Wpisy archiwalne w kategorii
>500km
Dystans całkowity: | 48054.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1880:05 |
Średnia prędkość: | 24.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 342410 m |
Suma kalorii: | 151650 kcal |
Liczba aktywności: | 70 |
Średnio na aktywność: | 686.49 km i 27h 14m |
Więcej statystyk |
Maraton Północ-Południe
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 942.10 km AVS: 22.64 km/h
ALT: 7009 m MAX: 61.00 km/h
Temp:11.0 'C
Maraton Podróżnika
W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.
Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.
Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.
Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).
Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))
Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.
Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.
Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))
Zdjęcia
W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.
Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.
Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.
Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).
Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))
Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.
Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.
Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h
ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h
Temp:20.0 'C
Ultramaraton Piękny Wschód
Piękny Wschód to najwcześniej organizowany ultramaraton w Polsce, już na przełomie kwietnia i maja. Należy się więc liczyć z tym, że pogoda nie musi być optymalna - i tak też było tym razem ;)). Na maraton dojeżdżam razem z Tomkiem (dzięki za transport!), trochę czasu się zeszło, do Mińska jechaliśmy w korku, bo już się zaczęła fala wyjazdów na majówki. Nocowałem pod namiotem, tradycyjnie prawie bez snu, nie wiem czy godzinę pospałem, ale już mnie to w ogóle nie zdziwiło, na trasie 24h to jeszcze nie problem ;).
Rano po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało, od północy padało i pada również rano, temperatura 7-8 stopni. Startuję w drugiej grupie razem z Hipkami i ekipą z Włocławka. Początek to mocne, dość szarpane tempo, po ok. 10-15km dogania nas startująca po nas trzecia grupa w której jechał Tomek, ponownie zobaczyłem go dopiero na mecie, bo jak się okazało dojechał w zwycięskiej grupie - wielkie gratulacje! Na maratonie dość nietypowo było bardzo dużo punktów kontrolnych, szczególnie w pierwszej części trasy, część były to punkty nieobsadzone, czyli takie gdzie trzeba było podstemplować kartę np. w sklepie czy na stacji benzynowej. Pierwszy taki punkt jest na ok. 40km w Kołaczach. Ekipa z Włocławka, która niepotrzebnie szarpała i zgubiła mnie z Hipkami przed puntem została tu dłużej (i już nas nie dogonili), Hipki błyskawicznie ruszyli, a ja musiałem napełnić bidon wodą (zapomniałem na starcie! :)) i podnieść siodło, więc ruszyłem z 400-500m stratą i przez kolejne 10km się naszarpałem, żeby ich dogonić.
Do Chełma jedziemy wspólnie, do Cycowa pomagał wiatr, dalej już przeszkadzał, na tym odcinku połączyliśmy się z CFCFanem (dał radę dojechać na samą metę z Hipkami). W Chełmie plaga zakazów dla rowerów (dobre 30), ale ścieżka słaba, więc jechaliśmy szosą. Punkt na rynku, również krótka chwilka i już jedziemy dalej. Za Chełmem zaczęły się pierwsze zauważalne góreczki, na których niestety złapał mnie kryzys, we znaki dał mi się męczący mnie w tym roku ból pleców. Uznałem więc że nie ma sensu się szarpać próbując utrzymać mocne tempo, bo i tak będę musiał stawać na zmianę ustawień roweru i dalej pojechałem już sam. Na punkcie w Wojsławicach na 125km staję na ok. 15min - przestawiam siodło w rowerze i gruntownie się przebieram, bo od ok. 80km przestało padać, a drogi już wysychały. Na odcinku do Hrubieszowa dogania mnie Stasiej, za którym się zabrałem, kryzys jeszcze trzymał, więc zmian nie mogłem dawać. W Hrubieszowie tylko stempluję, dalej ruszamy już osobno, Stasiej za miastem stanął na przebieranie się, ja jadę dalej. Liczyłem że po zmianie kierunku jazdy wiatr zacznie tym razem pomagać - ale mocno się oszukałem, bo cały odcinek do Tomaszowa wiało czołowo. Nie mam szczęścia do tego regionu, na początku kwietnia jadąc na Ukrainę wiatr też mnie tu nieźle wytelepał, gdy jechaliśmy z Kviato na przejście w Dołhobyczowie. Na odcinku do Tomaszowa było też największe nagromadzenie górek na tym maratonie, więc cały odcinek na punkt w Krasnobrodzie dał w kość. Tam staję na ok. 15min, krótko po mnie dojeżdżają Stasiej i Jurek Królikowski, z którymi w trójkę ruszamy dalej. Razem jechaliśmy mniej więcej za Zwierzyniec, dalej odpuściłem bo trochę za mocno dla mnie było, mijaliśmy się jeszcze za Biłgorajem i spotkaliśmy się na postoju obiadowym w Janowie Lubelskim. Od Biłgoraja wreszcie się wiatr uspokoił, a za Frampolem zaczął nawet pomagać.
Postój obiadowy bardzo dobrze zorganizowany, świetny pęczak, dobre surówki. Odpoczynek i dobry posiłek wiele mi dał i złapałem drugi oddech, cały odcinek do Kazimierza przejechałem razem z Jurkiem Królikowskim (najmocniejszym z naszej trójki), Stasiej jechał kawałek za nami. Nocą jechało się całkiem przyzwoicie, niezłe drogi. W Kazimierzu kiepściutki punkt - po 100km od wcześniejszego, na powietrzu (a było zimno), jeszcze obsługujący coś narzekał, że nie wiedział, że aż tyle czasu będzie musiał tu siedzieć ;). Przenieśliśmy się więc 300m dalej na stację Orlenu, Jurek pojechał dalej, ja jeszcze zjadłem zapiekankę na ciepło. Pozostało jeszcze 100km na metę, pierwszy odcinek w rejonie Nałęczowa pagórkowaty, dalej już płasko. Niemniej kilometry się bardzo dłużyły, dawało się we znaki duże zmęczenie. Na metę docieram jeszcze przed świtem, z czasem 20h 51min.
Start w miarę udany, czas przyzwoity, bo warunki nie były łatwe, a połowę trasy jechałem solo, przejechane tydzień wcześniej 700km też pewnie swój wpływ miało. Oczywiście mogło być lepiej, nie uniknąłem kryzysów, dopiero w drugiej części trasy złapałem lepszy rytm. Za Wojsławicami już nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik, więc nie pilnowałem specjalnie czasu postojów, w ten sposób niewątpliwie jedzie się dużo przyjemniej, można zjeść normalny posiłek, dać parę minut odpoczynku zmęczonym mięśniom, zamiast wcinać tylko słodycze i żele; choć oczywiście czasu więcej schodzi.
Organizacja maratonu bardzo przyzwoita, duży pakiet startowy, dużo jedzenia na punktach, smaczny obiad w Janowie, jedynie w Kazimierzu wpadka ze słabym punktem.
Kilka fotek
Piękny Wschód to najwcześniej organizowany ultramaraton w Polsce, już na przełomie kwietnia i maja. Należy się więc liczyć z tym, że pogoda nie musi być optymalna - i tak też było tym razem ;)). Na maraton dojeżdżam razem z Tomkiem (dzięki za transport!), trochę czasu się zeszło, do Mińska jechaliśmy w korku, bo już się zaczęła fala wyjazdów na majówki. Nocowałem pod namiotem, tradycyjnie prawie bez snu, nie wiem czy godzinę pospałem, ale już mnie to w ogóle nie zdziwiło, na trasie 24h to jeszcze nie problem ;).
Rano po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało, od północy padało i pada również rano, temperatura 7-8 stopni. Startuję w drugiej grupie razem z Hipkami i ekipą z Włocławka. Początek to mocne, dość szarpane tempo, po ok. 10-15km dogania nas startująca po nas trzecia grupa w której jechał Tomek, ponownie zobaczyłem go dopiero na mecie, bo jak się okazało dojechał w zwycięskiej grupie - wielkie gratulacje! Na maratonie dość nietypowo było bardzo dużo punktów kontrolnych, szczególnie w pierwszej części trasy, część były to punkty nieobsadzone, czyli takie gdzie trzeba było podstemplować kartę np. w sklepie czy na stacji benzynowej. Pierwszy taki punkt jest na ok. 40km w Kołaczach. Ekipa z Włocławka, która niepotrzebnie szarpała i zgubiła mnie z Hipkami przed puntem została tu dłużej (i już nas nie dogonili), Hipki błyskawicznie ruszyli, a ja musiałem napełnić bidon wodą (zapomniałem na starcie! :)) i podnieść siodło, więc ruszyłem z 400-500m stratą i przez kolejne 10km się naszarpałem, żeby ich dogonić.
