22.10 km AVS: 15.98 km/h
ALT: 150 m MAX: 32.00 km/h
Temp:-23.0 'C
Rovaniemi - Torvinen
Niechętnie wysiadam z ciepluteńkiego pociągu, chwilę przygotowuję bagaż, po czym rozpoczynam jazdę przez centrum Rovaniemi. Pierwsze kilometry przebiegają na obserwacji termometru w liczniku (który opada z pociągowej temperatury ponad 20'C) dość wolno. Obserwuję ten licznik i obserwuję i aż mi się nie chce wierzyć ile jeszcze "zleci", zatrzymuje się dopiero na -23'C! Jednym słowem prognozami, które oglądałem wczoraj na promie (ok. -10'C) można się podetrzeć...
Rychło muszę założyć drugi polar pod kurtkę; pierwsze kilometry mimo takich warunków idą dość sprawnie, wspaniały bajkowy krajobraz zimowej Laponii robi duże wrażenie, kawałek za miastem przekraczam koło polarne, tutaj właśnie jest siedziba Świętego Mikołaja. Do ok. 50km jechało się jeszcze całkiem dobrze, ale później potężny mróz coraz bardziej zaczyna przeszkadzać, coraz mocniej zaczynają szczypać stopy, a kominiarka i czapka mocno zamarzają. Na ok. 70km zatrzymałem się w jakimś przydrożnym barze (jednym z bardzo nielicznych miejsc gdzie można tu stanąć w cieple), chwilkę odzipnąłem, napiłem się wody z termosu oraz założyłem ocieplacze chemiczne (po tym ustąpiły problemy ze stopami). Kolejne kilometry to już ciężka mordęga, jedzie się coraz wolniej, coraz więcej to wysiłku kosztuje, do tego koło 15 robi się ciemno, więc ostatnie 30km jadę już po ciemku, temperatura spada aż do -25'C. Dałem radę przejechać aż ok. 110km, rozstawianie namiotu w takich warunkach było makabrą, śledzie trzeba było wbijać młotkiem w zmarznięty na kość grunt, nawet kilkanaście sekund bez rękawic oznaczało długi ból palców z zimna. Podobnie i w namiocie - nie bardzo chciało mi się coś robić poza leżeniem w śpiworze, ale trzeba było przecież ugotować jedzenie. Zajmuje to masę czasu - trzeba topić śnieg, gotuje się to powoli, a makaron wyszedł bardzo mizerny, dałem radę zjeść ledwo z połowę, w takiej temperaturze po prostu nie ma się za grosz apetytu (natomiast paradoksalnie głód odczuwa się jak najbardziej). Długo się zastanawiałem czy ma sens dalsza jazda, gdy już pierwszego dnia zostałem tak mocno przeczesany, w końcu konsultując z domem prognozy pogody na kolejne dni (za 3 dni miał być przeciwny wiatr 50km/h!) zdecydowałem o odwrocie z Sodankyli.
Zdjęcia z wypadu
Niechętnie wysiadam z ciepluteńkiego pociągu, chwilę przygotowuję bagaż, po czym rozpoczynam jazdę przez centrum Rovaniemi. Pierwsze kilometry przebiegają na obserwacji termometru w liczniku (który opada z pociągowej temperatury ponad 20'C) dość wolno. Obserwuję ten licznik i obserwuję i aż mi się nie chce wierzyć ile jeszcze "zleci", zatrzymuje się dopiero na -23'C! Jednym słowem prognozami, które oglądałem wczoraj na promie (ok. -10'C) można się podetrzeć...
