wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 295010.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.28%)
  • Czas na rowerze: 538d 00h 20m
  • Prędkość średnia: 22.73 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaraton

Dystans całkowity:46131.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1957:37
Średnia prędkość:22.79 km/h
Maksymalna prędkość:79.10 km/h
Suma podjazdów:374955 m
Liczba aktywności:97
Średnio na aktywność:475.59 km i 20h 23m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 23 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, MRDP 2021, Ultramaraton
MRDP
II dzień
- Siemiatycze - Włodawa - Hrubieszów - Tomaszów Lubelski - Przemyśl

Spałem dobrze, tyle że za krótko, to nie sama jazda, to zwlekanie się z wyrka jest największym wyzwaniem na ultra ;)). Ale zbieram się dość sprawnie, z Siemiatycz wyjeżdżam jeszcze nocą. Początek bardzo niemrawy, muli solidnie i jakoś nie bardzo idzie ta jazda. Ale trasa dobrze mi znana, lubię te tereny, więc wkrótce się jakoś wkręcam i już odliczam minuty do świtu. Za Janowem zaczyna już dnieć, a czołg przed Terespolem już dobrze widać. Niestety mizerny to świt, liczyłem na słońce jak wczoraj, a tu Żółta Twarz za chmurami i tak od samego początku ten dzień marnie mi się zapowiadał - i jak się okazało przeczucie mnie nie myliło...

W Terespolu byłem jeszcze za wcześnie na zjedzenie czegoś ciepłego czy zakupy, więc postanawiam jechać do Sławatycz, gdzie jest kilka większych sklepów, dzięki temu wysunąłem się na trzecią pozycję, co niewątpliwie działało motywująco. Jazda w czubie mocno nakręca i motywuje do wysiłku; podobną rolę spełnia tu limit, dopóki człowiek o niego walczy to jest w stanie z siebie wykrzesać bardzo wiele; natomiast nie rozumiem zupełnie sensu jechania takiej imprezy z założeniem od razu na starcie, że się zamierza ten limit mocno przekroczyć, a parę takich osób również było. W Sławatyczach już otwarte sklepy, tutaj też po raz pierwszy spotykam zawodników jadącego w drugą stronę Wschodu 1400, parę słów udało się zamienić; bardzo niecodzienna sytuacja by dwie duże imprezy ultra spotykały się w ten sposób. 

Następny odcinek do Włodawy jadę głównie po idącym wzdłuż szosy Greenvelo, które jest w dużo lepszym stanie od szosy, na tym kawałku, spotykam już wiele grupek zawodników Wschodu, m.in. udało mi się namierzyć Wikiego (niestety wspólna fotka jaką zrobiłem .w jakiś dziwny sposób mi się skasowała). Przed samą Włodawą rowerówka już się psuje, jakieś przeskoki na drugą stronę, później kostka, więc wracam na szosę. Za Włodawą przybywa kiepskich asfaltów, jest taka przeplatanka, raz lepiej, raz gorzej; pogoda dość ponura, pochmurno, a temperatura wyżej jak 14-15'C nie chce wskoczyć. Za Doruhuskiem asfalty psują się już mocno, a liczyłem, że ten odcinek wyremontowali, podpadł mi tu Mariusz Filipek, który po zeszłorocznym Wschodzie MRDP twierdził, że ten kawałek wyremontowali ;). Niestety realia są bolesne, żadnego remontu nie było - prawie cały długi odcinek aż pod Zosin to nie są nawet dziury, a jeszcze gorsze od nich łaty; bo drogi tu się naprawia wylewając kolejne łaty na te już istniejące, trochę rozgrzanego żwirku - i gotowe. Tu mija druga doba jazdy, po 48h jazdy mam na liczniku równe BBT, czyli 1008km, tylko raz na BBT lepszy czas wykręciłem, a tu przecież spałem po drodze. Jednym słowem jest dobrze, z takim zapasem kilometrów przed górami można realnie myśleć o poprawieniu rekordu.



Kawałek dalej w Dubience bardzo miłe spotkanie z Pawłem i Rochem z forum, którzy kręcąc w okolicy kibicowali uczestnikom maratonu. Robiłem tu krótkie zakupy, więc był czas trochę pogadać z chłopakami, dostałem też i wałówkę na trasę - dzięki za spotkanie! Na odcinku do Zosina zaczyna się jechać coraz gorzej, dziury niszczą siedzenie, ale gorszy jest narastający od jakichś 100km problem z achillesem, którego zaczynam coraz mocniej odczuwać. W 2017 to właśnie kontuzja achillesa spowodowała, że musiałem odpuścić walkę w samym czubie, pomimo że świetnie mi się jechało, tak więc byłem na to bardzo wyczulony. Robię ileś zmian pozycji by zapobiec dalszemu obciążeniu ścięgna, bo bez sprawnego achillesa nie ma co marzyć o przejechaniu gór. I co się dzieje w takim momencie, gdy nic nie idzie jak potrzeba? Oczywiście zaczyna padać deszcz! :P

Jak pisałem od samego początku dnia mi ta dzisiejsza pogoda źle pachniała (sprawdzaniem prognoz nie zawracałem sobie w ogóle głowy) i niestety te ponure chmury przeszły w deszczowe. Tak więc końcówka odcinka do Zosina do niczego, coraz mocniej nawalający achilles i siedzenie, do tego już pod Hrubieszowem kilka postojów na przebieranie się, bo padający z początku umiarkowanie deszcz przechodzi w ostrzejszą ulewę. Przy okazji bardzo szybko załatwiłem skarpetki przeciwdeszczowe, które są fajne tylko dopóki nie przemokną, bo wysuszenie ich na trasie gdy nie ma słońca graniczy z cudem (od tego momentu skarpetki wiozłem głównie mokre w bagażu, ważące ze 3 razy tyle co na sucho). Porażką okazują się też nowe ochraniacze na buty Castelli Pioggia, na sucho w domu wyglądały całkiem OK; teraz przekonałem się, że są cholernie niewygodne i czasochłonne w zakładaniu, a suwak po paru deszczach bardzo topornie działał - to była największa porażka sprzętowa na tym maratonie.

Straciłem na te wszystkie zabawy ileś czasu, przed Hrubieszowem wyprzedził mnie Przemek Kijak. Za Hrubieszowem kończą się równiny, zaczyna się mocno pagórkowaty odcinek do Tomaszowa; normalnie to ciekawe urozmaicenie po setkach kilometrów równin - ale dziś jedzie się do niczego. Deszcz leje; są to opady typu konwekcyjnego, czyli raz wali mocno, na trochę przestaje i tak cały czas, do tego na drodze jest spory ruch, a przy mokrej szosie zjazdy są niebezpieczne, bo tez i zawiewa chwilami solidnie, w ogóle większość dzisiejszego dnia było pod lekki wiatr. Na pagórkach przed Tomaszowem czuję już solidnie nogi, po drodze jeszcze miłe spotkanie w locie z Rufiano, który strzelił mi tę fotkę:

(fot. Rufiano)

Jednym słowem do Tomaszowa docieram już solidnie wypruty, na Orlenie jakieś bardzo słabe zaopatrzenie było, więc podjechałem do Żabki i popas niestety musiałem robić na zewnątrz. Natomiast cieszy fakt, że wreszcie uspokoił się achilles, zmiany pozycji przyniosły pewną poprawę, ścięgno dalej czuć, ale się to już nie pogarsza. Za Tomaszowem dalej kiepska jazda, za Narolem łapie mnie zmierzch i aż do Lubaczowa jadę w deszczu i solidnym ruchu, co mnie mocno zaskoczyło; na wcześniejszych imprezach jechałem tu grubo po północy i było zupełnie puściutko; więc nie wiedziałem jak to wygląda za dnia. Za Lubaczowem wjeżdżam na boczną drogę do Wielkich Oczu i ruch się kończy, też i deszcz odpuszcza. Ale jedzie się tak sobie, zmęczenie już solidnie, organizm domaga się odpoczynku, a do planowanego w Przemyślu noclegu jeszcze kawał drogi; dziś jeszcze mocniej niż wczoraj poczułem niedogodności systemu noclegów pod dachem; choć z drugiej strony spanie na dziko w deszczowych warunkach tez pozostawia wiele do życzenia; i tak źle i tak niedobrze...

Tak więc ostatni odcinek do Przemyśla jechało mi się już bardzo topornie, rosnąca senność coraz mocniej dawała się we znaki, za Wielkimi Oczami była pętelka przy samej granicy ukraińskiej bardzo wąskimi drogami, częściowo w lesie - za dnia pewnie bardzo fajny kawałek, ale teraz po sporych opadach deszczu było mnóstwo wilgoci i mgieł, chwilami tyle, że światełko na kierownicy już nie wystarczało by drogę skutecznie oświetlić. Ale pocieszałem się, że zawsze to lepsze niż by znowu miało padać - no i gdy myślałem, ze już dociągnę do tego Przemyśla bez deszczu to tak z15km przed miastem lunęło i tym razem to już na maksa. Cały odcinek remontowaną krajówką z Medyki to wręcz surrealistyczne klimaty, szkoda, że w tych warunkach nie było jak zrobić zdjęcia, bo niesamowicie wyglądała ta ściana deszczu w światłach jadących z naprzeciwka samochodów. Do hotelu dociągam przed północą, już z wielką ulgą, ociekając deszczem; rower usmarowany od góry do dołu, więc proponowanie zabrania go do pokoju byłoby niezłą bezczelnością ;). Na szczęście było miejsce w zamkniętym korytarzu, gdzie mogłem go zostawić, a czekał już tu rower Przemka, który również w tym samym hotelu nocował, a który dotarł tu przede mną.

