wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>500km

Dystans całkowity:52168.87 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2046:42
Średnia prędkość:24.75 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:373913 m
Suma kalorii:235098 kcal
Liczba aktywności:76
Średnio na aktywność:686.43 km i 27h 17m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 7 maja 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Wycieczka
Zakopane

Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.

Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.


Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.


Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.

Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka



Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:


Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).

Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki: DST: 524.40 km AVS: 22.11 km/h ALT: 5837 m MAX: 61.30 km/h Temp:14.0 'C
Wtorek, 13 marca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Wycieczka
Reset w Wilnie

Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?

Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem  uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.

Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.


Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,



Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.



Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.



Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))

Zdjęcia z wyjazdu

Mapka
Dane wycieczki: DST: 515.90 km AVS: 25.00 km/h ALT: 2514 m MAX: 51.00 km/h Temp:4.0 'C
Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital

W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.

Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.

Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.

Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.

Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.

Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.

Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.

Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.

Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.

Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".

Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.

Podsumowanie

Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.

Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.

Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h Temp:13.0 'C
Sobota, 19 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 1

Maraton Rowerowy Dookoła Polski to jedyny w Polsce wielodniowy wyścig ultra, najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy, dla wielu osób z środowiska ultra - impreza do której przygotowują się cały rok, a nawet i więcej. Poza trudnością wyznaczaną przez bardzo surowy limit czasowy (3142km w zaledwie 10 dni) jest to przede wszystkim wspaniała przygoda, przez ok. 10 dni przeżycia na trasie są niesłychanie intensywne, by zmieścić się w limicie cały czas trzeba być na wysokich obrotach. W imprezie startuję po raz drugi, w 2013 był to mój debiut w takim typie imprezy, debiut bardzo udany bo udało się maraton wygrać, choć ruszałem na trasę bez doświadczenia w takich startach, które rządzą się trochę innymi prawami niż 2-3 dniowe ultra. W tym roku jadę z dużo większym doświadczeniem, które bardzo procentuje na takiej trasie i pozwala unikać wielu błędów, obsada wyścigu też dużo mocniejsza niż w 2013, bo przez ten czas światek ultra bardzo się rozwinął i sprofesjonalizował. Za cel postanowiłem sobie po prostu dobry start, a jak na trasie będzie się nieźle układać - to zakręcenie się w okolicy mojego bardzo wyżyłowanego rekordu z 2013.

Start MRDP odbywa się zawsze spod latarni na Rozewiu, czyli najbardziej na północ wysuniętego fragmentu Polski. W tym roku na starcie stanęło aż 61 osób, więc progres w porównaniu z 19 osobami w 2013 ogromny; te liczby dobrze pokazują dynamiczny rozwój naszego środowiska ultra. Ze względu na liczbę osób na start ostry, który ma miejsce po przekroczeniu Wisły promem Świbno - jedziemy podzieleni na grupy. Niestety przejazd przez Trójmiasto to zdecydowanie najsłabszy element maratonu. Trasa prowadzi jedną z głównych arterii komunikacyjnych Wybrzeża i Trójmiasta, ruch jest potężny, trzeba się przebijać przez wielokilometrowe korki, wielokrotnie jechać na zakazach rowerowych, także i grupki się tasowały, nieraz przekraczając ustawowe 15 osób; klasyczna wolna amerykanka, gdyby czepiła się do nas policja (a miała pełne prawo) byłyby spore problemy. O ile we wcześniejszych edycjach ruch był jeszcze do przeżycia - teraz już było po prostu fatalnie, dobre 60km w ogromnym ruchu, bo ruch w ostatnich latach bardzo rośnie. Czas najwyższy zmienić tę trasę i objechać Trójmiasto przez Kaszuby, doda to nieco dystansu i przewyższeń, ale dużo lepiej będzie pasować do czegoś co jest wielkim atutem MRDP, czyli jazdy spokojnymi drogami; do tego na terenie Kaszub da się taki objazd zrobić po niezłych nawierzchniach.

Miałem nadzieję na wspólny przejazd z Marzeną aż do promu, niestety Marzena bardzo nie lubi jeździć w dużym ruchu, nie potrafi wciskać się między samochody, lawirować przy krawężnikach, nie ma umiejętności "miejskiego cwaniaczka" - i nie była w stanie utrzymać się w grupie; tak więc żegnamy się już na początku Trójmiasta życząc sobie powodzenia na maratonie. Trzymając się ostatniej z grupek męczę się w gęstym ruchu miejskim aż do końca aglomeracji gdańskiej, dopiero na jakieś 10km przed promem robi się przyjemniej i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy maraton.