Do Chełma jedziemy wspólnie, do Cycowa pomagał wiatr, dalej już przeszkadzał, na tym odcinku połączyliśmy się z CFCFanem (dał radę dojechać na samą metę z Hipkami). W Chełmie plaga zakazów dla rowerów (dobre 30), ale ścieżka słaba, więc jechaliśmy szosą. Punkt na rynku, również krótka chwilka i już jedziemy dalej. Za Chełmem zaczęły się pierwsze zauważalne góreczki, na których niestety złapał mnie kryzys, we znaki dał mi się męczący mnie w tym roku ból pleców. Uznałem więc że nie ma sensu się szarpać próbując utrzymać mocne tempo, bo i tak będę musiał stawać na zmianę ustawień roweru i dalej pojechałem już sam. Na punkcie w Wojsławicach na 125km staję na ok. 15min - przestawiam siodło w rowerze i gruntownie się przebieram, bo od ok. 80km przestało padać, a drogi już wysychały. Na odcinku do Hrubieszowa dogania mnie Stasiej, za którym się zabrałem, kryzys jeszcze trzymał, więc zmian nie mogłem dawać. W Hrubieszowie tylko stempluję, dalej ruszamy już osobno, Stasiej za miastem stanął na przebieranie się, ja jadę dalej. Liczyłem że po zmianie kierunku jazdy wiatr zacznie tym razem pomagać - ale mocno się oszukałem, bo cały odcinek do Tomaszowa wiało czołowo. Nie mam szczęścia do tego regionu, na początku kwietnia jadąc na Ukrainę wiatr też mnie tu nieźle wytelepał, gdy jechaliśmy z Kviato na przejście w Dołhobyczowie. Na odcinku do Tomaszowa było też największe nagromadzenie górek na tym maratonie, więc cały odcinek na punkt w Krasnobrodzie dał w kość. Tam staję na ok. 15min, krótko po mnie dojeżdżają Stasiej i Jurek Królikowski, z którymi w trójkę ruszamy dalej. Razem jechaliśmy mniej więcej za Zwierzyniec, dalej odpuściłem bo trochę za mocno dla mnie było, mijaliśmy się jeszcze za Biłgorajem i spotkaliśmy się na postoju obiadowym w Janowie Lubelskim. Od Biłgoraja wreszcie się wiatr uspokoił, a za Frampolem zaczął nawet pomagać.
Postój obiadowy bardzo dobrze zorganizowany, świetny pęczak, dobre surówki. Odpoczynek i dobry posiłek wiele mi dał i złapałem drugi oddech, cały odcinek do Kazimierza przejechałem razem z Jurkiem Królikowskim (najmocniejszym z naszej trójki), Stasiej jechał kawałek za nami. Nocą jechało się całkiem przyzwoicie, niezłe drogi. W Kazimierzu kiepściutki punkt - po 100km od wcześniejszego, na powietrzu (a było zimno), jeszcze obsługujący coś narzekał, że nie wiedział, że aż tyle czasu będzie musiał tu siedzieć ;). Przenieśliśmy się więc 300m dalej na stację Orlenu, Jurek pojechał dalej, ja jeszcze zjadłem zapiekankę na ciepło. Pozostało jeszcze 100km na metę, pierwszy odcinek w rejonie Nałęczowa pagórkowaty, dalej już płasko. Niemniej kilometry się bardzo dłużyły, dawało się we znaki duże zmęczenie. Na metę docieram jeszcze przed świtem, z czasem 20h 51min.
Start w miarę udany, czas przyzwoity, bo warunki nie były łatwe, a połowę trasy jechałem solo, przejechane tydzień wcześniej 700km też pewnie swój wpływ miało. Oczywiście mogło być lepiej, nie uniknąłem kryzysów, dopiero w drugiej części trasy złapałem lepszy rytm. Za Wojsławicami już nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik, więc nie pilnowałem specjalnie czasu postojów, w ten sposób niewątpliwie jedzie się dużo przyjemniej, można zjeść normalny posiłek, dać parę minut odpoczynku zmęczonym mięśniom, zamiast wcinać tylko słodycze i żele; choć oczywiście czasu więcej schodzi.
Organizacja maratonu bardzo przyzwoita, duży pakiet startowy, dużo jedzenia na punktach, smaczny obiad w Janowie, jedynie w Kazimierzu wpadka ze słabym punktem.
Kilka fotek
Dane wycieczki:
DST: 514.50 km AVS: 27.84 km/h
ALT: 2339 m MAX: 52.90 km/h
Temp:9.0 'C
Olsztyn dłuższą drogą
Do dłuższej całodobowej trasy szykowałem się już od jakiegoś czasu - i w końcu przyszedł czas na realizację ;). O 8.30 startuję bezpośrednio z Warszawy, pierwszy kawałek tradycyjnie marny, 30km przeprawy przez Warszawę, a jeszcze do tego 10km bonusowych - czyli remont DW 637 do Węgrowa powodujący korki na mijankach. Dopiero przed Stanisławowem zaczyna się normalna jazda. Od razu daje się odczuć wpływ mocnego 8-10m/s wiatru w plecy, wieje z zachodu, skręcając lekko na południe; utrzymanie 30km/h nie jest problemem. Pierwszy postój robię w Sokołowie po 100km, za tym miastem zaczyna się ciekawsza jazda, bardziej podlaskie klimaty, przyjemna droga Siemiatycze - Hajnówka, ze sporymi leśnymi odcinkami.
Do Hajnówki średnia to aż 31,5km/h, niestety cena za te 200km rumakowania była wysoka - kolejne ponad 400km musiałem jechać pod wiatr ;)). Za Hajnówką robi się bardzo cieniutko, bo wiatr, który wg prognoz miał się zmniejszać pod wieczór wcale nie miał takiego zamiaru, a za to skręcił bardziej na południe. Po 40km walki z wiatrem staję na postój obiadowy w lesie, następnie wizyta nad zalewem Siemianówka po której czekał mnie ciężki odcinek do Michałowa - tam robi się już ciemno i wiatr powoli nieco się zmniejsza. Już po ciemku zaliczam 5km odcinek szutru przed Kruszynianami i jadę wzdłuż białoruskiej granicy. Spokojne asfalty wysokiej jakości, na odcinku 50km ledwie kilka samochodów mnie minęło. W nocy przyjemna jazda, bo było bardzo jasno, cały czas świecił mocno księżyc blisko pełni, co też miało swoje odbicie w temperaturze. Wg prognoz miało najniżej spaść do 0 stopni, byłem przygotowany na niskie temperatury, niemniej okazało się, że pod tym kątem było ciężko, prawie 150km musiałem jechać na mrozie, spadającym do -4'C, do tego po terenach bez żadnych miejsc, gdzie można się ogrzać. Bocznymi drogami przez Puszczę Augustowską (sporo napotkanych zajęcy i saren) przebijam się do szosy na Ogrodniki, którą z Kotem parę razy jechaliśmy do Wilna oraz na Pierścieniu, powoli zaczyna już dnieć.
Okolice świtu bardzo przyjemne, pomimo niskiej temperatury - bo dzień robi się słoneczny, cała oszroniona okolica wygląda pięknie, do tego pojawia się coraz więcej jezior. Jadę chyba najciekawszym mazurskim asfaltem, czyli drogą Sejny - Gołdap, również znaną z Pierścienia. W porannym słońcu okolica prezentuje się jeszcze lepiej, liczne wzgórza z soczyście zieloną trawą robią wrażenie. Temperatura zaczyna wreszcie rosnąć, ale ciepło wcale nie jest, bo jadę pod zimny, nieprzyjemny wiatr. Nad ranem jeszcze niewiele przeszkadzał, ale wraz z upływem dnia zaczyna coraz mocniej dawać się we znaki. W puszczy Rominckiej staję na większy posiłek, na kolejnych kilometrach powoli coraz mocniej dają się odczuć dolegliwości tak długich tras - siedzenie boli, mięśnie coraz bardziej zmęczone, a jak to na Mazurach - górki są właściwie cały czas. Trasa do Węgorzewa urozmaicona akcją z dwójką wyjątkowych chamów jadących tirami, którzy postanowili mnie zmusić do jazdy ścieżką, którą nie jechałem bo co rusz pojawiały się na niej a to kamyczki, a to gałęzie, a to piach, a poprowadzona była tak fatalnie, że jadąc przy samej drodze zaliczała ze dwa razy więcej przewyższeń, a na drodze ruch był niewielki. Te ścieżki to prawdziwa zmora mazurskich szos, ostatnio pełno tego, a nie stanowią sensownej alternatywy dla szosy, bo co rusz przechodzą w szutry.