Ale pomimo fatalnej pogody (ze 200km na mokro) morale dalej miałem wysokie, udało się zrealizować plan maksimum i zrobić duży zapas kilometrowy przed górami, a także i nad własnym czasem z wcześniejszych lat. Pytanie było jak tak intensywna jazda pierwszej części wyścigu odbije się na dyspozycji w kolejnych dniach, bo za Przemyślem zaczynały się już góry.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 433.70 km AVS: 23.92 km/h ALT: 1660 m MAX: 57.40 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 21 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton, MRDP 2021
MRDP - Wstęp

Maraton Rowerowy Dookoła Polski to impreza ultra z długą już tradycją, rozgrywana jest bardzo nietypowo - co 4 lata; dotąd odbyły się 4 edycje, w 2021 była piąta. Startowałem w 2013 i 2017, więc i w 2021 roku nie mogło mnie zabraknąć na linii startu. MRDP to bardzo trudny maraton samowystarczalny, nie bez kozery uznawany w środowisku długodystansowych kolarzy za zdecydowanie najtrudniejszy ultramaraton w Polsce, który są w stanie ukończyć jedynie nieliczni. Podstawowe założenie MRDP to bardzo wymagający limit, czyli 10 dni na pokonanie dystansu 3200km, co oznacza aż 320km na dzień. W przypadku imprez na 500km czy 1000km taki poziom limitu nie jest specjalnie trudny, ale w przypadku tras wiele dłuższych to już zupełnie co innego, bo wydajność z dnia na dzień spada, brak snu się potęguje, a na trasie jest ponad 1000km gór.

Ale na tym właśnie polega cały urok tej imprezy, że nie jest tu łatwo. To właśnie przyciąga na start wielu zawodników, chęć zmierzenia się z takim wyzwaniem, chęć sprawdzenia się na ekstremalnej imprezie. Jak na żadnym innym maratonie limit wyznacza tu strategię jazdy i zmusza zawodników do znalezienia w sobie sił wtedy gdy nic nie idzie, gdy pogoda i własny organizm rzucają nam liczne kłody pod nogi. Czymś niezwykłym w tej imprezie jest stopień poświęcenia jakiego wymaga, tego nie da się ukończyć jadąc na pół gwizdka, tu trzeba się na te 10dni wyłączyć zupełnie z życia i jego spraw, tu jest tylko rower i droga, nic zbędnego, nic ponadto. Jak mawiał Michał Anioł tworząc swoje wspaniałe rzeźby - on po prostu bierze kamień i usuwa co zbędne. I to jest w MRDP piękne, tu nie ma żadnych zbędnych dodatków, zostaje jedynie nasz prywatny film drogi, zostaje czyste piękno długodystansowej jazdy!

Impreza wymaga dobrego przygotowania zarówno od strony fizycznej jak i logistycznej. Tak w dużym skrócie można powiedzieć, ze sukces zależy po 1/3 - od przygotowania fizycznego, od logistyki i od psychiki, bo mocną głową bardzo wiele się tu zyskuje, a równie wiele można stracić, gdy psychika zawodzi i nie potrafimy swojego na trasie odcierpieć. Bo też MRDP jest to swoista impreza na wyniszczenie, znaleźć w sobie motywację po tygodniu bardzo intensywnej jazdy nie jest łatwo; do tego swoje dołożyć potrafi pogoda - i w tym roku dołożyła niemało :)).

MRDP było moim głównym celem sportowym na ten sezon, przygotowałem się do niego solidnie, w tym sezonie nietypowo dla siebie postawiłem na bardziej usystematyzowany trening typu sportowego, korzystając ze wsparcia trenerskiego Radka Rogóża, z którym bardzo dobrze mi się współpracowało, każdemu polecam. Celem maksimum w który celowałem było poprawienie mojego rekordu z 2013, czyli 8 dni 14h i 16min, a to już bardzo wysoko zawieszona poprzeczka, tym bardziej, że w 2021 trasa była dłuższa o prawie 70km niż w 2013 oraz doszło ok. 3000m w pionie, co realnie wydłużyło tę trasę o przynajmniej 4h w stosunku do 2017, a z 5h do 2013 (choć odpadł też czasochłonny prom na Wiśle). Plan jazdy na imprezę miałem dość ogólny, nie przywiązywałem za dużej wagi do tego, nastawiając się na bieżącą improwizację, bo zdawałem sobie sprawę z tego, że na takiej trasie jest tyle zmiennych wpływających na to ile danego dnia można przejechać i gdzie dotrzeć, że nie sposób przed startem precyzyjnie tego zaplanować. Startuję oczywiście w królewskiej kategorii Solo, tak w mojej opinii długie dystanse jeździ się najlepiej, a na trasach tej długości wspólna jazda z innymi zawodnikami więcej strat przynosi niż zysków (wyłączając z tego bardzo zgrane rowerowo pary, ale takich wielu nie ma).

I dzień - Rozewie - Braniewo - Bartoszyce - Gołdap - Sejny - Kuźnica - Hajnówka - Siemiatycze

Start imprezy odbywa się tradycyjnie spod latarni na Rozewiu, czyli symbolicznym, najdalej na północ wysuniętym fragmencie Polski. Obsada w tym roku bardzo mocna i liczna (jak na tej długości imprezę), na podjęcie wyzwania okrążenia całej Polski w 10 dni zdecydowało się 49 osób w kategorii Solo, 27 osób w kategorii Open oraz 2 osoby w pobocznej kategorii Support jadącej na zupełnie innych zasadach (z wsparciem wozu technicznego). Punktualnie o 12.00 starujemy całym peletonem i drogami dla rowerów wyjeżdżamy z Jastrzębiej Góry.

(fot.MRDP)

W tej edycji na odcinku trójmiejskim została mocno zmieniona trasa, nie ma już bardzo niekomfortowego przejazdu przez Trójmiasto, które mija się od zachodu. Na początek mamy idealne warunki - słoneczna pogoda, okolice 20 stopni i sprzyjający wiatr; pierwsze kilometry to jeszcze dość ciasno zbici w mniejsze i większe peletony zawodników, wszyscy pełni sił, z wysokim morale, jeszcze nie wiedzą co będzie za 2-3 dni, że ten stan niestety nie potrwa już za długo i że wkrótce zacznie się klasyczna jazda na wyniszczenie. Jak wojsko idące do pierwszej bitwy, w świeżutkich mundurach, a za parę dni to będą już realia wojny okopowej :P

Po ok. 15km wjeżdżamy na DW 216 i kolejne 15km jedziemy w korku do Redy (na szczęście jest tu sporo odcinków z poboczem); niestety choć samo Trójmiasto mijamy to i na drogach w okolicy jest spory ruch. Wyjazd z Redy masakrycznie dziurawy, na szczęście to podjazd, więc nie ma tragedii. Kawałek dalej w Karczemkach jestem świadkiem wypadku. Na tym odcinku był zakaz dla rowerów i trzeba było wjechać na drogę dla rowerów, która prowadziła równolegle do szosy. I zaraz na początku tej rowerówki przecinała ona zjazd na stację benzynową, był tam przejazd rowerowy, więc to rowerówka miała pierwszeństwo przejazdu. Jakieś 30m przede mną jechał najmłodszy uczestnik MRDP Grzesiu Szamrowicz i na moich oczach skręcający na stację samochód wjechał na przejazd rowerowy bez oglądania się, bez redukcji prędkości. Na cale szczęście Grzesiek wjeżdżający już na przejazd rowerowy zobaczył go kątem oka i w ostatniej chwili wykonał unik w prawą stronę, unik dzięki któremu uniknął poważnego wypadku, a jedynie dostał lekko w tylne koło, na szczęście nieszkodliwie. Ochrzaniliśmy zdrowo kierowcę, a Grzesiu (czemu trudno się dziwić) powiedział, że do końca maratonu żadnymi rowerówkami nie pojedzie. Taki dobitny przykład na to, że wiele dróg rowerowych jest bardziej niebezpiecznych niż jazda szosą, dotyczy to przede wszystkim takich jak ta - przecinających wiele wjazdów w bok, na których kierowcy notorycznie wymuszają pierwszeństwo.

Na odcinku "trójmiejskim" jak to na Kaszubach - sporo górek, niestety ruch na wielu drogach jest dotkliwy i psuje przyjemność z jazdy, taki urok sąsiedztwa dużej aglomeracji; czekam już z upragnieniem na Pruszcz Gdański za którym liczę, że powinno się uspokoić. Na tym kawałku jadę blisko Adama Kałużnego, z którym dzisiaj sporo będę się mijać. Przed Pruszczem jeszcze krótka wizyta w sklepie i wjeżdżam na Żuławy. Zmienia się zupełnie charakter jazdy - robi się całkiem płasko i wreszcie ruch zdecydowanie maleje. Mija tutaj pierwsze 100km maratonu, więc zaglądam na monitoring wyścigu (orientując się przy okazji, że bardzo fajnie działa; monitoring FollowMyChallenge to obecnie chyba najlepsze rozwiązanie na rynku), po którym orientuję się że raczej trzymam tyły, jestem bodajże 33 na 49 osób w Solo - ludzie tradycyjnie solidnie wyrwali do przodu. Ale zupełnie się tym nie przejąłem, wolę zdecydowanie jechać swoim równym tempem, wiedząc że miarodajne będzie jak kto przejechał noc i dopiero pozycje po ok. 24h coś tam powiedzą. Na Żuławach spotykam Krzyśka Wolańskiego i Damiana Pałyskę, z którymi trochę rozmawiamy, póki co humory zdecydowanie dopisują. Co prawda wiatr który miał być zachodni i pchać zamiast tego przeszkadza - to takie pierwsze sygnały tego jak można ufać prognozom pogody ;)). Ale generalnie jedzie się elegancko, cały czas jest słonecznie, a na horyzoncie pojawiają się już pagórki Wysoczyzny Elbląskiej. 


