Wpisy archiwalne w kategorii
Ultramaraton
Dystans całkowity: | 50142.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2120:39 |
Średnia prędkość: | 22.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.10 km/h |
Suma podjazdów: | 413304 m |
Suma kalorii: | 96435 kcal |
Liczba aktywności: | 102 |
Średnio na aktywność: | 491.59 km i 20h 59m |
Więcej statystyk |
Sobota, 26 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >200km, >100km
MRDP - dzień 7
Startuję trochę po północy, po krótkim śnie. Zaraz na początku wpadam na odcinek solidnego bruku - i jest po prostu dramatycznie słabo. Achilles tak boli, że nie daje się jechać, a tyłek dociskany do siodełka powoduje taki ból, że świeczki w oczach stają. O ile z tyłkiem da się tak jechać i setki kilometrów (nieraz to przerabiałem), bo na tradycyjny ból jestem dość odporny - to tak bolący achilles oznacza koniec marzeń o normalnej jeździe, tak można pociągnąć jeszcze 100-200km, natomiast na metę jest aż 750km. Po ok. 10km totalnie sfrustrowany i zniechęcony uznaję, że dalej taka męczarnia nie ma sensu, szkoda ryzykować zdrowie, bo przeholowanie z achillesem może oznaczać, że załatwię ścięgno tak, że nie będę w stanie jeździć długie miesiące. Dlatego decyduję się na wycofanie z wyścigu, wysyłam SMS o tym informujący na relację, a sam kładę się spać na dłużej w lesie.
Budzę się nad ranem, sprawdzam możliwości powrotu do Warszawy, w skrócie wygląda to tak, że w każdym kierunku tak z 50km rowerem trzeba zrobić. Kac z powodu wycofu jest ogromny, bardzo trudno pogodzić się z rezygnacją, szczególnie po tak dobrej jeździe jak dotąd, tylu kilometrach w nogach, tylu przeżyciach i wyrzeczeniach na trasie, straszliwie szkoda tego ogromnego wysiłku. Więc zaczynam kombinować, leżąc w namiocie dokładnie oglądam ścięgno, jest mocno opuchnięte i to na sporym odcinku. Ale gdy leżę na plecach i kręcę nieobciążoną nogą "rowerki" zauważam ustawienie w którym jest zauważalna ulga. Postanawiam więc jednak wrócić na trasę wyścigu i pojechać na próbę w rejon Świecka (150km) i tam podjąć ostateczną decyzję, czy jechać dalej, czy wrócić pociągiem do Warszawy. Jadę w eksperymentalnym ustawieniu, z kolanem o dobre 10-15cm od ramy i mocno obniżonym siodłem, w ten sposób jest zauważalna ulga na achillesie, choć kręci się beznadziejnie i obrywają kolana; ale najwięcej na ścięgno pomógł tu dłuższy odpoczynek. Ale też ów odpoczynek kosztował mnie koniec szans na walkę o 2-3 miejsce, Paweł Pieczka i Ryszard Deneka są już ok. 5h przede mną, wyprzedzili mnie też jadący w kategorii Extreme Michał Więcki i Paweł Ilba. Ale też i kontuzja spowodowała, że zeszło już ze mnie ciśnienie walki o świetny wynik, teraz moim celem było jedynie ukończenie imprezy w limicie. Czasu miałem dużo w zapasie, bo na pokonanie płaskich 750km zostały ponad 3 doby; ale w tej kwestii wszystko zależało od tego jak będzie rozwijać się kontuzja.
Na pierwszy odcinek idzie od razu najgorsze - czyli lubuskie bruki, jako że jechałem tu 4 lata temu, wiedziałem czego się spodziewać, więc nie było to dla mnie aż takim szokiem jak dla wielu osób, które jechały tu pierwszy raz. Przejechałem bruki całkiem sprawnie, najbardziej przeszkadzał mi brak możliwości podniesienia się na pedałach by dać ulgę siedzeniu, bębenek też na dziurach cały czas przeszkadzał. Ale wiedząc, że po przekroczeniu Odry będą już dobre drogi i z siedzeniem powinno się zacząć poprawiać łatwiej było zagryźć zęby i przetrzymać ból. Zresztą co to byłby za dziadowski wyścig bez takich problemów, w końcu zmagania z bólem dupy to prawdziwa kwintesencja ultramaratonów ;)).
Bruki kończą się na dojeździe do promu Połęcko, tutaj Tomek Ignasiak zorganizował punkt serwisowy dla uczestników maratonu, a punkt był zaakceptowany przez dyrektora wyścigu jako dozwolony dla wszystkich. Świetna inicjatywa, na dojeździe do promu wyjechał mi naprzeciw Walery, a gdy dojeżdżam na prom Tomek od razu bierze mój rower by wyczyścić i przesmarować łańcuch. Miałem jeszcze chwilkę do kursu promu, więc bardzo miło było chwilę pogadać i zjeść kanapki ze smacznym miodem, jeszcze raz wielkie dzięki za tę inicjatywę! Za promem wreszcie zaczyna się dobra jazda, na krajówce do Świecka jest gładziutki asfalt, wiatr sprzyjający, więc kilometry sprawnie schodzą. Generalnie tereny lubuskiego są bardzo fajne, z wyjątkiem Świecka. Przed miastem okropna droga - składy celne, dużo tirów, makabrycznie brzydkie i brudne tirówki przy szosie, samo miasto też zatłoczone, tak więc wyjeżdżam ze Świecka z dużą ulgą. Dalej już sporo przyjemniej, a za Kostrzynem wręcz elegancko, zaczynają się zachodnio-pomorskie pustki, które bardzo lubię, w tym fajny kawałek do Osinowa, mijam miejsce, gdzie w 1945 I Armia WP forsowała Odrę w drodze na Berlin. Taki smutny kontrast pięknie położonego wielkiego cmentarza wojennego z dalszym odcinkiem za Osinowem - z tandetnymi sklepami, niemieckimi napisami i cenami w euro. Pod koniec dnia jedzie się już słąbiutko, w pozycji w której jest lepiej z achillesem bolą mocno kolana, tak więc co jakiś czas muszę to zmieniać; niemniej jednak już widzę, że w ten sposób będę w stanie dojechać na metę. Oczywiście to nie jest tak fajnie, że kontuzja przeszła, ale udało się tak jechać, że się nie powiększała, jednak gdy podnosiłem siodło by odciążyć kolana to ścięgno szybko zaczynało rwać. Na pewno bardzo tu pomógł fakt, że było płasko, w górach już pewnie by to nie wypaliło. Zastanawiałem się czy jechać dłużej nocą, ale pod koniec dnia achillesa już solidnie czułem, osób przede mną i tak nie miałem szans dogonić, więc postanowiłem nie przesadzać i zrobić długi nocleg, rozbijam się na górce, kawałek za Cedynią.
Bilans dnia na plus - pomimo poważnej kontuzji udało się wrócić do gry, podczas, gdy w nocy po 10km byłem już przekonany, że będę musiał zrezygnować. Oczywiście jazda z kontuzjami jest ciężka, ale starałem się skupiać na pozytywach, samo ukończenie tak ciężkiej imprezy jak MRDP w limicie to już nie lada osiągnięcie - i w to celowałem.
Startuję trochę po północy, po krótkim śnie. Zaraz na początku wpadam na odcinek solidnego bruku - i jest po prostu dramatycznie słabo. Achilles tak boli, że nie daje się jechać, a tyłek dociskany do siodełka powoduje taki ból, że świeczki w oczach stają. O ile z tyłkiem da się tak jechać i setki kilometrów (nieraz to przerabiałem), bo na tradycyjny ból jestem dość odporny - to tak bolący achilles oznacza koniec marzeń o normalnej jeździe, tak można pociągnąć jeszcze 100-200km, natomiast na metę jest aż 750km. Po ok. 10km totalnie sfrustrowany i zniechęcony uznaję, że dalej taka męczarnia nie ma sensu, szkoda ryzykować zdrowie, bo przeholowanie z achillesem może oznaczać, że załatwię ścięgno tak, że nie będę w stanie jeździć długie miesiące. Dlatego decyduję się na wycofanie z wyścigu, wysyłam SMS o tym informujący na relację, a sam kładę się spać na dłużej w lesie.
Budzę się nad ranem, sprawdzam możliwości powrotu do Warszawy, w skrócie wygląda to tak, że w każdym kierunku tak z 50km rowerem trzeba zrobić. Kac z powodu wycofu jest ogromny, bardzo trudno pogodzić się z rezygnacją, szczególnie po tak dobrej jeździe jak dotąd, tylu kilometrach w nogach, tylu przeżyciach i wyrzeczeniach na trasie, straszliwie szkoda tego ogromnego wysiłku. Więc zaczynam kombinować, leżąc w namiocie dokładnie oglądam ścięgno, jest mocno opuchnięte i to na sporym odcinku. Ale gdy leżę na plecach i kręcę nieobciążoną nogą "rowerki" zauważam ustawienie w którym jest zauważalna ulga. Postanawiam więc jednak wrócić na trasę wyścigu i pojechać na próbę w rejon Świecka (150km) i tam podjąć ostateczną decyzję, czy jechać dalej, czy wrócić pociągiem do Warszawy. Jadę w eksperymentalnym ustawieniu, z kolanem o dobre 10-15cm od ramy i mocno obniżonym siodłem, w ten sposób jest zauważalna ulga na achillesie, choć kręci się beznadziejnie i obrywają kolana; ale najwięcej na ścięgno pomógł tu dłuższy odpoczynek. Ale też ów odpoczynek kosztował mnie koniec szans na walkę o 2-3 miejsce, Paweł Pieczka i Ryszard Deneka są już ok. 5h przede mną, wyprzedzili mnie też jadący w kategorii Extreme Michał Więcki i Paweł Ilba. Ale też i kontuzja spowodowała, że zeszło już ze mnie ciśnienie walki o świetny wynik, teraz moim celem było jedynie ukończenie imprezy w limicie. Czasu miałem dużo w zapasie, bo na pokonanie płaskich 750km zostały ponad 3 doby; ale w tej kwestii wszystko zależało od tego jak będzie rozwijać się kontuzja.
Na pierwszy odcinek idzie od razu najgorsze - czyli lubuskie bruki, jako że jechałem tu 4 lata temu, wiedziałem czego się spodziewać, więc nie było to dla mnie aż takim szokiem jak dla wielu osób, które jechały tu pierwszy raz. Przejechałem bruki całkiem sprawnie, najbardziej przeszkadzał mi brak możliwości podniesienia się na pedałach by dać ulgę siedzeniu, bębenek też na dziurach cały czas przeszkadzał. Ale wiedząc, że po przekroczeniu Odry będą już dobre drogi i z siedzeniem powinno się zacząć poprawiać łatwiej było zagryźć zęby i przetrzymać ból. Zresztą co to byłby za dziadowski wyścig bez takich problemów, w końcu zmagania z bólem dupy to prawdziwa kwintesencja ultramaratonów ;)).