Za Węgorzewem zrobiłem długi, godzinny postój, co było wielkim błędem, źle obliczyłem czas, kawałek później złapałem gumę i wymieniałem już wytartą do oplotu oponą na zapasową. I w efekcie ostatnie ponad 100km musiałem zasuwać bardzo mocno, żeby się wyrobić na ostatni pociąg z Olsztyna, załatwiłem się tak samo głupio jak na zeszłorocznej trasie do Budapesztu. A trzymać to mocne tempo koło 25km/h z takim dystansem w nogach i przede wszystkim pod ten wiatr 5-6m/s było bardzo trudne. Za Reszlem łapie mnie ulewa, nie było już czasu na przebieranie się, więc trochę mnie przeczesało; ale wyszedłem na tym deszczu doskonale - bo wraz z ulewą zmienił się zupełnie wiatr, zaczął nawet leciutko wiać w plecy; bez tego nie dałbym już rady wyrobić się na pociąg.
Trasa bardzo wymagająca, dużo wiatru, niska temperatura, ogromny dystans, sporo górek na Mazurach. Ale widokowo było ekstra, dużo słońca, piękne krajobrazy wiosny budzącej się do życia, kapitalne chwile po świcie; jednym słowem - warto się było pomęczyć!
Zdjęcia
Do dłuższej całodobowej trasy szykowałem się już od jakiegoś czasu - i w końcu przyszedł czas na realizację ;). O 8.30 startuję bezpośrednio z Warszawy, pierwszy kawałek tradycyjnie marny, 30km przeprawy przez Warszawę, a jeszcze do tego 10km bonusowych - czyli remont DW 637 do Węgrowa powodujący korki na mijankach. Dopiero przed Stanisławowem zaczyna się normalna jazda. Od razu daje się odczuć wpływ mocnego 8-10m/s wiatru w plecy, wieje z zachodu, skręcając lekko na południe; utrzymanie 30km/h nie jest problemem. Pierwszy postój robię w Sokołowie po 100km, za tym miastem zaczyna się ciekawsza jazda, bardziej podlaskie klimaty, przyjemna droga Siemiatycze - Hajnówka, ze sporymi leśnymi odcinkami.
Do Hajnówki średnia to aż 31,5km/h, niestety cena za te 200km rumakowania była wysoka - kolejne ponad 400km musiałem jechać pod wiatr ;)). Za Hajnówką robi się bardzo cieniutko, bo wiatr, który wg prognoz miał się zmniejszać pod wieczór wcale nie miał takiego zamiaru, a za to skręcił bardziej na południe. Po 40km walki z wiatrem staję na postój obiadowy w lesie, następnie wizyta nad zalewem Siemianówka po której czekał mnie ciężki odcinek do Michałowa - tam robi się już ciemno i wiatr powoli nieco się zmniejsza. Już po ciemku zaliczam 5km odcinek szutru przed Kruszynianami i jadę wzdłuż białoruskiej granicy. Spokojne asfalty wysokiej jakości, na odcinku 50km ledwie kilka samochodów mnie minęło. W nocy przyjemna jazda, bo było bardzo jasno, cały czas świecił mocno księżyc blisko pełni, co też miało swoje odbicie w temperaturze. Wg prognoz miało najniżej spaść do 0 stopni, byłem przygotowany na niskie temperatury, niemniej okazało się, że pod tym kątem było ciężko, prawie 150km musiałem jechać na mrozie, spadającym do -4'C, do tego po terenach bez żadnych miejsc, gdzie można się ogrzać. Bocznymi drogami przez Puszczę Augustowską (sporo napotkanych zajęcy i saren) przebijam się do szosy na Ogrodniki, którą z Kotem parę razy jechaliśmy do Wilna oraz na Pierścieniu, powoli zaczyna już dnieć.
Okolice świtu bardzo przyjemne, pomimo niskiej temperatury - bo dzień robi się słoneczny, cała oszroniona okolica wygląda pięknie, do tego pojawia się coraz więcej jezior. Jadę chyba najciekawszym mazurskim asfaltem, czyli drogą Sejny - Gołdap, również znaną z Pierścienia. W porannym słońcu okolica prezentuje się jeszcze lepiej, liczne wzgórza z soczyście zieloną trawą robią wrażenie. Temperatura zaczyna wreszcie rosnąć, ale ciepło wcale nie jest, bo jadę pod zimny, nieprzyjemny wiatr. Nad ranem jeszcze niewiele przeszkadzał, ale wraz z upływem dnia zaczyna coraz mocniej dawać się we znaki. W puszczy Rominckiej staję na większy posiłek, na kolejnych kilometrach powoli coraz mocniej dają się odczuć dolegliwości tak długich tras - siedzenie boli, mięśnie coraz bardziej zmęczone, a jak to na Mazurach - górki są właściwie cały czas. Trasa do Węgorzewa urozmaicona akcją z dwójką wyjątkowych chamów jadących tirami, którzy postanowili mnie zmusić do jazdy ścieżką, którą nie jechałem bo co rusz pojawiały się na niej a to kamyczki, a to gałęzie, a to piach, a poprowadzona była tak fatalnie, że jadąc przy samej drodze zaliczała ze dwa razy więcej przewyższeń, a na drodze ruch był niewielki. Te ścieżki to prawdziwa zmora mazurskich szos, ostatnio pełno tego, a nie stanowią sensownej alternatywy dla szosy, bo co rusz przechodzą w szutry.
Za Węgorzewem zrobiłem długi, godzinny postój, co było wielkim błędem, źle obliczyłem czas, kawałek później złapałem gumę i wymieniałem już wytartą do oplotu oponą na zapasową. I w efekcie ostatnie ponad 100km musiałem zasuwać bardzo mocno, żeby się wyrobić na ostatni pociąg z Olsztyna, załatwiłem się tak samo głupio jak na zeszłorocznej trasie do Budapesztu. A trzymać to mocne tempo koło 25km/h z takim dystansem w nogach i przede wszystkim pod ten wiatr 5-6m/s było bardzo trudne. Za Reszlem łapie mnie ulewa, nie było już czasu na przebieranie się, więc trochę mnie przeczesało; ale wyszedłem na tym deszczu doskonale - bo wraz z ulewą zmienił się zupełnie wiatr, zaczął nawet leciutko wiać w plecy; bez tego nie dałbym już rady wyrobić się na pociąg.
Trasa bardzo wymagająca, dużo wiatru, niska temperatura, ogromny dystans, sporo górek na Mazurach. Ale widokowo było ekstra, dużo słońca, piękne krajobrazy wiosny budzącej się do życia, kapitalne chwile po świcie; jednym słowem - warto się było pomęczyć!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 699.50 km AVS: 26.28 km/h
ALT: 3674 m MAX: 61.20 km/h
Temp:8.0 'C
Do dłuższej trasy przymierzałem się już pewien czas. Na weekend umówiłem się z Tomkiem, następnie dołączył też do nas Rysiek. Jako, że w południowej Polsce miało być sporo opadów zdecydowaliśmy się wybrać na południe. Moim celem był Malbork, chłopaki mieli mniej czasu, więc kończyli trasę odpowiednio wcześniej - generalnie jechaliśmy wzdłuż gdańskiej linii kolejowej, więc z odwrotem nie było problemów.
Spotykamy się koło 4.30 na rondzie ONZ, stąd pustymi ulicami miasta jedziemy na Nieporęt. Temperatura w mieście koło 0, gdy wyjechaliśmy za Warszawę spadła do -2. Przed Serockiem się już rozjaśniło, w tym rejonie odbijamy w bok po gminę, którą chciał zaliczyć Tomek, co wiązało się z parukilometrowym odcinkiem po szutrze. Z Pułtuska jedziemy na Ciechanów, drogi w niedzielny poranek zupełnie puste, nawet na zazwyczaj ruchliwej krajówce do Ciechanowa dziś pustki. W Ciechanowie Rysiek kończy trasę, natomiast my z Tomkiem jedziemy na Mławę. Pogoda wreszcie się wyklarowała, wyszło słońce, ociepliło się do 5 stopnie, ale z kolei wiatr mieliśmy przeszkadzający, choć na szczęście nie za mocny. Większość mijanych po drodze jeziorek jeszcze pozamarzana, zima jakby chciała a nie mogła nas opuścić ;). Za Rybnem fajny odcinek po góreczkach do Iławy, na drodze do miasta wyprzedził nas gościu na MTB, ale po tym jak parę kilometrów jechaliśmy mu na kole stracił animusz do zasuwania :)). W Iławie robię zakupy w Lidlu i żegnam się z Tomkiem, który stąd wraca pociągiem do Warszawy.
Trasa do Malborka bez niespodzianek, niebrzydka, ale to nie to samo co wiosną, gdy robi się zielono. Zmierzch łapie mnie w Sztumie, szybko spada temperatura do 0 stopni. W Malborku wizyta pod ładnie podświetlonym zamkiem krzyżackim, a następnie postanowiłem pojechać do Tczewa, bo do pociągu miałem jeszcze sporo czasu. Po głowie chodził mi też plan trasy do Piły na ponad 500km, tak by wykorzystać mający wiać w nocy wiatr w tym kierunku. Długo się wahałem, w końcu postanawiam spróbować, zmieniając cel z Piły na Nakło, bo do Piły nie było już szans wyrobienia się na poranny pociąg. Pierwszy odcinek DK91 elegancki, ale za Skórczem gdy wjechałem w Bory Tucholskie jazda zrobiła się już mocno męcząca. Dużo dziur na drogach, które spotęgowały ból siedzenia, zupełne zadupia, gdzie parę świateł spotykało się raz na 15km. Ale najgorsze było to, że temperatura spadła aż do poziomu -5-6'C, podczas gdy prognozy mówiły o -2'C, tyle że te prognozy były dla zachmurzonego nieba, a do Tucholi było bezchmurnie. A jechałem w letnich butach SPD i cienkich rękawiczkach, więc byłem już mocno na granicy komfortu. Ale wracać i tak nie było jak - więc musiałem do tego Nakła dojechać. O postoju w tych warunkach nie było mowy, od razu by mnie wytelepało, a na bocznych drogach jakimi jechałem przez ponad 100km od Tczewa żadnych stacji benzynowych nie było. Na krótki postój staję dopiero na Orlenie w Sępólnie Krajeńskim, ale wiele czasu nie miałem bo byłem już na styk z pociągiem z Nakła. Bo wiatr do Tucholi wcale nie pomagał i po dziurawych drogach jechało się wolno. Dopiero za Tucholą poprawiły się warunki, pojawiło się sporo chmur, więc i ociepliło się do -2'C i zaczęło tez wiać w plecy. Ale zmęczenie było już bardzo duże, więc z utęsknieniem odliczałem kilometry pozostałe do Nakła, gdzie dotarłem z 20min zapasem.
Trasa bardzo wymagająca, ponad połowa dystansu na mrozie, z niewielką ilością odpoczynków (całość zajęła mi 25h). Już po 50km za Tczewem, gdy temperatura spadła sporo niżej niż wg prognoz plułem sobie w brodę, że nie wróciłem pociągiem :)). Ale też dobry test wytrzymałości, bo nie jest prosto tyle przejechać na mrozie, wydolność mięśni w takich temperaturach wyraźnie spada, jednym słowem sporo za wczesny termin na rozpoczęcie sezonu ultra ;). Ciągle nie mogę dojść do ładu z siodełkiem, na gładkich szosach jeszcze jakoś jest, ale na dziurach już bardzo słabiutko.
Kilka fotek z trasy
Spotykamy się koło 4.30 na rondzie ONZ, stąd pustymi ulicami miasta jedziemy na Nieporęt. Temperatura w mieście koło 0, gdy wyjechaliśmy za Warszawę spadła do -2. Przed Serockiem się już rozjaśniło, w tym rejonie odbijamy w bok po gminę, którą chciał zaliczyć Tomek, co wiązało się z parukilometrowym odcinkiem po szutrze. Z Pułtuska jedziemy na Ciechanów, drogi w niedzielny poranek zupełnie puste, nawet na zazwyczaj ruchliwej krajówce do Ciechanowa dziś pustki. W Ciechanowie Rysiek kończy trasę, natomiast my z Tomkiem jedziemy na Mławę. Pogoda wreszcie się wyklarowała, wyszło słońce, ociepliło się do 5 stopnie, ale z kolei wiatr mieliśmy przeszkadzający, choć na szczęście nie za mocny. Większość mijanych po drodze jeziorek jeszcze pozamarzana, zima jakby chciała a nie mogła nas opuścić ;). Za Rybnem fajny odcinek po góreczkach do Iławy, na drodze do miasta wyprzedził nas gościu na MTB, ale po tym jak parę kilometrów jechaliśmy mu na kole stracił animusz do zasuwania :)). W Iławie robię zakupy w Lidlu i żegnam się z Tomkiem, który stąd wraca pociągiem do Warszawy.
Trasa do Malborka bez niespodzianek, niebrzydka, ale to nie to samo co wiosną, gdy robi się zielono. Zmierzch łapie mnie w Sztumie, szybko spada temperatura do 0 stopni. W Malborku wizyta pod ładnie podświetlonym zamkiem krzyżackim, a następnie postanowiłem pojechać do Tczewa, bo do pociągu miałem jeszcze sporo czasu. Po głowie chodził mi też plan trasy do Piły na ponad 500km, tak by wykorzystać mający wiać w nocy wiatr w tym kierunku. Długo się wahałem, w końcu postanawiam spróbować, zmieniając cel z Piły na Nakło, bo do Piły nie było już szans wyrobienia się na poranny pociąg. Pierwszy odcinek DK91 elegancki, ale za Skórczem gdy wjechałem w Bory Tucholskie jazda zrobiła się już mocno męcząca. Dużo dziur na drogach, które spotęgowały ból siedzenia, zupełne zadupia, gdzie parę świateł spotykało się raz na 15km. Ale najgorsze było to, że temperatura spadła aż do poziomu -5-6'C, podczas gdy prognozy mówiły o -2'C, tyle że te prognozy były dla zachmurzonego nieba, a do Tucholi było bezchmurnie. A jechałem w letnich butach SPD i cienkich rękawiczkach, więc byłem już mocno na granicy komfortu. Ale wracać i tak nie było jak - więc musiałem do tego Nakła dojechać. O postoju w tych warunkach nie było mowy, od razu by mnie wytelepało, a na bocznych drogach jakimi jechałem przez ponad 100km od Tczewa żadnych stacji benzynowych nie było. Na krótki postój staję dopiero na Orlenie w Sępólnie Krajeńskim, ale wiele czasu nie miałem bo byłem już na styk z pociągiem z Nakła. Bo wiatr do Tucholi wcale nie pomagał i po dziurawych drogach jechało się wolno. Dopiero za Tucholą poprawiły się warunki, pojawiło się sporo chmur, więc i ociepliło się do -2'C i zaczęło tez wiać w plecy. Ale zmęczenie było już bardzo duże, więc z utęsknieniem odliczałem kilometry pozostałe do Nakła, gdzie dotarłem z 20min zapasem.
Trasa bardzo wymagająca, ponad połowa dystansu na mrozie, z niewielką ilością odpoczynków (całość zajęła mi 25h). Już po 50km za Tczewem, gdy temperatura spadła sporo niżej niż wg prognoz plułem sobie w brodę, że nie wróciłem pociągiem :)). Ale też dobry test wytrzymałości, bo nie jest prosto tyle przejechać na mrozie, wydolność mięśni w takich temperaturach wyraźnie spada, jednym słowem sporo za wczesny termin na rozpoczęcie sezonu ultra ;). Ciągle nie mogę dojść do ładu z siodełkiem, na gładkich szosach jeszcze jakoś jest, ale na dziurach już bardzo słabiutko.
Kilka fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 521.70 km AVS: 24.80 km/h
ALT: 2211 m MAX: 43.50 km/h
Temp:1.0 'C
Wilno w Grudniu!
Grudzień to może nie najbardziej optymalny miesiąc na długie trasy - ale też się da ;))
Tym razem na trasę wymagającą 16h jazdy nocą udało mi się namówić Kota, za cel postawiliśmy sobie Wilno, na które prognozy pogody wskazywały bardzo dobre warunki, ze sprzyjającym wiatrem na niemal całej trasie.
Ruszamy o 9, w Warszawie elegancka pogoda, 8-9 stopni i słoneczko. Pierwsza część trasy to żmudne przebijanie się przez warszawską aglomerację, dopiero po 30km zaczyna się właściwa jazda. I od razu widać, że jazda w tym kierunku to był strzał w dziesiątkę, 30km/h przekracza się bez większego trudu, a i po 35km/h na prostej nieraz lecieliśmy. W tych warunkach dystans szybko leci, wiele się nie zatrzymując zaliczamy najnudniejszy, mazowiecki odcinek naszej drogi. Na pierwszy postój stajemy na stacji w Węgrowie, dalej odbijamy nieco na północ, więc wiaterek mniej nam już pomaga. Po 110km za Kosowem Lackim zaczyna już zmierzchać, słońce ostatni raz widzieliśmy nad Bugiem, kolejny raz zobaczymy je dopiero nad Niemnem :))
Do Wysokiego jedzie się wygodnie, drogi powoli robią się puste, przybywa trochę małych pagóreczków, same Wysokie widać już z daleka (światła wielkiej mleczarni), są też dodające klimatu nocnej jeździe świąteczne iluminacje na ulicach. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w barku, wcinając m.in. świetną zupę szczawiową. Czasu mieliśmy dużo w zapasie, więc posiedzieliśmy sobie tutaj w sumie prawie 1,5h. Na kolejnym odcinku do Tykocina nasze dotąd bardzo solidne tempo (koło 28,5km/h na 165km) zaczyna spadać, niestety staje się to czego się obawialiśmy - Marzenę zaczyna boleć nadwyrężone tydzień temu kolano. Proponowałem wcześniejszy odwrót bo przed sobą mieliśmy jeszcze aż 350km, a jazda takiego dystansu z kontuzją będzie bardzo trudna. A z rejonu Tykocina można jeszcze było sensownie się wycofać, zjeżdżając 25km do Białegostoku. Ale Marzena twardo postanowiła jechać dalej, po wielkich namowach dała się też namówić na próbę zmiany sylwetki na rowerze i przestawiliśmy nieco bloki, co przyniosło chwilową ulgę.
Za Tykocinem wjeżdżamy w "ciemną dupę" - coraz mniej miasteczek, na drogach ruch właściwie zerowy. Tutaj kończy mi się bateria w GPS, a gdy chciałem podłączyć powerbanka - okazuje się, że zgubiłem kabel, który musiał wypaść z torebki na ramę, bo w ciemności nie zauważyłem, że ok. 50km jechałem z otwartą torebką. Nie ma wyjścia - dalej muszę jechać bez gps, to niewielka strata, natomiast sporo bardziej irytująca była strata licznika. Podobnie jak w maju tak i teraz Via Baltica omijamy objazdem, nadrabiając koło 10km - ale warto bo jazda tą szosą to dramat, ledwo wjechaliśmy na nią kawałek (do początku objazdu trzeba z 500m zrobić główną szosą) - już nas jadących legalnie, świetnie oświetlonych, z odblaskami wytrąbił jakiś tępy kacap w tirze, bo mu się przy wyprzedzaniu na wąskiej drodze nogi z gazu zdjąć nie chciało. Na szosę wracamy pod Sztabinem, ok. 5km trzeba zrobić przed początkiem pobocza i to bardzo nieprzyjemna jazda, spotkaliśmy m.in. jadącą z naprzeciwka kolumnę przynajmniej 10 tirów. Niestety naszej policji nie chce się z tym zrobić porządku, a kierowcy ze wschodu przepisami się w ogóle nie przejmują, tam ciągle dominuje barbarzyńskie myślenie, że im kto ma większy pojazd - tym mu na szosie więcej wolno. Przed Augustowem nasza droga skręca na kawałek na zachód i tutaj wiatr uderza w nas z całą siłą, a że Marzenę po chwilowej uldze znowu boli coraz mocniej kolano - chwilami jedzie się koło 15-17km/h.
Jakoś przemęczyliśmy się do Augustowa, tutaj robimy większy postój na dużej stacji Orlenu, wcinając smaczne zapiekanki, jedzenie na ciepło od razu podnosi morale na takiej trasie. Marzena pomimo rosnącego bólu kolana postanawia jechać do końca, bo Augustów to było ostatnie miejsce, gdzie można się było sensownie wycofać, na stacji kupuje środki przeciwbólowe. Ruszamy po 2, czeka nas jeszcze ponad 5h jazdy nocą. Aż do Gib jedziemy lasem, za dnia to całkiem ciekawa trasa, nocą jednak daje o sobie znać monotonia. Z Gib na granice w Ogrodnikach przybywa trochę góreczek, do tego na otwartym terenie wiatr znacząco mocniej pomaga. Ale robi się też chłodniej, koło 6 stopni, ale sama temperatura niewiele mówi, bo wieje mocno, a wiatr jest bardzo zimny, każda chwila bez jazdy momentalnie wychładza, Robimy postój na Statoilu w Łoździejach, 15km za granicą, tutaj stacja pomimo bardzo wczesnej pory (koło 5 ) przeżywa prawdziwe oblężenie.
Z Łoździejów kierujemy się na Olitę, powoli na wschodzie widać coraz mocniejsze przejaśnienia, na północy brzask trwa sporo dłużej niż w środkowej Polsce, nawet godzinę przed wschodem słońca zaczyna się powoli robić widno. Samo słońce pojawia się Olicie, gdy przejeżdżamy most na Niemnie, pięknie odbijając się w tej wielkiej rzece. Tutaj robimy też postój w markecie i ruszamy na najciekawszy odcinek naszej trasy - czyli kawałek do Rudiszek. Sporo pagóreczków, wąskie drogi, małe miasteczka z drewnianymi domkami, lasy, przejazd przez park narodowy; jednym słowem ta droga ma swój klimat. Tempem jedziemy spokojnym, bo Marzenę ciągle kolano mocno boli, środki przeciwbólowe jedynie ból ograniczają, nie eliminują w 100%. Za Rudiszkami odbijamy na Troki, gdy byliśmy tu w maju tłumy były nieludzkie, teraz w grudniu jest znacznie mniej ludzi (choć wycieczki Chińczyków nie mogło zabraknąć :)). Obejrzeliśmy wspaniale położony zamek, po czym ruszyliśmy na Wilno nowym wariantem tras, tak by ominąć nieprzyjemną główną szosę. I to był bardzo dobry pomysł, najpierw czekał nas piękny odcinek nad samym jeziorem Galwe, z paroma szutrowymi kawałeczkami i drewnianymi mostami. A i dalsza część jazdy sporo ciekawsza niż główna szosa.
Do Wilna pomimo kontuzji Kota docieramy z wystarczającym zapasem, robimy więc krótką rundkę po centrum, był też czas na obiad.
Trasa bardzo wymagająca, warunki trafiliśmy co prawda optymalne jak na tę porę roku; ale grudzień to jest zawsze grudzień i trasa tej długości wymaga wielkiego wysiłku, mięśnie w niskich temperaturach są mniej wydajne, a bardzo długa noc męczy psychicznie. Ale też i satysfakcja z ukończenia takiej trasy jest ogromna, że się jednak wytrzymało i pokonało rozmaite przeciwności. A Marzenie należą się dodatkowo ogromne brawa za wytrzymałość i zacięcie - bo aż 350km przejechała z bólem kolana, pomimo poważnej kontuzji nie zdecydowała się wycofać i z zagryzionymi zębami dociągnęła do samego Wilna; to już wyższa szkoła odporności psychicznej i fizycznej!
