Wpisy archiwalne w kategorii
>500km
Dystans całkowity: | 48054.61 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1880:05 |
Średnia prędkość: | 24.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 342410 m |
Suma kalorii: | 151650 kcal |
Liczba aktywności: | 70 |
Średnio na aktywność: | 686.49 km i 27h 14m |
Więcej statystyk |
Kolarski Romantyzm
Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))
Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).
Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.
Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!
Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).
Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...
Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.
Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.
Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))
Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).
Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.
Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!
Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).
Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...
Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.
Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.
Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 596.80 km AVS: 22.32 km/h
ALT: 5510 m MAX: 74.10 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 15 września 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2018
To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.
Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.
Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).
Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.
Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.
30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.
W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.
W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.
Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.
Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.
Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...
W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.
Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.
Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.
Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.
Kilka zdjęć
To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.
Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.
Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).
Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.
Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.
30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.
W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.
W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.
Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.
Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.
Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...
W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.
Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.
Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.
Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 931.60 km AVS: 24.52 km/h
ALT: 7311 m MAX: 63.90 km/h
Temp:14.0 'C
Sobota, 28 lipca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, NorthCape 4000, Ultramaraton
NORTHCAPE 4000
I dzień - Arco - Bolzano - Merano - Passo Resia (1507m) - [CH] - [A] - Landeck - Innsbruck - Kufstein - [D] - Deggendorf - Zwiesel - [CZ] - Susice - Belcice
Relacja i zdjęcia z maratonu
I dzień - Arco - Bolzano - Merano - Passo Resia (1507m) - [CH] - [A] - Landeck - Innsbruck - Kufstein - [D] - Deggendorf - Zwiesel - [CZ] - Susice - Belcice
Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 764.40 km AVS: 23.44 km/h
ALT: 6383 m MAX: 64.70 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 9 czerwca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2018
Maraton Podróżnika na Pomorzu Zachodnim, miejsce 21 z czasem 22h57min.
Opis postaram się dodać później ;)
Maraton Podróżnika na Pomorzu Zachodnim, miejsce 21 z czasem 22h57min.
Opis postaram się dodać później ;)
Dane wycieczki:
DST: 544.10 km AVS: 26.16 km/h
ALT: 2682 m MAX: 48.80 km/h
Temp:31.0 'C
Zakopane
Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.
Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.
Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.
Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.
Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka
Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:
Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).
Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.
Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.
Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.
Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.
Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka
Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:
Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).
Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 524.40 km AVS: 22.11 km/h
ALT: 5837 m MAX: 61.30 km/h
Temp:14.0 'C
Reset w Wilnie
Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?
Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.
Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.
Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,
Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.
Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.
Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))
Zdjęcia z wyjazdu
Mapka
Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?
Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.
Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.
Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,
Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.
Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.
Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))
Zdjęcia z wyjazdu
Mapka
Dane wycieczki:
DST: 515.90 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 2514 m MAX: 51.00 km/h
Temp:4.0 'C
Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h
ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h
Temp:13.0 'C
Sobota, 19 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 1
Maraton Rowerowy Dookoła Polski to jedyny w Polsce wielodniowy wyścig ultra, najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy, dla wielu osób z środowiska ultra - impreza do której przygotowują się cały rok, a nawet i więcej. Poza trudnością wyznaczaną przez bardzo surowy limit czasowy (3142km w zaledwie 10 dni) jest to przede wszystkim wspaniała przygoda, przez ok. 10 dni przeżycia na trasie są niesłychanie intensywne, by zmieścić się w limicie cały czas trzeba być na wysokich obrotach. W imprezie startuję po raz drugi, w 2013 był to mój debiut w takim typie imprezy, debiut bardzo udany bo udało się maraton wygrać, choć ruszałem na trasę bez doświadczenia w takich startach, które rządzą się trochę innymi prawami niż 2-3 dniowe ultra. W tym roku jadę z dużo większym doświadczeniem, które bardzo procentuje na takiej trasie i pozwala unikać wielu błędów, obsada wyścigu też dużo mocniejsza niż w 2013, bo przez ten czas światek ultra bardzo się rozwinął i sprofesjonalizował. Za cel postanowiłem sobie po prostu dobry start, a jak na trasie będzie się nieźle układać - to zakręcenie się w okolicy mojego bardzo wyżyłowanego rekordu z 2013.
Start MRDP odbywa się zawsze spod latarni na Rozewiu, czyli najbardziej na północ wysuniętego fragmentu Polski. W tym roku na starcie stanęło aż 61 osób, więc progres w porównaniu z 19 osobami w 2013 ogromny; te liczby dobrze pokazują dynamiczny rozwój naszego środowiska ultra. Ze względu na liczbę osób na start ostry, który ma miejsce po przekroczeniu Wisły promem Świbno - jedziemy podzieleni na grupy. Niestety przejazd przez Trójmiasto to zdecydowanie najsłabszy element maratonu. Trasa prowadzi jedną z głównych arterii komunikacyjnych Wybrzeża i Trójmiasta, ruch jest potężny, trzeba się przebijać przez wielokilometrowe korki, wielokrotnie jechać na zakazach rowerowych, także i grupki się tasowały, nieraz przekraczając ustawowe 15 osób; klasyczna wolna amerykanka, gdyby czepiła się do nas policja (a miała pełne prawo) byłyby spore problemy. O ile we wcześniejszych edycjach ruch był jeszcze do przeżycia - teraz już było po prostu fatalnie, dobre 60km w ogromnym ruchu, bo ruch w ostatnich latach bardzo rośnie. Czas najwyższy zmienić tę trasę i objechać Trójmiasto przez Kaszuby, doda to nieco dystansu i przewyższeń, ale dużo lepiej będzie pasować do czegoś co jest wielkim atutem MRDP, czyli jazdy spokojnymi drogami; do tego na terenie Kaszub da się taki objazd zrobić po niezłych nawierzchniach.
Miałem nadzieję na wspólny przejazd z Marzeną aż do promu, niestety Marzena bardzo nie lubi jeździć w dużym ruchu, nie potrafi wciskać się między samochody, lawirować przy krawężnikach, nie ma umiejętności "miejskiego cwaniaczka" - i nie była w stanie utrzymać się w grupie; tak więc żegnamy się już na początku Trójmiasta życząc sobie powodzenia na maratonie. Trzymając się ostatniej z grupek męczę się w gęstym ruchu miejskim aż do końca aglomeracji gdańskiej, dopiero na jakieś 10km przed promem robi się przyjemniej i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy maraton.
Na przeprawie przez Wisłę dłuższa przerwa, długo czekamy na kolejny prom, parę osób nawet skoczyło na jedzenie do pobliskiego baru. Po przepłynięciu promu łączymy się z zawodnikami, którzy przepłynęli Wisłę wcześniejszym kursem - i tu mamy start ostry, czyli rozpoczyna się właściwa rywalizacja na maratonie. Start przebiegł sensownie, sprawnie rozbiliśmy się na mniejsze grupki, nie utworzyły się większe peletony, choć siłą rzeczy jechaliśmy pewien czas dość ciasno pogrupowani. Pogoda optymalna do jazdy, temperatura trochę powyżej 20 stopni i nie za mocny wiatr w plecy. Ludzie różnie jadą, niektórzy tradycyjnie mocno szarpnęli, ja jechałem koło 29-30km/h wiedząc że za szybki początek nie jest dobrym pomysłem na takim dystansie. Pierwszy kawałek to płaskie jak stół Żuławy (m.in. Rapsik pociągnął zdrowo ponad 30km/h jakby nie wierząc że są rejony bardziej płaskie od Wielkopolski ;)) - i od razu zaczynają się problemy z ustawieniem lemondki, szybko pobolewać zaczyna mnie kark, więc parę razy stawałem na poprawki, przez co tasowałem się z paroma osobami, m.in. Emesem i Gustawem. Pierwsze górki maratonu to Wysoczyzna Elbląska, kilka fajnych ścianek i jeden bardzo szybki zjazd. Po drodze kupuję wodę na całą noc i jadę na Braniewo, kawałek za miastem jest drugi punkt kontrolny. Tutaj już przebieram się w cieplejsze ciuchy bo zaczyna już zmierzchać. Zaczynają się też boczne drogi, na których nie brakuje prawdziwej zmory MRDP - czyli dziurawych nawierzchni. Ale na Warmii i Mazurach jeszcze nie jest tak źle, słabych asfaltów jest stosunkowo niewiele, niemniej ta ilość wystarczyła by zaczęły się problemy z bębenkiem mojego tylnego koła. Koło po awarii na Podróżniku wymienili mi na nowe, na paru testowych trasach pod Warszawą było OK, więc zdecydowałem się na nim pojechać maraton. I był to mój największy błąd, już na dojeździe do bazy, na bruku pod Władysławowem bębenek znowu złapał luzy, a dziury na Mazurach wystarczyły by luz spowodował zaczął powodować poważniejszą awarię, czyli zawijanie łańcucha. Na pierwszej części nocnego odcinka jeszcze parę poprawek pozycji - i w końcu znajduję w miarę sensowne rozwiązanie, w którym problemy z karkiem się zmniejszają. Na odcinku w rejonie Lelkowa i Górowa Iłowieckiego tasuję się z Emesem, który zaskoczył mnie dalej jadąc na krótko, a temperatury oscylowały koło 13-14'C, do tego była bardzo duża wilgotność. Dalej spotykam także Ryśka Herca jadącego z kimś jeszcze, myślałem że jest sporo z przodu, ale Rysiek też jedzie mądrze, ze spokojnym początkiem - bo dobrze wie ile jeszcze do końca pozostało.
W Bartoszycach widzę parę osób stojących pod sklepem 24h, ja na razie zapasy mam, więc jadę dalej. Wilgoć coraz większa, wkrótce muszę jechać bez okularów, bo tak parowały, że widoczność w nich miałem już za mocno ograniczoną. Kawałek do Węgorzewa dość monotonny, kawałek przed miastem zaczyna się elegancki asfalt, który jest aż do Gołdapi. Za Baniami Mazurskim niespodziewanie spotykam Tomka Niepokoja, a następnie Michała Więckiego oraz Pawła Ilbę. Części osób skończyła się woda, Tomka mocno brała senność; a moja taktyka spokojnej i równej jazdy zdecydowanie popłacała, bo przed nami kilka osób ledwie zostało. Razem z Tomkiem stajemy na postój na stacji w Gołdapi, gdzie doganiamy Ryszarda Denekę; w trójkę będziemy się tasować przez długi kawałek. Za Gołdapią zaczyna świtać, ale dość mizerny to świt - dużo chmur, widać, że można się rychło spodziewać deszczu. W Szypliszkach w sklepie spotykam Kosmę, kawałek pojechaliśmy razem - tutaj ostatni raz się widzieliśmy przed metą ;). A mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić bębenek w tylnym kole, w Sejnach postanawiam spróbować go rozkręcić i przesmarować. Na stacji kupuje klucz 17, ale śruba za mało wystawała i za mocno była dokręcona by dało się zdjąć bębenek bez zdejmowania kasety (w części kół szosowych jest taka opcja); tak więc by to rozkręcić potrzeba jeszcze klucza do kasety; pluję sobie w brodę że wziąłem to koło, ale nie spodziewałem się, że Mavic mógł tak spieprzyć całą partię kół z wyższej półki; tak wiec straciłem tylko niepotrzebnie ze 20-30min. Kawałek za Sejnami zaczyna w końcu padać i nie zapowiada się na przelotne opady, więc ubieram się w pełny strój przeciwdeszczowy. Było to największe załamanie pogody na tegorocznym maratonie, lało od rana aż do końca dnia - i to lało solidnie, nieraz deszcz był ulewny. W takich warunkach jadę przez Puszczę Augustowską (fragmentami z Tomkiem i Ryśkiem), następnie zaczyna się Podlasie, szkoda że akurat takie warunki się trafiły, bo to bardzo fajne rejony. Za Nowym Dworem przecinamy się z Michałem Więckim i Pawłem Ilbą, takich spotkań na maratonie będziemy mieli w nadchodzących dniach jeszcze sporo, a i tego dnia jechaliśmy sporo blisko siebie ;). Przed Krynkami samochodem na trasę wyjechał Łatoś, który potowarzyszył mi do Krynek - bardzo fajne spotkanie. Na dojeździe do Krynek kumulacja złej pogody - lało jak z cebra, jeszcze zaczęło grzmieć, a tam jedzie się parę km po wypłaszczeniu i najwyższym miejscu w okolicy ;)
Za Kruszynianami odcinek szutrowy, który w tych warunkach zamienił się w mokrą tarkę, tyle dobrego że błota specjalnego nie było i szosówką dało się to przejechać. Powoli zaczyna być czuć duży dystans w nogach, a wiele godzin deszczu zbiera swoje żniwo, tempo spada, do Hajnówki już takie zamulanie; ale to dotyczyło wszystkich zawodników. W Hajnówce zjeżdżam na stację, Michał i Paweł pojechali na coś ciepłego co w tych warunkach nie było złym pomysłem, bo pod wieczór było już tylko 12-13 stopni. O zmierzchu wyjeżdżam z Hajnówki, z 10km za miastem dogonili mnie Tomek i Ryszard Deneka, razem (oczywiście bez korzystania z koła) dojechaliśmy do Kleszczeli. Lało cały czas solidnie, nocleg pod namiotem mi się zupełnie nie uśmiechał, postanowiliśmy więc znaleźć tu kwaterę. Zeszło nam na to z godzinę zanim w końcu znaleźliśmy się w cieple, ale w tych warunkach była to dobra decyzja, bo nocleg pod namiotem w mokrych ciuchach nie pozwoliłby na sensowną regenerację. A na kwaterze nieźle trafiliśmy, było dobrze nagrzane, tak więc gdy ruszałem przed 3 rano - właściwie wszystko miałem już suche. Tak więc generalnie pierwszy dzień bardzo na plus, moja taktyka popłaciła, zakładałem że sporo więcej osób będzie przede mną, a tymczasem byłem (razem z Tomkiem i Ryśkiem) koło 3-4 pozycji.
Maraton Rowerowy Dookoła Polski to jedyny w Polsce wielodniowy wyścig ultra, najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy, dla wielu osób z środowiska ultra - impreza do której przygotowują się cały rok, a nawet i więcej. Poza trudnością wyznaczaną przez bardzo surowy limit czasowy (3142km w zaledwie 10 dni) jest to przede wszystkim wspaniała przygoda, przez ok. 10 dni przeżycia na trasie są niesłychanie intensywne, by zmieścić się w limicie cały czas trzeba być na wysokich obrotach. W imprezie startuję po raz drugi, w 2013 był to mój debiut w takim typie imprezy, debiut bardzo udany bo udało się maraton wygrać, choć ruszałem na trasę bez doświadczenia w takich startach, które rządzą się trochę innymi prawami niż 2-3 dniowe ultra. W tym roku jadę z dużo większym doświadczeniem, które bardzo procentuje na takiej trasie i pozwala unikać wielu błędów, obsada wyścigu też dużo mocniejsza niż w 2013, bo przez ten czas światek ultra bardzo się rozwinął i sprofesjonalizował. Za cel postanowiłem sobie po prostu dobry start, a jak na trasie będzie się nieźle układać - to zakręcenie się w okolicy mojego bardzo wyżyłowanego rekordu z 2013.
Start MRDP odbywa się zawsze spod latarni na Rozewiu, czyli najbardziej na północ wysuniętego fragmentu Polski. W tym roku na starcie stanęło aż 61 osób, więc progres w porównaniu z 19 osobami w 2013 ogromny; te liczby dobrze pokazują dynamiczny rozwój naszego środowiska ultra. Ze względu na liczbę osób na start ostry, który ma miejsce po przekroczeniu Wisły promem Świbno - jedziemy podzieleni na grupy. Niestety przejazd przez Trójmiasto to zdecydowanie najsłabszy element maratonu. Trasa prowadzi jedną z głównych arterii komunikacyjnych Wybrzeża i Trójmiasta, ruch jest potężny, trzeba się przebijać przez wielokilometrowe korki, wielokrotnie jechać na zakazach rowerowych, także i grupki się tasowały, nieraz przekraczając ustawowe 15 osób; klasyczna wolna amerykanka, gdyby czepiła się do nas policja (a miała pełne prawo) byłyby spore problemy. O ile we wcześniejszych edycjach ruch był jeszcze do przeżycia - teraz już było po prostu fatalnie, dobre 60km w ogromnym ruchu, bo ruch w ostatnich latach bardzo rośnie. Czas najwyższy zmienić tę trasę i objechać Trójmiasto przez Kaszuby, doda to nieco dystansu i przewyższeń, ale dużo lepiej będzie pasować do czegoś co jest wielkim atutem MRDP, czyli jazdy spokojnymi drogami; do tego na terenie Kaszub da się taki objazd zrobić po niezłych nawierzchniach.
Miałem nadzieję na wspólny przejazd z Marzeną aż do promu, niestety Marzena bardzo nie lubi jeździć w dużym ruchu, nie potrafi wciskać się między samochody, lawirować przy krawężnikach, nie ma umiejętności "miejskiego cwaniaczka" - i nie była w stanie utrzymać się w grupie; tak więc żegnamy się już na początku Trójmiasta życząc sobie powodzenia na maratonie. Trzymając się ostatniej z grupek męczę się w gęstym ruchu miejskim aż do końca aglomeracji gdańskiej, dopiero na jakieś 10km przed promem robi się przyjemniej i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy maraton.
Na przeprawie przez Wisłę dłuższa przerwa, długo czekamy na kolejny prom, parę osób nawet skoczyło na jedzenie do pobliskiego baru. Po przepłynięciu promu łączymy się z zawodnikami, którzy przepłynęli Wisłę wcześniejszym kursem - i tu mamy start ostry, czyli rozpoczyna się właściwa rywalizacja na maratonie. Start przebiegł sensownie, sprawnie rozbiliśmy się na mniejsze grupki, nie utworzyły się większe peletony, choć siłą rzeczy jechaliśmy pewien czas dość ciasno pogrupowani. Pogoda optymalna do jazdy, temperatura trochę powyżej 20 stopni i nie za mocny wiatr w plecy. Ludzie różnie jadą, niektórzy tradycyjnie mocno szarpnęli, ja jechałem koło 29-30km/h wiedząc że za szybki początek nie jest dobrym pomysłem na takim dystansie. Pierwszy kawałek to płaskie jak stół Żuławy (m.in. Rapsik pociągnął zdrowo ponad 30km/h jakby nie wierząc że są rejony bardziej płaskie od Wielkopolski ;)) - i od razu zaczynają się problemy z ustawieniem lemondki, szybko pobolewać zaczyna mnie kark, więc parę razy stawałem na poprawki, przez co tasowałem się z paroma osobami, m.in. Emesem i Gustawem. Pierwsze górki maratonu to Wysoczyzna Elbląska, kilka fajnych ścianek i jeden bardzo szybki zjazd. Po drodze kupuję wodę na całą noc i jadę na Braniewo, kawałek za miastem jest drugi punkt kontrolny. Tutaj już przebieram się w cieplejsze ciuchy bo zaczyna już zmierzchać. Zaczynają się też boczne drogi, na których nie brakuje prawdziwej zmory MRDP - czyli dziurawych nawierzchni. Ale na Warmii i Mazurach jeszcze nie jest tak źle, słabych asfaltów jest stosunkowo niewiele, niemniej ta ilość wystarczyła by zaczęły się problemy z bębenkiem mojego tylnego koła. Koło po awarii na Podróżniku wymienili mi na nowe, na paru testowych trasach pod Warszawą było OK, więc zdecydowałem się na nim pojechać maraton. I był to mój największy błąd, już na dojeździe do bazy, na bruku pod Władysławowem bębenek znowu złapał luzy, a dziury na Mazurach wystarczyły by luz spowodował zaczął powodować poważniejszą awarię, czyli zawijanie łańcucha. Na pierwszej części nocnego odcinka jeszcze parę poprawek pozycji - i w końcu znajduję w miarę sensowne rozwiązanie, w którym problemy z karkiem się zmniejszają. Na odcinku w rejonie Lelkowa i Górowa Iłowieckiego tasuję się z Emesem, który zaskoczył mnie dalej jadąc na krótko, a temperatury oscylowały koło 13-14'C, do tego była bardzo duża wilgotność. Dalej spotykam także Ryśka Herca jadącego z kimś jeszcze, myślałem że jest sporo z przodu, ale Rysiek też jedzie mądrze, ze spokojnym początkiem - bo dobrze wie ile jeszcze do końca pozostało.
W Bartoszycach widzę parę osób stojących pod sklepem 24h, ja na razie zapasy mam, więc jadę dalej. Wilgoć coraz większa, wkrótce muszę jechać bez okularów, bo tak parowały, że widoczność w nich miałem już za mocno ograniczoną. Kawałek do Węgorzewa dość monotonny, kawałek przed miastem zaczyna się elegancki asfalt, który jest aż do Gołdapi. Za Baniami Mazurskim niespodziewanie spotykam Tomka Niepokoja, a następnie Michała Więckiego oraz Pawła Ilbę. Części osób skończyła się woda, Tomka mocno brała senność; a moja taktyka spokojnej i równej jazdy zdecydowanie popłacała, bo przed nami kilka osób ledwie zostało. Razem z Tomkiem stajemy na postój na stacji w Gołdapi, gdzie doganiamy Ryszarda Denekę; w trójkę będziemy się tasować przez długi kawałek. Za Gołdapią zaczyna świtać, ale dość mizerny to świt - dużo chmur, widać, że można się rychło spodziewać deszczu. W Szypliszkach w sklepie spotykam Kosmę, kawałek pojechaliśmy razem - tutaj ostatni raz się widzieliśmy przed metą ;). A mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić bębenek w tylnym kole, w Sejnach postanawiam spróbować go rozkręcić i przesmarować. Na stacji kupuje klucz 17, ale śruba za mało wystawała i za mocno była dokręcona by dało się zdjąć bębenek bez zdejmowania kasety (w części kół szosowych jest taka opcja); tak więc by to rozkręcić potrzeba jeszcze klucza do kasety; pluję sobie w brodę że wziąłem to koło, ale nie spodziewałem się, że Mavic mógł tak spieprzyć całą partię kół z wyższej półki; tak wiec straciłem tylko niepotrzebnie ze 20-30min. Kawałek za Sejnami zaczyna w końcu padać i nie zapowiada się na przelotne opady, więc ubieram się w pełny strój przeciwdeszczowy. Było to największe załamanie pogody na tegorocznym maratonie, lało od rana aż do końca dnia - i to lało solidnie, nieraz deszcz był ulewny. W takich warunkach jadę przez Puszczę Augustowską (fragmentami z Tomkiem i Ryśkiem), następnie zaczyna się Podlasie, szkoda że akurat takie warunki się trafiły, bo to bardzo fajne rejony. Za Nowym Dworem przecinamy się z Michałem Więckim i Pawłem Ilbą, takich spotkań na maratonie będziemy mieli w nadchodzących dniach jeszcze sporo, a i tego dnia jechaliśmy sporo blisko siebie ;). Przed Krynkami samochodem na trasę wyjechał Łatoś, który potowarzyszył mi do Krynek - bardzo fajne spotkanie. Na dojeździe do Krynek kumulacja złej pogody - lało jak z cebra, jeszcze zaczęło grzmieć, a tam jedzie się parę km po wypłaszczeniu i najwyższym miejscu w okolicy ;)
Za Kruszynianami odcinek szutrowy, który w tych warunkach zamienił się w mokrą tarkę, tyle dobrego że błota specjalnego nie było i szosówką dało się to przejechać. Powoli zaczyna być czuć duży dystans w nogach, a wiele godzin deszczu zbiera swoje żniwo, tempo spada, do Hajnówki już takie zamulanie; ale to dotyczyło wszystkich zawodników. W Hajnówce zjeżdżam na stację, Michał i Paweł pojechali na coś ciepłego co w tych warunkach nie było złym pomysłem, bo pod wieczór było już tylko 12-13 stopni. O zmierzchu wyjeżdżam z Hajnówki, z 10km za miastem dogonili mnie Tomek i Ryszard Deneka, razem (oczywiście bez korzystania z koła) dojechaliśmy do Kleszczeli. Lało cały czas solidnie, nocleg pod namiotem mi się zupełnie nie uśmiechał, postanowiliśmy więc znaleźć tu kwaterę. Zeszło nam na to z godzinę zanim w końcu znaleźliśmy się w cieple, ale w tych warunkach była to dobra decyzja, bo nocleg pod namiotem w mokrych ciuchach nie pozwoliłby na sensowną regenerację. A na kwaterze nieźle trafiliśmy, było dobrze nagrzane, tak więc gdy ruszałem przed 3 rano - właściwie wszystko miałem już suche. Tak więc generalnie pierwszy dzień bardzo na plus, moja taktyka popłaciła, zakładałem że sporo więcej osób będzie przede mną, a tymczasem byłem (razem z Tomkiem i Ryśkiem) koło 3-4 pozycji.
Dane wycieczki:
DST: 727.50 km AVS: 24.77 km/h
ALT: 3463 m MAX: 61.30 km/h
Temp:16.0 'C
Sobota, 3 czerwca 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, Ultramaraton, >500km
Maraton Podróżnika
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Dane wycieczki:
DST: 492.70 km AVS: 25.27 km/h
ALT: 6086 m MAX: 61.20 km/h
Temp:21.0 'C
Sobota, 29 kwietnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
Dane wycieczki:
DST: 510.30 km AVS: 27.14 km/h
ALT: 2634 m MAX: 55.20 km/h
Temp:5.0 'C