Maraton Północ-Południe
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Komentarze
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 942.10 km AVS: 22.64 km/h
ALT: 7009 m MAX: 61.00 km/h
Temp:11.0 'C
Komentarze
Wilku, gratuluje wytrwałości :)
A co do Etrexa, to po co w ogóle używać karty? Pamięci wewnętrznej przecież na taki maraton (a nawet na trzytygodniową wyprawę z mapami sporego obszaru Europy) jest więcej niż dość. Ja jeszcze nigdy karty nie użyłem podczas jazdy (choć mam to przetestowane i zawsze mam na karcie backup danych w razie, gdyby wewnętrzny flash padł). aard - 23:02 poniedziałek, 31 października 2016 | linkuj
A co do Etrexa, to po co w ogóle używać karty? Pamięci wewnętrznej przecież na taki maraton (a nawet na trzytygodniową wyprawę z mapami sporego obszaru Europy) jest więcej niż dość. Ja jeszcze nigdy karty nie użyłem podczas jazdy (choć mam to przetestowane i zawsze mam na karcie backup danych w razie, gdyby wewnętrzny flash padł). aard - 23:02 poniedziałek, 31 października 2016 | linkuj
U mnie problemy z kartą ograniczają się "jedynie" do tego, że zatrzask potrafi się od czasu do czasu samoistnie wypiąć/wysunąć, a co za tym idzie karta staje się niewidoczna. Dzięki.
michuss - 20:19 sobota, 24 września 2016 | linkuj
Gratulacje, śledziłem Wasze smsy z trasy przez cały przebieg maratonu :)
Zdradź, proszę, jakie to sztuczki działają na etrexa, bo też go mam i spodziewam się podobnych "atrakcji", oby nie na jakimś maratonie. michuss - 21:59 piątek, 23 września 2016 | linkuj
Zdradź, proszę, jakie to sztuczki działają na etrexa, bo też go mam i spodziewam się podobnych "atrakcji", oby nie na jakimś maratonie. michuss - 21:59 piątek, 23 września 2016 | linkuj
Jest to sztuka jechać tak długą trasę dużo wolniej niż by samemu się jechało - brawa dla Ciebie :). Muszę się oburzyć: jako szanująca się dziewczyna, zawsze wożę ze sobą spinkę do łańcucha i skuwacz, ale z nadzieją, że w razie awarii ktoś mnie wyręczy ;).
mdudi - 19:56 piątek, 23 września 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!