Zdjęcia
Grudzień to może nie najbardziej optymalny miesiąc na długie trasy - ale też się da ;))
Tym razem na trasę wymagającą 16h jazdy nocą udało mi się namówić Kota, za cel postawiliśmy sobie Wilno, na które prognozy pogody wskazywały bardzo dobre warunki, ze sprzyjającym wiatrem na niemal całej trasie.
Ruszamy o 9, w Warszawie elegancka pogoda, 8-9 stopni i słoneczko. Pierwsza część trasy to żmudne przebijanie się przez warszawską aglomerację, dopiero po 30km zaczyna się właściwa jazda. I od razu widać, że jazda w tym kierunku to był strzał w dziesiątkę, 30km/h przekracza się bez większego trudu, a i po 35km/h na prostej nieraz lecieliśmy. W tych warunkach dystans szybko leci, wiele się nie zatrzymując zaliczamy najnudniejszy, mazowiecki odcinek naszej drogi. Na pierwszy postój stajemy na stacji w Węgrowie, dalej odbijamy nieco na północ, więc wiaterek mniej nam już pomaga. Po 110km za Kosowem Lackim zaczyna już zmierzchać, słońce ostatni raz widzieliśmy nad Bugiem, kolejny raz zobaczymy je dopiero nad Niemnem :))
Do Wysokiego jedzie się wygodnie, drogi powoli robią się puste, przybywa trochę małych pagóreczków, same Wysokie widać już z daleka (światła wielkiej mleczarni), są też dodające klimatu nocnej jeździe świąteczne iluminacje na ulicach. Tutaj zatrzymujemy się na obiad w barku, wcinając m.in. świetną zupę szczawiową. Czasu mieliśmy dużo w zapasie, więc posiedzieliśmy sobie tutaj w sumie prawie 1,5h. Na kolejnym odcinku do Tykocina nasze dotąd bardzo solidne tempo (koło 28,5km/h na 165km) zaczyna spadać, niestety staje się to czego się obawialiśmy - Marzenę zaczyna boleć nadwyrężone tydzień temu kolano. Proponowałem wcześniejszy odwrót bo przed sobą mieliśmy jeszcze aż 350km, a jazda takiego dystansu z kontuzją będzie bardzo trudna. A z rejonu Tykocina można jeszcze było sensownie się wycofać, zjeżdżając 25km do Białegostoku. Ale Marzena twardo postanowiła jechać dalej, po wielkich namowach dała się też namówić na próbę zmiany sylwetki na rowerze i przestawiliśmy nieco bloki, co przyniosło chwilową ulgę.
Za Tykocinem wjeżdżamy w "ciemną dupę" - coraz mniej miasteczek, na drogach ruch właściwie zerowy. Tutaj kończy mi się bateria w GPS, a gdy chciałem podłączyć powerbanka - okazuje się, że zgubiłem kabel, który musiał wypaść z torebki na ramę, bo w ciemności nie zauważyłem, że ok. 50km jechałem z otwartą torebką. Nie ma wyjścia - dalej muszę jechać bez gps, to niewielka strata, natomiast sporo bardziej irytująca była strata licznika. Podobnie jak w maju tak i teraz Via Baltica omijamy objazdem, nadrabiając koło 10km - ale warto bo jazda tą szosą to dramat, ledwo wjechaliśmy na nią kawałek (do początku objazdu trzeba z 500m zrobić główną szosą) - już nas jadących legalnie, świetnie oświetlonych, z odblaskami wytrąbił jakiś tępy kacap w tirze, bo mu się przy wyprzedzaniu na wąskiej drodze nogi z gazu zdjąć nie chciało. Na szosę wracamy pod Sztabinem, ok. 5km trzeba zrobić przed początkiem pobocza i to bardzo nieprzyjemna jazda, spotkaliśmy m.in. jadącą z naprzeciwka kolumnę przynajmniej 10 tirów. Niestety naszej policji nie chce się z tym zrobić porządku, a kierowcy ze wschodu przepisami się w ogóle nie przejmują, tam ciągle dominuje barbarzyńskie myślenie, że im kto ma większy pojazd - tym mu na szosie więcej wolno. Przed Augustowem nasza droga skręca na kawałek na zachód i tutaj wiatr uderza w nas z całą siłą, a że Marzenę po chwilowej uldze znowu boli coraz mocniej kolano - chwilami jedzie się koło 15-17km/h.
Jakoś przemęczyliśmy się do Augustowa, tutaj robimy większy postój na dużej stacji Orlenu, wcinając smaczne zapiekanki, jedzenie na ciepło od razu podnosi morale na takiej trasie. Marzena pomimo rosnącego bólu kolana postanawia jechać do końca, bo Augustów to było ostatnie miejsce, gdzie można się było sensownie wycofać, na stacji kupuje środki przeciwbólowe. Ruszamy po 2, czeka nas jeszcze ponad 5h jazdy nocą. Aż do Gib jedziemy lasem, za dnia to całkiem ciekawa trasa, nocą jednak daje o sobie znać monotonia. Z Gib na granice w Ogrodnikach przybywa trochę góreczek, do tego na otwartym terenie wiatr znacząco mocniej pomaga. Ale robi się też chłodniej, koło 6 stopni, ale sama temperatura niewiele mówi, bo wieje mocno, a wiatr jest bardzo zimny, każda chwila bez jazdy momentalnie wychładza, Robimy postój na Statoilu w Łoździejach, 15km za granicą, tutaj stacja pomimo bardzo wczesnej pory (koło 5 ) przeżywa prawdziwe oblężenie.
Z Łoździejów kierujemy się na Olitę, powoli na wschodzie widać coraz mocniejsze przejaśnienia, na północy brzask trwa sporo dłużej niż w środkowej Polsce, nawet godzinę przed wschodem słońca zaczyna się powoli robić widno. Samo słońce pojawia się Olicie, gdy przejeżdżamy most na Niemnie, pięknie odbijając się w tej wielkiej rzece. Tutaj robimy też postój w markecie i ruszamy na najciekawszy odcinek naszej trasy - czyli kawałek do Rudiszek. Sporo pagóreczków, wąskie drogi, małe miasteczka z drewnianymi domkami, lasy, przejazd przez park narodowy; jednym słowem ta droga ma swój klimat. Tempem jedziemy spokojnym, bo Marzenę ciągle kolano mocno boli, środki przeciwbólowe jedynie ból ograniczają, nie eliminują w 100%. Za Rudiszkami odbijamy na Troki, gdy byliśmy tu w maju tłumy były nieludzkie, teraz w grudniu jest znacznie mniej ludzi (choć wycieczki Chińczyków nie mogło zabraknąć :)). Obejrzeliśmy wspaniale położony zamek, po czym ruszyliśmy na Wilno nowym wariantem tras, tak by ominąć nieprzyjemną główną szosę. I to był bardzo dobry pomysł, najpierw czekał nas piękny odcinek nad samym jeziorem Galwe, z paroma szutrowymi kawałeczkami i drewnianymi mostami. A i dalsza część jazdy sporo ciekawsza niż główna szosa.
Do Wilna pomimo kontuzji Kota docieramy z wystarczającym zapasem, robimy więc krótką rundkę po centrum, był też czas na obiad.
Trasa bardzo wymagająca, warunki trafiliśmy co prawda optymalne jak na tę porę roku; ale grudzień to jest zawsze grudzień i trasa tej długości wymaga wielkiego wysiłku, mięśnie w niskich temperaturach są mniej wydajne, a bardzo długa noc męczy psychicznie. Ale też i satysfakcja z ukończenia takiej trasy jest ogromna, że się jednak wytrzymało i pokonało rozmaite przeciwności. A Marzenie należą się dodatkowo ogromne brawa za wytrzymałość i zacięcie - bo aż 350km przejechała z bólem kolana, pomimo poważnej kontuzji nie zdecydowała się wycofać i z zagryzionymi zębami dociągnęła do samego Wilna; to już wyższa szkoła odporności psychicznej i fizycznej!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 522.00 km AVS: 23.60 km/h
ALT: 2720 m MAX: 60.30 km/h
Temp:7.0 'C
Budapeszt - akt II, czyli zemsta jest słodka ;))
Ostatnia nieudana trasa do Budapesztu nie dawała mi spokoju, a jako że to ostatni dzwonek na tak długie trasy, a pogodę zapowiedziano korzystną - zaledwie po paru dniach postanawiam spróbować rewanżu ;). Ruszam podobnie jak ostatnio o 8 rano z domu, tym razem już samotnie (Tomek niestety pracował w tym terminie). Ale tym razem większość trasy do Krakowa mam korzystny wiatr, więc jadąc spokojnym tempem i tak utrzymuję większą prędkość niż ostatnio, gdy jechaliśmy mocniej. Dzięki temu nie trzeba się aż tak spieszyć, można się zatrzymywać na foto itd. Tym razem wziąłem więcej bagażu, również maszynkę benzynową, tak więc jedzenie mam prawie na całą trasę; za to zrezygnowałem z Camelbaka, bo ostatnio męczyły mnie bóle pleców, a plecak nawet niewielki na tak długiej trasie daje popalić.
Na postoje staję podobnie jak ostatnio, po 100km, noc łapie mnie 50km dalej niż ostatnio, w Wolborzu. Jedzie się bardzo przyzwoicie, do Krakowa mam średnią 27,5km/h, więc 1,5km/h więcej niż ostatnio, pomimo jazdy spokojnym tempem - wiatr swoje zrobił. Z Maca na Floriańskiej ruszam ponad godzinę wcześniej niż ostatnio, jest też wyraźnie cieplej. Wtedy mieliśmy zupełnie odkryte niebo, obecnie jest dużo chmur, dzięki czemu jest cieplej o parę stopni, a poziom 7-8 stopni jest sporo znośniejszy niż 2-4. Trasy po górach nie zmieniałem, choć dałoby się pojechać dużo łatwiejszym wariantem do Budapesztu - uznałem, że warto się spróbować na naprawdę trudniej trasie. Pierwsze podjazdy wchodzą sprawnie - Zachełmie, Makowska jak ostatnio bez stawania. Od Makowa robi się straszna mgła, chwilami widać na 50m, temperatura jest większa niż ostatnio, ale sporo większa wilgotność też zmniejsza komfort termiczny, cała odzież jest zawilgocona. Zgodnie z planem jadę bez postoju w Makowie, Obidową zaliczam również na raz, ruch na zakopiance symboliczny, o dziwo sporo mniejszy niż gdy jechaliśmy tu w sobotę. Postój robię na stacji przed Nowym Targiem, tutaj sobie dłużej posiedziałem, wypiłem herbatę i zjadłem dobrą zapiekankę.
Za Nowym Targiem jadę zakopianką do Białego Dunajca, tam odbijam na Gliczarów. Ściana krótka, ale straszna, przy ponad 400km w nogach wciągam już ledwo-ledwo. A cały podjazd na Głodówkę ciągnie się bardzo długo, z 700m aż na 1130m, powoli zaczyna się już rozjaśniać, temperatura spada chwilami do poziomu 2 stopni. Na zjazd ubieram się więc w kurtkę gore-texową, w niej zaliczam tez podjazd na przełęcz Zdziarską, z której jest długi zjazd z pięknymi widokami na chmury schodzące w doliny. Przed Popradem wreszcie się trochę ociepla, noc przetrwana - a motywacja nadal wysoka! Ale góry są cały czas, po Tatrach przecinam pasmo Niżnych Tatr, górek tu nie brakuje. Przed głównym podjazdem w tym masywie robię sobie porządny postój śniadaniowy gotuję zupki chińskie. Podjazd przed Telgatem to aż 400m w pionie, ciągnie się długo. Za Telgartem wreszcie się porządnie ociepla, po drugiej stronie Karpat temperatura jest wyższa o ładnych parę stopni, można znowu jechać w krótkich spodenkach. Na tym kawałku sporo czasu schodzi mi na rozmaite postoje, przebierania itd. A tymczasem trasa za Karpatami wcale nie jest tak łatwa jak mi się wydawało, niby wielkich gór nie ma - ale mikro-górki są cały czas. A ponad 500km w nogach swoje robi i nie jadę już tak szybko jak na początku - więc po pewnym czasie orientuję się, że czasu wcale nie mam tak dużo jak mi się wcześniej wydawało i by zdążyć przed północą do Budapesztu trzeba się solidnie sprężać.
Na Węgry wjeżdżam jeszcze za dnia, widać przeskok jakościowy w porównaniu ze Słowacją - na Węgrzech jest zamożniej, też sporo bardziej zielono. Pierwszy odcinek przez Węgry bardzo przyjemny, dopiero za Szecseny zaczęła się główniejsza, nieciekawa droga, ze sporym ruchem. Za Balassgyarmat (węgierski język nie ma sobie równych!) znowu wjeżdżam na boczne drogi, ale za to zaczynają się również i dziury. A jako, że zaczęła się też i noc - zaczęło to coraz bardziej spowalniać, a czasu było coraz mniej, po ostatnim postoju orientuję się, że trzeba już solidnie cisnąć. Ostatnie 75km jechałem więc bez stawania, utrzymując średnią koło 25km/h, na szczęście poprawiła się trochę jakość dróg, ale za to górek nie brakowało - sporo więcej niż na trasie do Krakowa. Na dworzec docieram koło 23, już mocno zmęczony sprinterską końcówką, z bezpiecznym zapasem, ale miasta już mi się nie chciało oglądać, zresztą trasy tej długości do zwiedzania średnio się nadają ;))
Tym razem Budapeszt udało się zaliczyć, trasa bardzo wymagająca, październik to już nie jest czerwiec czy lipiec - i to wyraźnie czuć. Ale i satysfakcja z przejechania bardzo duża - bo wariant trasy był z gatunku "nie ma przebacz", z trzema rzeźnickimi podjazdami, które na długo zostają w mięśniach, była wytyczona tak by było ciężko, a nie żeby tylko do Budapesztu dojechać. Zaskoczyła mnie też wymagająca końcówka, tak naprawdę za Karpatami naprawdę płaskie to było może ze 40km, poza tym była cała masa małych góreczek, a przed samym Budapesztem już całkiem spore podjazdy. Na taką trasę zabrałem jednak za dużo bagażu, w sumie z 10kg - i to w górach już się czuło. Część tego bagażu wymusiła pogoda, bo w dzień było nawet i 20 stopni, w nocy niewiele ponad 0, więc wymagało to zabrania wielu rzeczy; gdyby było też zimno, ale cały czas stabilnie to tych rzeczy trzeba by zabrać sporo mniej. Generalnie pojechałem w stylu turystycznym, a to lepiej sprawdza się na typowych trasach dobowych - koło 500km. Natomiast trasa ponad 700km to już co innego, ta końcówka już mocno nuży; tu jednak lepiej sprawdza się typowy styl maratoński; choć przy jeździe za granicę kosztowny i trochę ryzykowny - trzeba wymieniać waluty, stacje benzynowe są rzadko, nie wszędzie można tak łatwo kupić jedzenie jak w Polsce. Pod względem drogowym - Polska wypada tu zdecydowanie najlepiej, drogi mamy sporo lepsze niż Słowacy i Węgrzy, a ilość infrastruktury jak stacje (bardzo wygodne przy niskich temperaturach) nieporównanie większa. Odnoszę wrażenie że u nas przez ostatnie 10 lat bardzo się pod tym względem polepszyło, a u nich zatrzymało się na tym poziomie sprzed 10 lat.
Zdjęcia
Ostatnia nieudana trasa do Budapesztu nie dawała mi spokoju, a jako że to ostatni dzwonek na tak długie trasy, a pogodę zapowiedziano korzystną - zaledwie po paru dniach postanawiam spróbować rewanżu ;). Ruszam podobnie jak ostatnio o 8 rano z domu, tym razem już samotnie (Tomek niestety pracował w tym terminie). Ale tym razem większość trasy do Krakowa mam korzystny wiatr, więc jadąc spokojnym tempem i tak utrzymuję większą prędkość niż ostatnio, gdy jechaliśmy mocniej. Dzięki temu nie trzeba się aż tak spieszyć, można się zatrzymywać na foto itd. Tym razem wziąłem więcej bagażu, również maszynkę benzynową, tak więc jedzenie mam prawie na całą trasę; za to zrezygnowałem z Camelbaka, bo ostatnio męczyły mnie bóle pleców, a plecak nawet niewielki na tak długiej trasie daje popalić.