Rychło muszę założyć drugi polar pod kurtkę; pierwsze kilometry mimo takich warunków idą dość sprawnie, wspaniały bajkowy krajobraz zimowej Laponii robi duże wrażenie, kawałek za miastem przekraczam koło polarne, tutaj właśnie jest siedziba Świętego Mikołaja. Do ok. 50km jechało się jeszcze całkiem dobrze, ale później potężny mróz coraz bardziej zaczyna przeszkadzać, coraz mocniej zaczynają szczypać stopy, a kominiarka i czapka mocno zamarzają. Na ok. 70km zatrzymałem się w jakimś przydrożnym barze (jednym z bardzo nielicznych miejsc gdzie można tu stanąć w cieple), chwilkę odzipnąłem, napiłem się wody z termosu oraz założyłem ocieplacze chemiczne (po tym ustąpiły problemy ze stopami). Kolejne kilometry to już ciężka mordęga, jedzie się coraz wolniej, coraz więcej to wysiłku kosztuje, do tego koło 15 robi się ciemno, więc ostatnie 30km jadę już po ciemku, temperatura spada aż do -25'C. Dałem radę przejechać aż ok. 110km, rozstawianie namiotu w takich warunkach było makabrą, śledzie trzeba było wbijać młotkiem w zmarznięty na kość grunt, nawet kilkanaście sekund bez rękawic oznaczało długi ból palców z zimna. Podobnie i w namiocie - nie bardzo chciało mi się coś robić poza leżeniem w śpiworze, ale trzeba było przecież ugotować jedzenie. Zajmuje to masę czasu - trzeba topić śnieg, gotuje się to powoli, a makaron wyszedł bardzo mizerny, dałem radę zjeść ledwo z połowę, w takiej temperaturze po prostu nie ma się za grosz apetytu (natomiast paradoksalnie głód odczuwa się jak najbardziej). Długo się zastanawiałem czy ma sens dalsza jazda, gdy już pierwszego dnia zostałem tak mocno przeczesany, w końcu konsultując z domem prognozy pogody na kolejne dni (za 3 dni miał być przeciwny wiatr 50km/h!) zdecydowałem o odwrocie z Sodankyli.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 109.60 km AVS: 18.02 km/h
ALT: 600 m MAX: 36.00 km/h
Temp:-23.0 'C
Poniedziałek, 30 listopada 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Kraków - Kazimierza Wlk. - Busko-Zdrój - Szydłów - Raków - Sw. Katarzyna - Suchedniów - Wąchock - Radom - Brzóza - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 347.40 km AVS: 25.23 km/h
ALT: 2675 m MAX: 59.10 km/h
Temp:8.0 'C
Niedziela, 29 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
II dzień - Kraków - Wieliczka - Gdów - Stare Rybie - Limanowa - Ostra (822m) - Kamienica - Gołkowice - Przehyba (1175m) - Stary Sącz - [pociąg] - Kraków
Startujemy bardzo wcześnie, przed świtem, mimo to i tak spóźniamy się na spotkanie ze Sławkiem (jesteśmy o 6.15). Ustalamy dokładniej trasę i ruszamy na Wieliczkę. Na wzgórzach za miastem obserwujemy piękny wschód słońca (trasa prowadziła akurat na wschód). Na początku niepotrzebnie wrzuciliśmy trochę za mocne tempo, Sławek obawiał się że nie wytrzyma takiej trasy (niedawno był chory i jedzie na ciężkim rowerze, my na szosówkach), chciał już zawrócić, ale na szczęście dał się przekonać do dalszej jazdy.
Odcinek do Gdowa bardzo męczący, masa małych górek, z Gdowa do Łapanowa już tylko jedna - ale za to dużo wyższa, na niecałych 40km nabijamy sporo ponad 500m podjazdów. Cały czas mocno we znaki daje się wiatr - mocny, zimny i niemal cały czas przeciwny. Za Tarnawą zaczyna się długi podjazd, długim fragmentem bardzo ostry (do 14-15%), w sumie wjeżdża się na ponad 500m. Ze szczytu do Limanowej już tylko w dół, na ostrym zjeździe przekraczam 65km/h. W Limanowej krótka przerwa na zakupy i ruszamy na podjazd pod Ostrą (823m). Pierwsza faza to łagodna jazda w górę doliny, później tak 5-6% i wreszcie ostatnie 100-150m to już poważne nachylenie 7-9%. Podjazd w większości w lesie (chroni nas od tego cholernego wiatru), droga dość kręta, świetny asfalt. Na szczycie czekamy z 15min na Sławka, później wspólnie jeszcze trochę odpoczywamy - i zjeżdżamy w dół do Kamienicy, końcowy fragment z przejazdem przez malutki wąwozik bardzo urokliwy. Odcinek do Gołkowic to niemal cały czas walka z wiatrem, sprzyjał nam tylko na krótkich fragmentach - a wtedy prędkość momentalnie rosła do 35km/h czy nawet więcej. W Gołkowicach odpoczywamy przed dzisiejszym głównym "daniem dnia"; Sławek już zmęczony trudnym dniem (właściwie cały czas po górach, ok. 1300m podjazdów) i wiatrem postanawia zrezygnować z Przehyby, poczeka na nas w Starym Sączu.