Po pięknym kawałku nad Nogatem, ładnie oświetlonym popołudniowym słońcem wjeżdżamy w pagóreczki, jeszcze jesteśmy dość ciasno pogrupowani i co chwilę się kogoś spotyka, między innymi Kaziu Piechówka przyjął z ulgą pierwsze górki, bo narzekał, że niszczy go monotonia - i rzeczywiście, gdy tylko się skończyło płaskie to na pierwszym podjeździe wyrwał do przodu jak Pantani; też i Tomek Wyciszczak mocno cisnął; Tomek nietypowo już pierwszej nocy planował spać, bo większość zawodników szykowała się na noc na siodełku. Odcinek bardzo fajny, ostry zjazd do Suchacza, jeszcze ze dwie większe ścianki i zjeżdża się do Fromborka, ze wspaniałą katedrą tuż przy drodze. Kawałek dalej w Braniewie jak wiele osób zatrzymałem się na dłuższy postój, bo to ostatni sensowny punkt zaopatrzeniowy na sporym odcinku; też już się ściemniać zaczęło, więc przebrałem się do nocnej jazdy. Od Braniewa już po ciemku, trochę obawiałem się na tym odcinku słabszych asfaltów, bo na wcześniejszych edycjach było tu sporo dziur - ale okazało się, że jest elegancko, prawie cały ten kawałek to wyremontowane drogi. Na tym odcinku mijam się z Robertem Woźniakiem i Adamem Kałużnym, od początku dnia mocno męczy mnie sikanie, chwilami już co 15min muszę się zatrzymywać; w Górowie Iławieckim na nieczynnej stacji gdzie spotykam Rybę (Grzegorza Rybkowskiego) trochę poprawiam pozycję. Kawałek dalej jedziemy objazdem przez Bezledy, po wjeździe na krajówkę do Olsztyna niemiłe zaskoczenie - bo pomimo, że już było po 23 ruch był bardzo duży, samochód za samochodem. Jak się później dowiedziałem w Bezledach był koncert Zenka Martyniuka, a na takich "artystów" to mało wyszukana publiczność chodzi. I akurat jak jechaliśmy wracało z niego dużo już pijanej hołoty. W pewnym momencie ktoś mocno rzucił we mnie jabłkiem, jakimś cudem o centymetry minęło przednie koło, bo takie zupełnie niespodziewane, dość silne uderzenie łatwo może doprowadzić do groźnej wywrotki. Analogiczną sytuację miał jadący w bliskiej odległości Robert Woźniak, jak czytałem w jego relacji w niego z kolei butelką rzucili. To jest właśnie ten poziom ludzi, którzy za doskonały żart uważają rzucić czymś w rowerzystę, opluć go, albo nawet uderzyć drzwiami samochodu (była taka sytuacja na BBT, do tego zakończona pobiciem), a ich mózgi są za małe by przewidzieć jak groźne mogą być konsekwencje takich zachowań.

Za Bartoszycami jechało mi się całkiem przyzwoicie, siły jeszcze są, dobrej jakości drogi zachęcają do ciśnięcia. Na 3PK w Korszach spotykam jadących wspólnie Maćka Blimela i Władysława Pieleckiego (bardzo sprawnie współpracowali), no i zaczyna się robić zdecydowanie zimno, temperatura spada w okolice 5-6 stopni, więc trzeba się porządnie ubrać. Do tego na trasie było dużo wilgoci, szczególnie w okolicach licznych tu jezior; w okularach już nie dało się jechać, bo od razu parowały. Wielu zawodnikom to zimno dało mocno w kość, ale mnie wiele to nie ruszyło, zimno oczywiście czułem, ale też nie byłem jakoś wielce zmarznięty, choć za Baniami Mazurskimi termometr już tylko 3 stopnie pokazywał. Tak więc odcinek do Gołdapi pokonuję całkiem sprawnie, tutaj zasłużony postój na Orlenie, gdzie już panowała atmosfera w stylu "The Walking Dead"; spotykam tu między innymi mocno już ugotowanego Wojtka Gubałę, prawdziwego Króla DNF-ów; i tym razem nie zawiódł, tradycyjnie przeholowując mocno z tempem w pierwszej fazie maratonu.

Za Gołdapią zaczyna już świtać i zaczyna się kapitalny kawałek do Szypliszek, uwielbiam ten odcinek, wiele razy tu jechałem, ale zawsze z przyjemnością tu wracam. Kawałek wymagający, bo zimnica cały czas trzyma, a górek nie brakuje. Ale widoki są kapitalne, wioseczki jak na końcu świata, pełno mgieł oświetlanych blaskiem wchodzącego słońca - po takie chwile się jeździ ultramaratony!


Za Wiżajnami mijam się z Góralem Nizinnym (Adamem Szczygłem), a na postoju na przebranie się (przed Sejnami wreszcie zaczęło się ocieplać!) spotykam się ze Śrubą (Krzysztofem Naskrętem), zawsze fajnie wybić się z monotonii samotnej jazdy chwilę rozmawiając. Wraz ze wzrostem temperatury rośnie i morale, a wzrosło jeszcze mocniej jak sprawdziłem sytuację na monitoringu i okazało się, że jestem już w pierwszej dziesiątce. To od razu dało mi wiatr w skrzydła, bo widziałem, że moja taktyka "tisze jediesz dalsze budiesz", czyli spokojnej, równej jazdy swojego bez oglądania się na to jak jadą inni przyniosła dobry skutek. Zimna noc zweryfikowała część zawodników i ponieśli sporo strat, a 500km w nogach to też ten poziom, gdy już przechodzi się z szybkości na wytrzymałość i różnice w mocy ze startu zaczynają się zmniejszać.

Za Sejnami kawałek krajówki, następnie przejazd przez Puszczę Augustowską i dojazd pod białoruską granicę w rejonie Nowego Dworu. Zaczyna się Podlasie i bardzo fajny, długi i pusty odcinek wzdłuż granicy, były obawy czy nie będzie jakiś problemów w związku z kryzysem z uchodźcami - ale zero problemów, nawet żadnej wzmożonej aktywności służb nie widziałem. Odcinek malowniczy, ale i sporo górek na odcinku do Krynek, więc czuć już coraz mocniejsze zmęczenie w nogach, 600km strzela przed Kuźnicą. Cały dalszy odcinek to już coraz bardziej rosnące zmęczenie, w takich chwilach wzrasta rola głowy, trzeba umieć znaleźć w sobie motywację by dalej jechać. Inaczej niż na poprzedniej edycji wygląda kawałek za Kruszynianami, nie ma już odcinka szutrowego, zamiast tego jedziemy asfaltem przez Bobrowniki co dodało parę km i kilka górek. Za Bobrownikami już coraz większe zamulanie, zmęczenie już bardzo duże; w rejonie zalewu Siemianówka miłe zaskoczenie - zrobili nowy asfalt, bo były tam bardzo ostre dziury, teraz został tego tylko krótki kawałeczek, a jeszcze wczesną wiosną straszyły tam niezłe kratery. 

Razem z jadącym w bliskiej odległości Śrubą już mocno wypompowani stajemy na postój w Narewce, chodzi się już z trudem i powolutku. Z Narewki już blisko do Hajnówki, gdzie robię większe zakupy i ogarniam kwestię noclegu. Postanawiam jechać objazdem, a na noc dociągnąć do Siemiatycz. W Kleszczelach zaczyna się ściemniać, a ponieważ słaba o tej porze była widoczność, więc jechałem bez okularów - i wpada mi do oka muszka. I tak pechowo się złożyło, że próbując ją usunąć rozbabrało mi się to oko bardzo mocno; niestety nie było w tym rejonie stacji z toaletami, gdzie na spokojnie można było to ogarnąć. A że oko dalej mocno szczypało, a ja nie byłem w stanie ustalić czy ta muszka jeszcze dalej siedzi w oku, a rąk też nie miałem czystych - więc sumarycznie opuchło to bardzo mocno, do tego zaszło ropą. Tak więc długi, nocny odcinek do Siemiatycz strasznie mi się ciągnął, oprócz oka zmęczenie dystansem było już bardzo duże, tak więc docieram do hotelu z wielką ulgą.

W tej edycji postawiłem na noclegi na kwaterach, chcąc sprawdzić na ile inaczej wyjdzie jazda MRDP niż w poprzednich edycjach, gdy jechałem śpiąc na dziko. Pierwsze minusy tego systemu już widzę, czyli konieczność jazdy na dużym wypruciu by dociągnąć w miejsce noclegu, zamiast spać wtedy gdy organizm zaczyna tego mocno potrzebować. Też w hotelu straciłem ze 20min na samo meldowanie się, chodzili sprawdzać pokój itd. Ale są też i spore plusy - hotel elegancki, można wziąć prysznic, a w łóżku wygodniej się śpi niż na zewnątrz, mogłem też ogarnąć i przemyć to oko. Sumarycznie - pierwsze 1,5 dnia na duży plus, przejechałem aż 800km i wypracowałem pewien zapas kilometrowy nad swoim rekordowym czasem, także i w klasyfikacji imprezy byłem blisko czuba.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 796.20 km AVS: 26.01 km/h ALT: 4719 m MAX: 60.60 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 7 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Kórnicki Maraton Turystyczny

Maraton w Kórniku niezmiennie cieszy się dobrą opinią, więc w tym roku postanowiłem się wybrać; termin nieźle pasował jako ostatni, poważny test przed docelowym startem w tym sezonie, czyli MRDP. Dojeżdżam w piątek, razem z kolegą z Puław jedziemy ze Swarzędza do Kórnika, tam spotykamy sporo zawodników i jemy obiad. Później rundka po ładnej promenadzie nad jeziorem Kórnickim i ostatnie parę km do bazy maratonu w Prusinowie.


Podobnie jak na Pyrze - baza zorganizowana elegancko, duży zielony teren pod namioty, są kiełbaski z grilla, można pogadać z wieloma znajomymi szykującymi się do startu. Nocka niestety do niczego, bardzo niewiele spałem, ale w przypadku maratonu na 500km to jeszcze nie tragedia. Start dość wcześnie rano, pierwsze grupy ruszają jeszcze przed siódmą, ja startuję o 7.25. Start jest rozłożony na raty, z bazy jedziemy spokojnym tempem do Kórnika i tam na rynku jest właściwy start ostry. Tempo na starcie koło 30km/h, jadę tu spory kawałek z Michałem Szelągiem, ale szybko dochodzi nas ekipa z dystansu 300km (pierwsze ok. 60km mieliśmy wspólne), startująca zaraz po nas (przy starcie z rynku nie było już godzin startu, więc grupki ruszały zaraz po dojechaniu), którzy już cisnęli bardzo solidnie, często powyżej 35km/h. Fajnie się jechało, bo trasa prowadziła pod wiatr, więc grupowa jazda wiele wnosiła. Niestety długo nie pojechałem, bo wkrótce musiałem się zatrzymać na sikanie i tyle było z grupowej jazdy ;). Sikanie męczyło mnie na tym pierwszym odcinku mocno, co najmniej ze 4 razy musiałem stawać na pierwszej setce, też i drobne poprawki w rowerze robiłem.

Tak więc jechałem ten kawałek głównie solo, krótkimi kawałkami jedynie jadąc z innymi ludźmi. Jedzie się nieźle, trzymam tempo pod 30km/h, niestety wiatr zdecydowanie przeszkadza, a jest tu dużo odkrytych, rolniczych terenów. Przy przejeździe kolejowym w Kąkolewie łapie mnie opuszczony szlaban, szybko docierają też inni. Od tego kawałka odcinek grupowej jazdy, jechaliśmy tak w 4-5 osób w sumie do mostu na Odrze, tam dwie osoby zjechały na tankowanie, ja poprawiałem rower, a jeden chłopak pojechał do przodu. Wkrótce zaczynają się pierwsze pagóreczki w rejonie zagłębia miedziowego i kompleksu górniczego w Rudnej, między innymi jedzie się tu spory kawałek wzdłuż gigantycznych hałd górniczych. Wjazd do Polkowic męczący, sporo dziur, ruch dość spory. W Polkowicach był pierwszy punkt żywnościowy, na którym był normalny obiad, ale na tak duże jedzenie było dla mnie za wcześnie, więc planowałem tylko zatankować i jechać dalej. Niestety na punkcie nie było wody, jedynie izotoniki, których nie lubię i nie używam, więc musiałem po wodę zjechać do pobliskiego sklepu.

Za Polkowicami jazda zaczyna się robić przyjemniejsza, coraz mniej zurbanizowane tereny, są też dłuższe odcinki lepszego asfaltu, bo na razie sporo było dziurawych odcinków, niestety dolnośląskie z tego słynie. Tempo powoli spada, wiatr cały czas w twarz, któraś godzina takiej jazdy już wchodzi w nogi. Za Chojnowem wreszcie pojawiają się górki na horyzoncie i wkrótce zaczyna się najciekawszy odcinek KMT. Góry na trasie wielkie nie są, ale to zawsze ekstra urozmaicenie bo długich odcinkach równin, też i wiatr w tym terenie znacznie mniej przeszkadza. Na jednym z podjazdów spotykam prowadzącego rower Jarosława Piekarza, niestety padł mu bębenek w tylnym kole i musiał się wycofać - awaria typowa dla kół Mavica, z tego powodu przestałem ich używać. Kawałek dalej wjeżdżam w tereny dobrze znane z tegorocznego zlotu forum pod Wleniem, pokonuję kawałek wzdłuż Bobru i podjeżdżam na zaporę Pilchowicką, gdzie mieści się drugi punkt żywnościowy, w karczmie jest paru kolarzy, min. Paweł Kosiorek i Marcin Podrażka. Do jedzenia jest tłusta gulaszowa, próbowałem to jeść, ale mi nie podeszło zupełnie, więc ruszyłem dalej; teraz przydałoby się menu z Polkowic, taki schaboszczak wszedłby aż miło ;))

Za Pilchowicami najciekawsze górki, trzy solidne podjazdy po ok. 150m w pionie. Przed Świeżawą tankuję na stacji, a gdy ruszam to akurat jadą Paweł i Marcin do których się podłączam. Marcin trochę wolniej jechał pod górę, a z Pawłem jechaliśmy razem aż do Jawora, gdzie zjechał na stację. Ja pojechałem dalej, zaczęła się już noc, kręciło się całkiem sensownie, choć oczywiście zmęczenie było już odczuwalne, tez na tym odcinku trafiło się sporo brukowanych odcinków w małych miasteczkach. Kawałek za Prochowicami dochodzi mnie większa ekipa, między innymi z Pawłem Kosiorkiem w składzie, solidnie cisnęli, więc się podłączyłem. Ale dużo wspólnej jazdy nie było bo przed Ścinawą, gdy wjeżdżamy w światła orientuję się, ze nie mam telefonu na kierownicy, musiał wypiąć się z mocowania na którymś z bruków. Zawracam więc by spróbować znaleźć telefon, kawałek dalej spotykam Marcina Podrażkę, któremu mówię o zgubionym telefonie. Ujechałem pod prąd z 10km (nadrabiając w sumie ok.20km i tracąc na to ponad godzinę), ale telefonu nie znalazłem, co mnie nieźle zdołowało. Gdy nadjechali Adam Czekaj i Piotr Sternal wpadłem na pomysł by z ich telefonu zadzwonić na swój numer, może ktoś telefon znalazł? I okazało się, że znalazł go Marcin Podrażka, chwilę po naszym rozłączeniu się, leżał w jakiejś dziurze na środku ulicy, do tego nie uszkodzony. Fart ogromny, bo już byłem pewien że będę mocno w plecy, do tego utrata telefonu to masa kłopotów; wielkie podziękowania dla Marcina!

Jedziemy dalej w trójkę, powoli zaczyna błyskać na niebie, wjeżdżamy też w mokrą nawierzchnię, nas samych deszcz jeszcze oszczędza. Przebieramy się w Wińsku, a postój robimy na małej stacji w Wąsoszu. Sen mnie jeszcze nie mulił, więc ruszam przed chłopakami, tuż po tym jak ruszyłem to zaczęła się solidna burza, mocno lało, a przede wszystkim mocno wiało, bardzo wredny, silny boczny wiatr, rower na stożkach skakał po jezdni jak Żyd po pustym sklepie ;)). Ze dwa razy jeszcze krótkie postoje na przebieranie się robiłem, ale generalnie jechałem już longiem na metę. Padało mocniej ze 2h, później już się stopniowo uspokoiło, też i wiatr odpuścił. Na trasie jeszcze trochę górek w rejonie Gostynia (fajna ścianka do Bazyliki Świętogórskiej) oraz w rejonie Dolska (już za dnia). Na metę docieram ok. 6.20, łącznie zajęło mi to 22h36min, z czego ponad godzina poleciała na ten telefon. 

Kórnicki Maraton Turystyczny ma opinię najłatwiejszego w Polsce, ale tym razem wyszło to ciężkie ultra 24h. Pierwsze 250km pod solidny wiatr, później odcinek górek, a na koniec w nocy załamanie pogody i burze - to wszystko spowodowało, że było najwięcej wycofów w historii KMT. Duże podziękowania dla organizatorów, którzy robią świetną robotę, dzięki czemu KMT to naprawdę fajna impreza!

Test przed MRDP wyszedł całkiem nieźle, z formą nie jest źle, choć miałem na trasie sporo problemów z pozycją i trzeba było poprawiać to i owo. Ale MRDP to zupełnie inna impreza, tam mocna noga nie wystarczy do ukończenia, musi zagrać też kilka innych elementów, a kluczowy jest brak kontuzji o co na tak trudnej trasie bardzo trudno.

Kilka fotek 

Dane wycieczki: DST: 542.40 km AVS: 26.22 km/h ALT: 2925 m MAX: 58.70 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 26 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Giant Anthem 2021, Ultramaraton
Pyra Trail

W czerwcu tak się ułożyły starty, że przez 3 weekendy z rzędu wypadał mi maraton ;). Ostatnim w tym zestawieniu była Pyra Trail, która pierwotnie miała się odbyć w kwietniu, ale ze względu na covid została przełożona na czerwiec.

W piątek dojeżdżam pociągiem do Swarzędza, następnie rowerem do bazy imprezy w Prusinowie. Baza elegancka, jest miejsce pod namioty, są sanitariaty, są kiełbaski z grilla. Niestety ze spaniem było słabiutko, praktycznie całą noc oka nie zmrużyłem, ale przy maratonie tej długości jeszcze dramatu nie ma. Poranek schodzi na przygotowaniach do startu, na jazdę w tym maratonie umówiłem się z Gosią, ma też z nami jechać Łukasz Węgiel poznany przez Gosię na trasie Wisły 1200; nasza grupa startuje jako przedostatnia o 8.05.


Na starcie od razu bardzo mocne tempo, zrozumiałe w przypadku mocnych osób, ale tradycyjnie wiele już nie tak mocnych osób jedzie powyżej swoich możliwości i po 3-4h zaczyna je odcinać. Na moim fullu już trzeba było włożyć sporo wysiłku by się utrzymać za ludźmi na gravelach na asfaltach i dobrze ubitych polnych drogach. Pogoda idealna, w dzień maksymalnie okolice 25 stopni, nad ranem okolice 20.

Pyra Trail ma inny układ trasy niż Krwawa Pętla, mniej tu odcinków technicznych, sporo więcej asfaltów (ok. 1/3 trasy), więc gravel wydaje się optymalnym rowerem na tego typu tras. Tak przynajmniej wyglądało to w teorii przed startem, bo rzeczywistość od tego nieco odbiega. Jedziemy w czerwcu, po długim okresie wysokich temperatur - a to oznacza duże ilości piachu na trasie, a na takie odcinki gravel to już taki sobie rower ;). Przez pierwsze godziny trasy strasznie męczy mnie sikanie, co pół h musiałem stawać, przez co Gosia z Łukaszem szybko mi odjechali. Ale, gdy tylko trafiały się piaskownice to na swoim rowerze szybko nadrabiałem dystans do gravelowców, bo tam gdzie oni się ryli i musieli schodzić z rowerów tam ja byłem w stanie przejeżdżać w siodle. Pierwszy odcinek dość kiepski, tutaj grupuje się sporo mało ciekawych asfaltów; ale są i bardzo fajne odcinki - jak jazda nad samą Wartą, czy most kolejowy nad tą rzeką.