Bruki kończą się na dojeździe do promu Połęcko, tutaj Tomek Ignasiak zorganizował punkt serwisowy dla uczestników maratonu, a punkt był zaakceptowany przez dyrektora wyścigu jako dozwolony dla wszystkich. Świetna inicjatywa, na dojeździe do promu wyjechał mi naprzeciw Walery, a gdy dojeżdżam na prom Tomek od razu bierze mój rower by wyczyścić i przesmarować łańcuch. Miałem jeszcze chwilkę do kursu promu, więc bardzo miło było chwilę pogadać i zjeść kanapki ze smacznym miodem, jeszcze raz wielkie dzięki za tę inicjatywę! Za promem wreszcie zaczyna się dobra jazda, na krajówce do Świecka jest gładziutki asfalt, wiatr sprzyjający, więc kilometry sprawnie schodzą. Generalnie tereny lubuskiego są bardzo fajne, z wyjątkiem Świecka. Przed miastem okropna droga - składy celne, dużo tirów, makabrycznie brzydkie i brudne tirówki przy szosie, samo miasto też zatłoczone, tak więc wyjeżdżam ze Świecka z dużą ulgą. Dalej już sporo przyjemniej, a za Kostrzynem wręcz elegancko, zaczynają się zachodnio-pomorskie pustki, które bardzo lubię, w tym fajny kawałek do Osinowa, mijam miejsce, gdzie w 1945 I Armia WP forsowała Odrę w drodze na Berlin. Taki smutny kontrast pięknie położonego wielkiego cmentarza wojennego z dalszym odcinkiem za Osinowem - z tandetnymi sklepami, niemieckimi napisami i cenami w euro. Pod koniec dnia jedzie się już słąbiutko, w pozycji w której jest lepiej z achillesem bolą mocno kolana, tak więc co jakiś czas muszę to zmieniać; niemniej jednak już widzę, że w ten sposób będę w stanie dojechać na metę. Oczywiście to nie jest tak fajnie, że kontuzja przeszła, ale udało się tak jechać, że się nie powiększała, jednak gdy podnosiłem siodło by odciążyć kolana to ścięgno szybko zaczynało rwać. Na pewno bardzo tu pomógł fakt, że było płasko, w górach już pewnie by to nie wypaliło. Zastanawiałem się czy jechać dłużej nocą, ale pod koniec dnia achillesa już solidnie czułem, osób przede mną i tak nie miałem szans dogonić, więc postanowiłem nie przesadzać i zrobić długi nocleg, rozbijam się na górce, kawałek za Cedynią.
Bilans dnia na plus - pomimo poważnej kontuzji udało się wrócić do gry, podczas, gdy w nocy po 10km byłem już przekonany, że będę musiał zrezygnować. Oczywiście jazda z kontuzjami jest ciężka, ale starałem się skupiać na pozytywach, samo ukończenie tak ciężkiej imprezy jak MRDP w limicie to już nie lada osiągnięcie - i w to celowałem.
Dane wycieczki:
DST: 263.00 km AVS: 22.01 km/h
ALT: 839 m MAX: 53.70 km/h
Temp:23.0 'C
Piątek, 25 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 6
Startuję w nocy, pogoda przyjemna do jazdy, zimno, ale nie tak jak wczoraj, koło 7-8'C. Dojazd spod Międzylesia pod granicę czeską jest mocno dziurawy, no i niestety jedzie się beznadziejnie, bo kontuzja achillesa coraz mocniej daje się we znaki, bardzo wybija z rytmu. Na krótkim odcinku z 5-6 razy przynajmniej stawałem zmieniając pozycję by coś poprawić, niestety bez rezultatu, jazda z taką liczbą kilometrów dzień w dzień na pewno nie sprzyja wychodzeniu z kontuzji. Na domiar złego w Zieleńcu trafiłem na jakieś wielkie remonty drogi, na sporym odcinku jest sfrezowany asfalt, na części wręcz zdarty, podobnie jak i na sporej części zjazdu na Duszniki. Jedyny plus tego odcinka to fakt, że zjazd do Kudowy bardzo ruchliwą i niebezpieczną krajówką jechałem o optymalnej godzinie, gdy ruch był niewielki. W Kudowie już się kończy nieprzyjemny odcinek, zaczynam podjazd Drogą Stu Zakrętów, strata do Pawła Pieczki utrzymuje się na poziomie 2,5h. Powoli zaczyna świtać, na szczycie piękne widoki na Szczeliniec Wielki, łąki u stóp góry we mgle, z której wyłoniło się dużo stado sarenek - takie chwile tylko na ultramaratonach, gdy człowiek ma okazję jechać o wszelakich godzinach ;). Po przyjemnym zjeździe zaczyna się odcinek fatalnych dolnośląskich asfaltów, na szczęście poprawiono trochę drogę przez Tłumaczów i dziury są sporo mniejsze niż były tu 2 lata temu na GMRDP. Dalej prawdziwa perełka - czyli podjazd na Krajanów i Świerki, w skrócie same dziury. Ale tutaj łapię wielki zastrzyk motywacyjny, bo na podjeździe doganiam Pawła Pieczkę, o którym myślałem, że jest ponad 2h z przodu. Okazało się, że Pawła tak zamuliło za Kudową, że musiał się jeszcze trochę przespać i pomimo strat jakie poniosłem na regulacjach roweru udało mi się go dojść.
Ale jak się okazało - był to mój kulminacyjny moment na tym maratonie, później było już tylko zjazd w dół ;). Razem z Pawłem jedziemy w bliskiej odległości fatalnie dziurawy odcinek do Unisławia, stajemy na postój na Orlenie w Lubawce, zaczyna się już robić gorąco. Blisko siebie jechaliśmy mniej więcej do przełęczy Kowarskiej, dalej coraz mocniej zaczął mi się dawać we znaki achilles, dwa razy stawałem na dłuższe regulacje roweru. Niestety nic to nie dawało, ból był coraz większy i powoli stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie ma szans bym był w stanie jechać na swoim normalnym poziomie. Do Świeradowa jeszcze w miarę sprawnie dojechałem, w mieście IMO niepotrzebna zmiana trasy, ciężki podjazd do Czerniawy, niestety brzydki, bo w całości w mieście, koło jakiś nowych, wielkich hoteli; taka górka na dobicie niewiele wnosząca do trasy, lepszym końcem gór był moim zdaniem Zakręt Śmierci z widowiskową panoramą Karkonoszy.
Za Świeradowem zaczynają się już duże problemy, najpierw na zjeździe kolejny raz mocno zawinęło mi łańcuch i wyhamowało mnie niemal do zera, kolejny raz blisko było do zmielenia przedniej przerzutki. Po tym zaczął się odcinek do Zgorzelca, z dużą ilością małych górek, a przede wszystkim fatalnie dziurawy. A ja w wyniku kontuzji achillesa nie mogłem w ogóle jechać na stojaka, więc siedzenie na tych dziurach dostawało strasznie. Do Zgorzelca dojeżdżam już mocno zniechęcony, w mieście omijam zatkane śródmieście i wyjeżdżam nad Nysę. Tutaj na dobre kończą się wreszcie górki, natomiast zaczyna się "odcinek specjalny" - czyli lubuskie bruki. W normalnych warunkach nie byłoby to aż takim problemem, ale teraz z kontuzją tyłek daje strasznie popalić na dziurach. Tempo na tym odcinku mocno już spada, znowu postoje na poprawki roweru, ale to już raczej próby oszukiwania samego siebie, bo o ile dotąd achilles kłuł, to teraz zaczyna już rwać bardzo mocno. Przejechałem pierwsze odcinki bruków, a gdy zrobiło się ciemno położyłem się spać w lesie w fatalnym humorze, bardzo frustrująca jest sytuacja, gdy się czuje, że są możliwości szybszej jazdy, ale kontuzja nie pozwala, a rywale zaczynają uciekać. Pomimo tych nasilających się problemów tego dnia udało się zrobić bardzo przyzwoity wynik, powyżej 300km na w sumie najcięższym górskim odcinku MRDP, ale niestety były to już ostatnie tak mocne podrygi, bo na dalszą tak intensywną jazdę już kontuzja nie pozwoliła...
Startuję w nocy, pogoda przyjemna do jazdy, zimno, ale nie tak jak wczoraj, koło 7-8'C. Dojazd spod Międzylesia pod granicę czeską jest mocno dziurawy, no i niestety jedzie się beznadziejnie, bo kontuzja achillesa coraz mocniej daje się we znaki, bardzo wybija z rytmu. Na krótkim odcinku z 5-6 razy przynajmniej stawałem zmieniając pozycję by coś poprawić, niestety bez rezultatu, jazda z taką liczbą kilometrów dzień w dzień na pewno nie sprzyja wychodzeniu z kontuzji. Na domiar złego w Zieleńcu trafiłem na jakieś wielkie remonty drogi, na sporym odcinku jest sfrezowany asfalt, na części wręcz zdarty, podobnie jak i na sporej części zjazdu na Duszniki. Jedyny plus tego odcinka to fakt, że zjazd do Kudowy bardzo ruchliwą i niebezpieczną krajówką jechałem o optymalnej godzinie, gdy ruch był niewielki. W Kudowie już się kończy nieprzyjemny odcinek, zaczynam podjazd Drogą Stu Zakrętów, strata do Pawła Pieczki utrzymuje się na poziomie 2,5h. Powoli zaczyna świtać, na szczycie piękne widoki na Szczeliniec Wielki, łąki u stóp góry we mgle, z której wyłoniło się dużo stado sarenek - takie chwile tylko na ultramaratonach, gdy człowiek ma okazję jechać o wszelakich godzinach ;). Po przyjemnym zjeździe zaczyna się odcinek fatalnych dolnośląskich asfaltów, na szczęście poprawiono trochę drogę przez Tłumaczów i dziury są sporo mniejsze niż były tu 2 lata temu na GMRDP. Dalej prawdziwa perełka - czyli podjazd na Krajanów i Świerki, w skrócie same dziury. Ale tutaj łapię wielki zastrzyk motywacyjny, bo na podjeździe doganiam Pawła Pieczkę, o którym myślałem, że jest ponad 2h z przodu. Okazało się, że Pawła tak zamuliło za Kudową, że musiał się jeszcze trochę przespać i pomimo strat jakie poniosłem na regulacjach roweru udało mi się go dojść.
Ale jak się okazało - był to mój kulminacyjny moment na tym maratonie, później było już tylko zjazd w dół ;). Razem z Pawłem jedziemy w bliskiej odległości fatalnie dziurawy odcinek do Unisławia, stajemy na postój na Orlenie w Lubawce, zaczyna się już robić gorąco. Blisko siebie jechaliśmy mniej więcej do przełęczy Kowarskiej, dalej coraz mocniej zaczął mi się dawać we znaki achilles, dwa razy stawałem na dłuższe regulacje roweru. Niestety nic to nie dawało, ból był coraz większy i powoli stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie ma szans bym był w stanie jechać na swoim normalnym poziomie. Do Świeradowa jeszcze w miarę sprawnie dojechałem, w mieście IMO niepotrzebna zmiana trasy, ciężki podjazd do Czerniawy, niestety brzydki, bo w całości w mieście, koło jakiś nowych, wielkich hoteli; taka górka na dobicie niewiele wnosząca do trasy, lepszym końcem gór był moim zdaniem Zakręt Śmierci z widowiskową panoramą Karkonoszy.
Za Świeradowem zaczynają się już duże problemy, najpierw na zjeździe kolejny raz mocno zawinęło mi łańcuch i wyhamowało mnie niemal do zera, kolejny raz blisko było do zmielenia przedniej przerzutki. Po tym zaczął się odcinek do Zgorzelca, z dużą ilością małych górek, a przede wszystkim fatalnie dziurawy. A ja w wyniku kontuzji achillesa nie mogłem w ogóle jechać na stojaka, więc siedzenie na tych dziurach dostawało strasznie. Do Zgorzelca dojeżdżam już mocno zniechęcony, w mieście omijam zatkane śródmieście i wyjeżdżam nad Nysę. Tutaj na dobre kończą się wreszcie górki, natomiast zaczyna się "odcinek specjalny" - czyli lubuskie bruki. W normalnych warunkach nie byłoby to aż takim problemem, ale teraz z kontuzją tyłek daje strasznie popalić na dziurach. Tempo na tym odcinku mocno już spada, znowu postoje na poprawki roweru, ale to już raczej próby oszukiwania samego siebie, bo o ile dotąd achilles kłuł, to teraz zaczyna już rwać bardzo mocno. Przejechałem pierwsze odcinki bruków, a gdy zrobiło się ciemno położyłem się spać w lesie w fatalnym humorze, bardzo frustrująca jest sytuacja, gdy się czuje, że są możliwości szybszej jazdy, ale kontuzja nie pozwala, a rywale zaczynają uciekać. Pomimo tych nasilających się problemów tego dnia udało się zrobić bardzo przyzwoity wynik, powyżej 300km na w sumie najcięższym górskim odcinku MRDP, ale niestety były to już ostatnie tak mocne podrygi, bo na dalszą tak intensywną jazdę już kontuzja nie pozwoliła...
Dane wycieczki:
DST: 311.70 km AVS: 19.01 km/h
ALT: 3898 m MAX: 64.60 km/h
Temp:23.0 'C
Czwartek, 24 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 5
Wczoraj, gdy się kładłem spać już było dość chłodno, gdy ruszam na trasę jest ledwo 4'C, no i zjazdy na dzień dobry ;). Ale byłem dobrze przygotowany na jazdę na zimnie, wiedziałem też, że w takich warunkach osoby nadmiernie wylajtowane zaczną więcej tracić. Za Huciskami jeszcze jeden większy podjazd, z ostrą ścianką w Sopotniej i klucząc po bocznych uliczkach wjeżdżam do Węgierskiej Górki na krajówkę, o tej godzinie zupełnie pustą. Za Milówką czeka najbardziej wymagająca ściana MRDP, czyli zbocza Koniakowa i Ochodzitej, tym razem jadę wariantem przez Kamesznicę, bo zgodnie z otrzymaną w Głodówce informacją droga przez Szare była kompletnie zablokowana przez tira który się tam przewrócił i mieliśmy jechać objazdem. Wariant przez Kamesznicę jedynie minimalnie ustępuje trudnością wariantowi przez Szare, nachylenia też grubo przekraczają 15%, ile dokładnie nie widziałem bo jechałem po ciemku i nie widziałem licznika, ale z wysiłku wyglądało na okolice 20%. Nachylenie potężne, nie widząc końca drogi na jakieś 15 sekund przystanąłem by złapać oddech, ale ściana kończyła się tylko kawałeczek dalej, później też bardzo nachylona dokrętka przed samym grzbietem Ochodzitej; w tym wariancie omija się fragment bruku na szosie wojewódzkiej. Ale dużym plusem było, że przestał boleć achilles, jakoś ustawiłem pozycję w której było OK. Na drodze do Istebnej spotykam Paula Albaeka, na PK chwilę pogadaliśmy, narzekał na zimno, bo cały czas trzymało koło 4'C. Zjazd z Istebnej więc orzeźwiający, za to później można się rozgrzać na Kubalonce.
Kubalonka to ostatnia znaczna góra na najbliższe 200km, dalej długi zjazd w stronę Wisły i Ustronia. Bardzo zadowolony jestem, że jadę tu przed świtem, bo na drodze jest pusto, w środku dnia ruch jest tu ogromny. A tak aż do Cieszyna jadę w miarę komfortowo, podczas gdy normalnie są to niebezpieczne i nieprzyjemne drogi na rower. Za Ustroniem powoli zaczyna świtać, za Cieszynem jeszcze fajne podjazdy. Od Zebrzydowic trasa MRDP w tym roku jest zmieniona, zamiast fatalnego przejazdu przez Jastrzębie, Wodzisław i Racibórz my jedziemy fragmencik przez Czechy i wylatujemy w Gołkowicach. Zmiana na wielki plus - zamiast bardzo brzydkiego oblicza Śląska widzimy jego znacznie ładniejszą wersję, kapitalnie prezentowały się szerokie równiny w rejonie Odry, z widocznością na wiele km. Bo trzeba dodać, że pogoda była doskonała, temperatura z porannej zimnicy szybko rosła, zapowiadał się gorący dzień. Jechało mi się świetnie, lekki wiaterek w plecy, a do tego wysokie morale, bo Ryszard Deneka którego goniłem od 3 dni został ze 2h w tyle, zgodnie z moimi przewidywaniami płacąc cenę za nadmierne wylajtowanie bagażu; bo temperatura spadła za nisko na wygodny nocleg na powietrzu bez sprzętu noclegowego, nawet dla tak wytrzymałych osób jak Rysiek. Obecnie byłem więc na 3 miejscu, ok. 2h za świetnie przygotowanym Pawłem Pieczką, który błędów Ryśka nie popełnił i wiedział co może być w sierpniu w górach.
Najbliższy odcinek stosunkowo ulgowy, ale zupełnie płasko jest jedynie do kawałka za Odrą, później zaczynają się małe pagóreczki, pod Głubczycami nawet trochę większe. W międzyczasie zaczyna się robić wręcz upalnie, temperatura dochodzi do poziomu 30 stopni. Zaczyna się więc jechać coraz trudniej, bo i wiatr zmienił kierunek i pod Głuchołazami wieje już w twarz. Za Otmuchowem okropnie ruchliwy i niebezpieczny kawałek krajówki, dopiero za Paczkowem pojawia się szerokie pobocze. Upał, zmęczenie i niedospanie zbiera żniwo, jedzie mi się ten odcinek słabo, wewnątrz nosa mam dużo skrzepniętej krwi; widoczny znak, że organizm zbliża się do swoich limitów. Do Złotego Stoku mocne zamulanie, droga się tu delikatnie wznosi na długim odcinku, a czołowy wiatr na zupełnie odkrytym terenie męczy w dwujnasób. Dopiero w Złotym Stoku odzipnąłem, temperatura wreszcie zaczęła nieco spadać, a podjazd na przełęcz Jaworową jest niemal w całości w lesie. Coraz większa część tej drogi ma dobry asfalt, niemniej ze 2-3km na zjeździe sa bardzo dziurawe, tam znowu męczę się z kołem, które na dziurach przeszkadza najbardziej; na podjeździe odezwał się też achilles. Przed Lądkiem na spotkanie wyjechało mi dwóch lokalnych rowerzystów, którzy kawałek mnie odrowadzili (wrzucam krótki filmik z komórki otrzymany od Bogdano ). Drugi z rowerzystów towarzyszył mi aż do końca podjazdu na Puchaczówkę, ale już za bardzo zmęczony i niedospany byłem na jakieś sensowne rozmowy, a z kolei zagadywany straciłem czujność i nie zareagowałem w porę na nasilające się ponownie problemy z achillem. Zjazd z Puchaczówki w remoncie, ale rowerem da się przebić bez większego problemu, a dzięki temu na zamkniętej drodze prawie nie ma ruchu. Nocuję na pierwszej górce za Międzylesiem, dzień bardzo udany - aż 340km, udało się wyjść na 3 miejsce, a nawet Michał Więcki i Paweł Ilba dziś mnie już nie wyprzedzili ;)
Wczoraj, gdy się kładłem spać już było dość chłodno, gdy ruszam na trasę jest ledwo 4'C, no i zjazdy na dzień dobry ;). Ale byłem dobrze przygotowany na jazdę na zimnie, wiedziałem też, że w takich warunkach osoby nadmiernie wylajtowane zaczną więcej tracić. Za Huciskami jeszcze jeden większy podjazd, z ostrą ścianką w Sopotniej i klucząc po bocznych uliczkach wjeżdżam do Węgierskiej Górki na krajówkę, o tej godzinie zupełnie pustą. Za Milówką czeka najbardziej wymagająca ściana MRDP, czyli zbocza Koniakowa i Ochodzitej, tym razem jadę wariantem przez Kamesznicę, bo zgodnie z otrzymaną w Głodówce informacją droga przez Szare była kompletnie zablokowana przez tira który się tam przewrócił i mieliśmy jechać objazdem. Wariant przez Kamesznicę jedynie minimalnie ustępuje trudnością wariantowi przez Szare, nachylenia też grubo przekraczają 15%, ile dokładnie nie widziałem bo jechałem po ciemku i nie widziałem licznika, ale z wysiłku wyglądało na okolice 20%. Nachylenie potężne, nie widząc końca drogi na jakieś 15 sekund przystanąłem by złapać oddech, ale ściana kończyła się tylko kawałeczek dalej, później też bardzo nachylona dokrętka przed samym grzbietem Ochodzitej; w tym wariancie omija się fragment bruku na szosie wojewódzkiej. Ale dużym plusem było, że przestał boleć achilles, jakoś ustawiłem pozycję w której było OK. Na drodze do Istebnej spotykam Paula Albaeka, na PK chwilę pogadaliśmy, narzekał na zimno, bo cały czas trzymało koło 4'C. Zjazd z Istebnej więc orzeźwiający, za to później można się rozgrzać na Kubalonce.
Kubalonka to ostatnia znaczna góra na najbliższe 200km, dalej długi zjazd w stronę Wisły i Ustronia. Bardzo zadowolony jestem, że jadę tu przed świtem, bo na drodze jest pusto, w środku dnia ruch jest tu ogromny. A tak aż do Cieszyna jadę w miarę komfortowo, podczas gdy normalnie są to niebezpieczne i nieprzyjemne drogi na rower. Za Ustroniem powoli zaczyna świtać, za Cieszynem jeszcze fajne podjazdy. Od Zebrzydowic trasa MRDP w tym roku jest zmieniona, zamiast fatalnego przejazdu przez Jastrzębie, Wodzisław i Racibórz my jedziemy fragmencik przez Czechy i wylatujemy w Gołkowicach. Zmiana na wielki plus - zamiast bardzo brzydkiego oblicza Śląska widzimy jego znacznie ładniejszą wersję, kapitalnie prezentowały się szerokie równiny w rejonie Odry, z widocznością na wiele km. Bo trzeba dodać, że pogoda była doskonała, temperatura z porannej zimnicy szybko rosła, zapowiadał się gorący dzień. Jechało mi się świetnie, lekki wiaterek w plecy, a do tego wysokie morale, bo Ryszard Deneka którego goniłem od 3 dni został ze 2h w tyle, zgodnie z moimi przewidywaniami płacąc cenę za nadmierne wylajtowanie bagażu; bo temperatura spadła za nisko na wygodny nocleg na powietrzu bez sprzętu noclegowego, nawet dla tak wytrzymałych osób jak Rysiek. Obecnie byłem więc na 3 miejscu, ok. 2h za świetnie przygotowanym Pawłem Pieczką, który błędów Ryśka nie popełnił i wiedział co może być w sierpniu w górach.
Najbliższy odcinek stosunkowo ulgowy, ale zupełnie płasko jest jedynie do kawałka za Odrą, później zaczynają się małe pagóreczki, pod Głubczycami nawet trochę większe. W międzyczasie zaczyna się robić wręcz upalnie, temperatura dochodzi do poziomu 30 stopni. Zaczyna się więc jechać coraz trudniej, bo i wiatr zmienił kierunek i pod Głuchołazami wieje już w twarz. Za Otmuchowem okropnie ruchliwy i niebezpieczny kawałek krajówki, dopiero za Paczkowem pojawia się szerokie pobocze. Upał, zmęczenie i niedospanie zbiera żniwo, jedzie mi się ten odcinek słabo, wewnątrz nosa mam dużo skrzepniętej krwi; widoczny znak, że organizm zbliża się do swoich limitów. Do Złotego Stoku mocne zamulanie, droga się tu delikatnie wznosi na długim odcinku, a czołowy wiatr na zupełnie odkrytym terenie męczy w dwujnasób. Dopiero w Złotym Stoku odzipnąłem, temperatura wreszcie zaczęła nieco spadać, a podjazd na przełęcz Jaworową jest niemal w całości w lesie. Coraz większa część tej drogi ma dobry asfalt, niemniej ze 2-3km na zjeździe sa bardzo dziurawe, tam znowu męczę się z kołem, które na dziurach przeszkadza najbardziej; na podjeździe odezwał się też achilles. Przed Lądkiem na spotkanie wyjechało mi dwóch lokalnych rowerzystów, którzy kawałek mnie odrowadzili (wrzucam krótki filmik z komórki otrzymany od Bogdano ). Drugi z rowerzystów towarzyszył mi aż do końca podjazdu na Puchaczówkę, ale już za bardzo zmęczony i niedospany byłem na jakieś sensowne rozmowy, a z kolei zagadywany straciłem czujność i nie zareagowałem w porę na nasilające się ponownie problemy z achillem. Zjazd z Puchaczówki w remoncie, ale rowerem da się przebić bez większego problemu, a dzięki temu na zamkniętej drodze prawie nie ma ruchu. Nocuję na pierwszej górce za Międzylesiem, dzień bardzo udany - aż 340km, udało się wyjść na 3 miejsce, a nawet Michał Więcki i Paweł Ilba dziś mnie już nie wyprzedzili ;)
Dane wycieczki:
DST: 340.70 km AVS: 20.40 km/h
ALT: 2964 m MAX: 57.10 km/h
Temp:25.0 'C
Środa, 23 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 4
Nocą trochę uspokoiła się pogoda, deszcz już nie pada, więc wcześniejszy nocleg nie był złym pomysłem. Pierwsze kilometry idą sprawnie, w Gorlicach na stacji robię postój zaopatrzeniowo - żywieniowy, przy nocnej jeździe stacje 24h są wielkim ułatwieniem. Za Gorlicami jeszcze kawałek w miarę płaskiego i następnie zaczyna się seria ostrych podjazdów Beskidu Niskiego. Najpierw długa ściana za Ropą, a kawałek dalej słynna Banica, druga co do nachylenia góra MRDP, aż 17-18%. Szkoda że po ciemku, ale za to w miarę na początku dnia, więc nogi jeszcze dość świeże, choć w kontekście mniej więcej połowy MRDP to pojęcie nieco względne ;). Na zjazdach do Tylicza zaczyna światać, znowu się psuje pogoda, popaduje co chwilę, też dość chłodno, bo zjazd długi, a z krótkimi rękawiczkami przy paru stopniach trzeba na chwilę wyjść ze strefy komfortu ;). Ale od Muszyny zaczyna się ulgowy fragment górskiego odcinka MRDP, czyli długa jazda wzdłuż rzek - najpierw Popradu, a następnie Dunajca. Odcinek przyjemny do jazdy, choć warunki wymagające, bo zimno i pada, niemniej dobrze mi się jechało; z grubsza utrzymuję stałą odległość za Pawłem Pieczką i Ryszardem Deneką, którzy są koło 1-1,5h z przodu. Za Starym Sączem poprawia się pogoda - przestaje padać, robi się cieplej, ale że wszystkiego nie można mieć to za to zaczyna odczuwalnie wiać w twarz. Normalnie w górach wiatr rzadko jest problemem, ale na takich wypłaszczeniach i dość odkrytych równinach czasami pokazuje różki.
Tak więc do Krościenka nieciekawy kawałek, sama droga jest niebrzydka, ale koło godziny 8-10 rano robi się tu wielki ruch, a szosa jest wąska, rzadko kiedy pobocze, szczególnie sam koniec jedzie się fatalnie, odliczam tylko kilometry do zjazdu w Pieniny. Po skręcie ruch od razu się kończy, ale kończy się również i jazda po płaskim, bo od tego miejsca zaczyna się drugi po Sudetach w skali trudności - zakopiański odcinek MRDP. Na dzień dobry wymagające ściany (do 14%) na przełęcz Osice. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie bardzo szybki, chwila zagapienia i utraty koncentracji - zapomniałem dokręcać na zjeździe, łańcuch mocno zawinęło, w napędzie coś mocno zachrobotało, mnie zaczęło ostro wyhamowywać, a łańcuch spadł. Dopóki nie stanąłem serce podjechało mi do gardła, na szczęście zatrzymałem się bezpiecznie, zsiadam z pudła i szacuję straty. Niby wszystko się kręci, ale coś nie działa przednia przerzutka, nie wrzuca na dużą tarczę. Okazało się, że łańcuch zawinęło z taką siłą, że przyblokowany aż obrócił przednią przerzutką, po krótkiej regulacji jest OK. Ale przestraszyła i zdołowała mnie ta sytuacja mocno, bo drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia i koło przy 50-60km/h może się zablokować na amen, lub tym bardziej skasować przednią przerzutkę, a gór dopiero niecałą połowę przejechałem i to tę sporo łatwiejszą. Na przystanku więc rozebrałem i przesmarowałem kolejny raz bębenek, ale to nawet na końcówkę zjazdu nie wystarczyło. Nie miałem specjalnego wyjścia, musiałem na tym szajsie jechać dalej, awaria nie do usunięcia, tylko koło na nowe można było wymienić, ale nie miałem budżetu na zakupy koła na 11s na trasie, pewnie z 500zł minimum trzeba by dać, jakby w ogóle dało radę od ręki dostać.
Na razie jest głównie w górę, co pozwala na chwilę zapomnieć o awarii, zaliczam Łapszankę, na której się mocno zachmurzyło, trochę niepewnie się czułem wjeżdżając na grań na której stoi kapliczka upamiętniająca człowieka, który zginął od pioruna dzwoniąc w dzwon by ostrzec innych przed burzą ;)). Ale na szczęście burza poszła bokiem, a ja po szybkim zjeździe zaliczam ciężki podjazd pod Głodówkę, z pierwszym odcinkiem 10-11%. Na Głodówce krótki postój na wymianę nadajnika GPS (bardzo fajnie działała ta relacja), miłe spotkanie z Vooyem Maciejem, który wyjechał na trasę pokibicować maratończykom. Do Zakopanego pagórkowaty odcinek, w Zakopanem miałem koncepcję by zajechać do Maca na jedzenie (w końcu co to za wielodniowe ultra bez McDonalds!), ale koncepcja nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością - tylko czas zmarnowałem przebijając się przez tłumy na Krupówkach, bo Mac był okupowany przez dobre trzy wycieczki wydzierającej się dzieciarni; więc uciekłem co prędzej ;))
Zakopane z jego jazgotem opuszczam z dużą ulgą, w międzyczasie pogoda zaczyna się zdecydowanie klarować, zrobiło się ciepło, wyszło słońce, a Maciek mówił że idzie upał na jutro. Za Czarnym Dunajcem remonty, przed Jabłonką trzeci dzień z rzędu doganiają mnie Michał Więcki i Paweł Ilba, już zacząłem wpadać w kompleksy ;). Ale na tym odcinku pojawia się również pierwsze mocne ukłucie w achillesie, co mnie bardzo zaskoczyło, bo z reguły kontuzje rozwijają się stopniowo - a tutaj bez żadnej fazy wstępnej zaczęło dość mocno kłuć. Oczywiście zacząłem kombinować z ustawieniami, trochę się polepszyło, ale do końca dnia już nie odpuściło. Krowiarki zaliczam już solidnie zmęczony, niespecjalnym tempem, trochę mnie za to podbudowało to że polepszyłem kontrolę nad tym nieszczęsnym zawijaniem łańcucha, odkryłem, że problem występował sporo rzadziej na pewnych przełożeniach. Za Zawoją jest krótka ścianka na przełęcz Przysłop przed Stryszawą, kiedyś były tu solidne dziury - dziś jest totalny sajgon. Akurat trwa remont, droga całkowicie rozryta - są szutry, płyty betonowe, błoto itd. W pewnym momencie jadący z naprzeciw samochód wpycha się na chama przede mnie, a jechałem tu po wąskiej płycie betonowej. Nie mam wyjścia i muszę gwałtownie odbić w bok, koło zsuwa się z płyty, nie zdążyłem się wypiąć - i gleba w błocie. Szacuję straty - rozwalone kolano, dziura w nowych nogawkach, ubranie i część sakw i roweru całe zasyfione; jakimś cudem przetrwała kurtka. Jednym słowem szczęście dziś nie było moim sojusznikiem, siła złego na jednego ;). Za Stryszawą zaliczam jeszcze ścianę w Huciskach i koło szczytu rozkładam się na nocleg, pod wieczór temperatura spadała bardzo szybko, więc noc zapowiadała się zimna. Dzień dla mnie ciężki - wiele pecha, awaria, gleba. Ale pomimo tego morale ciągle wysoko - wycisnąłem ponad 300km w trudnych górach, więc forma jest! ;)
Nocą trochę uspokoiła się pogoda, deszcz już nie pada, więc wcześniejszy nocleg nie był złym pomysłem. Pierwsze kilometry idą sprawnie, w Gorlicach na stacji robię postój zaopatrzeniowo - żywieniowy, przy nocnej jeździe stacje 24h są wielkim ułatwieniem. Za Gorlicami jeszcze kawałek w miarę płaskiego i następnie zaczyna się seria ostrych podjazdów Beskidu Niskiego. Najpierw długa ściana za Ropą, a kawałek dalej słynna Banica, druga co do nachylenia góra MRDP, aż 17-18%. Szkoda że po ciemku, ale za to w miarę na początku dnia, więc nogi jeszcze dość świeże, choć w kontekście mniej więcej połowy MRDP to pojęcie nieco względne ;). Na zjazdach do Tylicza zaczyna światać, znowu się psuje pogoda, popaduje co chwilę, też dość chłodno, bo zjazd długi, a z krótkimi rękawiczkami przy paru stopniach trzeba na chwilę wyjść ze strefy komfortu ;). Ale od Muszyny zaczyna się ulgowy fragment górskiego odcinka MRDP, czyli długa jazda wzdłuż rzek - najpierw Popradu, a następnie Dunajca. Odcinek przyjemny do jazdy, choć warunki wymagające, bo zimno i pada, niemniej dobrze mi się jechało; z grubsza utrzymuję stałą odległość za Pawłem Pieczką i Ryszardem Deneką, którzy są koło 1-1,5h z przodu. Za Starym Sączem poprawia się pogoda - przestaje padać, robi się cieplej, ale że wszystkiego nie można mieć to za to zaczyna odczuwalnie wiać w twarz. Normalnie w górach wiatr rzadko jest problemem, ale na takich wypłaszczeniach i dość odkrytych równinach czasami pokazuje różki.