Z Waxmundem ruszamy w górę, pierwsza część łagodna, dużo dziur, przy dojeździe do szlabanu widzę duże zmiany od mojej ostatniej wizyty w maju - wyasfaltowano pierwszy odcinek szutru. Przy szlabanie rozbieramy się na podjazd i ruszamy w górę. Nachylenie szybko rośnie, podjazd bardzo trudny, cały czas w granicach 10%, są i długie kawałki dużo cięższe po 13-14%, max pokazało mi 16%. Do tego strasznie we znaki daje się wiatr - mimo że podjazd jest w gęstym lesie - obciąga mocno, w pewnym momencie skręcamy o prawie 180% - i przez chwilę pcha nas w plecy, po prostu się czuje jak wpycha pod górę. Podjazd nieco łagodnieje dopiero w samej końcówce, tutaj również są zmiany na trasie w porównaniu do maja - tym razem niestety na minus. Trafiliśmy tu w najgorszym momencie - górny, długi odcinek szutru jest przygotowywany do wyasfaltowania i leży na nim gruby podkład z kamieni, na szosówkę nawierzchnia fatalna. Da się na tym jechać 6-7km/h (nachylenie na pierwszym kawałku ponad 10%), mnie z moimi przełożeniami niestety zatrzymało, Waxmundowi który ma w szosówce trzy tarcze i trochę szersze koła udało się przejechać bez zatrzymania (choć niestety kosztowało go to trzy małe rozdarcia opony, w maju też tu rozwaliłem oponę). Zatrzymywało mnie tak w paru miejscach, podkład kończy się wraz z końcem dużego nachylenia - dalej już na grani jest jak było w maju, widać tu na razie asfaltu jeszcze nie planują. Na grani wiatr po prostu urywał głowę, strasznie zimno (zaledwie 2'C) - więc szybko wchodzimy do schroniska, gdzie fundujemy sobie gorącą herbatę i jajecznicę.
Zjazd niespecjalny, bardzo kręty i wąski, za dużo żwirku (łatają nim dziury) na rekordy, z kolei w dolnym odcinku, gdzie jest szeroko - masa dziur. Do Starego Sącza mamy wiatr w plecy, przekraczaliśmy nawet 40km/h na prostej - tak wiało. Docieramy do motelu gdzie czekał Sławek i jedziemy na stację do Starego Sącza (już zmierzcha). Powrót pociągiem bardzo długi - ponad 3h, ale za to tani (coś koło 20zł) - był czas żeby sporo porozmawiać o naszych rowerowych planach i doświadczeniach. Po dotarciu do domu do Waxmunda szybko gotujemy obiad - i kładę się wcześnie spać, bo jutro chcę ponownie ruszyć przed świtem (a wcześniejszej nocy spałem może 1h). Dzięki dla Waxmunda i Sławka za fajną trasę i gościnę, mam nadzieję że jeszcze nieraz wspólnie pojeździmy!
Zdjęcia z wypadu
Startujemy bardzo wcześnie, przed świtem, mimo to i tak spóźniamy się na spotkanie ze Sławkiem (jesteśmy o 6.15). Ustalamy dokładniej trasę i ruszamy na Wieliczkę. Na wzgórzach za miastem obserwujemy piękny wschód słońca (trasa prowadziła akurat na wschód). Na początku niepotrzebnie wrzuciliśmy trochę za mocne tempo, Sławek obawiał się że nie wytrzyma takiej trasy (niedawno był chory i jedzie na ciężkim rowerze, my na szosówkach), chciał już zawrócić, ale na szczęście dał się przekonać do dalszej jazdy.
Odcinek do Gdowa bardzo męczący, masa małych górek, z Gdowa do Łapanowa już tylko jedna - ale za to dużo wyższa, na niecałych 40km nabijamy sporo ponad 500m podjazdów. Cały czas mocno we znaki daje się wiatr - mocny, zimny i niemal cały czas przeciwny. Za Tarnawą zaczyna się długi podjazd, długim fragmentem bardzo ostry (do 14-15%), w sumie wjeżdża się na ponad 500m. Ze szczytu do Limanowej już tylko w dół, na ostrym zjeździe przekraczam 65km/h. W Limanowej krótka przerwa na zakupy i ruszamy na podjazd pod Ostrą (823m). Pierwsza faza to łagodna jazda w górę doliny, później tak 5-6% i wreszcie ostatnie 100-150m to już poważne nachylenie 7-9%. Podjazd w większości w lesie (chroni nas od tego cholernego wiatru), droga dość kręta, świetny asfalt. Na szczycie czekamy z 15min na Sławka, później wspólnie jeszcze trochę odpoczywamy - i zjeżdżamy w dół do Kamienicy, końcowy fragment z przejazdem przez malutki wąwozik bardzo urokliwy. Odcinek do Gołkowic to niemal cały czas walka z wiatrem, sprzyjał nam tylko na krótkich fragmentach - a wtedy prędkość momentalnie rosła do 35km/h czy nawet więcej. W Gołkowicach odpoczywamy przed dzisiejszym głównym "daniem dnia"; Sławek już zmęczony trudnym dniem (właściwie cały czas po górach, ok. 1300m podjazdów) i wiatrem postanawia zrezygnować z Przehyby, poczeka na nas w Starym Sączu.
Z Waxmundem ruszamy w górę, pierwsza część łagodna, dużo dziur, przy dojeździe do szlabanu widzę duże zmiany od mojej ostatniej wizyty w maju - wyasfaltowano pierwszy odcinek szutru. Przy szlabanie rozbieramy się na podjazd i ruszamy w górę. Nachylenie szybko rośnie, podjazd bardzo trudny, cały czas w granicach 10%, są i długie kawałki dużo cięższe po 13-14%, max pokazało mi 16%. Do tego strasznie we znaki daje się wiatr - mimo że podjazd jest w gęstym lesie - obciąga mocno, w pewnym momencie skręcamy o prawie 180% - i przez chwilę pcha nas w plecy, po prostu się czuje jak wpycha pod górę. Podjazd nieco łagodnieje dopiero w samej końcówce, tutaj również są zmiany na trasie w porównaniu do maja - tym razem niestety na minus. Trafiliśmy tu w najgorszym momencie - górny, długi odcinek szutru jest przygotowywany do wyasfaltowania i leży na nim gruby podkład z kamieni, na szosówkę nawierzchnia fatalna. Da się na tym jechać 6-7km/h (nachylenie na pierwszym kawałku ponad 10%), mnie z moimi przełożeniami niestety zatrzymało, Waxmundowi który ma w szosówce trzy tarcze i trochę szersze koła udało się przejechać bez zatrzymania (choć niestety kosztowało go to trzy małe rozdarcia opony, w maju też tu rozwaliłem oponę). Zatrzymywało mnie tak w paru miejscach, podkład kończy się wraz z końcem dużego nachylenia - dalej już na grani jest jak było w maju, widać tu na razie asfaltu jeszcze nie planują. Na grani wiatr po prostu urywał głowę, strasznie zimno (zaledwie 2'C) - więc szybko wchodzimy do schroniska, gdzie fundujemy sobie gorącą herbatę i jajecznicę.
Zjazd niespecjalny, bardzo kręty i wąski, za dużo żwirku (łatają nim dziury) na rekordy, z kolei w dolnym odcinku, gdzie jest szeroko - masa dziur. Do Starego Sącza mamy wiatr w plecy, przekraczaliśmy nawet 40km/h na prostej - tak wiało. Docieramy do motelu gdzie czekał Sławek i jedziemy na stację do Starego Sącza (już zmierzcha). Powrót pociągiem bardzo długi - ponad 3h, ale za to tani (coś koło 20zł) - był czas żeby sporo porozmawiać o naszych rowerowych planach i doświadczeniach. Po dotarciu do domu do Waxmunda szybko gotujemy obiad - i kładę się wcześnie spać, bo jutro chcę ponownie ruszyć przed świtem (a wcześniejszej nocy spałem może 1h). Dzięki dla Waxmunda i Sławka za fajną trasę i gościnę, mam nadzieję że jeszcze nieraz wspólnie pojeździmy!
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 139.30 km AVS: 21.21 km/h
ALT: 2349 m MAX: 65.70 km/h
Temp:6.0 'C
Sobota, 28 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Na Przehybę
I dzień - Częstochowa - Olsztyn - Mirów - Ogrodzieniec - Pilica - Wolbrom - Ojców - Kraków
W tym roku już nie planowałem dłuższych wypadów, jednak po ogłoszeniu na forum Waxmunda i Sławka o ich wypadzie na Przehybę postanowiłem wykorzystać parę dni (pewnie już ostatnich) jeszcze w miarę przyzwoitej pogody.
Do Częstochowy dojeżdżam pociągiem przed 10, krótka rundka po mieście (z wizytą pod słynnym jasnogórskim klasztorem) - i ruszam na trasę. Na samym początku od razu duża atrakcja - pięknie położony zamek w Olsztynie. Na trasie do Złotego Potoku wyprzedza mnie duża grupa kolarzy na szosówkach, postanowiłem się z nimi trochę pościgać; koncept nie był zły - tylko za późno na niego wpadłem, gdy już byłem jakieś 50-100m za peletonikiem. Goniąc ich dobrych parę kilometrów bardzo się wyżyłowałem i w Złotym Potoku dałem sobie spokój, tym bardziej że oni pojechali drogą na Żarki, ja skręcałem na boczną na Mirów, Ten kawałek bardzo przyjemny, w rejonie Niegowej bardzo ostra ścianka (jakieś 11%). W Mirowie kolejne malownicze ruiny zamku, w Kotowicach skręcam na Kroczyce i przejeżdżam obok pięknych Kroczyckich Skał. W Kroczycach skręcam na Zawiercie, zaliczam długi 100m podjazd, następnie skręcam na Ogrodzieniec, kawałek za tym miastem jest kolejny zamek, chyba najbardziej widowiskowy na Jurze. Za miastem staję na pierwszy dłuższy postój, bo już nieźle czułem trasę w nogach. Do Pilicy w dół, tym razem ładny rynek oglądam za dnia (jadąc tędy w Beskid Mały dotarłem do miasteczka już nocą); za Pilicą ostry podjazd, do Wolbromia pagórkowato, za tym miastem już się trochę wypłaszcza, aczkolwiek generalnie na całej Jurze podjazdów jest dużo.
Z drogi na Kraków (przez Skałę) zjeżdżam w bok do zamku w Pieskowej Skale - by zobaczyć Ojcowski PN. Zamek niesamowity, jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, wspaniale wkomponowany w krajobraz. W ojcowskim wąwozie łapie mnie zmrok, szybko spada temperatura (zaledwie 3'C) - ale coś tam jeszcze zobaczyłem. Przy wyjeździe z wąwozu pojechałem za znakiem na Kraków, nie sprawdzając mapy - co było dużym błędem, bo nadrobiłem w ten sposób chyba z 10km, do tego władowałem się chyba na najwyższą drogę całej Jury, w Jerzmanowicach (już na trasie Olkusz - Kraków) przekracza 500m. Za tą najwyższą przełęczą zaczyna się już szybka jazda, bo do Krakowa jest niemal cały czas w dół, zimno przez chwilę nawet 1'C, po wjeździe do miasta ociepla się. W centrum kontaktuję się z Waxmundem, który akurat był na operze z dziewczyną (kończyła się dość późno), więc podjeżdżam pod operę a Waxmund w czasie przerwy w przedstawieniu daje mi klucze do siebie i dokładnie wyjaśnia jak dojechać do jego mieszkania. Już w mieszkaniu mała przygoda - próbując uruchomić piec do ciepłej wody przekręcam wajchę - i nagle wycieka masa wody, zanim się kapnąłem gdzie jest miednica nieźle zalało łazienkę, sprzątałem to z pół h, aż do powrotu Waxmunda. Trochę pokombinowaliśmy z tym piecem (bezskutecznie niestety), pogadaliśmy - i kładziemy się spać, bo jutro rano wcześnie ruszamy w trasę.
Zdjęcia z wypadu
I dzień - Częstochowa - Olsztyn - Mirów - Ogrodzieniec - Pilica - Wolbrom - Ojców - Kraków
W tym roku już nie planowałem dłuższych wypadów, jednak po ogłoszeniu na forum Waxmunda i Sławka o ich wypadzie na Przehybę postanowiłem wykorzystać parę dni (pewnie już ostatnich) jeszcze w miarę przyzwoitej pogody.
Do Częstochowy dojeżdżam pociągiem przed 10, krótka rundka po mieście (z wizytą pod słynnym jasnogórskim klasztorem) - i ruszam na trasę. Na samym początku od razu duża atrakcja - pięknie położony zamek w Olsztynie. Na trasie do Złotego Potoku wyprzedza mnie duża grupa kolarzy na szosówkach, postanowiłem się z nimi trochę pościgać; koncept nie był zły - tylko za późno na niego wpadłem, gdy już byłem jakieś 50-100m za peletonikiem. Goniąc ich dobrych parę kilometrów bardzo się wyżyłowałem i w Złotym Potoku dałem sobie spokój, tym bardziej że oni pojechali drogą na Żarki, ja skręcałem na boczną na Mirów, Ten kawałek bardzo przyjemny, w rejonie Niegowej bardzo ostra ścianka (jakieś 11%). W Mirowie kolejne malownicze ruiny zamku, w Kotowicach skręcam na Kroczyce i przejeżdżam obok pięknych Kroczyckich Skał. W Kroczycach skręcam na Zawiercie, zaliczam długi 100m podjazd, następnie skręcam na Ogrodzieniec, kawałek za tym miastem jest kolejny zamek, chyba najbardziej widowiskowy na Jurze. Za miastem staję na pierwszy dłuższy postój, bo już nieźle czułem trasę w nogach. Do Pilicy w dół, tym razem ładny rynek oglądam za dnia (jadąc tędy w Beskid Mały dotarłem do miasteczka już nocą); za Pilicą ostry podjazd, do Wolbromia pagórkowato, za tym miastem już się trochę wypłaszcza, aczkolwiek generalnie na całej Jurze podjazdów jest dużo.
Z drogi na Kraków (przez Skałę) zjeżdżam w bok do zamku w Pieskowej Skale - by zobaczyć Ojcowski PN. Zamek niesamowity, jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, wspaniale wkomponowany w krajobraz. W ojcowskim wąwozie łapie mnie zmrok, szybko spada temperatura (zaledwie 3'C) - ale coś tam jeszcze zobaczyłem. Przy wyjeździe z wąwozu pojechałem za znakiem na Kraków, nie sprawdzając mapy - co było dużym błędem, bo nadrobiłem w ten sposób chyba z 10km, do tego władowałem się chyba na najwyższą drogę całej Jury, w Jerzmanowicach (już na trasie Olkusz - Kraków) przekracza 500m. Za tą najwyższą przełęczą zaczyna się już szybka jazda, bo do Krakowa jest niemal cały czas w dół, zimno przez chwilę nawet 1'C, po wjeździe do miasta ociepla się. W centrum kontaktuję się z Waxmundem, który akurat był na operze z dziewczyną (kończyła się dość późno), więc podjeżdżam pod operę a Waxmund w czasie przerwy w przedstawieniu daje mi klucze do siebie i dokładnie wyjaśnia jak dojechać do jego mieszkania. Już w mieszkaniu mała przygoda - próbując uruchomić piec do ciepłej wody przekręcam wajchę - i nagle wycieka masa wody, zanim się kapnąłem gdzie jest miednica nieźle zalało łazienkę, sprzątałem to z pół h, aż do powrotu Waxmunda. Trochę pokombinowaliśmy z tym piecem (bezskutecznie niestety), pogadaliśmy - i kładziemy się spać, bo jutro rano wcześnie ruszamy w trasę.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 179.30 km AVS: 24.85 km/h
ALT: 1802 m MAX: 51.30 km/h
Temp:6.0 'C
Poniedziałek, 26 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Rajcza - przeł. Glinka (848m) - [SK] - Tvrdosin - Zuberec - Rohacze (1380m) - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.
Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).
Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.
Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 239.00 km AVS: 24.18 km/h
ALT: 2522 m MAX: 65.80 km/h
Temp:8.0 'C