Wpisy archiwalne w kategorii
>500km
Dystans całkowity: | 48054.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1880:05 |
Średnia prędkość: | 24.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 342410 m |
Suma kalorii: | 151650 kcal |
Liczba aktywności: | 70 |
Średnio na aktywność: | 686.49 km i 27h 14m |
Więcej statystyk |
Maraton Podróżnika
Po sukcesie pierwszej edycji Maratonu Podróżnika organizacja kolejnej była naturalną koleją rzeczy. Tym razem jednak impreza miała zupełnie inny charakter. O ile ta pierwsza była stosunkowo łatwa (oczywiście jak na trasę 500km, bo taki dystans juz z zasady jest bardzo wymagający), pomyślana tak by wiele osób jadących po raz pierwszy taki dystans miało szansę zobaczyć jak się jeździ tego typu trasy oraz by jak najwięcej osób mogło zdobyć kwalifikację BBTour. W tym roku w głosowaniu wygrała trasa zgłoszona przeze mnie, bardzo ambitna, typowo górska, z przewyższeniem aż koło 7000m.
Metą maratonu była położona pod Krakowem Brandysówka, do której piątkowym popołudniem dojeżdżali kolejni maratończycy. W nocy tradycyjnie spałem niespecjalnie, ale koło 4h udało się zdrzemnąć - a na takim poziomie snu można już sensownie jechać ;). Przed 8 wszyscy są już gotowi do startu, a Kot nawet już od 4h na trasie (wyjątkowo jechała solo, ze względu na sprawy rodzinne i konieczność szybkiego powrotu). Pierwsze 45km trasy - to dojazd spokojniejszym tempem do Wieliczki, przez aglomerację Krakowa, pomyślane tak by ludzi nie kusić do naginania przepisów. Ale już na tym kawałku, pokonywanym wcześnie rano widać, że dzisiaj przeciwnikiem rowerzystów nie będę jedynie wysokie góry, ale także i upał, o godzinie 10 temperatura już wyraźnie przekracza 30 stopni!
Po krótkim oczekiwaniu na pozostałe 2 grupy z dystansu 500km - właściwy start maratonu, zgodnie z tym co przypuszczałem od razu zaczyna się szybka jazda, a grupka na pofałdowanej drodze do Gdowa błyskawicznie się rozrywa, wkrótce na czele zostaję tylko z Waxmundem, Tomkiem, Gavkiem, Hipkami i Góralem Nizinnym. Hipki wkrótce zostają kawałek z tyłu woląc jechać swoim równym tempem, zamiast naszym, bardziej szarpanym. Za Gdowem zostajemy już w czwórkę, bo Gabrielowi z głośnym hukiem eksplodowała dętka, prawdopodobnie przez upał. W czwórkę pokonujemy pierwszy duży podjazd na Stare Rybie, w Limanowej stając na zakupy, bo już na pierwszych 90km poleciało ponad 3 litry wody. W czasie zakupów dochodzą nas Hipki, więc zaraz za nimi ruszamy, doganiając ich na początku podjazdu na Ostrą. Na tym podjeździe pojechałem rzeczywiście bardzo ostro (411m na 11km ze średnią 20,3km/h); jak pokazało się później - za ostro. Na szczyt docieram jako pierwszy, a tu całkiem nieoczekiwanie spotykam WujkaG, który jak się okazało wyjechał naprzeciw maratonowi, by trochę się z nami przejechać. Zjeżdżam razem z Wojtkiem w dół, przy okazji obserwując mistrzostwo techniczne z jakim jedzie w dół, w Kamienicy Wujek zostaje poczekać na resztę, ja jadę dalej. Na odcinku do Zabrzeża wyraźnie zaczynam odczuwać pierwsze skurcze, więc przestawiam pozycję w rowerze, w tym czasie dochodzą mnie Tomek i Wax wraz z Wujkiem. Na odcinku do Krościenka jechaliśmy bardzo mocnym tempem za Wujkiem, co było niewątpliwie błędem, bo zarówno Waxa jak i mnie zaczęły coraz mocniej męczyć skurcze, tempo Wojtka to nie nasza liga ;)) Najpierw odpuszcza Wax, a ja pod Krościenkiem znowu przestawiam rower, bo znogami jest coraz gorzej, przy każdym mocniejszym depnięciu czuć skurcze. Tomka doganiam na podjeździe pod Hałuszową, na szczycie znowu rower, więc Tomek mi trochę odjeżdża. W Łapszach na punkcie nie staję, zrobiłem jedynie zakupy, podjazd pod Łapszankę idzie mi mizernie jadę powoli, muszę stawać, na szczycie pod kapliczką jestem już niewąsko umordowany, każde mocniejsze obciążenie mięśni to są skurcze, przy zsiadaniu też muszę się poruszać prawie w kucki, bo przy wyproście nogi od razu pojawiają się skurcze.
Na Łapszance chwilę po mnie pojawia się Tomek (minęliśmy się w Łapszach) i razem jedziemy dalej, rozłączając się zaraz po granicy, gdy znowu przestawiałem rower. Dogonić mi się go udało dopiero na podjeździe przed Tatrzańską Łomnicą, ale coraz bardziej jasne stawało się dla mnie, że będę musiał zwolnić, bo z tymi skurczami nie da się jechać, masę czasu tracę na przestawianie pozycji w rowerze, łudząc się, że znajdę coś co mi pomoże na te skurcze. Gdzieś w rejonie Smokovca dochodzą mnie Hipki i razem jedziemy już właściwie na punkt na 240km w Podbanskiem, pod koniec podjazdu do Strbskiego Plesa Hipkowi pęka linki do przerzutki, na szczęście przerzutka blokuje się na środku kasety, więc na dość łagodnym podjeździe da się tak jechać, a dalej na punkt jest już tylko w dół.
Na punkcie pożyczam Hipkowi zapasową linkę do przerzutki, spotykam tutaj też Kota, która jak wspominałem ruszała 4h przed nami - twardo jedzie swoje i nieskutecznie usiłuje mnie zarazić swoją nieodłączną dawką maratonowego pesymizmu (czyli gadanie jak to ona jedzie żenująco, jaka jest słaba i inne tego typu bajania :)). Ja chociaż mam niezłą jazdę z tymi skurczami wcale nie uważałem, że jadę żenująco, albo słabo; po prostu jadę ile w danej chwili mogę i przede wszystkim staram się mieć z tej jazdy dużo frajdy! Punkt Vooya Macieja zorganizowany perfekcyjnie - duże podziękowania dla Maćka, Magdy i Tereski za bezinteresowną pomoc dla maratończyków. Jedzenia jest w brud, niestety przez ten upał mam spore problemy z przyswajaniem jedzenia, z trudem to we mnie wchodzi, jem niewiele. Tak więc ledwo dałem radę wmusić w siebie nie za duży talerz makaronu, zabieram zestaw bułek, drożdżówkę i banany - i jadę dalej.
Pierwsza część za punktem łatwiutka - druga część długiego zjazdu, dalej jedzie się marnie, wkrótce doganiają mnie Hipki, a podczas kolejnej regulacji roweru odjeżdżają, tym razem już ostatecznie, po doskonałe drugie miejsce na maratonie. Długi podjazd pod Kvacanske marnie idzie, znowu postoje na poprawki, na szczyt wjeżdżam już po zmroku. Zjazd bardzo szybki, doganiam na nim Kota, chwilkę jedziemy razem. Za Zubercem mija mnie 3-osobowa ekipa Symfoniana, ja staję na odpoczynek i jedzenie w Tvrdosinie. Na tym odcinku zastanawiałem się czy nie pojechać dalszej części trasy spokojnym tempem razem z Kota, ale jako, że na tym dłuższym, płaskim odcinku przed Glinnem trochę odzyłem - postanowiłem jeszcze trochę powalczyć. Na Glinne docieram razem z ekipą Symfoniana, razem jedziemy dłuższy kawałek, zaliczamy ostry podjazd za Jeleśnią. Tutaj każdy inaczej stawał, więc się to rozbija, ja traciłem masę czasu na regulacje roweru. Przełęcz Przysłop daje w kość, ostre nachylenie do 14%, a zjazd mizerny, bo sporo dziur w nocy. Przed Krowiarkami zaczyna powoli świtać, tutaj mija mnie Symfonian z jednym już kolegą, dalej prawie do końca jadę już sam.
Za Krowiarkami krótki podjazd na Zubrzycką, z której bardzo fajny zjazd na którym przekraczam 75km/h; przed Makowem staję na Statoilu, bo już solidnie zgłodniałem. O czas już nie walczę, więc można trochę odpocząć, zjadam półtorej zapiekanki (połówki drugiej już nie wcisnąłem). Za Makowem czeka mnie Makowska Góra - czyli najtrudniejszy podjazd maratonu, początek po serpentynach koło 9%, a następnie długa prosta nachylona koło 13-14%, która nie chce się skończyć. Zjazd na drugą stronę jeszcze bardziej nachylony, wąska, kręta droga - jak to często na ostrych ścianach; ten zjazd sprawił spore problemy wielu osobom, kolega z dystansu 300km jadąc tu nocą miał tu groźny wypadek przy którym złamał obojczyk (i pomimo złamania dał radę dojechać rowerem na metę!). Cała końcówka pozostała na metę - to niekończące się podjazdy, niby wysokości coraz mniejsze, ale górki są cały czas, nie brakuje i całkiem ostrych; do tego słońce już zaczyna palić. W samej końcówce jeszcze mija mnie Przemielony, jeszcze tracę ponad 10min na rozmowę telefoniczną, po czym zaliczam ostatnią 14% ściankę w rejonie Łazów - i po 2km melduję się na mecie w Brandysówce!
Maraton morderczy, juz same parametry trasy budzą duży respekt, a my do tego musieliśmy się zmagać z chyba najcieplejszym dniem w tym roku, jak wspominałem pierwszego dnia temperatury grubo przekraczały 30'C. A takie warunki znacząco wpływają na wydolność organizmu, upał parę całkiem mocnych osób zmusił do wycofania się. Sportowo - wypadłem mizernie, dopiero 8 miejsce z czasem 27h52min, niestety ze względu na skurcze musiałem jechać wolniej niż bym mógł jadąc w pełni sprawny, ale odporność na kontuzje to nieodłączna część tej zabawy, jak coś człowieka łapie - to jednak znaczy, że pod pewnym względem był źle przygotowany. W moim przypadku była to najpewniej zła pozycja na rowerze, ustawiona pod spokojną i wygodną jazdę długich dystansów (jak 500km z Kotem do Wilna); a maraton, gdzie się często ciśnie na maksa to jednak coś innego, dopiero pod koniec znalazłem pozycję która nieco skurcze zredukowała, lub mi się tylko tak wydawało, bo pod koniec tez już sporo wolniej jechałem. Ale poza tym impreza bardzo udana - masa gór, wspaniałe widoki, satysfakcja z dojazdu na metę w takiej imprezie zawsze jest wielka, bo tak naprawdę najważniejsza jest frajda z jazdy i przeżycia na trasie.
Po sukcesie pierwszej edycji Maratonu Podróżnika organizacja kolejnej była naturalną koleją rzeczy. Tym razem jednak impreza miała zupełnie inny charakter. O ile ta pierwsza była stosunkowo łatwa (oczywiście jak na trasę 500km, bo taki dystans juz z zasady jest bardzo wymagający), pomyślana tak by wiele osób jadących po raz pierwszy taki dystans miało szansę zobaczyć jak się jeździ tego typu trasy oraz by jak najwięcej osób mogło zdobyć kwalifikację BBTour. W tym roku w głosowaniu wygrała trasa zgłoszona przeze mnie, bardzo ambitna, typowo górska, z przewyższeniem aż koło 7000m.
Metą maratonu była położona pod Krakowem Brandysówka, do której piątkowym popołudniem dojeżdżali kolejni maratończycy. W nocy tradycyjnie spałem niespecjalnie, ale koło 4h udało się zdrzemnąć - a na takim poziomie snu można już sensownie jechać ;). Przed 8 wszyscy są już gotowi do startu, a Kot nawet już od 4h na trasie (wyjątkowo jechała solo, ze względu na sprawy rodzinne i konieczność szybkiego powrotu). Pierwsze 45km trasy - to dojazd spokojniejszym tempem do Wieliczki, przez aglomerację Krakowa, pomyślane tak by ludzi nie kusić do naginania przepisów. Ale już na tym kawałku, pokonywanym wcześnie rano widać, że dzisiaj przeciwnikiem rowerzystów nie będę jedynie wysokie góry, ale także i upał, o godzinie 10 temperatura już wyraźnie przekracza 30 stopni!
Po krótkim oczekiwaniu na pozostałe 2 grupy z dystansu 500km - właściwy start maratonu, zgodnie z tym co przypuszczałem od razu zaczyna się szybka jazda, a grupka na pofałdowanej drodze do Gdowa błyskawicznie się rozrywa, wkrótce na czele zostaję tylko z Waxmundem, Tomkiem, Gavkiem, Hipkami i Góralem Nizinnym. Hipki wkrótce zostają kawałek z tyłu woląc jechać swoim równym tempem, zamiast naszym, bardziej szarpanym. Za Gdowem zostajemy już w czwórkę, bo Gabrielowi z głośnym hukiem eksplodowała dętka, prawdopodobnie przez upał. W czwórkę pokonujemy pierwszy duży podjazd na Stare Rybie, w Limanowej stając na zakupy, bo już na pierwszych 90km poleciało ponad 3 litry wody. W czasie zakupów dochodzą nas Hipki, więc zaraz za nimi ruszamy, doganiając ich na początku podjazdu na Ostrą. Na tym podjeździe pojechałem rzeczywiście bardzo ostro (411m na 11km ze średnią 20,3km/h); jak pokazało się później - za ostro. Na szczyt docieram jako pierwszy, a tu całkiem nieoczekiwanie spotykam WujkaG, który jak się okazało wyjechał naprzeciw maratonowi, by trochę się z nami przejechać. Zjeżdżam razem z Wojtkiem w dół, przy okazji obserwując mistrzostwo techniczne z jakim jedzie w dół, w Kamienicy Wujek zostaje poczekać na resztę, ja jadę dalej. Na odcinku do Zabrzeża wyraźnie zaczynam odczuwać pierwsze skurcze, więc przestawiam pozycję w rowerze, w tym czasie dochodzą mnie Tomek i Wax wraz z Wujkiem. Na odcinku do Krościenka jechaliśmy bardzo mocnym tempem za Wujkiem, co było niewątpliwie błędem, bo zarówno Waxa jak i mnie zaczęły coraz mocniej męczyć skurcze, tempo Wojtka to nie nasza liga ;)) Najpierw odpuszcza Wax, a ja pod Krościenkiem znowu przestawiam rower, bo znogami jest coraz gorzej, przy każdym mocniejszym depnięciu czuć skurcze. Tomka doganiam na podjeździe pod Hałuszową, na szczycie znowu rower, więc Tomek mi trochę odjeżdża. W Łapszach na punkcie nie staję, zrobiłem jedynie zakupy, podjazd pod Łapszankę idzie mi mizernie jadę powoli, muszę stawać, na szczycie pod kapliczką jestem już niewąsko umordowany, każde mocniejsze obciążenie mięśni to są skurcze, przy zsiadaniu też muszę się poruszać prawie w kucki, bo przy wyproście nogi od razu pojawiają się skurcze.
Na Łapszance chwilę po mnie pojawia się Tomek (minęliśmy się w Łapszach) i razem jedziemy dalej, rozłączając się zaraz po granicy, gdy znowu przestawiałem rower. Dogonić mi się go udało dopiero na podjeździe przed Tatrzańską Łomnicą, ale coraz bardziej jasne stawało się dla mnie, że będę musiał zwolnić, bo z tymi skurczami nie da się jechać, masę czasu tracę na przestawianie pozycji w rowerze, łudząc się, że znajdę coś co mi pomoże na te skurcze. Gdzieś w rejonie Smokovca dochodzą mnie Hipki i razem jedziemy już właściwie na punkt na 240km w Podbanskiem, pod koniec podjazdu do Strbskiego Plesa Hipkowi pęka linki do przerzutki, na szczęście przerzutka blokuje się na środku kasety, więc na dość łagodnym podjeździe da się tak jechać, a dalej na punkt jest już tylko w dół.
Na punkcie pożyczam Hipkowi zapasową linkę do przerzutki, spotykam tutaj też Kota, która jak wspominałem ruszała 4h przed nami - twardo jedzie swoje i nieskutecznie usiłuje mnie zarazić swoją nieodłączną dawką maratonowego pesymizmu (czyli gadanie jak to ona jedzie żenująco, jaka jest słaba i inne tego typu bajania :)). Ja chociaż mam niezłą jazdę z tymi skurczami wcale nie uważałem, że jadę żenująco, albo słabo; po prostu jadę ile w danej chwili mogę i przede wszystkim staram się mieć z tej jazdy dużo frajdy! Punkt Vooya Macieja zorganizowany perfekcyjnie - duże podziękowania dla Maćka, Magdy i Tereski za bezinteresowną pomoc dla maratończyków. Jedzenia jest w brud, niestety przez ten upał mam spore problemy z przyswajaniem jedzenia, z trudem to we mnie wchodzi, jem niewiele. Tak więc ledwo dałem radę wmusić w siebie nie za duży talerz makaronu, zabieram zestaw bułek, drożdżówkę i banany - i jadę dalej.
Pierwsza część za punktem łatwiutka - druga część długiego zjazdu, dalej jedzie się marnie, wkrótce doganiają mnie Hipki, a podczas kolejnej regulacji roweru odjeżdżają, tym razem już ostatecznie, po doskonałe drugie miejsce na maratonie. Długi podjazd pod Kvacanske marnie idzie, znowu postoje na poprawki, na szczyt wjeżdżam już po zmroku. Zjazd bardzo szybki, doganiam na nim Kota, chwilkę jedziemy razem. Za Zubercem mija mnie 3-osobowa ekipa Symfoniana, ja staję na odpoczynek i jedzenie w Tvrdosinie. Na tym odcinku zastanawiałem się czy nie pojechać dalszej części trasy spokojnym tempem razem z Kota, ale jako, że na tym dłuższym, płaskim odcinku przed Glinnem trochę odzyłem - postanowiłem jeszcze trochę powalczyć. Na Glinne docieram razem z ekipą Symfoniana, razem jedziemy dłuższy kawałek, zaliczamy ostry podjazd za Jeleśnią. Tutaj każdy inaczej stawał, więc się to rozbija, ja traciłem masę czasu na regulacje roweru. Przełęcz Przysłop daje w kość, ostre nachylenie do 14%, a zjazd mizerny, bo sporo dziur w nocy. Przed Krowiarkami zaczyna powoli świtać, tutaj mija mnie Symfonian z jednym już kolegą, dalej prawie do końca jadę już sam.
Za Krowiarkami krótki podjazd na Zubrzycką, z której bardzo fajny zjazd na którym przekraczam 75km/h; przed Makowem staję na Statoilu, bo już solidnie zgłodniałem. O czas już nie walczę, więc można trochę odpocząć, zjadam półtorej zapiekanki (połówki drugiej już nie wcisnąłem). Za Makowem czeka mnie Makowska Góra - czyli najtrudniejszy podjazd maratonu, początek po serpentynach koło 9%, a następnie długa prosta nachylona koło 13-14%, która nie chce się skończyć. Zjazd na drugą stronę jeszcze bardziej nachylony, wąska, kręta droga - jak to często na ostrych ścianach; ten zjazd sprawił spore problemy wielu osobom, kolega z dystansu 300km jadąc tu nocą miał tu groźny wypadek przy którym złamał obojczyk (i pomimo złamania dał radę dojechać rowerem na metę!). Cała końcówka pozostała na metę - to niekończące się podjazdy, niby wysokości coraz mniejsze, ale górki są cały czas, nie brakuje i całkiem ostrych; do tego słońce już zaczyna palić. W samej końcówce jeszcze mija mnie Przemielony, jeszcze tracę ponad 10min na rozmowę telefoniczną, po czym zaliczam ostatnią 14% ściankę w rejonie Łazów - i po 2km melduję się na mecie w Brandysówce!
Maraton morderczy, juz same parametry trasy budzą duży respekt, a my do tego musieliśmy się zmagać z chyba najcieplejszym dniem w tym roku, jak wspominałem pierwszego dnia temperatury grubo przekraczały 30'C. A takie warunki znacząco wpływają na wydolność organizmu, upał parę całkiem mocnych osób zmusił do wycofania się. Sportowo - wypadłem mizernie, dopiero 8 miejsce z czasem 27h52min, niestety ze względu na skurcze musiałem jechać wolniej niż bym mógł jadąc w pełni sprawny, ale odporność na kontuzje to nieodłączna część tej zabawy, jak coś człowieka łapie - to jednak znaczy, że pod pewnym względem był źle przygotowany. W moim przypadku była to najpewniej zła pozycja na rowerze, ustawiona pod spokojną i wygodną jazdę długich dystansów (jak 500km z Kotem do Wilna); a maraton, gdzie się często ciśnie na maksa to jednak coś innego, dopiero pod koniec znalazłem pozycję która nieco skurcze zredukowała, lub mi się tylko tak wydawało, bo pod koniec tez już sporo wolniej jechałem. Ale poza tym impreza bardzo udana - masa gór, wspaniałe widoki, satysfakcja z dojazdu na metę w takiej imprezie zawsze jest wielka, bo tak naprawdę najważniejsza jest frajda z jazdy i przeżycia na trasie.
Dane wycieczki:
DST: 534.30 km AVS: 23.66 km/h
ALT: 6785 m MAX: 75.80 km/h
Temp:25.0 'C
Wilno
Na pomysł weekendu w Wilnie wpadłem dość późno, dobra pogoda do jazdy w tym kierunku niewątpliwie dała ku temu mocny impuls. A że Kota na tak atrakcyjne trasy nie jest trudno namówić - postanowiliśmy zrobić pierwszą w tym roku "pięćsetkę" ;).
Ruszamy w sobotę z Warszawy koło południa, początek to aż 30km żmudnego przebijania się przez Warszawę i jej aglomerację, dopiero za Sulejówkiem zaczyna się sensowna jazda. Wiatr jakoś wielce nie wieje, aczkolwiek w dobrym kierunku, sił jeszcze dużo, więc przelotową prędkość trzymamy koło 30km/h. Umówiliśmy się także na spotkanie na trasie z Gabrielem, z którym w zeszłym tygodniu bardzo zbliżoną trasą jechaliśmy na jego działkę na Podlasie, a obecnie Gavek akurat wracał do Warszawy. Spotykamy się w Kosowie Lackim i wspólnie robimy dłuższy postój. Warunki do jazdy idealne - słonecznie i cieplutko oraz dobry wiatr - ten oczywiście tylko dla nas, bo Gabriel dał niewąsko popalić, bo na drodze z Białegostoku wiało bardzo mocno. Żegnamy się - i ruszamy dalej na trasę, jedziemy drogą na Czyżew i Wysokie Mazowieckie, kawałek za tym miastem stajemy w zajeździe na obiad, myśleliśmy czy by nie dociągnąć jeszcze do Tykocina, ale dojechalibyśmy tam już po 21, więc o knajpę mogłoby być ciężko. Obiad porządny, najedliśmy się - ale trochę za dużo czasu nam tu poleciało, bo ok. godziny, plusem tego było że w międzyczasie przeszedł większy deszcz, bo gdy ruszaliśmy było już po opadzie, jedynie sporo kałuż na drodze.
Za Wysokim zaczyna się już nocna jazda, od Tykocina jedziemy bardzo przyjemną drogą na Korycin, gdzie robimy krótki postój na zimnie. Przy planowaniu trasy wyciągnąłem wniosek z trasy sprzed tygodnia i zamiast pojechać do Sztabina Via Baltica pełną ruskich tirów - tym razem zdecydowaliśmy się pojechać 15km objazdem przez Janów. W Korycinie akurat wstrzeliliśmy się w jakąś dłuższą dziurę bez tirów, tak więc zastanawiałem się czy jednak nie pojechać główną drogą, ale Marzena zdecydowanie wolała objazd, co jak się okazało było dobrym pomysłem, bo później tiry wróciły. Objazd bardzo przyjemny, pierwsza część wręcz perfekcyjna, bo cały czas jedzie się po nowiutkim asfalcie, jest też sporo górek i jedyny odcinek naszej trasy, gdzie wjechaliśmy powyżej 200m. Dopiero ostatnie 10km przed Sztabinem to już bardzo słaba nawierzchnia z masą dziur.
Na Via Baltica wracamy przed Sztabinem, jeszcze ok. 5km musieliśmy przejechać bez pobocza, parę stad tirów nas minęło. W międzyczasie zaczyna świtać, duże wrażenie robiły zamglone biebrzańskie łąki, zdjęcia niestety tego nie oddają. Na zasłużony postój stajemy na orlenie w Augustowie, jemy na ciepło zapiekanki, niestety towarzystwo słabiutkie, bo trafiła się jakaś większa ekipa schlanych ludzi wracających pewnie z imprezy. Za Augustowem kończą się już ruchliwe drogi, krajówka na granicę w Ogrodnikach jest zupełnie pusta, pięknie się jechało wśród kilometrów lasów o świcie, sporo mgieł, też kilka malowniczych jeziorek. Ale wyjeżdżając z Augustowa zorientowaliśmy się, że z czasem marnie stoimy, za dużo robiliśmy dotąd postojów i pomimo dobrego tempa sporo czasu nam "uciekło". Więc odtąd aż do końca trasy musieliśmy już trzymać solidną dyscyplinę, z minimalną ilością postojów.
Droga przez Litwę przyjemna, bardzo dużo zieleni, ruch malutki, w drugiej części wiele lasów. Pogoda sporo lepsza niż w prognozach, przede wszystkim cieplej, bo w dzień zrobiło się koło 20'C. Trasa trudniejsza niż w Polsce, bo cały czas są malutkie góreczki, płaskich odcinków prawie nie ma, nie są to wymagające podjazdy, ale ich ilość jest już imponująca ;). Postój robimy dopiero po 410km w Olicie, króciutki, bo "czas goni nas" ;). Przy wyjeździe z miasta przekraczamy szeroki Niemen i zaliczamy dłuższy podjazd. Droga coraz mniej ruchliwa, najładniejszy jest ostatni odcinek przed Rudiszkami, gdzie jedzie się przez jakiś litewski park narodowy wąziutką szosą. Z Rudiszek już bliziutko do Troków - a tam prawdziwe tłumy turystów korzystających z pięknego majowego weekendu. Oglądamy pięknie położony zamek, kupujemy pamiątki - po czym wjeżdżamy na główną szosę do Wilna. Tu już ruch spory, ale nasilający się od pewnego czasu wiatr wyraźnie pomaga, tak więc pomimo 500km w nogach lecimy do Wilna solidnie powyżej 30km/h.
Dzięki tej szybkiej jeździe docieramy do stolicy Litwy z pewnym zapasem czasu, dzięki czemu mogliśmy sobie zrobić rundkę po pięknym centrum Wilna, które w taką słoneczną pogodę prezentowało się elegancko, choć niemal całe wybrukowane, więc na szosówkach średnio się tu jeździło.
Wyjazd bardzo udany - pogodę trafiliśmy idealną, udało się w pełni zrealizować taki ambitny plan, 500km to już nie lada kawał trasy, ale nasz duet kolejny raz dał radę ;)). A łatwo nie było, bo przez to, że w pierwszej części trasy za dużo nam czasu zleciało na postoje - w drugiej, gdy byliśmy już sporo bardziej zmęczeni, musieliśmy solidnie cisnąć, prawie bez postojów.
Zdjęcia
Na pomysł weekendu w Wilnie wpadłem dość późno, dobra pogoda do jazdy w tym kierunku niewątpliwie dała ku temu mocny impuls. A że Kota na tak atrakcyjne trasy nie jest trudno namówić - postanowiliśmy zrobić pierwszą w tym roku "pięćsetkę" ;).
Ruszamy w sobotę z Warszawy koło południa, początek to aż 30km żmudnego przebijania się przez Warszawę i jej aglomerację, dopiero za Sulejówkiem zaczyna się sensowna jazda. Wiatr jakoś wielce nie wieje, aczkolwiek w dobrym kierunku, sił jeszcze dużo, więc przelotową prędkość trzymamy koło 30km/h. Umówiliśmy się także na spotkanie na trasie z Gabrielem, z którym w zeszłym tygodniu bardzo zbliżoną trasą jechaliśmy na jego działkę na Podlasie, a obecnie Gavek akurat wracał do Warszawy. Spotykamy się w Kosowie Lackim i wspólnie robimy dłuższy postój. Warunki do jazdy idealne - słonecznie i cieplutko oraz dobry wiatr - ten oczywiście tylko dla nas, bo Gabriel dał niewąsko popalić, bo na drodze z Białegostoku wiało bardzo mocno. Żegnamy się - i ruszamy dalej na trasę, jedziemy drogą na Czyżew i Wysokie Mazowieckie, kawałek za tym miastem stajemy w zajeździe na obiad, myśleliśmy czy by nie dociągnąć jeszcze do Tykocina, ale dojechalibyśmy tam już po 21, więc o knajpę mogłoby być ciężko. Obiad porządny, najedliśmy się - ale trochę za dużo czasu nam tu poleciało, bo ok. godziny, plusem tego było że w międzyczasie przeszedł większy deszcz, bo gdy ruszaliśmy było już po opadzie, jedynie sporo kałuż na drodze.
Za Wysokim zaczyna się już nocna jazda, od Tykocina jedziemy bardzo przyjemną drogą na Korycin, gdzie robimy krótki postój na zimnie. Przy planowaniu trasy wyciągnąłem wniosek z trasy sprzed tygodnia i zamiast pojechać do Sztabina Via Baltica pełną ruskich tirów - tym razem zdecydowaliśmy się pojechać 15km objazdem przez Janów. W Korycinie akurat wstrzeliliśmy się w jakąś dłuższą dziurę bez tirów, tak więc zastanawiałem się czy jednak nie pojechać główną drogą, ale Marzena zdecydowanie wolała objazd, co jak się okazało było dobrym pomysłem, bo później tiry wróciły. Objazd bardzo przyjemny, pierwsza część wręcz perfekcyjna, bo cały czas jedzie się po nowiutkim asfalcie, jest też sporo górek i jedyny odcinek naszej trasy, gdzie wjechaliśmy powyżej 200m. Dopiero ostatnie 10km przed Sztabinem to już bardzo słaba nawierzchnia z masą dziur.
Na Via Baltica wracamy przed Sztabinem, jeszcze ok. 5km musieliśmy przejechać bez pobocza, parę stad tirów nas minęło. W międzyczasie zaczyna świtać, duże wrażenie robiły zamglone biebrzańskie łąki, zdjęcia niestety tego nie oddają. Na zasłużony postój stajemy na orlenie w Augustowie, jemy na ciepło zapiekanki, niestety towarzystwo słabiutkie, bo trafiła się jakaś większa ekipa schlanych ludzi wracających pewnie z imprezy. Za Augustowem kończą się już ruchliwe drogi, krajówka na granicę w Ogrodnikach jest zupełnie pusta, pięknie się jechało wśród kilometrów lasów o świcie, sporo mgieł, też kilka malowniczych jeziorek. Ale wyjeżdżając z Augustowa zorientowaliśmy się, że z czasem marnie stoimy, za dużo robiliśmy dotąd postojów i pomimo dobrego tempa sporo czasu nam "uciekło". Więc odtąd aż do końca trasy musieliśmy już trzymać solidną dyscyplinę, z minimalną ilością postojów.
Droga przez Litwę przyjemna, bardzo dużo zieleni, ruch malutki, w drugiej części wiele lasów. Pogoda sporo lepsza niż w prognozach, przede wszystkim cieplej, bo w dzień zrobiło się koło 20'C. Trasa trudniejsza niż w Polsce, bo cały czas są malutkie góreczki, płaskich odcinków prawie nie ma, nie są to wymagające podjazdy, ale ich ilość jest już imponująca ;). Postój robimy dopiero po 410km w Olicie, króciutki, bo "czas goni nas" ;). Przy wyjeździe z miasta przekraczamy szeroki Niemen i zaliczamy dłuższy podjazd. Droga coraz mniej ruchliwa, najładniejszy jest ostatni odcinek przed Rudiszkami, gdzie jedzie się przez jakiś litewski park narodowy wąziutką szosą. Z Rudiszek już bliziutko do Troków - a tam prawdziwe tłumy turystów korzystających z pięknego majowego weekendu. Oglądamy pięknie położony zamek, kupujemy pamiątki - po czym wjeżdżamy na główną szosę do Wilna. Tu już ruch spory, ale nasilający się od pewnego czasu wiatr wyraźnie pomaga, tak więc pomimo 500km w nogach lecimy do Wilna solidnie powyżej 30km/h.
Dzięki tej szybkiej jeździe docieramy do stolicy Litwy z pewnym zapasem czasu, dzięki czemu mogliśmy sobie zrobić rundkę po pięknym centrum Wilna, które w taką słoneczną pogodę prezentowało się elegancko, choć niemal całe wybrukowane, więc na szosówkach średnio się tu jeździło.
Wyjazd bardzo udany - pogodę trafiliśmy idealną, udało się w pełni zrealizować taki ambitny plan, 500km to już nie lada kawał trasy, ale nasz duet kolejny raz dał radę ;)). A łatwo nie było, bo przez to, że w pierwszej części trasy za dużo nam czasu zleciało na postoje - w drugiej, gdy byliśmy już sporo bardziej zmęczeni, musieliśmy solidnie cisnąć, prawie bez postojów.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 521.20 km AVS: 26.04 km/h
ALT: 2227 m MAX: 50.00 km/h
Temp:18.0 'C
Wilno grudniową nocą
W tym roku, podobnie jak w 2013 planowałem w grudniu długą całonocną trasę. W takim terminie wszystko zależy od pogody, dlatego czatowałem na dobre warunki. Na piątek i sobotę zapowiedziano silny wiatr z południa, w sam raz na Wilno, ale z kolei zapowiadano również całą noc opadów co do jazdy na pewno nie zachęcało. W efekcie, więc w czwartek wieczorem z trasy zrezygnowałem, długo siedziałem nad komputerem, spać się położyłem dopiero o 4. Gdy wstałem po 10 okazało się, że prognozy się poprawiły, mniej intensywnego deszczu miało już być jakieś 6-9h, a za oknem w Warszawie całkiem dobra pogoda. Więc szybka decyzja - jednak ruszam!
Zanim zjadłem śniadanie i zrobiłem zakupy na podróż trochę czasu się zeszło i w efekcie zamiast planowanej 12 ruszam dopiero o 14, dość ambitnie, bo do odjazdu autobusu w Wilnie miałem zaledwie 25h - ale liczyłem na ten wiatr ;)) A ten rzeczywiście pomaga, sprawnie przejeżdżam przez zatłoczoną Warszawę, kawałek za Sulejówkiem łapie mnie zachód słońca, odtąd aż 16h będę jechał po ciemku. W stronę Węgrowa jedzie się przyzwoicie, dobra droga, wiatr pomaga. Ale kilkanaście km przed miastem coraz mocniej zaczynają mnie boleć mięśnie nóg, przed miastem to już poważny kryzys, jadę z wiatrem tylko lekko ponad 20km/h; jak tak to będzie dalej wyglądać - to szybko się ta trasa zakończy. W Węgrowie odpocząłem na stacji i ruszając dalej obniżyłem siodełko. To zauważalnie pomogło, ból mięśni zaczął powoli ustępować i po kilkunastu km mogłem już normalnie jechać. Kolejne kilometry dość monotonne, mazowieckie rejony - nadbużańskie łąki, Czyżew, Wysokie Mazowieckie. Ruch na drogach coraz mniejszy, wiatr cały czas korzystny, jadąc spokojnym tempem utrzymuję średnią na poziomie 27km/h. Na drugi postój planowałem stanąć na skrzyżowaniu z szosą białostocką w Starym Jeżewie, chciałem tu zjeść normalny obiad, niestety czynna była jedynie stacja Orlenu, do której z kilometr trzeba było zjechać. A od pewnego czasu w tych barkach na stacjach zaczęli wprowadzać bardzo brzydki zwyczaj - czyli usuwanie krzeseł dla gości, by za długo w środku nie przesiadywali, co zważywszy na ceny jakie tam mają jest bardzo nieprzyjemne. Bardzo mnie to irytuje, bo na stojąco to nic nie odpocznę, ani się nie zregeneruję. Ale odpoczywanie na zewnątrz w temperaturze 2-3 stopnie jest jeszcze gorsze, więc trzeba robić wiochę i siadać na stacjach na podłodze.
Za Jeżewem jadę szosą wojewódzką do Korycina, totalnie puściutko, na 45km minął mnie zaledwie JEDEN samochód! Wreszcie zrobiono drogę do Tykocina, od szosy białostockiej jest już gładki asfalt. Sam Tykocin ma klimat, nocą ekstra wyglądają brukowane uliczki w świetle małych latarni. Za Knyszynem jest kilkanaście km gorszego asfaltu, trochę też zaczyna popadywać, więc jadę na mocnym trybie lampki, by się na jakiejś dziurze nie przewrócić. Za Jasionówką wraca dobry asfalt, a w Korycinie dojeżdżam do Via Baltica. Najbliższe 30km do Sztabina jedzie się kiepsko, na drodze pomimo, że jest już po północy dużo tirów i to kierowców najgorszego sortu - czyli ruskiej hołoty. W skrócie nie liczą się z nikim, kilkanaście razy mijały mnie kolumny tirów po 5-6 jednym ciągiem, a były stada i po 10, ładnych parę razy byłem wytrąbiony, a przecież byłem doskonale wyposażony na nocną jazdę - z dobrą lampką, odblaskami na kurtce, spodniach i butach, a na tej drodze wolno legalnie jeździć rowerem. Ale kierowcę tira to guzik obchodzi, jego wkurza, że musi przez rower czasem wyhamować i znowu się rozpędzić - i to wystarczy, żeby trąbić. Za Sztabinem pojawia się już pobocze i jazda robi się dużo bezpieczniejsza. Przed Augustowem droga skręca na zachód, tu wiatr wyraźnie przeszkadza, ale też trzeba przyznać, że daleko mu do orkanu, który tak zapowiadano, więcej jak 7-8m/s to nie wieje. I przede wszystkim wieje bardzo równo, bez mocnych podmuchów utrudniających jazdę rowerem. W Augustowie po 300km robię długi, godzinny postój na stacji benzynowej, bo trafiła się większa, gdzie można wreszcie normalnie usiąść, a czasu jeszcze mam sporo w zapasie.
W samym Augustowie puściutko jak nigdy - wreszcie zrobiono długo oczekiwaną obwodnicę miasta i mieszkańcy tego pięknie położonego miasta mogą odetchnąć. Za Augustowem jadę lasami w stronę Gib, za Gibami już bardziej odkrytym terenem na granicę w Ogrodnikach. Niestety kawałek przed granicą zaczęło solidnie padać, dotąd popadywało w sumie ze 40km, ale nie był to odczuwalny deszcz, teraz już leje porządnie. W takim deszczu jechałem ponad 20km, nie tak dużo, ale wystarczyło, żeby zamoczyć stopy. Kawałek za Łoździejami wreszcie zaczyna świtać, świt co prawda ponury z licznymi chmurami na horyzoncie - ale zawsze to jednak dzień. Aczkolwiek noc zniosłem bardzo przyzwoicie, mniej mnie znużyła niż rok temu, mimo, że więcej po ciemku przejechałem - bo aż 330km. Ale wtedy jechałem na lekkim mrozie, a teraz jest 2-4 stopnie, a to wbrew pozorom spora różnica przede wszystkim dla oczu, które na mrozie szybciej zachodzą mgiełką i łatwiej robią się przekrwione.
Na Litwie od razu widać różnicę w porównaniu do Polski - czyli przede wszystkim małe górki, nie są to znaczące podjazdy, ale są niemal cały czas, odcinków naprawdę płaskich jest tu niewiele. No i pojawia się coraz więcej śniegu przy drodze, co od razu dodaje uroku trasie. Do tego szybko zaczęło się rozpogadzać, słońce zaczyna już przebłyskiwać zza chmur. Do tego mam spore szczęście co do wiatru, bo ten miał wiać głównie z południa, a na Litwie jadę przede wszystkim na wschód. A tymczasem wiatr mocniej skręcił i tutaj też zauważalnie pomaga. Na ostatni większy postój staję w parku w Alytusie, gdy ruszam dalej - jest już piękna słoneczna pogoda, przy której mijam przepływający przez to miasto Niemen. Najbliższe 50km w stronę Rudiszek to najładniejszy odcinek tej trasy, piękne słońce, dużo góreczek, puściutkie drogi. Śniegu przy drodze coraz więcej, do tego zrobiło się ślisko, przede wszystkim w zacienionych miejscach (lasów jest tu dużo), gdy ostrzej przyhamowałem by zrobić zdjęcie - rowerem rzuciło mi na metr w bok, mało brakowało do wywrotki. A kawałek dalej mijałem samochód leżący w rowie i akcję ratowniczą by go wyciągnąć. Ostatnia atrakcja wyjazdu to pięknie położony zamek w Trokach, z pewnością warto kawałek zjechać w bok by go zobaczyć. Końcówka do Wilna już niespecjalna, wjazd główną drogą, tyle dobrego, że tirów na niej prawie nie było. Samego Wilna już nie zwiedzałem, po 500km w nogach nie ma ochoty na miejską jazdę z licznymi zatrzymaniami i ruszaniami, z powrotem autokarem tym razem nie było żadnych problemów (2 lata temu mi roweru nie zabrali i musiałem wracać koleją, która w tym rejonie ma bardzo marne połączenia).
Trasa bardzo udana, udało się przejechać aż 500km, a w grudniu to już nie byle co. Trafiłem na przyzwoite warunki, wiatr pomagał przez niemal całą trasę, padało nie tak dużo i do tego cały czas było powyżej zera. A w takim terminie to bardzo istotne ze względu na stan dróg, bo gdyby w nocy zaczęło spadać poniżej zera to byłoby spore ryzyko powstania gołoledzi, co mogłoby zmusić do szybkiego zakończenia trasy.
Zdjęcia z wyjazdu
W tym roku, podobnie jak w 2013 planowałem w grudniu długą całonocną trasę. W takim terminie wszystko zależy od pogody, dlatego czatowałem na dobre warunki. Na piątek i sobotę zapowiedziano silny wiatr z południa, w sam raz na Wilno, ale z kolei zapowiadano również całą noc opadów co do jazdy na pewno nie zachęcało. W efekcie, więc w czwartek wieczorem z trasy zrezygnowałem, długo siedziałem nad komputerem, spać się położyłem dopiero o 4. Gdy wstałem po 10 okazało się, że prognozy się poprawiły, mniej intensywnego deszczu miało już być jakieś 6-9h, a za oknem w Warszawie całkiem dobra pogoda. Więc szybka decyzja - jednak ruszam!
Zanim zjadłem śniadanie i zrobiłem zakupy na podróż trochę czasu się zeszło i w efekcie zamiast planowanej 12 ruszam dopiero o 14, dość ambitnie, bo do odjazdu autobusu w Wilnie miałem zaledwie 25h - ale liczyłem na ten wiatr ;)) A ten rzeczywiście pomaga, sprawnie przejeżdżam przez zatłoczoną Warszawę, kawałek za Sulejówkiem łapie mnie zachód słońca, odtąd aż 16h będę jechał po ciemku. W stronę Węgrowa jedzie się przyzwoicie, dobra droga, wiatr pomaga. Ale kilkanaście km przed miastem coraz mocniej zaczynają mnie boleć mięśnie nóg, przed miastem to już poważny kryzys, jadę z wiatrem tylko lekko ponad 20km/h; jak tak to będzie dalej wyglądać - to szybko się ta trasa zakończy. W Węgrowie odpocząłem na stacji i ruszając dalej obniżyłem siodełko. To zauważalnie pomogło, ból mięśni zaczął powoli ustępować i po kilkunastu km mogłem już normalnie jechać. Kolejne kilometry dość monotonne, mazowieckie rejony - nadbużańskie łąki, Czyżew, Wysokie Mazowieckie. Ruch na drogach coraz mniejszy, wiatr cały czas korzystny, jadąc spokojnym tempem utrzymuję średnią na poziomie 27km/h. Na drugi postój planowałem stanąć na skrzyżowaniu z szosą białostocką w Starym Jeżewie, chciałem tu zjeść normalny obiad, niestety czynna była jedynie stacja Orlenu, do której z kilometr trzeba było zjechać. A od pewnego czasu w tych barkach na stacjach zaczęli wprowadzać bardzo brzydki zwyczaj - czyli usuwanie krzeseł dla gości, by za długo w środku nie przesiadywali, co zważywszy na ceny jakie tam mają jest bardzo nieprzyjemne. Bardzo mnie to irytuje, bo na stojąco to nic nie odpocznę, ani się nie zregeneruję. Ale odpoczywanie na zewnątrz w temperaturze 2-3 stopnie jest jeszcze gorsze, więc trzeba robić wiochę i siadać na stacjach na podłodze.
Za Jeżewem jadę szosą wojewódzką do Korycina, totalnie puściutko, na 45km minął mnie zaledwie JEDEN samochód! Wreszcie zrobiono drogę do Tykocina, od szosy białostockiej jest już gładki asfalt. Sam Tykocin ma klimat, nocą ekstra wyglądają brukowane uliczki w świetle małych latarni. Za Knyszynem jest kilkanaście km gorszego asfaltu, trochę też zaczyna popadywać, więc jadę na mocnym trybie lampki, by się na jakiejś dziurze nie przewrócić. Za Jasionówką wraca dobry asfalt, a w Korycinie dojeżdżam do Via Baltica. Najbliższe 30km do Sztabina jedzie się kiepsko, na drodze pomimo, że jest już po północy dużo tirów i to kierowców najgorszego sortu - czyli ruskiej hołoty. W skrócie nie liczą się z nikim, kilkanaście razy mijały mnie kolumny tirów po 5-6 jednym ciągiem, a były stada i po 10, ładnych parę razy byłem wytrąbiony, a przecież byłem doskonale wyposażony na nocną jazdę - z dobrą lampką, odblaskami na kurtce, spodniach i butach, a na tej drodze wolno legalnie jeździć rowerem. Ale kierowcę tira to guzik obchodzi, jego wkurza, że musi przez rower czasem wyhamować i znowu się rozpędzić - i to wystarczy, żeby trąbić. Za Sztabinem pojawia się już pobocze i jazda robi się dużo bezpieczniejsza. Przed Augustowem droga skręca na zachód, tu wiatr wyraźnie przeszkadza, ale też trzeba przyznać, że daleko mu do orkanu, który tak zapowiadano, więcej jak 7-8m/s to nie wieje. I przede wszystkim wieje bardzo równo, bez mocnych podmuchów utrudniających jazdę rowerem. W Augustowie po 300km robię długi, godzinny postój na stacji benzynowej, bo trafiła się większa, gdzie można wreszcie normalnie usiąść, a czasu jeszcze mam sporo w zapasie.
W samym Augustowie puściutko jak nigdy - wreszcie zrobiono długo oczekiwaną obwodnicę miasta i mieszkańcy tego pięknie położonego miasta mogą odetchnąć. Za Augustowem jadę lasami w stronę Gib, za Gibami już bardziej odkrytym terenem na granicę w Ogrodnikach. Niestety kawałek przed granicą zaczęło solidnie padać, dotąd popadywało w sumie ze 40km, ale nie był to odczuwalny deszcz, teraz już leje porządnie. W takim deszczu jechałem ponad 20km, nie tak dużo, ale wystarczyło, żeby zamoczyć stopy. Kawałek za Łoździejami wreszcie zaczyna świtać, świt co prawda ponury z licznymi chmurami na horyzoncie - ale zawsze to jednak dzień. Aczkolwiek noc zniosłem bardzo przyzwoicie, mniej mnie znużyła niż rok temu, mimo, że więcej po ciemku przejechałem - bo aż 330km. Ale wtedy jechałem na lekkim mrozie, a teraz jest 2-4 stopnie, a to wbrew pozorom spora różnica przede wszystkim dla oczu, które na mrozie szybciej zachodzą mgiełką i łatwiej robią się przekrwione.
Na Litwie od razu widać różnicę w porównaniu do Polski - czyli przede wszystkim małe górki, nie są to znaczące podjazdy, ale są niemal cały czas, odcinków naprawdę płaskich jest tu niewiele. No i pojawia się coraz więcej śniegu przy drodze, co od razu dodaje uroku trasie. Do tego szybko zaczęło się rozpogadzać, słońce zaczyna już przebłyskiwać zza chmur. Do tego mam spore szczęście co do wiatru, bo ten miał wiać głównie z południa, a na Litwie jadę przede wszystkim na wschód. A tymczasem wiatr mocniej skręcił i tutaj też zauważalnie pomaga. Na ostatni większy postój staję w parku w Alytusie, gdy ruszam dalej - jest już piękna słoneczna pogoda, przy której mijam przepływający przez to miasto Niemen. Najbliższe 50km w stronę Rudiszek to najładniejszy odcinek tej trasy, piękne słońce, dużo góreczek, puściutkie drogi. Śniegu przy drodze coraz więcej, do tego zrobiło się ślisko, przede wszystkim w zacienionych miejscach (lasów jest tu dużo), gdy ostrzej przyhamowałem by zrobić zdjęcie - rowerem rzuciło mi na metr w bok, mało brakowało do wywrotki. A kawałek dalej mijałem samochód leżący w rowie i akcję ratowniczą by go wyciągnąć. Ostatnia atrakcja wyjazdu to pięknie położony zamek w Trokach, z pewnością warto kawałek zjechać w bok by go zobaczyć. Końcówka do Wilna już niespecjalna, wjazd główną drogą, tyle dobrego, że tirów na niej prawie nie było. Samego Wilna już nie zwiedzałem, po 500km w nogach nie ma ochoty na miejską jazdę z licznymi zatrzymaniami i ruszaniami, z powrotem autokarem tym razem nie było żadnych problemów (2 lata temu mi roweru nie zabrali i musiałem wracać koleją, która w tym rejonie ma bardzo marne połączenia).
Trasa bardzo udana, udało się przejechać aż 500km, a w grudniu to już nie byle co. Trafiłem na przyzwoite warunki, wiatr pomagał przez niemal całą trasę, padało nie tak dużo i do tego cały czas było powyżej zera. A w takim terminie to bardzo istotne ze względu na stan dróg, bo gdyby w nocy zaczęło spadać poniżej zera to byłoby spore ryzyko powstania gołoledzi, co mogłoby zmusić do szybkiego zakończenia trasy.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 508.10 km AVS: 26.70 km/h
ALT: 2204 m MAX: 53.90 km/h
Temp:4.0 'C
Nad Bałtyk po stroje "Bałtyku"
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Dane wycieczki:
DST: 520.60 km AVS: 25.37 km/h
ALT: 1580 m MAX: 48.80 km/h
Temp:17.0 'C
Niedziela, 24 sierpnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
BAŁTYK - BIESZCZADY TOUR 2014
Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.
Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.
Płoty 76km
Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.
Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.
Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.
Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.
Toruń 368km
Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).
Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).
Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).
Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.
Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.
Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.
Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.
Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.
Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.
Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.
Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.
Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.
Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!
Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.
Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))
A tutaj medale za ukończenie BBTour:
W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.
Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.
Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.
Płoty 76km
Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.
Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.
Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.
Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.
Toruń 368km
Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).
Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).
Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).
Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.
Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.
Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.
Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.
Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.
Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.
Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.
Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.
Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.
Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!
Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.
Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))
A tutaj medale za ukończenie BBTour:
W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.
Dane wycieczki:
DST: 1019.80 km AVS: 25.84 km/h
ALT: 5219 m MAX: 63.50 km/h
Temp:16.0 'C
Niedziela, 29 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad, >500km, Ultramaraton
Maraton w Radlinie
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Dane wycieczki:
DST: 608.70 km AVS: 28.07 km/h
ALT: 4290 m MAX: 68.70 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 8 czerwca 2014Kategoria >300km, >200km, >100km, Wycieczka, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika
Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))
Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.
Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.
Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.
Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.
Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.
Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))
Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie
Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!
Zdjęcia z maratonu
Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))
Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.
Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.
Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.
Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.
Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.
Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))
Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie
Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 509.70 km AVS: 27.90 km/h
ALT: 2094 m MAX: 60.40 km/h
Temp:19.0 'C
Kot z Wilkiem jadą do Berlina ;))
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Dane wycieczki:
DST: 647.40 km AVS: 28.31 km/h
ALT: 1702 m MAX: 51.20 km/h
Temp:16.0 'C
Niedziela, 18 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, MRDP 2013, >500km, Ultramaraton
MRDP 2013
I dzień - [PL] - Przylądek Rozewie - Gdańsk - Prom Świbno - Elbląg - Braniewo - Górowo Iławeckie - Bartoszyce - Sępopol - Węgorzewo - Gołdap - Wiżajny - Sejny - Lipsk - Sokółka - Supraśl - Michałowo
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 13 (Stegna, Lelkowo, Górowo Iławeckie-wieś, GÓROWO IŁAWECKIE, Bartoszyce-wieś, BARTOSZYCE - miasto powiatowe, SĘPOPOL, Barciany, LIPSK, DĄBROWA BIAŁOSTOCKA, Sidra, Gródek, MICHAŁOWO)
I dzień - [PL] - Przylądek Rozewie - Gdańsk - Prom Świbno - Elbląg - Braniewo - Górowo Iławeckie - Bartoszyce - Sępopol - Węgorzewo - Gołdap - Wiżajny - Sejny - Lipsk - Sokółka - Supraśl - Michałowo
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 13 (Stegna, Lelkowo, Górowo Iławeckie-wieś, GÓROWO IŁAWECKIE, Bartoszyce-wieś, BARTOSZYCE - miasto powiatowe, SĘPOPOL, Barciany, LIPSK, DĄBROWA BIAŁOSTOCKA, Sidra, Gródek, MICHAŁOWO)
Dane wycieczki:
DST: 642.20 km AVS: 24.37 km/h
ALT: 3309 m MAX: 49.40 km/h
Temp:23.0 'C
Sobota, 6 lipca 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Mazurski Brevet 600km
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Dane wycieczki:
DST: 618.80 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 3811 m MAX: 53.60 km/h
Temp:19.0 'C