Tak więc do Krościenka nieciekawy kawałek, sama droga jest niebrzydka, ale koło godziny 8-10 rano robi się tu wielki ruch, a szosa jest wąska, rzadko kiedy pobocze, szczególnie sam koniec jedzie się fatalnie, odliczam tylko kilometry do zjazdu w Pieniny. Po skręcie ruch od razu się kończy, ale kończy się również i jazda po płaskim, bo od tego miejsca zaczyna się drugi po Sudetach w skali trudności - zakopiański odcinek MRDP. Na dzień dobry wymagające ściany (do 14%) na przełęcz Osice. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie bardzo szybki, chwila zagapienia i utraty koncentracji - zapomniałem dokręcać na zjeździe, łańcuch mocno zawinęło, w napędzie coś mocno zachrobotało, mnie zaczęło ostro wyhamowywać, a łańcuch spadł. Dopóki nie stanąłem serce podjechało mi do gardła, na szczęście zatrzymałem się bezpiecznie, zsiadam z pudła i szacuję straty. Niby wszystko się kręci, ale coś nie działa przednia przerzutka, nie wrzuca na dużą tarczę. Okazało się, że łańcuch zawinęło z taką siłą, że przyblokowany aż obrócił przednią przerzutką, po krótkiej regulacji jest OK. Ale przestraszyła i zdołowała mnie ta sytuacja mocno, bo drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia i koło przy 50-60km/h może się zablokować na amen, lub tym bardziej skasować przednią przerzutkę, a gór dopiero niecałą połowę przejechałem i to tę sporo łatwiejszą. Na przystanku więc rozebrałem i przesmarowałem kolejny raz bębenek, ale to nawet na końcówkę zjazdu nie wystarczyło. Nie miałem specjalnego wyjścia, musiałem na tym szajsie jechać dalej, awaria nie do usunięcia, tylko koło na nowe można było wymienić, ale nie miałem budżetu na zakupy koła na 11s na trasie, pewnie z 500zł minimum trzeba by dać, jakby w ogóle dało radę od ręki dostać.
Na razie jest głównie w górę, co pozwala na chwilę zapomnieć o awarii, zaliczam Łapszankę, na której się mocno zachmurzyło, trochę niepewnie się czułem wjeżdżając na grań na której stoi kapliczka upamiętniająca człowieka, który zginął od pioruna dzwoniąc w dzwon by ostrzec innych przed burzą ;)). Ale na szczęście burza poszła bokiem, a ja po szybkim zjeździe zaliczam ciężki podjazd pod Głodówkę, z pierwszym odcinkiem 10-11%. Na Głodówce krótki postój na wymianę nadajnika GPS (bardzo fajnie działała ta relacja), miłe spotkanie z Vooyem Maciejem, który wyjechał na trasę pokibicować maratończykom. Do Zakopanego pagórkowaty odcinek, w Zakopanem miałem koncepcję by zajechać do Maca na jedzenie (w końcu co to za wielodniowe ultra bez McDonalds!), ale koncepcja nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością - tylko czas zmarnowałem przebijając się przez tłumy na Krupówkach, bo Mac był okupowany przez dobre trzy wycieczki wydzierającej się dzieciarni; więc uciekłem co prędzej ;))
Zakopane z jego jazgotem opuszczam z dużą ulgą, w międzyczasie pogoda zaczyna się zdecydowanie klarować, zrobiło się ciepło, wyszło słońce, a Maciek mówił że idzie upał na jutro. Za Czarnym Dunajcem remonty, przed Jabłonką trzeci dzień z rzędu doganiają mnie Michał Więcki i Paweł Ilba, już zacząłem wpadać w kompleksy ;). Ale na tym odcinku pojawia się również pierwsze mocne ukłucie w achillesie, co mnie bardzo zaskoczyło, bo z reguły kontuzje rozwijają się stopniowo - a tutaj bez żadnej fazy wstępnej zaczęło dość mocno kłuć. Oczywiście zacząłem kombinować z ustawieniami, trochę się polepszyło, ale do końca dnia już nie odpuściło. Krowiarki zaliczam już solidnie zmęczony, niespecjalnym tempem, trochę mnie za to podbudowało to że polepszyłem kontrolę nad tym nieszczęsnym zawijaniem łańcucha, odkryłem, że problem występował sporo rzadziej na pewnych przełożeniach. Za Zawoją jest krótka ścianka na przełęcz Przysłop przed Stryszawą, kiedyś były tu solidne dziury - dziś jest totalny sajgon. Akurat trwa remont, droga całkowicie rozryta - są szutry, płyty betonowe, błoto itd. W pewnym momencie jadący z naprzeciw samochód wpycha się na chama przede mnie, a jechałem tu po wąskiej płycie betonowej. Nie mam wyjścia i muszę gwałtownie odbić w bok, koło zsuwa się z płyty, nie zdążyłem się wypiąć - i gleba w błocie. Szacuję straty - rozwalone kolano, dziura w nowych nogawkach, ubranie i część sakw i roweru całe zasyfione; jakimś cudem przetrwała kurtka. Jednym słowem szczęście dziś nie było moim sojusznikiem, siła złego na jednego ;). Za Stryszawą zaliczam jeszcze ścianę w Huciskach i koło szczytu rozkładam się na nocleg, pod wieczór temperatura spadała bardzo szybko, więc noc zapowiadała się zimna. Dzień dla mnie ciężki - wiele pecha, awaria, gleba. Ale pomimo tego morale ciągle wysoko - wycisnąłem ponad 300km w trudnych górach, więc forma jest! ;)
Dane wycieczki:
DST: 321.20 km AVS: 19.81 km/h
ALT: 3767 m MAX: 61.20 km/h
Temp:17.0 'C
Wtorek, 22 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 3
Przez sporo czasu nie mogłem zasnąć, natomiast gdy budzę się czuję się dość wyspany. Szybko patrzę na zegarek - prawie dwie godziny w plecy, alarm nie zadzwonił! Ech... Używałem nowej komórki, może coś źle ustawiłem, może samo nie zadzwoniło, w każdym razie już nic na to nie poradzę. Czas w plecy, ale też i lepsza regeneracja, która może zaprocentować. Na dworze dużo chłodniej niż, gdy się kładem, termometr spada do ledwie 6 stopni, więc jedzie się rześko; jak się już ruszy to wiele mi temperatura nie przeszkadza. Ze 2h jeszcze po ciemku, po czym już na równinach nad Sanem zaczyna świtać, piękne widoki tumanów mgły nad polami, też trochę spotkanych zwierzaków, które wyszły na szosę, żeby się rozerwać (niektóre niestety dosłownie). Podobnie jak i wczoraj mijam Hipków, tym razem pod Radymnem - znowu prawie całą noc jechali, ale skatowani tym systemem jazdy byli już bardzo, widać było, że długo tak nie pociągną i będą musieli to odespać. Ponownie spotykam też Michała i Pawła, których na tym MRDP widywałem regularnie ;). Razem jedziemy do Przemyśla, gdzie zatrzymujemy się na popas. Przed Przemyślem kończą się już równiny, z Radymna droga jest pełna małych pagóreczków, a za miastem zaczynają się regularne góry. Tomek i Ricardo przez mój dłuższy sen trochę odskoczyli na 2-3h, ale jadę ten odcinek całkiem sprawnie i trochę nadrabiam. Trasa dobrze znana i bardzo przeze mnie lubiana, najpierw rejon Huwników i Arłamowa (całość z nowymi asfaltami, ładnie wyremontowano cały dziurawy odcinek za Arłamowem) a następnie trasa BBT i to ze sporo większym balastem wysiłku niż na 1008km, nie wspominając już o perspektywach na solidny odpoczynek ;)). W Ustrzykach Górnych robię zakupy, w sklepie polskie wieśniactwo na maksa, właściciel z premedytacją nie ma śmietnika, bo mówi, że nie będą mu tu turyści swoich śmieci znosić... A że śmietnika w okolicy nie było więc musiałem śmieci wieźć dobre kilkadziesiąt km.
Pogoda typowo w kratkę, co rusz straszy deszczem, a nieraz i popaduje, choć nie są to wielkie opady, niemniej od Arłamowa większość już na mokro. W częściowym deszczu przebijam się przez przełęcze Wyżną i Wyżniańską, za nimi sporo zjazdów do Wetliny, jeszcze mała hopka - i jestem w Cisnej. Tutaj na spotkanie wyjechał mi Kviato, bardzo miłe spotkanie, kawałek pojechaliśmy wspólnie, niestety okazało się że z przodu zaczyna mi schodzić powietrze. Zmieniam dętkę i wyciągam przyczynę awarii - mały drucik z opony, w tym czasie mijają mnie ponownie jak można się domyślać Michał i Paweł ;)). Kolejny odcinek przez Beskid Niski choć z ładnymi krajobrazami jedzie mi się nieciekawie, coraz większe problemy zaczyna stwarzać koło, pogoda też mizerna, co rusz trzeba się przebierać, bo to mocno leje, to znowu robi się ładniej, a pod Jaśliskami łapie mnie regularna burza, temperatura spada o dobre 10 stopni, całe niebo zrobiło się sine. Po ok. 10km intensywnego deszczu uspokoiło się, pod Tylawą kolejne miłe spotkanie - z Krosna wyjechali Przemek wraz z kolegą (też ich sieknęła ta burza którą przejeżdżałem) - czatujący tu na Tomka, który niestety musiał zwolnić z powodu poważnej kontuzji i nocował w Cisnej. Razem przejechaliśmy do skrętu na Nowy Żmigród, tu znowu zaczęło padać i padało już większość odcinka do Żmigrodu. Tam zastanawiałem się co dalej robić - czy ciągnąć do Gorlic, czy też nocować, ale że już byłem zmęczony zdecydowałem się odpocząć. Pierwsze dni maratonu zdecydowanie na plus - byłem w samej czołówce, a do tego o ładnych parę godzin wyprzedzałem swój wynik z 2013 roku. Ale i kosztowało mnie to wiele wysiłku, zaczęło się pojawiać nieuchronne zmęczenie ostrym maratonowym reżimem z minimalną ilością odpoczynków i kolejne refleksje typu "W co ja się kolejny raz wrąbałem? Po co mi to znowu było? Mogłem siedzieć w ciepłym domku, a nie przebijać się przez burze w górach" ;))
Przez sporo czasu nie mogłem zasnąć, natomiast gdy budzę się czuję się dość wyspany. Szybko patrzę na zegarek - prawie dwie godziny w plecy, alarm nie zadzwonił! Ech... Używałem nowej komórki, może coś źle ustawiłem, może samo nie zadzwoniło, w każdym razie już nic na to nie poradzę. Czas w plecy, ale też i lepsza regeneracja, która może zaprocentować. Na dworze dużo chłodniej niż, gdy się kładem, termometr spada do ledwie 6 stopni, więc jedzie się rześko; jak się już ruszy to wiele mi temperatura nie przeszkadza. Ze 2h jeszcze po ciemku, po czym już na równinach nad Sanem zaczyna świtać, piękne widoki tumanów mgły nad polami, też trochę spotkanych zwierzaków, które wyszły na szosę, żeby się rozerwać (niektóre niestety dosłownie). Podobnie jak i wczoraj mijam Hipków, tym razem pod Radymnem - znowu prawie całą noc jechali, ale skatowani tym systemem jazdy byli już bardzo, widać było, że długo tak nie pociągną i będą musieli to odespać. Ponownie spotykam też Michała i Pawła, których na tym MRDP widywałem regularnie ;). Razem jedziemy do Przemyśla, gdzie zatrzymujemy się na popas. Przed Przemyślem kończą się już równiny, z Radymna droga jest pełna małych pagóreczków, a za miastem zaczynają się regularne góry. Tomek i Ricardo przez mój dłuższy sen trochę odskoczyli na 2-3h, ale jadę ten odcinek całkiem sprawnie i trochę nadrabiam. Trasa dobrze znana i bardzo przeze mnie lubiana, najpierw rejon Huwników i Arłamowa (całość z nowymi asfaltami, ładnie wyremontowano cały dziurawy odcinek za Arłamowem) a następnie trasa BBT i to ze sporo większym balastem wysiłku niż na 1008km, nie wspominając już o perspektywach na solidny odpoczynek ;)). W Ustrzykach Górnych robię zakupy, w sklepie polskie wieśniactwo na maksa, właściciel z premedytacją nie ma śmietnika, bo mówi, że nie będą mu tu turyści swoich śmieci znosić... A że śmietnika w okolicy nie było więc musiałem śmieci wieźć dobre kilkadziesiąt km.
Pogoda typowo w kratkę, co rusz straszy deszczem, a nieraz i popaduje, choć nie są to wielkie opady, niemniej od Arłamowa większość już na mokro. W częściowym deszczu przebijam się przez przełęcze Wyżną i Wyżniańską, za nimi sporo zjazdów do Wetliny, jeszcze mała hopka - i jestem w Cisnej. Tutaj na spotkanie wyjechał mi Kviato, bardzo miłe spotkanie, kawałek pojechaliśmy wspólnie, niestety okazało się że z przodu zaczyna mi schodzić powietrze. Zmieniam dętkę i wyciągam przyczynę awarii - mały drucik z opony, w tym czasie mijają mnie ponownie jak można się domyślać Michał i Paweł ;)). Kolejny odcinek przez Beskid Niski choć z ładnymi krajobrazami jedzie mi się nieciekawie, coraz większe problemy zaczyna stwarzać koło, pogoda też mizerna, co rusz trzeba się przebierać, bo to mocno leje, to znowu robi się ładniej, a pod Jaśliskami łapie mnie regularna burza, temperatura spada o dobre 10 stopni, całe niebo zrobiło się sine. Po ok. 10km intensywnego deszczu uspokoiło się, pod Tylawą kolejne miłe spotkanie - z Krosna wyjechali Przemek wraz z kolegą (też ich sieknęła ta burza którą przejeżdżałem) - czatujący tu na Tomka, który niestety musiał zwolnić z powodu poważnej kontuzji i nocował w Cisnej. Razem przejechaliśmy do skrętu na Nowy Żmigród, tu znowu zaczęło padać i padało już większość odcinka do Żmigrodu. Tam zastanawiałem się co dalej robić - czy ciągnąć do Gorlic, czy też nocować, ale że już byłem zmęczony zdecydowałem się odpocząć. Pierwsze dni maratonu zdecydowanie na plus - byłem w samej czołówce, a do tego o ładnych parę godzin wyprzedzałem swój wynik z 2013 roku. Ale i kosztowało mnie to wiele wysiłku, zaczęło się pojawiać nieuchronne zmęczenie ostrym maratonowym reżimem z minimalną ilością odpoczynków i kolejne refleksje typu "W co ja się kolejny raz wrąbałem? Po co mi to znowu było? Mogłem siedzieć w ciepłym domku, a nie przebijać się przez burze w górach" ;))
Dane wycieczki:
DST: 331.40 km AVS: 21.00 km/h
ALT: 3429 m MAX: 61.70 km/h
Temp:15.0 'C
Poniedziałek, 21 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 2
Ruszam na trasę przed 3, chwilę przed chłopakami. Początkowo nie pada, ale po ok. 20-30km znowu zaczyna. W takich warunkach docieram do Siemiatycz, tutaj dochodzi mnie Ryszard Deneka, ja jeszcze trochę zabawiłem na stacji. Kawałek dalej powoli zaczyna świtać, wreszcie też przestaje padać i to na dłużej. Przed Janowem doganiam Hipków, sporo nadrobili znacznie krócej śpiąc, ale taka jazda ma swoją cenę, wyraźnie zamulają i wyprzedzam ich z łatwością. Odcinek do Terespola przyjemny, lubię tędy jeździć, wielokrotnie pokonywałem te kilometry. Przed miastem doganiam Denekę, trochę się będziemy tasować na najbliższym kawałku. Za Terespolem zaczyna się jazda wzdłuż granicy, asfalty to przeplatanka, raz dziury, raz całkiem nieźle, przed Włodawą też wygodne fragmenty GreenVelo o nawierzchni często lepszej niż szosa wojewódzka. Odcinek właściwie zupełnie płaski, pogoda wyraźnie się poprawia, robi się dużo cieplej, często przebłyskuje słońce, front już nam odpuścił na dobre. Jechaliśmy tu w czerwcu z Kotem, ale wtedy obłożenie kilometrami było zupełnie inne, teraz presja czasu jest cały czas ;). Cały odcinek do Zosina przeszedł w miarę przyjemnie, nie forsowałem jakoś tempa, słoneczna pogoda rozleniwiała. Przed samym Zosinem kumulacja dziur, a potem wielka ulga, gdy wjeżdża się na szklankę krajówki do Hrubieszowa.
Na stacji pod Hrubieszowem dogania mnie większa ekipa - Tomek oraz para Michał i Paweł, trochę nadrobili, gdy ja sobie leniwie jechałem wzdłuż granicy ;). Ale mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić koło, na płaskim jest jeszcze jako-tako, ale wkrótce zaczną się góry, a Hrubieszów i Przemyśl to jedyne miasta gdzie jest szansa na dostanie klucza do kasety. W Hrubieszowie więc zajeżdżam do sklepu rowerowego, o którym wiedziałem że jest przy samej trasie maratonu i kupuję klucz, a następnie zdejmuję kasetę, bębenek i przesmarowuję go. Naprawa przynosi skutek, problemy ustępują, więc łapię spory zastrzyk do motywacji. Za Hrubieszowem kończy się płaski odcinek, a za Tyszowcami są już solidne hopki, na których ponowne spotkanie z parą jadącą na czele Extreme. W Tomaszowie czar niestety pryska, koło znowu zawyło, wystarczyło kilka zjazdów z gorszym asfaltem i już jest powrót do normy, klnę na to koło na czym świat stoi, w życiu z żadnym modelem kół takich problemów nie miałem, a tu drogie koła i 200km nie są w stanie wytrzymać, a góry dopiero przede mną. Kawałek za Tomaszowem po zjechaniu na drogę wojewódzką po raz pierwszy nocuję pod namiotem, sprzęt noclegowy trochę waży, ale daje dużą mobilność na tego typu trasie.
Ruszam na trasę przed 3, chwilę przed chłopakami. Początkowo nie pada, ale po ok. 20-30km znowu zaczyna. W takich warunkach docieram do Siemiatycz, tutaj dochodzi mnie Ryszard Deneka, ja jeszcze trochę zabawiłem na stacji. Kawałek dalej powoli zaczyna świtać, wreszcie też przestaje padać i to na dłużej. Przed Janowem doganiam Hipków, sporo nadrobili znacznie krócej śpiąc, ale taka jazda ma swoją cenę, wyraźnie zamulają i wyprzedzam ich z łatwością. Odcinek do Terespola przyjemny, lubię tędy jeździć, wielokrotnie pokonywałem te kilometry. Przed miastem doganiam Denekę, trochę się będziemy tasować na najbliższym kawałku. Za Terespolem zaczyna się jazda wzdłuż granicy, asfalty to przeplatanka, raz dziury, raz całkiem nieźle, przed Włodawą też wygodne fragmenty GreenVelo o nawierzchni często lepszej niż szosa wojewódzka. Odcinek właściwie zupełnie płaski, pogoda wyraźnie się poprawia, robi się dużo cieplej, często przebłyskuje słońce, front już nam odpuścił na dobre. Jechaliśmy tu w czerwcu z Kotem, ale wtedy obłożenie kilometrami było zupełnie inne, teraz presja czasu jest cały czas ;). Cały odcinek do Zosina przeszedł w miarę przyjemnie, nie forsowałem jakoś tempa, słoneczna pogoda rozleniwiała. Przed samym Zosinem kumulacja dziur, a potem wielka ulga, gdy wjeżdża się na szklankę krajówki do Hrubieszowa.
Na stacji pod Hrubieszowem dogania mnie większa ekipa - Tomek oraz para Michał i Paweł, trochę nadrobili, gdy ja sobie leniwie jechałem wzdłuż granicy ;). Ale mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić koło, na płaskim jest jeszcze jako-tako, ale wkrótce zaczną się góry, a Hrubieszów i Przemyśl to jedyne miasta gdzie jest szansa na dostanie klucza do kasety. W Hrubieszowie więc zajeżdżam do sklepu rowerowego, o którym wiedziałem że jest przy samej trasie maratonu i kupuję klucz, a następnie zdejmuję kasetę, bębenek i przesmarowuję go. Naprawa przynosi skutek, problemy ustępują, więc łapię spory zastrzyk do motywacji. Za Hrubieszowem kończy się płaski odcinek, a za Tyszowcami są już solidne hopki, na których ponowne spotkanie z parą jadącą na czele Extreme. W Tomaszowie czar niestety pryska, koło znowu zawyło, wystarczyło kilka zjazdów z gorszym asfaltem i już jest powrót do normy, klnę na to koło na czym świat stoi, w życiu z żadnym modelem kół takich problemów nie miałem, a tu drogie koła i 200km nie są w stanie wytrzymać, a góry dopiero przede mną. Kawałek za Tomaszowem po zjechaniu na drogę wojewódzką po raz pierwszy nocuję pod namiotem, sprzęt noclegowy trochę waży, ale daje dużą mobilność na tego typu trasie.
Dane wycieczki:
DST: 369.00 km AVS: 24.20 km/h
ALT: 1322 m MAX: 56.30 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 19 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 1
Maraton Rowerowy Dookoła Polski to jedyny w Polsce wielodniowy wyścig ultra, najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy, dla wielu osób z środowiska ultra - impreza do której przygotowują się cały rok, a nawet i więcej. Poza trudnością wyznaczaną przez bardzo surowy limit czasowy (3142km w zaledwie 10 dni) jest to przede wszystkim wspaniała przygoda, przez ok. 10 dni przeżycia na trasie są niesłychanie intensywne, by zmieścić się w limicie cały czas trzeba być na wysokich obrotach. W imprezie startuję po raz drugi, w 2013 był to mój debiut w takim typie imprezy, debiut bardzo udany bo udało się maraton wygrać, choć ruszałem na trasę bez doświadczenia w takich startach, które rządzą się trochę innymi prawami niż 2-3 dniowe ultra. W tym roku jadę z dużo większym doświadczeniem, które bardzo procentuje na takiej trasie i pozwala unikać wielu błędów, obsada wyścigu też dużo mocniejsza niż w 2013, bo przez ten czas światek ultra bardzo się rozwinął i sprofesjonalizował. Za cel postanowiłem sobie po prostu dobry start, a jak na trasie będzie się nieźle układać - to zakręcenie się w okolicy mojego bardzo wyżyłowanego rekordu z 2013.
Start MRDP odbywa się zawsze spod latarni na Rozewiu, czyli najbardziej na północ wysuniętego fragmentu Polski. W tym roku na starcie stanęło aż 61 osób, więc progres w porównaniu z 19 osobami w 2013 ogromny; te liczby dobrze pokazują dynamiczny rozwój naszego środowiska ultra. Ze względu na liczbę osób na start ostry, który ma miejsce po przekroczeniu Wisły promem Świbno - jedziemy podzieleni na grupy. Niestety przejazd przez Trójmiasto to zdecydowanie najsłabszy element maratonu. Trasa prowadzi jedną z głównych arterii komunikacyjnych Wybrzeża i Trójmiasta, ruch jest potężny, trzeba się przebijać przez wielokilometrowe korki, wielokrotnie jechać na zakazach rowerowych, także i grupki się tasowały, nieraz przekraczając ustawowe 15 osób; klasyczna wolna amerykanka, gdyby czepiła się do nas policja (a miała pełne prawo) byłyby spore problemy. O ile we wcześniejszych edycjach ruch był jeszcze do przeżycia - teraz już było po prostu fatalnie, dobre 60km w ogromnym ruchu, bo ruch w ostatnich latach bardzo rośnie. Czas najwyższy zmienić tę trasę i objechać Trójmiasto przez Kaszuby, doda to nieco dystansu i przewyższeń, ale dużo lepiej będzie pasować do czegoś co jest wielkim atutem MRDP, czyli jazdy spokojnymi drogami; do tego na terenie Kaszub da się taki objazd zrobić po niezłych nawierzchniach.
Miałem nadzieję na wspólny przejazd z Marzeną aż do promu, niestety Marzena bardzo nie lubi jeździć w dużym ruchu, nie potrafi wciskać się między samochody, lawirować przy krawężnikach, nie ma umiejętności "miejskiego cwaniaczka" - i nie była w stanie utrzymać się w grupie; tak więc żegnamy się już na początku Trójmiasta życząc sobie powodzenia na maratonie. Trzymając się ostatniej z grupek męczę się w gęstym ruchu miejskim aż do końca aglomeracji gdańskiej, dopiero na jakieś 10km przed promem robi się przyjemniej i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy maraton.
Na przeprawie przez Wisłę dłuższa przerwa, długo czekamy na kolejny prom, parę osób nawet skoczyło na jedzenie do pobliskiego baru. Po przepłynięciu promu łączymy się z zawodnikami, którzy przepłynęli Wisłę wcześniejszym kursem - i tu mamy start ostry, czyli rozpoczyna się właściwa rywalizacja na maratonie. Start przebiegł sensownie, sprawnie rozbiliśmy się na mniejsze grupki, nie utworzyły się większe peletony, choć siłą rzeczy jechaliśmy pewien czas dość ciasno pogrupowani. Pogoda optymalna do jazdy, temperatura trochę powyżej 20 stopni i nie za mocny wiatr w plecy. Ludzie różnie jadą, niektórzy tradycyjnie mocno szarpnęli, ja jechałem koło 29-30km/h wiedząc że za szybki początek nie jest dobrym pomysłem na takim dystansie. Pierwszy kawałek to płaskie jak stół Żuławy (m.in. Rapsik pociągnął zdrowo ponad 30km/h jakby nie wierząc że są rejony bardziej płaskie od Wielkopolski ;)) - i od razu zaczynają się problemy z ustawieniem lemondki, szybko pobolewać zaczyna mnie kark, więc parę razy stawałem na poprawki, przez co tasowałem się z paroma osobami, m.in. Emesem i Gustawem. Pierwsze górki maratonu to Wysoczyzna Elbląska, kilka fajnych ścianek i jeden bardzo szybki zjazd. Po drodze kupuję wodę na całą noc i jadę na Braniewo, kawałek za miastem jest drugi punkt kontrolny. Tutaj już przebieram się w cieplejsze ciuchy bo zaczyna już zmierzchać. Zaczynają się też boczne drogi, na których nie brakuje prawdziwej zmory MRDP - czyli dziurawych nawierzchni. Ale na Warmii i Mazurach jeszcze nie jest tak źle, słabych asfaltów jest stosunkowo niewiele, niemniej ta ilość wystarczyła by zaczęły się problemy z bębenkiem mojego tylnego koła. Koło po awarii na Podróżniku wymienili mi na nowe, na paru testowych trasach pod Warszawą było OK, więc zdecydowałem się na nim pojechać maraton. I był to mój największy błąd, już na dojeździe do bazy, na bruku pod Władysławowem bębenek znowu złapał luzy, a dziury na Mazurach wystarczyły by luz spowodował zaczął powodować poważniejszą awarię, czyli zawijanie łańcucha. Na pierwszej części nocnego odcinka jeszcze parę poprawek pozycji - i w końcu znajduję w miarę sensowne rozwiązanie, w którym problemy z karkiem się zmniejszają. Na odcinku w rejonie Lelkowa i Górowa Iłowieckiego tasuję się z Emesem, który zaskoczył mnie dalej jadąc na krótko, a temperatury oscylowały koło 13-14'C, do tego była bardzo duża wilgotność. Dalej spotykam także Ryśka Herca jadącego z kimś jeszcze, myślałem że jest sporo z przodu, ale Rysiek też jedzie mądrze, ze spokojnym początkiem - bo dobrze wie ile jeszcze do końca pozostało.
W Bartoszycach widzę parę osób stojących pod sklepem 24h, ja na razie zapasy mam, więc jadę dalej. Wilgoć coraz większa, wkrótce muszę jechać bez okularów, bo tak parowały, że widoczność w nich miałem już za mocno ograniczoną. Kawałek do Węgorzewa dość monotonny, kawałek przed miastem zaczyna się elegancki asfalt, który jest aż do Gołdapi. Za Baniami Mazurskim niespodziewanie spotykam Tomka Niepokoja, a następnie Michała Więckiego oraz Pawła Ilbę. Części osób skończyła się woda, Tomka mocno brała senność; a moja taktyka spokojnej i równej jazdy zdecydowanie popłacała, bo przed nami kilka osób ledwie zostało. Razem z Tomkiem stajemy na postój na stacji w Gołdapi, gdzie doganiamy Ryszarda Denekę; w trójkę będziemy się tasować przez długi kawałek. Za Gołdapią zaczyna świtać, ale dość mizerny to świt - dużo chmur, widać, że można się rychło spodziewać deszczu. W Szypliszkach w sklepie spotykam Kosmę, kawałek pojechaliśmy razem - tutaj ostatni raz się widzieliśmy przed metą ;). A mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić bębenek w tylnym kole, w Sejnach postanawiam spróbować go rozkręcić i przesmarować. Na stacji kupuje klucz 17, ale śruba za mało wystawała i za mocno była dokręcona by dało się zdjąć bębenek bez zdejmowania kasety (w części kół szosowych jest taka opcja); tak więc by to rozkręcić potrzeba jeszcze klucza do kasety; pluję sobie w brodę że wziąłem to koło, ale nie spodziewałem się, że Mavic mógł tak spieprzyć całą partię kół z wyższej półki; tak wiec straciłem tylko niepotrzebnie ze 20-30min. Kawałek za Sejnami zaczyna w końcu padać i nie zapowiada się na przelotne opady, więc ubieram się w pełny strój przeciwdeszczowy. Było to największe załamanie pogody na tegorocznym maratonie, lało od rana aż do końca dnia - i to lało solidnie, nieraz deszcz był ulewny. W takich warunkach jadę przez Puszczę Augustowską (fragmentami z Tomkiem i Ryśkiem), następnie zaczyna się Podlasie, szkoda że akurat takie warunki się trafiły, bo to bardzo fajne rejony. Za Nowym Dworem przecinamy się z Michałem Więckim i Pawłem Ilbą, takich spotkań na maratonie będziemy mieli w nadchodzących dniach jeszcze sporo, a i tego dnia jechaliśmy sporo blisko siebie ;). Przed Krynkami samochodem na trasę wyjechał Łatoś, który potowarzyszył mi do Krynek - bardzo fajne spotkanie. Na dojeździe do Krynek kumulacja złej pogody - lało jak z cebra, jeszcze zaczęło grzmieć, a tam jedzie się parę km po wypłaszczeniu i najwyższym miejscu w okolicy ;)
Za Kruszynianami odcinek szutrowy, który w tych warunkach zamienił się w mokrą tarkę, tyle dobrego że błota specjalnego nie było i szosówką dało się to przejechać. Powoli zaczyna być czuć duży dystans w nogach, a wiele godzin deszczu zbiera swoje żniwo, tempo spada, do Hajnówki już takie zamulanie; ale to dotyczyło wszystkich zawodników. W Hajnówce zjeżdżam na stację, Michał i Paweł pojechali na coś ciepłego co w tych warunkach nie było złym pomysłem, bo pod wieczór było już tylko 12-13 stopni. O zmierzchu wyjeżdżam z Hajnówki, z 10km za miastem dogonili mnie Tomek i Ryszard Deneka, razem (oczywiście bez korzystania z koła) dojechaliśmy do Kleszczeli. Lało cały czas solidnie, nocleg pod namiotem mi się zupełnie nie uśmiechał, postanowiliśmy więc znaleźć tu kwaterę. Zeszło nam na to z godzinę zanim w końcu znaleźliśmy się w cieple, ale w tych warunkach była to dobra decyzja, bo nocleg pod namiotem w mokrych ciuchach nie pozwoliłby na sensowną regenerację. A na kwaterze nieźle trafiliśmy, było dobrze nagrzane, tak więc gdy ruszałem przed 3 rano - właściwie wszystko miałem już suche. Tak więc generalnie pierwszy dzień bardzo na plus, moja taktyka popłaciła, zakładałem że sporo więcej osób będzie przede mną, a tymczasem byłem (razem z Tomkiem i Ryśkiem) koło 3-4 pozycji.
Maraton Rowerowy Dookoła Polski to jedyny w Polsce wielodniowy wyścig ultra, najtrudniejszy i najbardziej prestiżowy, dla wielu osób z środowiska ultra - impreza do której przygotowują się cały rok, a nawet i więcej. Poza trudnością wyznaczaną przez bardzo surowy limit czasowy (3142km w zaledwie 10 dni) jest to przede wszystkim wspaniała przygoda, przez ok. 10 dni przeżycia na trasie są niesłychanie intensywne, by zmieścić się w limicie cały czas trzeba być na wysokich obrotach. W imprezie startuję po raz drugi, w 2013 był to mój debiut w takim typie imprezy, debiut bardzo udany bo udało się maraton wygrać, choć ruszałem na trasę bez doświadczenia w takich startach, które rządzą się trochę innymi prawami niż 2-3 dniowe ultra. W tym roku jadę z dużo większym doświadczeniem, które bardzo procentuje na takiej trasie i pozwala unikać wielu błędów, obsada wyścigu też dużo mocniejsza niż w 2013, bo przez ten czas światek ultra bardzo się rozwinął i sprofesjonalizował. Za cel postanowiłem sobie po prostu dobry start, a jak na trasie będzie się nieźle układać - to zakręcenie się w okolicy mojego bardzo wyżyłowanego rekordu z 2013.