W rejonie Ostrowieczna bardzo fajny kawałek z górkami i szybkim zjazdem po płytach, gdzie nawet udaje się przekroczyć 50km/h (tak są takie wzniesienia w Wielkopolsce! :)). Na tym odcinku doganiam Łukasza, który kryzysem płaci za za mocne tempo na początku maratonu, a także kawałek dalej, przed Dolskiem Gosię, odtąd już jedziemy razem; odliczając moje liczne przerwy na sikanie, których na tej imprezie miałem wyjątkowo sporo i po których szybko goniłem ;). Trasa robi się bardziej wymagająca, na tym kawałku jest więcej odcinków terenowych, do tego, jak to w sosnowych lasach dużo piaskownic; Gosia na dwucalowych oponach tez radzi sobie na nich przyzwoicie, lepiej niż ludzie na typowych gravelowych oponach. Kawałek dalej jest odcinek z błędnie puszczonym śladem, trochę trzeba było pokołować, żeby się zorientować jak to objechać, m.in. zaliczając dość ostrą ściankę. Na pierwsze tankowanie stajemy na 85km w Dalewie, nie tracąc wiele czasu ruszamy dalej. 


Kolejne fragmenty aż do najdalej na zachód wysuniętego fragmentu maratonu dość wymagający, sporo terenu, ale i niebrzydkie, jest trochę jeziorek, jest urozmaicenie w postaci wymytych przez ostatnią ulewę koryt lokalnych strumieni itd.. Też i wiatr wiejący dziś z kierunków zachodnich sporo tutaj przeszkadza na odcinkach asfaltowych. W Przemęckim Parku Krajobrazowym trochę podjazdów, dalej się już wypłaszcza, na kolejny postój stajemy w Brennej po ok. 170km w nogach. Niestety słabiutko trafiliśmy, mały lokalny sklepik, bardzo słabo wyposażony.

Kolejny odcinek bardziej "turystyczny", mijamy tutaj serię jezior, nad którymi jest sporo turystów, widzimy też trochę zawodników Pyry zatrzymujących się w tym rejonie na obiad. Dalej przybywa szutrów, także na pozaleśnych terenach, wyraźnie też zaczyna pomagać wiatr. Ten słaby postój rekompensujemy sobie porządniejszym na stacji w Buczu, kawałek za Śmiglem jeszcze mamy z 5min ponadprogramowego postoju na szlabanie kolejowym ;). Odcinek do Śremu to sporo fajnych szutrów, tereny dość puste, kilka górek z których są dość szerokie widoki, więc jedzie się całkiem fajnie. W Śremie postój pod Żabką, by zatankować wszystko przed nocą, bo było wiadomo, że na odcinku do mety już nie ma co liczyć na zaopatrzenie. 

Za Śremem wjeżdżamy na nadwarciańskie łąki, pod względem widoków ekstra kawałek, ale podobnie jeśli chodzi o ilość piachów. Ja na MTB dawałem tu sobie spokojnie radę, ale ludzie na gravelach mocno wyklinali. Wraz ze zmierzchem nad rzeką pojawiają się też masy komarów, stanąć na chwilę nie można, by się do człowieka nie dobrały. Ale generalnie cały ten odcinek udało nam się przejechać jeszcze coś widząc, szczególnie w pierwszej części. Ten odcinek "specjalny" miał ze 20km, później jest już łatwiej, dochodzą asfalty i lepsze szutry, też okazuje się, ze Gosia zapomniała lampki tylnej, ma jedynie słabo świecącą awaryjną lampeczkę, więc na asfaltach jedzie przodem. Końcówka znowu wymagająca, singielek nad jeziorem Kórnickim, później też upierdliwy nawigacyjnie w nocy odcinek i wreszcie wydostajemy się na ostatnie asfaltowe 4km, gdzie tniemy mocno powyżej 30km/h do już bardzo bliskiej mety.

Dojeżdżamy trochę przed północą z czasem 15h36min co dało 35 miejsce na 114 zawodników, więc całkiem przyzwoicie. No a przede wszystkim dało to Gosi drugie miejsce w kobiecej klasyfikacji - więc bardzo elegancko! Podziękowania za wspólną jazdę!


Maraton bardzo fajny, wart polecenia miłośnikom ultramaratonów, może w tym terminie tak nie do końca pod gravel ze względu na spore ilości piachów, ale generalnie trasa jak na rejony Wielkopolski ciekawa, poza może pierwszym, średnio interesującym odcinkiem, ale tak od 60km już całkiem OK. Organizacja świetna - wygodna baza, duże zaangażowanie organizatorów z Kórnickiego Bractwa Rowerowego, dobry posiłek na mecie.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 309.90 km AVS: 22.06 km/h ALT: 1290 m MAX: 50.30 km/h Temp:22.0 'C
Sobota, 19 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2021, Ultramaraton
Krwawa Pętla

Najciekawszy podwarszawski szlak rowerowy pokonywałem już sześciokrotnie, ale zawsze w formule turystycznej. Dlatego, gdy Koło Ultra postanowiło zorganizować na tej trasie wyścig - pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zmierzyć się z tą trasą w podejściu bardziej sportowym. Do tego wszystkie swoje przejazdy Krwawej Pętli robiłem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, a tu jazda ma być w przeciwnym kierunku, a to jednak jedzie się nieco inaczej. Wyścig planujemy przejechać wspólnie z Krzyśkiem, prognozy przed imprezą nie pozostawiają złudzeń - będzie mocna patelnia!

Jako, że maraton mamy tuż pod nosem dojeżdżamy z Krzyśkiem po prostu na kołach niecałe 20km. Bazą maratonu jest knajpka Krótka Piłka, położona przy ośrodku sportowym w Międzylesiu. W bazie spotykam wielu znajomych, pierwsze grupy już startują od 7, my jedziemy dopiero w ostatniej o 8.05, więc jest sporo czasu na pogawędki.


Po starcie, gdy grupka wjeżdża w teren od razu się to wszystko rozrywa, jedziemy swoim tempem, bez nadmiernego żyłowania się. Pierwszy kawałek to dość wymagający rejon Wesołej, wyjątkowo po żółtym szlaku (by ominąć przejazd z barierkami przez ruchliwą krajówkę), później następuje przejazd przez skraj miasta - Rembertów i Zielonka. W tej fazie wyścigu ludzie są dość ciasno zgrupowani, więc doganiamy sporo osób z wcześniejszych grupek, psychologicznie zawsze lepiej gonić niż uciekać :)). Jedziemy sprawnie, zgodnie z założeniami bez postojów, ale nie przeginając z tempem. 

Od Marek, a szczególnie za Nieporętem rośnie trudność szlaku, na tym odcinku jest sporo górek i piachów, a słońce zaczyna coraz mocniej prażyć, kolejne ostre ścianki skutecznie wysysają siły. Na tym odcinku Krzysiek notuje też nieprzyjemną glebę, po najechaniu na słabo widoczny korzeń rowerem rzuciło w bok i kierownica zaczepiła o siatkę, bo jechaliśmy akurat przy jakiejś szkółce leśnej. Tak więc cały ten odcinek "nieporęcki" dał nam popalić, gdy wyjeżdżamy z lasów na odkryty teren kończy się jazda w cieniu i słońce (ponad 30 stopni w cieniu) zaczyna już niszczyć. Po przejechaniu Wisły stajemy na tankowanie w sklepie, podczas postoju temperatura na liczniku przekracza 40'C.


Dojazd do Kampinosu też po dość odkrytych terenach, Krzysiek coraz mocniej odczuwa temperaturę, jak to w przypadku mocniej zbudowanych zawodników upały bardziej dają mu popalić niż innym. Przed Starą Dąbrową fajny odcinek przez Szczebel, a w samej wiosce spontaniczny punkt zaopatrzeniowy zorganizowany przez jednego z kibiców, miejsce idealne, bo po długiej pustce. Przejeżdżamy przez "Środek" Kampinosu, ekstra to wygląda - zielone łąki otoczone lasami.


Na wysokości Łubca Krzysiek coraz mocniej namawia mnie, żeby się rozdzielić, bo on w tym upale nie jest w stanie jechać na swoim normalnym poziomie - więc kawałek przed Lesznem rozdzielamy się; dzięki za wspólną jazdę połowy maratonu! Jeszcze widzimy się krótko w Lesznie, gdy stałem na światłach, niestety Krzysiek kawałek dalej w Zaborowie musiał się wycofać, bo już za mocno był przegrzany by dalsza jazda miała sens; słońce wiele osób zmusiło tego dnia do wycofu.


Za Zaborowem zaczyna się dłuższy odcinek przerzutowy Krwawej Pętli, głównie asfalty i trochę łatwych szutrów. Normalnie jest to zdecydowanie najłatwiejszy kawałek tej trasy, ale teraz dał mi zdrowo popalić. Całość bez cienia, a godzina jest taka, że słońce najmocniej operuje, do tego wiatr na tym odcinku sporo przeszkadza, więc jazda idzie bardzo drętwo. Do Brwinowa docieram już mocno zmęczony, w skroniach pulsuje od upału. Ale 20min postoju pod sklepem pozwoliło odzipnąć, pomaga też perspektywa, że zaraz wjeżdżam w zacienione lasy, a i około 17 temperatura zacznie już spadać. I faktycznie od Podkowy jedzie się już sporo lepiej, w cieniu wreszcie temperatura spada lekko poniżej 30'C. Ten odcinek dość łatwy, sporo dobrze ubitych dróg leśnych, więc jazda idzie sprawnie. Podobny charakter ma odcinek do Zalesia, jedynie przejazd przez rozkopaną i wstrzymaną budowę S7 pod Wólką Pracką jest bardziej problematyczny, trochę trudno było się połapać, którędy prowadzi ślad, a przy forsowaniu brodu mało brakowało i zaliczyłbym glebę na środku, bo nie zauważyłem że mam wrzucony dość twardy bieg :P.