Na przeprawie przez Wisłę dłuższa przerwa, długo czekamy na kolejny prom, parę osób nawet skoczyło na jedzenie do pobliskiego baru. Po przepłynięciu promu łączymy się z zawodnikami, którzy przepłynęli Wisłę wcześniejszym kursem - i tu mamy start ostry, czyli rozpoczyna się właściwa rywalizacja na maratonie. Start przebiegł sensownie, sprawnie rozbiliśmy się na mniejsze grupki, nie utworzyły się większe peletony, choć siłą rzeczy jechaliśmy pewien czas dość ciasno pogrupowani. Pogoda optymalna do jazdy, temperatura trochę powyżej 20 stopni i nie za mocny wiatr w plecy. Ludzie różnie jadą, niektórzy tradycyjnie mocno szarpnęli, ja jechałem koło 29-30km/h wiedząc że za szybki początek nie jest dobrym pomysłem na takim dystansie. Pierwszy kawałek to płaskie jak stół Żuławy (m.in. Rapsik pociągnął zdrowo ponad 30km/h jakby nie wierząc że są rejony bardziej płaskie od Wielkopolski ;)) - i od razu zaczynają się problemy z ustawieniem lemondki, szybko pobolewać zaczyna mnie kark, więc parę razy stawałem na poprawki, przez co tasowałem się z paroma osobami, m.in. Emesem i Gustawem. Pierwsze górki maratonu to Wysoczyzna Elbląska, kilka fajnych ścianek i jeden bardzo szybki zjazd. Po drodze kupuję wodę na całą noc i jadę na Braniewo, kawałek za miastem jest drugi punkt kontrolny. Tutaj już przebieram się w cieplejsze ciuchy bo zaczyna już zmierzchać. Zaczynają się też boczne drogi, na których nie brakuje prawdziwej zmory MRDP - czyli dziurawych nawierzchni. Ale na Warmii i Mazurach jeszcze nie jest tak źle, słabych asfaltów jest stosunkowo niewiele, niemniej ta ilość wystarczyła by zaczęły się problemy z bębenkiem mojego tylnego koła. Koło po awarii na Podróżniku wymienili mi na nowe, na paru testowych trasach pod Warszawą było OK, więc zdecydowałem się na nim pojechać maraton. I był to mój największy błąd, już na dojeździe do bazy, na bruku pod Władysławowem bębenek znowu złapał luzy, a dziury na Mazurach wystarczyły by luz spowodował zaczął powodować poważniejszą awarię, czyli zawijanie łańcucha. Na pierwszej części nocnego odcinka jeszcze parę poprawek pozycji - i w końcu znajduję w miarę sensowne rozwiązanie, w którym problemy z karkiem się zmniejszają. Na odcinku w rejonie Lelkowa i Górowa Iłowieckiego tasuję się z Emesem, który zaskoczył mnie dalej jadąc na krótko, a temperatury oscylowały koło 13-14'C, do tego była bardzo duża wilgotność. Dalej spotykam także Ryśka Herca jadącego z kimś jeszcze, myślałem że jest sporo z przodu, ale Rysiek też jedzie mądrze, ze spokojnym początkiem - bo dobrze wie ile jeszcze do końca pozostało.

W Bartoszycach widzę parę osób stojących pod sklepem 24h, ja na razie zapasy mam, więc jadę dalej. Wilgoć coraz większa, wkrótce muszę jechać bez okularów, bo tak parowały, że widoczność w nich miałem już za mocno ograniczoną. Kawałek do Węgorzewa dość monotonny, kawałek przed miastem zaczyna się elegancki asfalt, który jest aż do Gołdapi. Za Baniami Mazurskim niespodziewanie spotykam Tomka Niepokoja, a następnie Michała Więckiego oraz Pawła Ilbę. Części osób skończyła się woda, Tomka mocno brała senność; a moja taktyka spokojnej i równej jazdy zdecydowanie popłacała, bo przed nami kilka osób ledwie zostało. Razem z Tomkiem stajemy na postój na stacji w Gołdapi, gdzie doganiamy Ryszarda Denekę; w trójkę będziemy się tasować przez długi kawałek. Za Gołdapią zaczyna świtać, ale dość mizerny to świt - dużo chmur, widać, że można się rychło spodziewać deszczu. W Szypliszkach w sklepie spotykam Kosmę, kawałek pojechaliśmy razem - tutaj ostatni raz się widzieliśmy przed metą ;). A mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić bębenek w tylnym kole, w Sejnach postanawiam spróbować go rozkręcić i przesmarować. Na stacji kupuje klucz 17, ale śruba za mało wystawała i za mocno była dokręcona by dało się zdjąć bębenek bez zdejmowania kasety (w części kół szosowych jest taka opcja); tak więc by to rozkręcić potrzeba jeszcze klucza do kasety; pluję sobie w brodę że wziąłem to koło, ale nie spodziewałem się, że Mavic mógł tak spieprzyć całą partię kół z wyższej półki; tak wiec straciłem tylko niepotrzebnie ze 20-30min. Kawałek za Sejnami zaczyna w końcu padać i nie zapowiada się na przelotne opady, więc ubieram się w pełny strój przeciwdeszczowy. Było to największe załamanie pogody na tegorocznym maratonie, lało od rana aż do końca dnia - i to lało solidnie, nieraz deszcz był ulewny. W takich warunkach jadę przez Puszczę Augustowską (fragmentami z Tomkiem i Ryśkiem), następnie zaczyna się Podlasie, szkoda że akurat takie warunki się trafiły, bo to bardzo fajne rejony. Za Nowym Dworem przecinamy się z Michałem Więckim i Pawłem Ilbą, takich spotkań na maratonie będziemy mieli w nadchodzących dniach jeszcze sporo, a i tego dnia jechaliśmy sporo blisko siebie ;). Przed Krynkami samochodem na trasę wyjechał Łatoś, który potowarzyszył mi do Krynek - bardzo fajne spotkanie. Na dojeździe do Krynek kumulacja złej pogody - lało jak z cebra, jeszcze zaczęło grzmieć, a tam jedzie się parę km po wypłaszczeniu i najwyższym miejscu w okolicy ;)

Za Kruszynianami odcinek szutrowy, który w tych warunkach zamienił się w mokrą tarkę, tyle dobrego że błota specjalnego nie było i szosówką dało się to przejechać. Powoli zaczyna być czuć duży dystans w nogach, a wiele godzin deszczu zbiera swoje żniwo, tempo spada, do Hajnówki już takie zamulanie; ale to dotyczyło wszystkich zawodników. W Hajnówce zjeżdżam na stację, Michał i Paweł pojechali na coś ciepłego co w tych warunkach nie było złym pomysłem, bo pod wieczór było już tylko 12-13 stopni. O zmierzchu wyjeżdżam z Hajnówki, z 10km za miastem dogonili mnie Tomek i Ryszard Deneka, razem (oczywiście bez korzystania z koła) dojechaliśmy do Kleszczeli. Lało cały czas solidnie, nocleg pod namiotem mi się zupełnie nie uśmiechał, postanowiliśmy więc znaleźć tu kwaterę. Zeszło nam na to z godzinę zanim w końcu znaleźliśmy się w cieple, ale w tych warunkach była to dobra decyzja, bo nocleg pod namiotem w mokrych ciuchach nie pozwoliłby na sensowną regenerację. A na kwaterze nieźle trafiliśmy, było dobrze nagrzane, tak więc gdy ruszałem przed 3 rano - właściwie wszystko miałem już suche. Tak więc generalnie pierwszy dzień bardzo na plus, moja taktyka popłaciła, zakładałem że sporo więcej osób będzie przede mną, a tymczasem byłem (razem z Tomkiem i Ryśkiem) koło 3-4 pozycji.

Dane wycieczki: DST: 727.50 km AVS: 24.77 km/h ALT: 3463 m MAX: 61.30 km/h Temp:16.0 'C
Sobota, 3 czerwca 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, Ultramaraton, >500km
Maraton Podróżnika

Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.

Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.

Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.

Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.

Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.

Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.

W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.

Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).

Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.

Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.




Dane wycieczki: DST: 492.70 km AVS: 25.27 km/h ALT: 6086 m MAX: 61.20 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 29 kwietnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód

To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).

Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.

Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.

Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo),  bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.

Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.

Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.




Dane wycieczki: DST: 510.30 km AVS: 27.14 km/h ALT: 2634 m MAX: 55.20 km/h Temp:5.0 'C
Sobota, 17 września 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, >500km
Maraton Północ-Południe

Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.

Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.

W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.

Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.

W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.

Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30

Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.

Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.

Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.

Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.

Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!

Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.

Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.

Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.

PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 942.10 km AVS: 22.64 km/h ALT: 7009 m MAX: 61.00 km/h Temp:11.0 'C
Sobota, 4 czerwca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Canyon, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.

Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.

Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.

Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).

Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))

Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.

Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.

Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 30 kwietnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód

Piękny Wschód to najwcześniej organizowany ultramaraton w Polsce, już na przełomie kwietnia i maja. Należy się więc liczyć z tym, że pogoda nie musi być optymalna - i tak też było tym razem ;)). Na maraton dojeżdżam razem z Tomkiem (dzięki za transport!), trochę czasu się zeszło, do Mińska jechaliśmy w korku, bo już się zaczęła fala wyjazdów na majówki. Nocowałem pod namiotem, tradycyjnie prawie bez snu, nie wiem czy godzinę pospałem, ale już mnie to w ogóle nie zdziwiło, na trasie 24h to jeszcze nie problem ;).

Rano po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało, od północy padało i pada również rano, temperatura 7-8 stopni. Startuję w drugiej grupie razem z Hipkami i ekipą z Włocławka. Początek to mocne, dość szarpane tempo, po ok. 10-15km dogania nas startująca po nas trzecia grupa w której jechał Tomek, ponownie zobaczyłem go dopiero na mecie, bo jak się okazało dojechał w zwycięskiej grupie - wielkie gratulacje! Na maratonie dość nietypowo było bardzo dużo punktów kontrolnych, szczególnie w pierwszej części trasy, część były to punkty nieobsadzone, czyli takie gdzie trzeba było podstemplować kartę np. w sklepie czy na stacji benzynowej. Pierwszy taki punkt jest na ok. 40km w Kołaczach. Ekipa z Włocławka, która niepotrzebnie szarpała i zgubiła mnie z Hipkami przed puntem została tu dłużej (i już nas nie dogonili), Hipki błyskawicznie ruszyli, a ja musiałem napełnić bidon wodą (zapomniałem na starcie! :)) i podnieść siodło, więc ruszyłem z 400-500m stratą i przez kolejne 10km się naszarpałem, żeby ich dogonić.

Do Chełma jedziemy wspólnie, do Cycowa pomagał wiatr, dalej już przeszkadzał, na tym odcinku połączyliśmy się z CFCFanem (dał radę dojechać na samą metę z Hipkami). W Chełmie plaga zakazów dla rowerów (dobre 30), ale ścieżka słaba, więc jechaliśmy szosą. Punkt na rynku, również krótka chwilka i już jedziemy dalej. Za Chełmem zaczęły się pierwsze zauważalne góreczki, na których niestety złapał mnie kryzys, we znaki dał mi się męczący mnie w tym roku ból pleców. Uznałem więc że nie ma sensu się szarpać próbując utrzymać mocne tempo, bo i tak będę musiał stawać na zmianę ustawień roweru i dalej pojechałem już sam. Na punkcie w Wojsławicach na 125km staję na ok. 15min - przestawiam siodło w rowerze i gruntownie się przebieram, bo od ok. 80km przestało padać, a drogi już wysychały. Na odcinku do Hrubieszowa dogania mnie Stasiej, za którym się zabrałem, kryzys jeszcze trzymał, więc zmian nie mogłem dawać. W Hrubieszowie tylko stempluję, dalej ruszamy już osobno, Stasiej za miastem stanął na przebieranie się, ja jadę dalej. Liczyłem że po zmianie kierunku jazdy wiatr zacznie tym razem pomagać - ale mocno się oszukałem, bo cały odcinek do Tomaszowa wiało czołowo. Nie mam szczęścia do tego regionu, na początku kwietnia jadąc na Ukrainę wiatr też mnie tu nieźle wytelepał, gdy jechaliśmy z Kviato na przejście w Dołhobyczowie. Na odcinku do Tomaszowa było też największe nagromadzenie górek na tym maratonie, więc cały odcinek na punkt w Krasnobrodzie dał w kość. Tam staję na ok. 15min, krótko po mnie dojeżdżają Stasiej i Jurek Królikowski, z którymi w trójkę ruszamy dalej. Razem jechaliśmy mniej więcej za Zwierzyniec, dalej odpuściłem bo trochę za mocno dla mnie było, mijaliśmy się jeszcze za Biłgorajem i spotkaliśmy się na postoju obiadowym w Janowie Lubelskim. Od Biłgoraja wreszcie się wiatr uspokoił, a za Frampolem zaczął nawet pomagać.

Postój obiadowy bardzo dobrze zorganizowany, świetny pęczak, dobre surówki. Odpoczynek i dobry posiłek wiele mi dał i złapałem drugi oddech, cały odcinek do Kazimierza przejechałem razem z Jurkiem Królikowskim (najmocniejszym z naszej trójki), Stasiej jechał kawałek za nami. Nocą jechało się całkiem przyzwoicie, niezłe drogi. W Kazimierzu kiepściutki punkt - po 100km od wcześniejszego, na powietrzu (a było zimno), jeszcze obsługujący coś narzekał, że nie wiedział, że aż tyle czasu będzie musiał tu siedzieć ;). Przenieśliśmy się więc 300m dalej na stację Orlenu, Jurek pojechał dalej, ja jeszcze zjadłem zapiekankę na ciepło. Pozostało jeszcze 100km na metę, pierwszy odcinek w rejonie Nałęczowa pagórkowaty, dalej już płasko. Niemniej kilometry się bardzo dłużyły, dawało się we znaki duże zmęczenie. Na metę docieram jeszcze przed świtem, z czasem 20h 51min.

Start w miarę udany, czas przyzwoity, bo warunki nie były łatwe, a połowę trasy jechałem solo, przejechane tydzień wcześniej 700km też pewnie swój wpływ miało. Oczywiście mogło być lepiej, nie uniknąłem kryzysów, dopiero w drugiej części trasy złapałem lepszy rytm. Za Wojsławicami już nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik, więc nie pilnowałem specjalnie czasu postojów, w ten sposób niewątpliwie jedzie się dużo przyjemniej, można zjeść normalny posiłek, dać parę minut odpoczynku zmęczonym mięśniom, zamiast wcinać tylko słodycze i żele; choć oczywiście czasu więcej schodzi.

Organizacja maratonu bardzo przyzwoita, duży pakiet startowy, dużo jedzenia na punktach, smaczny obiad w Janowie, jedynie w Kazimierzu wpadka ze słabym punktem.

Kilka fotek


Dane wycieczki: DST: 514.50 km AVS: 27.84 km/h ALT: 2339 m MAX: 52.90 km/h Temp:9.0 'C
Sobota, 23 kwietnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km
Olsztyn dłuższą drogą

Do dłuższej całodobowej trasy szykowałem się już od jakiegoś czasu - i w końcu przyszedł czas na realizację ;). O 8.30 startuję bezpośrednio z Warszawy, pierwszy kawałek tradycyjnie marny, 30km przeprawy przez Warszawę, a jeszcze do tego 10km bonusowych - czyli remont DW 637 do Węgrowa powodujący korki na mijankach. Dopiero przed Stanisławowem zaczyna się normalna jazda. Od razu daje się odczuć wpływ mocnego 8-10m/s wiatru w plecy, wieje z zachodu, skręcając lekko na południe; utrzymanie 30km/h nie jest problemem. Pierwszy postój robię w Sokołowie po 100km, za tym miastem zaczyna się ciekawsza jazda, bardziej podlaskie klimaty, przyjemna droga Siemiatycze - Hajnówka, ze sporymi leśnymi odcinkami.

Do Hajnówki średnia to aż 31,5km/h, niestety cena za te 200km rumakowania była wysoka - kolejne ponad 400km musiałem jechać pod wiatr ;)). Za Hajnówką robi się bardzo cieniutko, bo wiatr, który wg prognoz miał się zmniejszać pod wieczór wcale nie miał takiego zamiaru, a za to skręcił bardziej na południe. Po 40km walki z wiatrem staję na postój obiadowy w lesie, następnie wizyta nad zalewem Siemianówka po której czekał mnie ciężki odcinek do Michałowa - tam robi się już ciemno i wiatr powoli nieco się zmniejsza. Już po ciemku zaliczam 5km odcinek szutru przed Kruszynianami i jadę wzdłuż białoruskiej granicy. Spokojne asfalty wysokiej jakości, na odcinku 50km ledwie kilka samochodów mnie minęło. W nocy przyjemna jazda, bo było bardzo jasno, cały czas świecił mocno księżyc blisko pełni, co też miało swoje odbicie w temperaturze. Wg prognoz miało najniżej spaść do 0 stopni, byłem przygotowany na niskie temperatury, niemniej okazało się, że pod tym kątem było ciężko, prawie 150km musiałem jechać na mrozie, spadającym do -4'C, do tego po terenach bez żadnych miejsc, gdzie można się ogrzać. Bocznymi drogami przez Puszczę Augustowską (sporo napotkanych zajęcy i saren) przebijam się do szosy na Ogrodniki, którą z Kotem parę razy jechaliśmy do Wilna oraz na Pierścieniu, powoli zaczyna już dnieć.

Okolice świtu bardzo przyjemne, pomimo niskiej temperatury - bo dzień robi się słoneczny, cała oszroniona okolica wygląda pięknie, do tego pojawia się coraz więcej jezior. Jadę chyba najciekawszym mazurskim asfaltem, czyli drogą Sejny - Gołdap, również znaną z Pierścienia. W porannym słońcu okolica prezentuje się jeszcze lepiej, liczne wzgórza z soczyście zieloną trawą robią wrażenie. Temperatura zaczyna wreszcie rosnąć, ale ciepło wcale nie jest, bo jadę pod zimny, nieprzyjemny wiatr. Nad ranem jeszcze niewiele przeszkadzał, ale wraz z upływem dnia zaczyna coraz mocniej dawać się we znaki. W puszczy Rominckiej staję na większy posiłek, na kolejnych kilometrach powoli coraz mocniej dają się odczuć dolegliwości tak długich tras - siedzenie boli, mięśnie coraz bardziej zmęczone, a jak to na Mazurach - górki są właściwie cały czas. Trasa do Węgorzewa urozmaicona akcją z dwójką wyjątkowych chamów jadących tirami, którzy postanowili mnie zmusić do jazdy ścieżką, którą nie jechałem bo co rusz pojawiały się na niej a to kamyczki, a to gałęzie, a to piach, a poprowadzona była tak fatalnie, że jadąc przy samej drodze zaliczała ze dwa razy więcej przewyższeń, a na drodze ruch był niewielki. Te ścieżki to prawdziwa zmora mazurskich szos, ostatnio pełno tego, a nie stanowią sensownej alternatywy dla szosy, bo co rusz przechodzą w szutry.

Za Węgorzewem zrobiłem długi, godzinny postój, co było wielkim błędem, źle obliczyłem czas, kawałek później złapałem gumę i wymieniałem już wytartą do oplotu oponą na zapasową. I w efekcie ostatnie ponad 100km musiałem zasuwać bardzo mocno, żeby się wyrobić na ostatni pociąg z Olsztyna, załatwiłem się tak samo głupio jak na zeszłorocznej trasie do Budapesztu. A trzymać to mocne tempo koło 25km/h z takim dystansem w nogach i przede wszystkim pod ten wiatr 5-6m/s było bardzo trudne. Za Reszlem łapie mnie ulewa, nie było już czasu na przebieranie się, więc trochę mnie przeczesało; ale wyszedłem na tym deszczu doskonale - bo wraz z ulewą zmienił się zupełnie wiatr, zaczął nawet leciutko wiać w plecy; bez tego nie dałbym już rady wyrobić się na pociąg.

Trasa bardzo wymagająca, dużo wiatru, niska temperatura, ogromny dystans, sporo górek na Mazurach. Ale widokowo było ekstra, dużo słońca, piękne krajobrazy wiosny budzącej się do życia, kapitalne chwile po świcie; jednym słowem - warto się było pomęczyć!

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 699.50 km AVS: 26.28 km/h ALT: 3674 m MAX: 61.20 km/h Temp:8.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl