wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 307720.00 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 560d 11h 19m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Canyon

Dystans całkowity:31654.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1293:02
Średnia prędkość:24.48 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:205462 m
Suma kalorii:27 kcal
Liczba aktywności:205
Średnio na aktywność:154.41 km i 6h 18m
Więcej statystyk
Niedziela, 12 czerwca 2016Kategoria >100km, Canyon, Wypad
Alpejski Tydzień - dzień 7

Rano na pierwsze uderzenie idzie Passo Pordoi, przez całą noc miałem ulewę, ale rankiem elegancko się przejaśniło i mam słońce. Na szczycie aż zacząłem się zastanawiać czy na pewno wracać, ale prognozy dalej były bezlitosne, nawet na dziś zapowiadano deszcz. I faktycznie już na następnej przełęczy Passo Sella zaczęło popadywać, na szczęście nie za dużo. Podjazd na Sellę to widokowa ekstraklasa, kapitalnie widać masyw Gruppo del Sella, jeden z najbardziej widowiskowych w całych Dolomitach. Z Selli już pruję w dół do doliny Isarco, z 2200m na ledwie 550m. Kolejna część dnia to żmudna jazda w górę doliny, aż na przełęcz Brenner, powrót do Niemiec niemal identyczny jak na wyprawie w 2008 z Transatlantykiem i Mikim. Za Innsbruckiem tym razem już byłem mentalnie przygotowany na Seefelder Sattel, rzeźnia niesamowita, długi odcinek z nachyleniem 15%, raz musiałem już odpocząć, plecy zdrowo dawały popalić. Już solidnie zmęczony (190km i 2700m w pionie) docieram do Niemiec, nocuję kawałek przed Mittenwaldem.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 188.00 km AVS: 21.04 km/h ALT: 2737 m MAX: 59.60 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 11 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 6

Rano wstałem później niż powinienem, ale trochę odpoczynku, po wczorajszym bardzo trudnym dniu się należało. W czasie składania obozowiska niestety zaczęło padać, pierwsze 10km też leje, dopiero w Winklern się uspokoiło. Zaliczam Iselsbergpass (1204m) i długim zjazdem docieram do Lienz. Po zakupach ruszam w stronę Cortiny, jak zawsze na tym odcinku (jadę tu 3 raz) wiatr zdecydowanie pomaga. Tak jest do wypłaszczenia w Sillian, tam podobnie jak zawsze zaczyna już przeszkadzać. Psuje się też niestety pogoda i zaczyna padać, jest też chłodno, niewiele ponad 10'C. W deszczu jadę do Cortiny, Dolomitów niestety za wiele nie widać, wszystko w chmurach. W samej Cortinie nieco się przejaśniło, z podjazdu na Falzarego mam ładny widok na całą kotlinę w której leży miasto. W drugiej części podjazdu znowu zaczęło padać, zjazd z przełęczy na mokro. A parę km przed Arabbą lunęło już na całego, woda lała się z nieba strumieniami. Jazdy w takich warunkach miałem już serdecznie dość, odpuściłem sobie więc przejechanie kolejnej przełęczy i rozbiłem się niemal w samej Arabbie.

W namiocie sprawdzając prognozy na kolejne dni - postanawiam wracać do Polski przez Garmish, bo prognozy były wręcz dramatyczne, zapowiadające deszcze klasy powodziowej (zresztą sporo mijanych rzek miało już wysokie stany i niosło sporo osadów). A jazda w takich na ekstremalnej trudnej trasie zupełnie mi się nie uśmiechała.



Dane wycieczki: DST: 149.50 km AVS: 20.16 km/h ALT: 2537 m MAX: 67.60 km/h Temp:15.0 'C
Piątek, 10 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >200km, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 5

Lało równo całą noc, ale rankiem pogoda zaczyna się klarować, a prognozy są dobre - co ważne bo dziś wjeżdżam w Alpy. Pierwszy odcinek słabiutki, na większości dróg do Gmunden wielki ruch, psujący przyjemność z jazdy. Mijam pięknie położone jezioro Taurnsee, na przednóżu Alp, nad kolejnym - Hallstatter odbijam już w góry. Na podjeździe mija mnie jakiś zlot luksusowych samochodów - ze 30 Ferrari jechało, też jakieś Porsche, tyle tego typu samochodów naraz to pierwszy raz widziałem, dobrych kilkadziesiąt milionów USD przejechało ;)). Podjazd wymagający, ostatnie 200m w pionie to nachylenie 9-12%, daje solidnie w kość. Tutaj też wyraźnie odczuwam ból pleców, który męczy mnie właśnie na ścianach z dużym nachyleniem, gdzie trzeba jechać siłowo. Przed Bischofschofen jeszcze jedna przełęcz na ok. 950m i zaczynam jazdę w górę doliny rzeki Salzach. Kawałek do niczego, na szosie potężny ruch i brak pobocza, też fragmentami zakazy, a ścieżkami trzeba nadrabiać dystans, są też odcinki szutrowe.

Tak więc z ulgą docieram do Bruck, gdzie jest skręt na Grossglockner Hochalpenstrasse. W mieście robię zakupy i pokonuję pierwsze podjazdy na oficjalny początek trasy czyli na parking na poziomie ok 1100m. Na podjazd ruszam koło 18, mając w nogach już prawie 210km - nie pierwszy raz podczas tego wyjazdu dochodzę do wniosku, że trochę przesadziłem z tym ambitnym planowaniem ;)). Podjazd dał mi w kość bardzo mocno, Hochtor to jedna z najcięższych alpejskich ścian - nie dość, że bardzo długa i wysoka, to również potężnie nachylona, poniżej 9% spada nieczęsto, długimi odcinkami jest po 11-12%. Przełożenia szosowe jakie miałem 34-32 to zdecydowanie za mało na taki podjazd z bagażem, więc musiałem jechać bardzo siłowo, z kadencją 50-55, plecy dawały mi popalić cały podjazd. Ale dzięki późnej godzinie o jakiej tu jechałem - na drodze miałem zupełnie puściutko, co na tej trasie jest w lecie rzadkością, z reguły są tu tysiące turystów, natomiast dziś miałem tę przepiękną drogę tylko dla siebie. Powyżej 2000m pojawiają się już płaty śniegu, widoki olśniewające, promienie zachodzącego słońca oświetlają okolicę. Na Hochtor docieram już bardzo zmordowany po zachodzie słońca, na wysokości 2500m było ledwie 4'C. Ubieram się we wszystko co mam, zjazd pokonuję już po ciemku, dysponując jedynie czołówką, bo lampki nie zabierałem. Ale w dół jechało się całkiem dobrze, na noc rozbijam się na ok. 1150m.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 244.60 km AVS: 20.10 km/h ALT: 3959 m MAX: 65.10 km/h Temp:20.0 'C
Czwartek, 9 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >200km, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 4

Prognozy na dzisiejszy dzień mamy marne, w skrócie ma lać cały czas ;). Ale na starcie nie jest źle, pochmurno, ale jeszcze sucho. Pierwszy odcinek to przejazd tuż koło elektrowni atomowej w Temelinie, ogromne kominy kompleksu widać z wielu kilometrów, bo elektrownia stoi na wzgórzu; trzeba przyznać, że robią wrażenie, mijaliśmy w odległości ledwie kilkudziesięciu metrów. Za Netolicami zaczynają się solidne góry. I na tym odcinku Wąskiego zaczyna boleć mięsień nad kolanem, początkowo delikatnie, ale wraz z dystansem ból się natęża. Za Ceskim Krumlovem (ładnie widać położoną na wzgórzach starą część miasta) podjazdy robią się już bardzo wymagające, jest kilka ścianek po 13-14%. I tutaj Wąski ma już wielkie problemy z jazdą, mięsień boli bardzo mocno. Próbowaliśmy robić szereg zmian z pozycją na rowerze - ale nic to nie dało, do Frymburka (w międzyczasie zaczęła się ulewa) Wąski już ledwo był w stanie dojechać.

Jako, że było to miejsce z którego dawało się jeszcze w miarę sensownie ewakuować do Polski - Wąski zdecydował się wracać. W tej sytuacji innego rozwiązania nie było, bo z taką kontuzją nie dało się jechać, trasa przed nami nawet przy w pełnej sprawności była ekstremalnie trudna, a z poważną kontuzją w górach nie ma już żadnej jazdy. Szkoda wielka, bo bardzo dobrze nam się razem jechało; kontuzja zupełnie zaskakująca, nie kolano co często się na rowerze trafia - a mięsień. Zaskoczył przede wszystkim szybki rozwój kontuzji, dosłownie jakieś 50km od stanu bez bólu do stanu w którym się już jechać nie dało. Może była to kwestia wychłodzenia (dziś się znacznie ochłodziło), może wcześniejszego przeciążenia - ale to czyste spekulacje, w końcu na Maratonie Podróżnika trasa była sporo trudniejsza i nic się nie działo.

Przejechaliśmy jeszcze razem kawałek do Lipna, gdzie Wąski wsiadał w pociąg. Tutaj się żegnamy - dzięki za wspólną trasę przez 4 wymagające dni! Ja kawałek dalej wjeżdżam do Austrii, deszcz się na szczęście uspokoił, zostały jedynie mokre drogi. Trasa z początku mocno górzysta, wypłaszcza się przed doliną Dunaju (bardzo wysoki poziom rzeki, blisko wylania). No i niestety pojawia się wielki ruch, który solidnie zepsuł ten kawałek, niby trasę puściłem drugorzędnymi drogami, ale samochodów w tym rejonie jest tyle, że i te są pełne aut. W końcówce dnia złapała mnie jeszcze porządna ulewa, na szczęście krótka. Ale wystarczyła by totalnie puściła pożyczona na próbę od Wąskiego kurtka wodoodporna, o której myślałem, że może być wodoodporna ;))

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 209.50 km AVS: 22.94 km/h ALT: 2386 m MAX: 73.00 km/h Temp:17.0 'C
Środa, 8 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >200km, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 3

Start tradycyjnie wcześnie, rankiem jedzie się przyjemnie, bo temperatury dużo sensowniejsze do jazdy. Na początku mamy jeszcze trochę górek, następnie czeka nas długie wypłaszczenie doliny Łaby, którą przekraczamy w Hradcu Kralove, a następnie ponownie za Kladrubami. Po 100km gdy stajemy na uroczym rynku w Caslavie na postój jest już ponad 30 stopni, raczymy się tu lodami. Za Caslavem kończy się ulgowy odcinek i zaczyna się typowa "czeska jazda" - czyli non-stop górki. Trasa do Taboru dała nam popalić, bo najcięższy odcinek był skoncentrowany w końcówce trasy, gdy najwięcej mieliśmy w nogach; ale i trasa była coraz ciekawsza, boczne drogi bez większego ruchu. W Taborze już czujemy w nogach dystans, robimy krótką pętelkę po pięknym centrum i wyjeżdżamy z miasta na południe, co wiązało się z ostrym zjazdem ze 100m w pionie (bo Tabor leży na wysokim wzniesieniu nad rzeką), a następnie podjazdem. Pogoda w międzyczasie się zepsuła, pojawiły się ciemne chmury, do tego doszedł przeciwny wiatr. Ale bardzo ambitnie założony dystans twardo przejechaliśmy, aż 220km, nocujemy w lesie przy trasie.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 220.60 km AVS: 23.22 km/h ALT: 2109 m MAX: 62.70 km/h Temp:25.0 'C
Wtorek, 7 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 2

Pierwsza część dzisiejszej trasy to boczne drogi przez lasy Opolszczyzny, wiele z nich w słabiutkim stanie, nawet ze 2km przebijaliśmy się szutrowym skrótem przez las. Przed Odrą się wypłaszcza, powoli zaczyna się też robić gorąco. Za Odrą jazda bardzo nudna i monotonna, zupełnie płasko, zasnąć można na rowerze. Na postój stajemy na ładnym rynku w Grodkowie, trasa ciekawsza robi się dopiero przed Ziębicami, wreszcie są jakieś urozmaicenia w postaci małych górek. Na kapitalnym rynku w Ząbkowicach Śląskich, na kolejnym postoju jest już upalnie. Za Ząbkowicami zaczynają się już regularne góry, zaliczamy przełęcz Srebrną (568m), z fajnym przejazdem po bruku w zabytkowej Srebrnej Górze. W Nowej Rudzie ostatnie zakupy w Polsce - i kawałek dalej wjeżdżamy do Czech. Za Broumovem zaliczamy jeszcze jedną większą przełęcz, a na szczycie kolejnej, sporo niższej rozkładamy się na nocleg na zielonej łące - najładniejszy na tym wyjeździe, z rozległym widokiem na okolicę.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 197.90 km AVS: 23.19 km/h ALT: 1370 m MAX: 62.20 km/h Temp:23.0 'C
Poniedziałek, 6 czerwca 2016Kategoria Wypad, Canyon, >200km, >100km
Alpejski Tydzień - dzień 1

Na wyprawę w Alpy z Wąskim ruszamy bezpośrednio z ciężkiego Maratonu Podróżnika, pomysł dość odważny ;))
Pierwszego dnia mocno czujemy nogi. Trasę mamy łatwą, ale 200km z bagażem to nie jest żaden pryszcz, swoje trzeba się nakręcić. Ale pogoda przyzwoita, więc jechało się przyjemnie. Dzisiejsza trasa bez fajerwerków, ale drogi niezłe, jedynie przejazdy przez ruchliwe Kielce i Częstochowę niespecjalne. Nocujemy w lasach kawałek za Olesnem.

Zdjęcia




Dane wycieczki: DST: 208.80 km AVS: 25.06 km/h ALT: 997 m MAX: 54.20 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 4 czerwca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Canyon, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.

Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.

Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.

Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).

Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))

Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.

Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.

Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 3 czerwca 2016Kategoria Canyon, Użytkowo
Dojazd na maraton
Dane wycieczki: DST: 20.40 km AVS: 23.09 km/h ALT: 150 m MAX: 41.80 km/h Temp:25.0 'C
Niedziela, 29 maja 2016Kategoria Canyon, Wycieczka
Krótki wyścig + dojazdy
Dane wycieczki: DST: 55.80 km AVS: 33.82 km/h ALT: 67 m MAX: 58.50 km/h Temp:32.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl