Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
Komentarze
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h
ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h
Temp:13.0 'C
Komentarze
Michał, jednym z tych co się źle zachowali byłem pewnie ja, ale dzięki temu jest kilka fotek Uczestników z poprzedzającą ich policyjną eskortą... w każdym razie przepraszam.
Dopiero dialog z Wąskim (pozdrawiam z tego miejsca) uświadomił mi, że to co robię może być odebrane, wbrew moim intencjom.
Szkoda, że nie udało się dokończyć dzieła, ale jak pisze jeden z forumowiczów (zdaje się Wiki), to droga jest celem (bo chyba to jest najważniejsze), a "wisienką na torcie" jest spotkanie na mecie, wspólne rozmowy i ta pasja, która łączy. sierra - 06:29 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
Dopiero dialog z Wąskim (pozdrawiam z tego miejsca) uświadomił mi, że to co robię może być odebrane, wbrew moim intencjom.
Szkoda, że nie udało się dokończyć dzieła, ale jak pisze jeden z forumowiczów (zdaje się Wiki), to droga jest celem (bo chyba to jest najważniejsze), a "wisienką na torcie" jest spotkanie na mecie, wspólne rozmowy i ta pasja, która łączy. sierra - 06:29 poniedziałek, 9 października 2017 | linkuj
Musiało widocznie tak się stać....może gdyby nie ta pszczoła co Cię zatrzymała, to później stałoby się coś gorszego. Ja sobie zawsze to tak tłumaczę :)
Katana1978 - 22:40 sobota, 7 października 2017 | linkuj
Miło powspominać :). Nigdy bym nie pomyślała, że załatwi mnie pszczoła.
Kot - 19:20 sobota, 7 października 2017 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!