Na postoje staję podobnie jak ostatnio, po 100km, noc łapie mnie 50km dalej niż ostatnio, w Wolborzu. Jedzie się bardzo przyzwoicie, do Krakowa mam średnią 27,5km/h, więc 1,5km/h więcej niż ostatnio, pomimo jazdy spokojnym tempem - wiatr swoje zrobił. Z Maca na Floriańskiej ruszam ponad godzinę wcześniej niż ostatnio, jest też wyraźnie cieplej. Wtedy mieliśmy zupełnie odkryte niebo, obecnie jest dużo chmur, dzięki czemu jest cieplej o parę stopni, a poziom 7-8 stopni jest sporo znośniejszy niż 2-4. Trasy po górach nie zmieniałem, choć dałoby się pojechać dużo łatwiejszym wariantem do Budapesztu - uznałem, że warto się spróbować na naprawdę trudniej trasie. Pierwsze podjazdy wchodzą sprawnie - Zachełmie, Makowska jak ostatnio bez stawania. Od Makowa robi się straszna mgła, chwilami widać na 50m, temperatura jest większa niż ostatnio, ale sporo większa wilgotność też zmniejsza komfort termiczny, cała odzież jest zawilgocona. Zgodnie z planem jadę bez postoju w Makowie, Obidową zaliczam również na raz, ruch na zakopiance symboliczny, o dziwo sporo mniejszy niż gdy jechaliśmy tu w sobotę. Postój robię na stacji przed Nowym Targiem, tutaj sobie dłużej posiedziałem, wypiłem herbatę i zjadłem dobrą zapiekankę.
Za Nowym Targiem jadę zakopianką do Białego Dunajca, tam odbijam na Gliczarów. Ściana krótka, ale straszna, przy ponad 400km w nogach wciągam już ledwo-ledwo. A cały podjazd na Głodówkę ciągnie się bardzo długo, z 700m aż na 1130m, powoli zaczyna się już rozjaśniać, temperatura spada chwilami do poziomu 2 stopni. Na zjazd ubieram się więc w kurtkę gore-texową, w niej zaliczam tez podjazd na przełęcz Zdziarską, z której jest długi zjazd z pięknymi widokami na chmury schodzące w doliny. Przed Popradem wreszcie się trochę ociepla, noc przetrwana - a motywacja nadal wysoka! Ale góry są cały czas, po Tatrach przecinam pasmo Niżnych Tatr, górek tu nie brakuje. Przed głównym podjazdem w tym masywie robię sobie porządny postój śniadaniowy gotuję zupki chińskie. Podjazd przed Telgatem to aż 400m w pionie, ciągnie się długo. Za Telgartem wreszcie się porządnie ociepla, po drugiej stronie Karpat temperatura jest wyższa o ładnych parę stopni, można znowu jechać w krótkich spodenkach. Na tym kawałku sporo czasu schodzi mi na rozmaite postoje, przebierania itd. A tymczasem trasa za Karpatami wcale nie jest tak łatwa jak mi się wydawało, niby wielkich gór nie ma - ale mikro-górki są cały czas. A ponad 500km w nogach swoje robi i nie jadę już tak szybko jak na początku - więc po pewnym czasie orientuję się, że czasu wcale nie mam tak dużo jak mi się wcześniej wydawało i by zdążyć przed północą do Budapesztu trzeba się solidnie sprężać.
Na Węgry wjeżdżam jeszcze za dnia, widać przeskok jakościowy w porównaniu ze Słowacją - na Węgrzech jest zamożniej, też sporo bardziej zielono. Pierwszy odcinek przez Węgry bardzo przyjemny, dopiero za Szecseny zaczęła się główniejsza, nieciekawa droga, ze sporym ruchem. Za Balassgyarmat (węgierski język nie ma sobie równych!) znowu wjeżdżam na boczne drogi, ale za to zaczynają się również i dziury. A jako, że zaczęła się też i noc - zaczęło to coraz bardziej spowalniać, a czasu było coraz mniej, po ostatnim postoju orientuję się, że trzeba już solidnie cisnąć. Ostatnie 75km jechałem więc bez stawania, utrzymując średnią koło 25km/h, na szczęście poprawiła się trochę jakość dróg, ale za to górek nie brakowało - sporo więcej niż na trasie do Krakowa. Na dworzec docieram koło 23, już mocno zmęczony sprinterską końcówką, z bezpiecznym zapasem, ale miasta już mi się nie chciało oglądać, zresztą trasy tej długości do zwiedzania średnio się nadają ;))
Tym razem Budapeszt udało się zaliczyć, trasa bardzo wymagająca, październik to już nie jest czerwiec czy lipiec - i to wyraźnie czuć. Ale i satysfakcja z przejechania bardzo duża - bo wariant trasy był z gatunku "nie ma przebacz", z trzema rzeźnickimi podjazdami, które na długo zostają w mięśniach, była wytyczona tak by było ciężko, a nie żeby tylko do Budapesztu dojechać. Zaskoczyła mnie też wymagająca końcówka, tak naprawdę za Karpatami naprawdę płaskie to było może ze 40km, poza tym była cała masa małych góreczek, a przed samym Budapesztem już całkiem spore podjazdy. Na taką trasę zabrałem jednak za dużo bagażu, w sumie z 10kg - i to w górach już się czuło. Część tego bagażu wymusiła pogoda, bo w dzień było nawet i 20 stopni, w nocy niewiele ponad 0, więc wymagało to zabrania wielu rzeczy; gdyby było też zimno, ale cały czas stabilnie to tych rzeczy trzeba by zabrać sporo mniej. Generalnie pojechałem w stylu turystycznym, a to lepiej sprawdza się na typowych trasach dobowych - koło 500km. Natomiast trasa ponad 700km to już co innego, ta końcówka już mocno nuży; tu jednak lepiej sprawdza się typowy styl maratoński; choć przy jeździe za granicę kosztowny i trochę ryzykowny - trzeba wymieniać waluty, stacje benzynowe są rzadko, nie wszędzie można tak łatwo kupić jedzenie jak w Polsce. Pod względem drogowym - Polska wypada tu zdecydowanie najlepiej, drogi mamy sporo lepsze niż Słowacy i Węgrzy, a ilość infrastruktury jak stacje (bardzo wygodne przy niskich temperaturach) nieporównanie większa. Odnoszę wrażenie że u nas przez ostatnie 10 lat bardzo się pod tym względem polepszyło, a u nich zatrzymało się na tym poziomie sprzed 10 lat.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 733.40 km AVS: 24.07 km/h
ALT: 6499 m MAX: 65.40 km/h
Temp:14.0 'C
Górami MRDP - część 1
Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.
Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.
Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.
Start
Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1
PK1 Ustrzyki Górne 107km
W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2
PK2 Nowy Żmigród 235km
Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.
PK3 Banica 293km
Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.
PK4 Muszyna 321km
Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza
PK5 Stary Sącz 366km
Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.
PK6 Zazadnia Polana 454km
Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.
PK7 Stryszawa 548km
Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).
PK8 Istebna 613km
W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.
Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.
Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC
Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.
Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.
Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.
Start
Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1
PK1 Ustrzyki Górne 107km
W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2
PK2 Nowy Żmigród 235km
Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.
PK3 Banica 293km
Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.
PK4 Muszyna 321km
Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza
PK5 Stary Sącz 366km
Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.
PK6 Zazadnia Polana 454km
Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.
PK7 Stryszawa 548km
Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).
PK8 Istebna 613km
W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.
Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.
Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC
Dane wycieczki:
DST: 724.30 km AVS: 24.76 km/h
ALT: 8263 m MAX: 67.10 km/h
Temp:17.0 'C
Maraton w Kórniku
Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).
Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.
Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.
Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))
Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.
Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu
Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).
Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.
Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.
Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))
Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.
Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 516.30 km AVS: 25.73 km/h
ALT: 1354 m MAX: 57.40 km/h
Temp:19.0 'C
Pierścień Tysiąca Jezior
W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.
Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))
PK1 - Reszel 88km
Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.
PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))
PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.
PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy
DPK6 - Augustów 337km
W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen
PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.
PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.
PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.
Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.
Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.
Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.
W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.
Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))
PK1 - Reszel 88km
Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.
PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))
PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.
PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy
DPK6 - Augustów 337km
W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen
PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.
PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.
PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.
Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.
Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.
Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.
Dane wycieczki:
DST: 608.60 km AVS: 25.90 km/h
ALT: 3354 m MAX: 58.00 km/h
Temp:26.0 'C