Start MRDP odbywa się zawsze spod latarni na Rozewiu, czyli najbardziej na północ wysuniętego fragmentu Polski. W tym roku na starcie stanęło aż 61 osób, więc progres w porównaniu z 19 osobami w 2013 ogromny; te liczby dobrze pokazują dynamiczny rozwój naszego środowiska ultra. Ze względu na liczbę osób na start ostry, który ma miejsce po przekroczeniu Wisły promem Świbno - jedziemy podzieleni na grupy. Niestety przejazd przez Trójmiasto to zdecydowanie najsłabszy element maratonu. Trasa prowadzi jedną z głównych arterii komunikacyjnych Wybrzeża i Trójmiasta, ruch jest potężny, trzeba się przebijać przez wielokilometrowe korki, wielokrotnie jechać na zakazach rowerowych, także i grupki się tasowały, nieraz przekraczając ustawowe 15 osób; klasyczna wolna amerykanka, gdyby czepiła się do nas policja (a miała pełne prawo) byłyby spore problemy. O ile we wcześniejszych edycjach ruch był jeszcze do przeżycia - teraz już było po prostu fatalnie, dobre 60km w ogromnym ruchu, bo ruch w ostatnich latach bardzo rośnie. Czas najwyższy zmienić tę trasę i objechać Trójmiasto przez Kaszuby, doda to nieco dystansu i przewyższeń, ale dużo lepiej będzie pasować do czegoś co jest wielkim atutem MRDP, czyli jazdy spokojnymi drogami; do tego na terenie Kaszub da się taki objazd zrobić po niezłych nawierzchniach.
Miałem nadzieję na wspólny przejazd z Marzeną aż do promu, niestety Marzena bardzo nie lubi jeździć w dużym ruchu, nie potrafi wciskać się między samochody, lawirować przy krawężnikach, nie ma umiejętności "miejskiego cwaniaczka" - i nie była w stanie utrzymać się w grupie; tak więc żegnamy się już na początku Trójmiasta życząc sobie powodzenia na maratonie. Trzymając się ostatniej z grupek męczę się w gęstym ruchu miejskim aż do końca aglomeracji gdańskiej, dopiero na jakieś 10km przed promem robi się przyjemniej i dopiero tutaj zaczyna się prawdziwy maraton.
Na przeprawie przez Wisłę dłuższa przerwa, długo czekamy na kolejny prom, parę osób nawet skoczyło na jedzenie do pobliskiego baru. Po przepłynięciu promu łączymy się z zawodnikami, którzy przepłynęli Wisłę wcześniejszym kursem - i tu mamy start ostry, czyli rozpoczyna się właściwa rywalizacja na maratonie. Start przebiegł sensownie, sprawnie rozbiliśmy się na mniejsze grupki, nie utworzyły się większe peletony, choć siłą rzeczy jechaliśmy pewien czas dość ciasno pogrupowani. Pogoda optymalna do jazdy, temperatura trochę powyżej 20 stopni i nie za mocny wiatr w plecy. Ludzie różnie jadą, niektórzy tradycyjnie mocno szarpnęli, ja jechałem koło 29-30km/h wiedząc że za szybki początek nie jest dobrym pomysłem na takim dystansie. Pierwszy kawałek to płaskie jak stół Żuławy (m.in. Rapsik pociągnął zdrowo ponad 30km/h jakby nie wierząc że są rejony bardziej płaskie od Wielkopolski ;)) - i od razu zaczynają się problemy z ustawieniem lemondki, szybko pobolewać zaczyna mnie kark, więc parę razy stawałem na poprawki, przez co tasowałem się z paroma osobami, m.in. Emesem i Gustawem. Pierwsze górki maratonu to Wysoczyzna Elbląska, kilka fajnych ścianek i jeden bardzo szybki zjazd. Po drodze kupuję wodę na całą noc i jadę na Braniewo, kawałek za miastem jest drugi punkt kontrolny. Tutaj już przebieram się w cieplejsze ciuchy bo zaczyna już zmierzchać. Zaczynają się też boczne drogi, na których nie brakuje prawdziwej zmory MRDP - czyli dziurawych nawierzchni. Ale na Warmii i Mazurach jeszcze nie jest tak źle, słabych asfaltów jest stosunkowo niewiele, niemniej ta ilość wystarczyła by zaczęły się problemy z bębenkiem mojego tylnego koła. Koło po awarii na Podróżniku wymienili mi na nowe, na paru testowych trasach pod Warszawą było OK, więc zdecydowałem się na nim pojechać maraton. I był to mój największy błąd, już na dojeździe do bazy, na bruku pod Władysławowem bębenek znowu złapał luzy, a dziury na Mazurach wystarczyły by luz spowodował zaczął powodować poważniejszą awarię, czyli zawijanie łańcucha. Na pierwszej części nocnego odcinka jeszcze parę poprawek pozycji - i w końcu znajduję w miarę sensowne rozwiązanie, w którym problemy z karkiem się zmniejszają. Na odcinku w rejonie Lelkowa i Górowa Iłowieckiego tasuję się z Emesem, który zaskoczył mnie dalej jadąc na krótko, a temperatury oscylowały koło 13-14'C, do tego była bardzo duża wilgotność. Dalej spotykam także Ryśka Herca jadącego z kimś jeszcze, myślałem że jest sporo z przodu, ale Rysiek też jedzie mądrze, ze spokojnym początkiem - bo dobrze wie ile jeszcze do końca pozostało.
W Bartoszycach widzę parę osób stojących pod sklepem 24h, ja na razie zapasy mam, więc jadę dalej. Wilgoć coraz większa, wkrótce muszę jechać bez okularów, bo tak parowały, że widoczność w nich miałem już za mocno ograniczoną. Kawałek do Węgorzewa dość monotonny, kawałek przed miastem zaczyna się elegancki asfalt, który jest aż do Gołdapi. Za Baniami Mazurskim niespodziewanie spotykam Tomka Niepokoja, a następnie Michała Więckiego oraz Pawła Ilbę. Części osób skończyła się woda, Tomka mocno brała senność; a moja taktyka spokojnej i równej jazdy zdecydowanie popłacała, bo przed nami kilka osób ledwie zostało. Razem z Tomkiem stajemy na postój na stacji w Gołdapi, gdzie doganiamy Ryszarda Denekę; w trójkę będziemy się tasować przez długi kawałek. Za Gołdapią zaczyna świtać, ale dość mizerny to świt - dużo chmur, widać, że można się rychło spodziewać deszczu. W Szypliszkach w sklepie spotykam Kosmę, kawałek pojechaliśmy razem - tutaj ostatni raz się widzieliśmy przed metą ;). A mnie coraz bardziej zaczyna niepokoić bębenek w tylnym kole, w Sejnach postanawiam spróbować go rozkręcić i przesmarować. Na stacji kupuje klucz 17, ale śruba za mało wystawała i za mocno była dokręcona by dało się zdjąć bębenek bez zdejmowania kasety (w części kół szosowych jest taka opcja); tak więc by to rozkręcić potrzeba jeszcze klucza do kasety; pluję sobie w brodę że wziąłem to koło, ale nie spodziewałem się, że Mavic mógł tak spieprzyć całą partię kół z wyższej półki; tak wiec straciłem tylko niepotrzebnie ze 20-30min. Kawałek za Sejnami zaczyna w końcu padać i nie zapowiada się na przelotne opady, więc ubieram się w pełny strój przeciwdeszczowy. Było to największe załamanie pogody na tegorocznym maratonie, lało od rana aż do końca dnia - i to lało solidnie, nieraz deszcz był ulewny. W takich warunkach jadę przez Puszczę Augustowską (fragmentami z Tomkiem i Ryśkiem), następnie zaczyna się Podlasie, szkoda że akurat takie warunki się trafiły, bo to bardzo fajne rejony. Za Nowym Dworem przecinamy się z Michałem Więckim i Pawłem Ilbą, takich spotkań na maratonie będziemy mieli w nadchodzących dniach jeszcze sporo, a i tego dnia jechaliśmy sporo blisko siebie ;). Przed Krynkami samochodem na trasę wyjechał Łatoś, który potowarzyszył mi do Krynek - bardzo fajne spotkanie. Na dojeździe do Krynek kumulacja złej pogody - lało jak z cebra, jeszcze zaczęło grzmieć, a tam jedzie się parę km po wypłaszczeniu i najwyższym miejscu w okolicy ;)
Za Kruszynianami odcinek szutrowy, który w tych warunkach zamienił się w mokrą tarkę, tyle dobrego że błota specjalnego nie było i szosówką dało się to przejechać. Powoli zaczyna być czuć duży dystans w nogach, a wiele godzin deszczu zbiera swoje żniwo, tempo spada, do Hajnówki już takie zamulanie; ale to dotyczyło wszystkich zawodników. W Hajnówce zjeżdżam na stację, Michał i Paweł pojechali na coś ciepłego co w tych warunkach nie było złym pomysłem, bo pod wieczór było już tylko 12-13 stopni. O zmierzchu wyjeżdżam z Hajnówki, z 10km za miastem dogonili mnie Tomek i Ryszard Deneka, razem (oczywiście bez korzystania z koła) dojechaliśmy do Kleszczeli. Lało cały czas solidnie, nocleg pod namiotem mi się zupełnie nie uśmiechał, postanowiliśmy więc znaleźć tu kwaterę. Zeszło nam na to z godzinę zanim w końcu znaleźliśmy się w cieple, ale w tych warunkach była to dobra decyzja, bo nocleg pod namiotem w mokrych ciuchach nie pozwoliłby na sensowną regenerację. A na kwaterze nieźle trafiliśmy, było dobrze nagrzane, tak więc gdy ruszałem przed 3 rano - właściwie wszystko miałem już suche. Tak więc generalnie pierwszy dzień bardzo na plus, moja taktyka popłaciła, zakładałem że sporo więcej osób będzie przede mną, a tymczasem byłem (razem z Tomkiem i Ryśkiem) koło 3-4 pozycji.
Dane wycieczki:
DST: 727.50 km AVS: 24.77 km/h
ALT: 3463 m MAX: 61.30 km/h
Temp:16.0 'C
Sobota, 3 czerwca 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, Ultramaraton, >500km
Maraton Podróżnika
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Dane wycieczki:
DST: 492.70 km AVS: 25.27 km/h
ALT: 6086 m MAX: 61.20 km/h
Temp:21.0 'C
Sobota, 29 kwietnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
Dane wycieczki:
DST: 510.30 km AVS: 27.14 km/h
ALT: 2634 m MAX: 55.20 km/h
Temp:5.0 'C
Maraton Północ-Południe
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.
Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.
W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.
Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.
W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.
Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30
Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.
Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.
Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.
Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.
Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!
Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.
Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.
Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.
PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 942.10 km AVS: 22.64 km/h
ALT: 7009 m MAX: 61.00 km/h
Temp:11.0 'C