Końcówka przed Górą Kalwarią upierdliwa ze względu na piachy i przed 20 zatrzymuję się na ostatni postój przed sklepem, już obstawionym przez rowery ludzi z maratonu. Widać już wyraźnie, że najtrudniejszy odcinek maratonu wypadnie nocą, żeby nie było za prosto ;). W Górze kultowy 13% zjazd po chamskim bruku (ale fullem to sama frajda) i po przejechaniu Wisły zaczyna się łatwy, głównie asfaltowy odcinek dojazdowy do MPK. Normalnie czerwony szlak prowadzi tutaj wałem, ale ten jest akurat w poważnym remoncie i solidnie rozkopany, więc ten kawałek trzeba było minąć bokami. 

Zmrok łapie mnie przed bunkrami, które pokonuje jeszcze przy jako-takiej widzialności, odruchowo pojechałem pod same bunkry po chamskim piachu, dopiero po chwili orientują się, że ślad wyścigu mijał je lekko bokiem. Za bunkrami robi się już zupełnie ciemno, niestety akurat przed najwredniejszym nawigacyjnie otwockim odcinkiem Krwawej Pętli. Zaczyna się to za Pogorzelą, trasa idzie tu sporo wąskimi singlami, nawet dysponując mocną lampką nie jest łatwo się połapać w przebiegu szlaku, bo jest tu wiele ścieżek leśnych. W rejonie Meranu trafia się jeszcze przeprawa przez bagno (widocznie silne deszcze sprzed paru dni nieźle je zasiliły) oraz kawałek ścinki leśnej, do tego komary tną niemiłosiernie przy każdym zatrzymaniu się i sprawdzaniu mapy. Aż nie chcę myśleć co by było, gdybym tu złapał gumę, a jak się okazało na mecie takiej właśnie przyjemności robienia kapcia (i to aż dwa razy) doświadczył Marcin Zielkowski, jak opowiadał pierwszy raz zmieniał gumę chodząc i biegając :)

Z ulgą docieram nad Świder, bo wiem, że najgorsze już za mną, urokliwy singielek nad Mienią idzie sprawnie, choć sporo wolniej niż jechałoby się tu za dnia.Na końcu tego odcinka dochodzi mnie Waldek Chodań i pozostałe ok.15km na metę pokonujemy już wspólnie, za Wiązowną podłącza się do nas jeszcze Sławomir Sulik, który ma bardzo słabą przednią lampkę, a tylnej nie ma w ogóle ;). Odcinek od Wiązownej tradycyjnie bardzo wredny, sporo piachów, ciągnęło się to w nieskończoność. Na metę docieramy krótko przed północą z czasem 15h47min, co dało 24 pozycję na 141 osób, które stanęły na starcie. Czas o ponad godzinę lepszy niż mój dotychczasowy rekord lekko ponad 17h. Ale oczywiście ciężko to porównywać, na wyścigu jedzie się inaczej, mniej się odpoczywa, nie staje się na fotki itd. Ale z kolei jadąc samemu można sporo optymalniej wybrać termin, ruszyć wcześniej, tak by nie jechać nocą (gdzie często jedzie się dużo wolniej niż za dnia, szczególnie w rejonach trudnych nawigacyjnie). Rower na którym jechałem, 13kg full z szerokimi oponami i kołami 26 to na pewnonie jest optymalny sprzęt na taką trasę, ale jeździ się na tym co się ma ;))


Niewątpliwie na wyścig duży wpływ miała pogoda, to dotkliwy upał odpowiada za większość wycofów, nie ukończyło wyścigu aż 41 osób, czyli niemal 30% startujących, co jak na jednodniowy wyścig jest bardzo dużym odsetkiem. Oczywiście i sama trasa na pewno do lekkich nie należy, potrafi nieźle wyssać siły. Do tego ze względu na słoneczną pogodę trasa była bardziej niż zwykle piaszczysta, co nie pomagało; wszyscy zawodnicy dojeżdżali na metę mocno usmarowani ;))


Ale jako trasa jednodobowego wyścigu - myślę, że Krwawa Pętla sprawdza się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na wielkie urozmaicenie, tutaj nie ma w ogóle dłużyzn, tutaj cały czas się coś dzieje, a przerabia się wszystkie możliwe rodzaje podwarszawskich terenów, w realu wygląda to sporo ciekawiej niż obiegowy stereotyp odnośnie Mazowsza, tutaj widzimy jego całkiem ciekawe oblicze.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki: DST: 260.50 km AVS: 18.41 km/h ALT: 838 m MAX: 38.40 km/h Temp:32.0 'C
Sobota, 12 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2021

Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))

Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.


Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie. 

Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć. 


Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).

W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.


Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).

Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)

Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.

Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.

Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.

Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))

Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.

Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Dane wycieczki: DST: 511.30 km AVS: 23.87 km/h ALT: 6358 m MAX: 78.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 12 września 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2020

Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.

Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.


Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.


Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.


Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.

Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.

Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!

Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.

Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.

Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)


Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.

Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.

W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.


Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.

Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.

Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))


Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.


Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!

Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.


Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.

Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.

Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P


Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 1000.50 km AVS: 23.44 km/h ALT: 7969 m MAX: 62.20 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
BBT z blatu

W 2020 roku BBT był moim głównym celem na ten sezon. Najbardziej znany i prestiżowy ultramaraton w Polsce, mimo trasy po bardzo ruchliwych drogach nieodmiennie przyciąga setki miłośników długich dystansów, podobnie było i ze mną. Przygotowywałem się solidnie, niestety popełniłem błąd jadąc na PGR. Impreza była ekstra, ale 2,5 tygodnia odstępu od BBT to trochę mało. Na imprezie śpiąc na zimnie złapałem infekcję zatok, która długo się ciągnęła i jeszcze tuż przed startem brałem leki i nie wiedziałem czy dam radę BBT przejechać.

Dojazd ze względu na kolejowe remonty mocno kłopotliwy, ale jechałem już w czwartek, więc miałem zapas czasowy na regenerację po męczącej podróży.


Pierwszy nocleg na Karsiborze, drugi już w samym Świnoujściu, więc trochę sobie pojeździłem po okolicy. Piątek schodzi na ostatnich przygotowaniach do wyścigu, analizach prognoz pogody; po raz pierwszy wybrałem się też nad morze w Świnoujściu, oglądając zabytkowy wiatrak (a faktycznie to stawa, rodzaj znaku nawigacyjnego) bo przy pozostałych czterech startach dojeżdżałem w piątek koło 16-17 i już nie było czasu na turystykę.


W sobotę zerwać się trzeba było bardzo wcześnie, bo start miałem już o 7.25, a trzeba było jeszcze doliczyć czas na promowanie z wyspy Uznam na Wolin. Ale udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać przed startem, więc rano byłem dobrej myśli. Niestety pogoda od wczoraj (gdy cały dzień było upalnie) mocno się skopała i na start jechałem już częściowo w deszczu. Na starcie oddawanie przepaków i bagażu na metę, oraz na ostatnią chwilę grupowe sikanie po krzakach, bo była tylko toaleta na monety, a nikt nie miał przy sobie odpowiedniego bilonu ;)


Startujemy tradycyjnie z rampy promu Bielik, tempo od razu solidne, powyżej 35km/h. Wolin szybko przelatuje, rychło też zaczyna popadywać i ten deszcz będzie nam tego dnia towarzyszyć bardzo długo... Koło 30km doganiamy grupę z Gerwazym i Czesią, są drobne przetasowania, jeden z naszych zawodników zostaje z tą grupą, do nas z kolei podłączają się inni. Ale jazda dalej jest ostra, o ile opady nie pomagają, to wiatr jest z kierunków sprzyjających. Na całe szczęście jest ciepło, koło 20 stopni, więc siła rażenia deszczu jest ograniczona, ze względu na tempo wszyscy jadą na krótko, bo w kurtkach przeciwdeszczowych szybko byśmy się zagotowali, tak więc wkrótce jesteśmy mokrzy; zastanawiam się czy to się na mnie nie odbije w związku z stanem permanentnego podziębienia przed wyścigiem. Ale póki co jest elegancko, na pierwszych 50km średnia 35,5km/h, na 100km 34,6km/h, potem już tylko będzie spadać; na pierwszy PK w Płotach docieramy w dobrej kondycji. Tutaj krótka przerwa, tankowanie bidonów - i dalej w drogę .Dopiero na punkcie dogania nas startująca 5min po nas ekipa Szybkiego Kopyta, więc nie jest źle ;).

Krótki kawałek za Płotami łapie nas wielka ulewa, tak więc błyskawicznie jesteśmy całkiem mokrzy bo nikt nie jedzie w kurtce od deszczu. Tutaj też dogania nas Szybkie Kopyto z podłączonymi do nich ludźmi, nasza grupka też się chwilowo dołączyła; widać, że mają duże ciśnienie na wynik, Krzysiek Dziedzic kilka razy jeździ po całej grupce i mówi, żeby dawać zmiany po 500m na maksa. Oczywiście ani mi to w głowie było, bo taka jazda mając 900km na metę to najprostsza recepta na szybkie zarżnięcie się; na szczęście wśród osób z naszej grupki też zwyciężył rozsądek i szybko odpuściliśmy zostając razem w czwórkę, z Rafałem Wanatem i Michałem Surmacewiczem z którymi razem startowaliśmy w grupie oraz jeszcze jednym kolegą z Drawska. Całkiem dobrze się jechało, ale kawałek przed Drawskiem Michał łapie gumę i razem z Rafałem zostają naprawiać dętkę. Zawodnika z Drawska na punkcie w jego mieście wita wielu kibiców, więc zostaje trochę dłużej, ja szybciej samotnie ruszam na trasę.

Jadąc samemu od razu czuć ile daje jazda w grupce, tym bardziej, ze droga za Drawskiem skręca na południe i wiatr robi się niekorzystny, do tego jest też to odcinek mocno pagórkowaty, są nawet ścianki pod 8-9%, ale cały czas jadę na dużej tarczy, bo zawsze na BBT mam zasadę, że przed górami z blatu nie zrzucam. To jeszcze taki "relikt" z czasów, gdy jeździłem sporo twardziej, na starej wersji trasy Bałtyku zrzucałem dopiero za Rzeszowem na podjeździe w rejonie Domaradza. Teraz czasy się zmieniły, jeżdżę bardzo miękko, na codzień używam kasety 11-40, ale tradycje trzeba pielęgnować, nie wiedziałem tylko jeszcze jak bardzo przyjdzie mi tradycyjnie tutaj pojechać ;). Po ok. 35km, już po wjeździe na DK10 doganiają mnie Michał i Rafał i razem jedziemy dalej, tempo od razu wzrasta. "Dziesiątka" beznadziejna na rower, pomimo, że to weekend ruch jest duży, a w deszczu (cały czas nam towarzyszącym) jedzie się tutaj dodatkowo słabiej. Apogeum tego mamy w Wałczu, gdzie są zajścia z kierowcami, m.in. tir nam złośliwie zajechał drogę, my też żeśmy fragmentami łamali przepisy ignorując beznadziejną ścieżkę rowerową - jednym słowem puszczanie tędy takiego maratonu to jest bardzo słaby pomysł. Za Wałczem krótki postój na sikanie, który wykorzystuję na założenie w końcu kapoty przeciwdeszczowej, bo deszcz nie dość, że nie odpuszcza to znowu zaczął wzbierać na sile, a temperatura spada w dół oscylując koło 17-18'C.

Kawałek za Wałczem wreszcie opuszczamy fatalną DK10, jadąc bocznymi drogami do Piły po solidnych pagórkach na których zostaję za grupką, też deszcz znowu przypuścił mocniejsze uderzenie. Na punkt w mieście docieram już zmęczony, jem makaron na ciepło, trochę po nas wpadają na tandemie Kurier z Patrycją, którzy jak na razie świetnie jadą. Z Piły wyruszamy większą grupką, bo dołączyli do nas startujący z wcześniejszych grupek Sylwia Kowalska z Rafałem Maletą oraz jeszcze 2-3 osoby. Miało to spore plusy, bo raz, że im więcej osób do pracy w grupie - tym sprawniej się jedzie, a po drugie zaraz za Piłą znowu wracaliśmy na DK 10, a przed większą grupką kierowcy mają zauważalnie większy respekt i bezpieczniej ją mijają. Kolejne kilometry przebiegają sprawnie, pod Wyrzyskiem ku mojemu zaskoczeniu doganiamy Marcina Kronera z Szybkiego Kopyta, okazało się, że miał dwie wywrotki na rowerze na mokrej drodze i mocno się poobijał - rozdarte spodenki, szlify na nogach i rękach oraz boleśnie obite biodra. Tak więc jedzie spokojniejszym tempem, by spróbować dociągnąć na duży punkt w Solcu, by tam go porządniej opatrzono. My już solidnie zmęczeni docieramy do Nakła, tutaj już za dużo czasu poleciało, dobre 25min, a jedzenie takie sobie z tłustą gulaszową, która zupełnie mi nie smakowała i z trudem połowę wepchnąłem.


Za Nakłem deszcz powoli zaczyna odpuszczać, przestaje padać, choć drogi dalej są mokre. Trasy już mniej ruchliwe, choć przed samym Solcem jeszcze wracamy na DK 10 na obwodnicy Bydgoszczy. Grupowa jazda procentuje, średnią po 300km mam na poziomie 32km/h, myślę, że dobre 4-5km/h więcej niż bym był w stanie zrobić samotnie, ale ma to też wysoką cenę, bo poziom wyprucia rośnie, podobnie jak czas postojów. Na dużym punkcie znowu schodzi się pół godziny, a zjadłem tylko niewielki talerz makaronu, więc średnio z efektywnością tego postoju było. Z Solca wyjeżdżamy tą samą dużą grupą tuż przed zmierzchem, wkrótce odpalamy lampki. Pod Toruniem opuszczamy wreszcie na długo bardzo ruchliwe drogi, ale wkrótce okazuje się, że trasa do Kowala jest słabo zaprojektowana, wiele na niej dziurawych odcinków. Na tym kawałku wyprzedza nas grupa 71-letniego Krzysztofa Łańcuckiego (taką formę mieć w tym wieku - tylko pozazdrościć!), który nadrobił do mnie już godzinę ze startu, ale wkrótce ich mijamy jak łatają gumę. Następują przetasowania grupek, część osób zaczyna słabnąć i już odpuszcza zmiany, w naszej grupce najwięcej pracowała Sylwia Kowalska, która dawała zmiany jak każdy, żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznając; jak się okazało później była to zwyciężczyni kategorii Open wśród kobiet ze świetnym czasem 44h 50min.

Niestety słabnąć mocno zaczynam i ja, podobnie jak na Pierścieniu i Podróżniku pary starczyło tak na 350-400km mocnej jazdy, tak więc w rejonie Brześcia Kujawskiego odpuszczam już jazdę w grupie. Na punkcie w Kowalu też za długo zabawiłem, niewiele jedząc, ale zmęczenie swoje robiło; niemniej ruszyłem przed grupką Sylwii i Rafałów, dogonili mnie kilkanaście km dalej. Na odcinku do Łowicza duży kryzys, jakoś nie szła ta jazda, pozycja na lemondce mocno mnie męczyć zaczynała, na tym kawałku spotykam Wojtka Łuszcza, który jak zawsze jest w wyśmienitym humorze, jego optymizm szybko mi się udziela. Na punkcie zjadam makaron, biorę swój przepak, znowu się na to wszystko schodzi z pół h, ale inni siedzą jeszcze dłużej, 500km w nogach jednak swoje robi. Tym razem grupka Sylwii łyka mnie już z dużą łatwością, bo jadę z prędkością w okolicach 23-24km/h, niemniej jeszcze na 500km miałem średnią 30km/h, co jest moim rekordowym wynikiem, ale po tym już szybko poleciała w dół ;). Odcinek na kolejny punkt w Opocznie ciągnął się i ciągnął, robiłem parę przerw po drodze, coraz więcej osób mnie wyprzedzało co działało deprymująco, do tego irytowała pogoda, bo wraz ze świtem znowu się pokiełbasiło i przed Opocznem zaczęło popadywać. Ale to nie zmieniało faktu, że sumarycznie było bardzo przyzwoicie, bo przed Opocznem mija 24h w trasie, przejechałem rekordowe dla mnie 615km, więc szansa na dobry wynik dalej była duża. Na punkcie w Opocznie już grupki Sylwii nie dałem rady dogonić, wyjechali chwilę przede mną; znowu za dużo czasu tu poleciało, ale starałem się jeść wszystko co było.

Kawałek za Opocznem znowu się solidniej rozpadało, mocno przeszkadzała mi jazda na lemondce, więc postanawiam ją cofnąć do tyłu. Gdy ruszam dalej okazuje się, że nie działają przerzutki. Gdy sprawdzam co się stało - okazuje się, że cofając lemondkę przyciąłem kable od elektronicznych przerzutek! No i niestety padły nie tylko manetki na lemondce, których kable przyciąłem, padło wszystko. Naprawiałem to przez dobre 2h sprawdzając wszystkie połączenia - ale guzik to dało, ani drgnęło. Postanawiam więc wycofać się i zawracam w stronę Opoczna, gdzie można złapać szybki pociąg do Warszawy. Jadąc ten kawałek orientuję się, że biegi zablokowały się na przełożeniu 50-25, pozwalającym jechać mniej więcej 21-22km/h. Jako, że nienawidzę się poddawać i rezygnować w ten sposób, postanawiam, że tak to się nie skończy i żebym miał wpychać rower na każdej górce to wyścig ukończę! Pozostawała też kwestia zakładu z Waxmundem o wąsy. Wax dotąd bardzo dobrze jechał, ale zaczynały go coraz mocniej łapać kontuzje i jak się okazało wycofał się w Końskich, a by zakład wygrać musiałem dojechać na metę ;). Jadąc za Końskimi, na pierwszych hopkach widzę, że jakoś się jedzie, daleko do optimum, ale góry siłowo daje radę zaliczać. Przed Skarżyskiem próbuję jeszcze napraw, ale nic z tego nie wychodzi, tracę tylko ze 40min.

W międzyczasie wreszcie wyklarowała się pogoda, robi się słonecznie. Za Skarżyskiem zaczyna się solidna seria górek, jakoś je wciągam, jedzie się z cudacznymi kadencjami rzędu 40, ale daję radę ;). Za Wąchockiem ostra ścianka 10%, tutaj to już bolało, ale jak ją wepchnąłem to postanowiłem spróbować całą trasę przejechać bez żadnego pchania, a że dotąd jeszcze nie zrzucałem z blatu, więc oznaczałoby to cały BBT na tarczy 50. Ale bardziej irytuje mnie brak możliwości dokręcania powyżej 23-24km/h, a jest tutaj dużo łagodnych zjazdów 1-3%, na których lekko dokręcając jedzie się bez problemu powyżej 30km/h, podczas gdy ja pokonywać je mogę jedynie siłą grawitacji. Na takich odcinkach co rusz wyprzedzają mnie ludzie, których mijałem pod górę. W Starachowicach elegancki punkt, dobry dwudaniowy obiad, daje się też powoli odczuć rosnąca senność. Jako, że punkt w Sandomierzu wypadnie w okolicach 20 postanawiam tam się zdrzemnąć ze 2h. Odcinek do Sandomierza mocno męczący, znowu masa bardzo ruchliwych krajówek, trasa w tym rejonie jest bardzo słabo zaplanowana, dałoby się to puścić sporo lepiej bez uszczerbku dla jakości dróg. Przed Sandomierzem trochę hopek, ładne tereny, dużo sadów owocowych, wjazd do miasta ruchliwą krajówką, spotykam tutaj Darka Urbańczyka, razem dojeżdżamy na punkt, obserwując położone na wzgórzu i pięknie podświetlone Stare Miasto w Sandomierzu.

Ale niestety punkt okazuje się mocną wtopą, jako że jest po 20, a punkt leży nad samą Wisłą i mieści się w otwartym namiocie - to jest tu mnóstwo komarów, 30 sekund nie można ustać by się do człowieka nie dobrały. Do tego współorganizator wpadł na pomysł by robić "oprawę medialną" i jakaś mocno nadpobudliwa dziewczyna cały czas nawija bardzo głośno przez mikrofon i to mówiąc zupełnie bez sensu. Jednym słowem szybko doszedłem do wniosku, że nie ma nawet co próbować tu spać, także i zupę odpuściłem ze względu na konieczność czekania wśród tych komarów. Słabo się to ułożyło, bo kolejny punkt był aż za 100km, a deficyt snu już dotkliwy. Dalsza jazda była więc mało efektywna, noc ciągnęła się długo, a senność łapała coraz mocniejsza. Do tego za Niskiem doszedł odcinek fatalną DK19, na której przez dobre 20km nie było pobocza, a jechały całe stada tirów; na tym odcinku wielu zawodników zalegało na przystankach. W Sokołowie Małopolskim, gdy wreszcie opuściłem DK19 zaczęły się z kolei zbierać duże mgły, w których dojechałem na punkt. Tu wreszcie była możliwość przespania się, choć warunki takie sobie bo większość osób spała we dwóch na jednym materacu, ja akurat załapałem się na osobny materac. Najważniejsze, że udało się sensownie pospać prawie 2h, gdy zbierałem się do startu dojechała grupa Czesi, jak się wkrótce okazało trzeciej na mecie wśród pań w Open.

Odcinek za Łańcutem to wreszcie bardzo fajna jazda, zaczyna się pas pogórzy. Do Kańczugi jechałem na wschód, więc ekstra było widać poranne zorze na niebie, razem z licznymi mgłami dodawało to okolicy masę uroku.


Za Kańczugą najostrzejsza górka maratonu, z długą sekcją 10%, ale wciągnąłem ją w korbach mijając parę pchających osób. Zjazd techniczny, wąską i mokrą drogą, więc trzeba było uważać, następnie długi dość płaski odcinek do Birczy na którym wyprzedzili mnie mijani na podjeździe rowerzyści, m.in. Ola i Zdzisiu Piekarscy. Na punkcie w Birczy króciutko zabawiłem i ruszam na kolejny ciężki podjazd. Ale że szedł wersją przez rynek to było łatwiej, bo wersja ulicą Okońskiego jest bardzo bolesna, z nachyleniem pod 16%. Tutaj też dochodziło do 11%, podjazd też męczył długością, bo cały czas musiałem jechać na stojąco, ale dało radę wpompować. U góry piękna nagroda za podjazd - czyli ekstra kawałek do Grąziowej, zupełne pustki, piękna leśna droga a dobrym asfaltem i fajnymi zjazdami wśród szpalerów kwitnących kwiatów.


Później jeszcze mała ścianka w Jureczkowej i dojeżdżam na ostatni punkt w Ustrzykach Dolnych, na którym spotykam poznanego na Wiśle Irka Nowaka z kolegą. Punkt samoobsługowy, do tego nie ma wody, więc pozostaje nabrać kranówkę (co też nie było takie proste, bo bidony nie mieściły się pod kranem) i szybko ruszam dalej. Na obwodnicy bieszczadzkiej już większy ruch, ale kilometrów na metę coraz mniej. Sprawnie wchodzi podjazd pod Żłobek, natomiast większa górka za Czarną już mnie wymęczyła swoją długością, bo mięśnie i kolana od siłowej jazdy mam zarżnięte - ale była to ostatnia większa góra BBT. Kawałek za wierzchołkiem piękna panorama na zielone Bieszczady, dobrze, że chociaż końcówka trasy wypadła w ekstra pogodę.


Po zjeździe do Lutowisk już tylko żmudne odliczanie kilometrów do Ustrzyk Górnych i przed 13 melduje się na mecie z czasem 53h19min, z czego całość na blacie 50T, a wszystkie podjazdy wjechane ;))


Podsumowanie

Wyścig tradycyjnie zdrowo daje w kość, w tym roku mogę go podzielić na dwie fazy - pierwsza to ostrzejsza jazda i ściganie się, natomiast po awarii przerzutek na którą straciłem mnóstwo czasu już odpuściłem i jechałem spokojniejszym tempem. Z dobrego wyniku i poprawienia mojego rekordu niewiele wyszło, ale za to satysfakcja, że pomimo poważnej awarii sprzętu nie poległem - bardzo duża. Atmosfera wyścigu pierwszorzędna, to jest ogromną zaletą tej imprezy, podobnie jak i rozmach trasy - znad Bałtyku po kraniec Bieszczadów.

Sportowo - tak sobie to wypadło, mocno mam mieszane uczucia czy start w Open był dobrym pomysłem. Niby się jedzie parę kilometrów szybciej, ale kosztem większej eksploatacji organizmu, zawsze jest ileś nierównego tempa; nie jestem przekonany, czy na tak długim dystansie w moim przypadku jest to opłacalne. Nie bez powodu w BBT najlepsze wyniki uzyskują soliści, bo w ten sposób jedzie się cały czas swoim tempem, bez nadmiernych skoków, jedzie się na mniejszym obciążeniu, a dzięki temu na punktach można spędzać mniej czasu, bo punkty są mocnym zasysaczem czasu na takiej imprezie. Tak więc dalej nie wiem co lepsze - czy Solo czy Open, ale jeśli kiedyś będę jeszcze jechać tę imprezę, to już raczej Solo.

Organizacyjnie - wyścig na pewno dla ludzi go robiących wymagający, z bardzo zawiłą logistyką i oceniając trzeba sobie zdawać sprawę ze stopnia zawiłości tego przedsięwzięcia. Generalnie organizację oceniam wysoko, podobnie jak i stopień zaangażowania wielu ludzi obsługujących punkty kontrolne. Ale wpadki się zdarzają i nie są dobrym wyjściem z tego próby zamykania ludziom ust w tym zakresie. W tej kwestii mocno mnie zniesmaczyło zachowanie Roberta Janika po wyścigu. Na grupie FB dziewczyna z grupy organizującej punkt w Sandomierzu miała jakieś pretensje, że ludzie narzekali, że są niewdzięczni itd. Więc rzeczowo opisałem, że punkt uważam za źle zorganizowany, bo nie sposób inaczej ocenić punktu, który iluś zawodników spokojnie mieszczących się w limicie zastało zamknięty. Do tego lokalizacja w miejscu z komarami (to dotyczyło wieczornych godzin dojazdu na punkt) i całkowicie niepotrzebna, nachalnie głośna oprawa medialna, nic nie wznosząca, a tylko utrudniająca odpoczynek. Za tę opinię od razu spotkałem się z atakiem organizatora, czysto osobistymi wycieczkami, bez słowa odniesienia się do zarzutów i pytania czy punkt, który zawodnicy zastają zamknięty uważa za dobrą organizację, po czym szybko zostałem przez niego usunięty z grupy.1008 na FB.

Takie zachowanie uważam za bardzo słabe, w żadnym razie nie uważam wyścigu za źle zorganizowany, ale też nie zgodzę się na nazywanie ewidentnych wpadek sukcesami. Wyścig ma swoje minusy i trzeba sobie z nich zdawać sprawę przymierzając się do startu. Największym minusem IMO jest trasa prowadząca setkami km po bardzo ruchliwych drogach, jedzie się po tym mocno nieprzyjemnie i niebezpiecznie. A organizator pytany o tę sprawę cały czas sprowadzą ją do alternatywy - albo dobre i ruchliwe drogi, albo puste i dziurawe. A jest to zupełna nieprawda, w Polsce wyremontowano mnóstwo bocznych dróg i wiele z nich ma świetny asfalt, cały odcinek Starachowice - Łańcut można było puścić po bocznych drogach ze fajnym asfaltem, do tego krajobrazowych. Najlepszym przykładem niech będzie piekny odcinek za Birczą, to ja zgłosiłem tę propozycję, bo oryginalnie było 13km ruchliwą krajówką Przemyśl - Sanok. I podobnie jest w wielu miejscach, są fajne alternatywy dla krajówek, tylko trzeba się dobrze orientować w danym rejonie.  Zmiany w tym zakresie blokuje dość betonowe podejście organizatora i niechęć do poważnych modyfikacji w tym zakresie. Na mecie sędzia wyścigu żalił się, że wielu kolarzy nie używało na Pomorzu tylnych lampek w dzień i było słabiej widocznych. Z jednej strony troska o mało znaczące detale w dziedzinie bezpieczeństwa, a z drugiej olewanie nie detali, a podstaw w zakresie bezpieczeństwa i puszczanie ludzi na setki km najruchliwszych dróg w Polsce, z czego większość bez pobocza..

Podobnie betonowe podejście jest w zakresie menu na punktach, dominują produkty niewiele mające wspólnego ze sportową dietą, jakieś bardzo tłuste zupy, postulaty ludzi na diecie wege od lat się olewa, a Robert Janik kwituje je złośliwymi tekstami o tym, że niedługo będzie potrzebna osobna dieta na ramadan. A ludzi na takiej diecie wśród kolarzy szybko przybywa i takimi tekstami się do nich nie dotrze, płacą tyle samo wpisowego co wszyscy, a większość ciepłego jedzenia się dla nich nie nadaje.

Wyścig jest wyścigiem dobrze zorganizowanym, ale ma kilka ewidentnych minusów, nad którymi myślę, że warto popracować by je poprawić.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 1023.20 km AVS: 24.70 km/h ALT: 5581 m MAX: 62.90 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 8 sierpnia 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 3
Dane wycieczki: DST: 158.70 km AVS: 15.98 km/h ALT: 2837 m MAX: 60.00 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 7 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 2
Dane wycieczki: DST: 200.40 km AVS: 16.86 km/h ALT: 3725 m MAX: 75.20 km/h Temp:23.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl