Sobota, 6 sierpnia 2022Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon Exceed 2022, Ultramaraton
Poland Gravel Race 2022
Trasę PGR po raz pierwszy miałem okazję jechać w 2020 roku, ale wówczas była to jazda nieoficjalna, zdecydowanie bardziej turystyczna - tak żeby ograniczyć do minimum jazdę nocą i nie tracić pięknych widoków. Trasa mi się zdecydowanie spodobała i postanowiłem na nią wrócić tak by pojechać bardziej sportowo i na optymalniejszym pod ten typ wyścigu rowerze (HT zamiast fulla, na którym jechałem 2 lata temu). Moim planem sportowym na imprezę jest próba zejścia poniżej 40h, co oznacza jazdę non-stop, bez spania; plan ambitny, ale w przypadku dobrej jazdy do osiągniecia.
Tuż przed startem wyścigu tradycyjnie upał, dojazd koleją z przesiadką w Łańcucie, gdzie już było widać jakie opóźnienia łapią pociągi jadące z Krakowa.
W naszym przypadku kilku osób jadących rano z Warszawy jeszcze nie było źle, opóźnienie rzędu 1h, ale ludzie dojeżdżający wieczorem mieli już ponad 4h w plecy, Byczys dojechał coś koło 2 w nocy i jak pamiętam nocował gdzieś w parku ;). Ale to jest właśnie cała "otoczka" przedwyścigowa, można oczywiście dojechać wygodnie samochodem, ale traci się w ten sposób niepowtarzalny klimat, bo PKP nawet największych weteranów podróży koleją jest w stanie czymś nowym zaskoczyć :)). W Przemyślu odbieram pakiet, później razem z Krzyśkiem Dąbrowskim idziemy zatankować do pełna kalorie przed jutrzejszą trasą, pizza XL robi robotę.
Jak to tradycyjnie na PGR - upał jest niewąski, podobna pogoda zapowiada się na jutro i budzi nasze spore obawy, bo trasa jest wystarczająco wymagająca i bez tego co doda od siebie pogoda. Spałem powiedzmy tak sobie (ze względu na upał w pokoju), ale pomimo że startuję w jednej z ostatnich grup wstałem wcześniej i już trochę po 7 byłem na starcie by poobserwować starty innych zawodników i spotkać iluś znajomych z tras ultra; bo ten start z urokliwego centrum Przemyśla ma w sobie dużo uroku. Też zawsze na mnie robi wrażenie kontrast pomiędzy czyściutkimi zawodnikami i idealnie wypucowanymi rowerami na starcie w porównaniu do tego co będzie za 24h :)).
Czas na starcie przyjemnie mija, aż nadchodzi 8.25 i startuje moja grupka. Tradycyjnie PGR zaczyna ostry podjazd uliczkami Przemyśla, podjazd który od razu oddziela chłopców od mężczyzn, bo nie brakuje takich co już na dzień dobry muszą wpychać ;). Na szczycie spotykam kibicującego zawodnikom Waldka Chodania (tym razem sam nie jedzie), a kawałek dalej zaczyna się szuter, na którym jacyś pechowcy już łatają kapcia. Z mojej grupki startowej zostaliśmy na szczycie we dwóch, ale Stefan Wu, jadący w białym stroju był ode mnie mocniejszy, więc szybko odpuściłem by jechać własnym tempem, bo przy tym upale zarżnąć można się bardzo szybko. Pierwsza setka jest najbardziej górzysta na całym PGR, podjazdów jest całe multum. Ale na początku trasy wchodzą jak bułki paryskie, a morale jest bardzo wysokie. Startując pod sam koniec stawki mijam wielu zawodników z wcześniejszych grupek i ma to sporo uroku - można chwilę pogadać i cały czas coś się dzieje, niemal ciągle widać kogoś na horyzoncie. Pierwszą część maratonu kończy bardzo szybki i widokowy zjazd przez Gruszową, dojeżdża się do doliny Wiaru, który za parę kilometrów przekraczamy brodem. Widać od razu, że w tym roku poziom wody jest niski, długi okres suszy zrobił swoje, ale dzięki temu dalej mam suche buty.
Za brodem długa seria podjazdów, najpierw szutrem, a później już asfaltem do Arłamowa, tutaj mijam pierwszą znajomą, czyli Marzenę Szymańską startującą ponad godzinę przede mną, jadąc zaledwie 2h odrobiłem już godzinę, ale Marzena bagażu jak zwykle wzięła ze 3 razy tyle co ja, próbowałem ją przekonywać na tylu wspólnych maratonach; ale ni prośbą ni groźbą z Kota się ultralajtowca nie da zrobić ;)). Za Arłamowem ekstra zjazd tuż przy samej ukraińskiej granicy, jeden z najładniejszych kawałków PGR, zupełnie odludzie. Po tym dobrze znany z MRDP wymagający szosowy podjazd do Kwaszeniny, na którym słońce pali do żywego (są już 32-33 stopnie). Niektórzy zawodnicy już przeginają jadąc lewą stroną drogi by się załapać na trochę cienia; jak jest widoczność to jeszcze można tak jechać, ale przed szczytem wzniesienia to już ryzykowna zabawa, też trochę głupia sytuacja gdy wyprzedzam taką osobę jadącą po lewej stronie, a między nami samochód i słusznie zirytowany kierowca .Za Jureczkową seria 3 podjazdów po takim "bywszym" asfalcie, ale fajnie bo sporo cienia, z tego odcinka wylatuje się na szosę do Ropienki, gdzie od razu po zakręcie warto wrzucić najlżejszy bieg, bo wita nas rzeźnicka 14% ściana. Zjazd na drugą stronę góry atomowy, wyciągam 77,9km/h, cięższe osoby spokojnie są tu w stanie złamać 8 dyszek; na góralu z szerokimi oponami i świetnymi hamulcami przy takich prędkościach czuję się sporo stabilnej niż na rowerze szosowym.
Kawałek dalej spotykam Krzyśka, który bardzo sprawnie i rozsądnie jedzie, nie podpalił się jak sporo osób do mocnego szarżowania na początku imprezy, tylko mądrze gospodaruje siłami, wiedząc, że ze słońcem nie ma żartów. Pojechaliśmy parę kilometrów razem, m.in. świetny szutrowy zjazd na którym daje się przekroczyć 60km/h. Po przekroczeniu krajówki do Krościenka niespodziewanie spotykam mocnego Tomka Wyciszczaka w stroju MPP, który nie przepada za jazdą w takie upały, ale to zawodnik z kategorii tych co w każdych warunkach dadzą sobie radę ;)). Na postój staję dopiero w Czarnej na 100km, czuć już duże zmęczenie, na takiej trasie kilometry zupełnie inaczej się liczy niż na szosie, a na tej setce było ponad 2000m w pionie, do tego słońce już tak od 11 skutecznie niszczy. Właśnie ze względu na pogodę zdecydowałem się na jazdę z izotonikami (na które była zniżka dla uczestników PGR), choć normalnie zdecydowanie preferuję jazdę na czystej wodzie.
Zakupiłem wodę, odpocząłem trochę (spotkałem też Byczysa, który planował coś zjeść w knajpie) i po 20min ruszyłem dalej. Za Czarną jest jeden łatwiejszy i dwa wymagające podjazdy, w tym jeden długo się ciągnący i wjeżdżający na blisko 800m daje zdrowo w kość. Zjazd kamienisty, ze sporą liczbą przepustów odprowadzających wodę, które to przepusty zbierały spore żniwo kapci, na tym odcinku spotkałem parę osób robiących gumy, w tym Górala Nizinnego, jadącego na swoim trekingu, na oponach 32mm z przodu i 35mm z tyłu ;)). Góral miał spore problemy, już drugą gumę złapał i do tego uszkodził zapasową dętkę przy wentylu, jak pamiętam musiał kupować dętki od spotkanych turystów, ale rozmiar nie do końca pasował, więc miał z tym nie lada zabawę. Na takich właśnie odcinkach rower MTB zyskuje, ja mogłem jechać dość szybko, choć na przepustach i na góralu da się załatwić oponę. Na drugim podjeździe spotykam Marka Matulewicza z Białegostoku, z którym jechaliśmy pociągiem z Warszawy, wspólnie zaliczamy wymagający podjazd i dojeżdżamy do Kalnicy, gdzie jak większość zawodników stajemy na zakupy, bo sklepów to na tej trasie wielu nie ma. W Kalnicy też robię popas ze 20min, pod sklepem nie brakuje zawodników z PGR i ciągle dojeżdżają nowi. Część zatrzymuje się na obiad w Smereku, bo jest tam kilka knajpek, a pora w sam raz na obiad, bo jest już godzina 17.
Ale ja nie planowałem tutaj postoju obiadowego, więc jadę dalej - za Kalnicą jest długi odcinek jazdy dość łatwymi stokówkami, na tym etapie wyścigu mam już izotoników serdecznie dosyć, usta całe zalepione i już zaczynają piec od kwaskowatego smaku izo, a czara goryczy się przelała, gdy jadłem żela i opakowanie od niego się przedziurawiło, w efekcie czego zalepiłem całe ręce, od rąk kierownicę, a nie miałem czystej wody by to doprowadzić do porządku. Kolejny mój eksperyment z izotonikami na trasie ultramaratonu zakończył się więc (jak zawsze!) spektakularną porażką, miałem już tego po dziurki w nosie. Wiele osób nie ma z tym problemu i powszechnie stosuje to na takich maratonach, w moim przypadku nie sprawdza się to zupełnie, po kilkunastu godzinach jazdy nie mogę już na to patrzeć. W międzyczasie dostałem informację, że Krzychu miał sporo większe problemy - na tych zjazdach nad Sanem przeciął oponę na przepuście i rozszczelnił mu się system bezdętkowy, przecięcie było przy samym rancie, wiec nie do załatania. Dętka jaką miał w zapasie okazała się wadliwa, więc Krzysiek miał nie lada problem; jak się okazało nawet tubelessowe opony MTB da się rozwalić na trasie PGR.
Za Cisną jest odcinek łatwego asfaltu w stronę przełęczy nad Roztokami (którą pokonywałem w tym roku na RTP), potem solidny podjazd, na tym kawałku bardzo zależało mi by dojechać do pierwszego z trzech odcinków specjalnych pod Balnicą (po nasypie bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej) jeszcze za dnia - i to się udało. Nastawiony byłem na pchanie, ale ku mojemu zdziwieniu dało się cały odcinek przejechać, tylko kilka razy musiałem przenieść rower z boku nasypu na środek torów i vice versa. Niemniej ten krótki kawałek solidnie zmasakrował mi będące dotąd w dobrym stanie siedzenie, które czułem potem ładnych parę godzin, bo jazda po podkładach kolejowych nie należy do specjalnie wygodnych. Ale coś za coś, frajda pokonania tego odcinka w siodle była warta trochę niedogodności. Zmierzchać zaczyna na długim podjeździe na przełęcz Żebrak, tak więc do słynnych czterech brodów na Osławie docieram już po ciemku. Jazda tutaj po zmroku miała sporo uroku, bałem się że zamoczę buty i całą noc będę musiał jechać z mokrymi stopami, ale okazało się, że poziom wody w Osławie jest na tyle niski, że dało radę przejechać ten kawałek suchą stopą.
Za brodami krótka soczysta ścianka i docieram do Komańczy, gdzie witają mnie rytmy disco-polo ;). Spotykam tutaj lotny serwis mechanika rowerowego z Krosna, który pomógł wielu zawodnikom PGR, nawet dzwoniłem do Krzyśka by go o tym poinformować, ale okazało się, że Krzysiek ma już zupełną masakrę z rowerem. Udało mu się dostać od jednego z zawodników dętkę, ale to była węższa dętka od gravela i nie bardzo się komponowała z oponą MTB do tego jeszcze uszkodzoną na rancie. Złapał kolejną gumę, załatać tego sensownie się nie dało, bo klej wulkanizacyjny nie chwytał ubabranej w uszczelniaczu dętki, tak więc Krzysiek musiał jechać na prawie flaku, co chwilę to dopompowując, niemal cały czas na stojaka - jednym słowem męka nie jazda. Do Cisnej udało mu się w ten sposób doturlać dopiero koło 23 i już miał wszystkiego serdecznie dosyć, bo sprzęt odebrał całą przyjemność z jazdy, a też i jazda turystyczna tylko na ukończenie nie bardzo go interesowała, więc zdecydował się na wycof.
W Komańczy robię popas na przystanku, izotonikiem mam już solidnie wypalone usta i mam go tak dosyć, że żeby mnie nie kusiło zostawiam cały pozostały zapas (obliczony na całą trasę) na przystanku, może się przydał któremuś z innych zawodników, nawet daje się torebki z moim izo zauważyć na filmie Przemyslava, który kimał na tym samym przystanku :))
https://youtu.be/lbb0Rc-kJBc?t=2407
Za Komańczą zmienia się wyraźnie pogoda, już pod koniec dnia zrobiło się pochmurno, a teraz robi się zimno i przede wszystkim zaczyna wiać zimny wiatr z północy. A tak się akurat układało, że za Komańczą trasa PGR prowadzi dużo na północ, więc wiatr skutecznie niszczył, a wkrótce musiałem założyć wszystkie ubrania jakie miałem, z buffem i czapką zimową włącznie. Generalnie trasa na tym odcinku jest niezła na nocną jazdę, bo jest tu spory procent asfaltów, ale przez ten wiatr zupełnie nie szła mi jazda i zacząłem siadać psychicznie, nawet zrobiłem postój na przystanku, w sumie nie wiadomo po co, bo aż tak to mnie nie muliło. Kawałek dalej gdy coś poprawiałem w rowerze dogonił mnie Tomek Wyciszczak i kawałek pojechaliśmy wspólnie, rozmową wybijając się z monotonii nocnej jazdy. Za Wisłoczkiem ostry podjazd szutrowy - tutaj jest największy ból, że jedziemy nocą, bo widoki z tego podjazdu na masyw Chyrowej to ekstraklasa na PGR, taki można powiedzieć znak firmowy Beskidu Niskiego. Jeszcze kilka ścianek i w okolicach 2.30 docieram do Dukli i zjeżdżam na Orlen, chwilę po mnie dociera Tomek. Tu już zmęczenie było duże, ale pozbyłem się wreszcie tego nieszczęsnego izotonika zamieniając go na wodę, niemniej już do końca trasy camelback trzymał jego posmak ;)).
Po ponad pół godzinie ruszam dalej, ale kryzys dalej trzyma, wiatr cały czas zdecydowanie przeszkadza, generalnie jakoś nie idzie ta jazda. Robię dwa postoje bez większego sensu na takie próby odmulenia, w tym jeden pod zabytkowym drewnianym kościółkiem w Chyrowej (kiedyś cerkwią), w międzyczasie dojeżdża Tomek, chwilę dalej się zjeżdżamy i wspólnie jedziemy spory kawałek - i to najlepiej wyrwało mnie z tego kryzysu, a w Krempnej wreszcie zaczęło świtać. do tego trasa maratonu skręciła na południe i wiatr zrobił się korzystniejszy. Z Wyciorem zawsze się fajnie jedzie, można się sporo nauczyć, bo Tomek ma mnóstwo świetnych patentów, tym razem uratował mnie dając mi spray na ból gardła, bo przez ten zimny wiatr przez całą noc już zaczynałem mieć problemy z oddychaniem.
Jak to często bywa - wraz ze świtem wraca motywacja i pojawiają się nowe siły. Z Tomkiem rozjeżdżamy się w rejonie Wyszowatki, ten kawałek też bardzo klimatyczny, taka kwintesencja Beskidu Niskiego, czyli chwilowe przeniesienie się 50 lat w tył. Trasa PGR prowadzi między innymi obok byłego PGR-u (jakby to zabawnie nie zabrzmiało ;)), a ów klimat najlepiej podkreśla wielkie stado krów blokujące całą drogę, trzeba było nieźle kombinować by przez nie przejechać, niestety tego co zostawiły na drodze już się nie dało ominąć i opony były całe w krowich plackach ;)). Kawałek dalej drugi OS - Hawrań, czyli singielki w lesie, z solidnymi podjazdami, dwa lata temu tutaj fragmentami musiałem prowadzić, ale w tym roku było bardziej sucho, a i rower lepszy na taką trasę i udało się w całości wjechać, choć podjazdy już tak na granicy równowagi. Z OS-u wylatuje się na urokliwą przełęcz Małastowską, tutaj zaczyna się można powiedzieć "zagłębie podjazdów" ciągnące się aż do Krynicy. Prawie nie ma płaskich odcinków, z jednej ściany wlatuje się w drugą, a im bliżej do Krynicy tym bardziej wymagające się te ściany robią, z kulminacją na wyjeździe z Wysowej, gdzie trzeba pokonać 19% piłę, na szczęście na asfalcie. Ale najcięższy na tym kawałku jest kolejny podjazd za Ropkami, bo tam jedzie się mocno nachyloną drogą z kamulcami i koleinami, znowu na granicy równowagi, ale udało się to wciągnąć.
Za tą ścianą od Krynicy oddzielają mnie już dwa podjazdy - Izby, czyli chamskie płyty betonowe, w paru miejscach z wystającymi zbrojeniami (oponę da się na tym załatwić jak się nie uważa) oraz ładny widokowo ostry podjazd szosowy z Mochnaczki. Po wjeździe na szczyt wreszcie dostajemy zasłużony odcinek wypoczynkowy - ponad 15km jazdy w dół, najpierw szybki zjazd do Krynicy, później łagodnie niebrzydką ścieżką rowerową przez Krynicę aż do Muszyny. Do Krynicy docieram w okolicach godziny 11, powoli zaczyna się robić pogoda, bo pierwsza część dnia była dość ponura i chłodna jak na sierpień, teraz wychodzi słońce i robi się koło 20 stopni, niemniej zimny wiatr cały czas wieje. W Krynicy spotykam Stefana Wu, który ruszał z mojej grupy startowej, okazało się, że wyładowała mu się bateria w Di2, a jako, że nie zabrał ładowarki to miał z tym duży problem, ale w Krynicy udało mu się to podładować. Moja bateria w sramowskim Etapie wytrzymała ok. 360km tej trasy, co było wynikiem sporo lepszym niż oczekiwałem i niż notowałem na tegorocznej wyprawie, bo system bezprzewodowy jednak zżera baterię sporo szybciej niż przewodowe Di2; na wszelki wypadek miałem 2 baterie zapasowe, ale wystarczyła tylko jedna.
W Krynicy długo oczekiwany popas na Orlenie. Tutaj to jest stacja na pełnym wypasie - kanapy, ładowarki, szeroki wybór w menu, a nie takie dziadostwo jak było w Dukli, gdzie trzeba było siedzieć na betonie na chłodzie. Zjadłem dobrego hamburgera, zregenerowałem się jako-tako i ruszyłem na dalszą trasę do Muszyny. Pogoda elegancka, zrobiło się ponad 20 stopni, więc przed początkiem podjazdu na Wierchomlę przebrałem się na krótko. Ale skręcając na Wierchomlę trasa robi zakręt równo na północ - i natychmiast zaczął mnie wywiewać zimny wiatr. Pierwsza część podjazdu to łagodnie nachylony asfalt na którym wiatr mnie strasznie niszczył, jak już dobiłem wreszcie do terenu to musiałem się znowu przebrać na długo, tak byłem przemarznięty. Od Krynicy trasa zmienia charakter - stosunkowo krótkie i ostre podjazdy interwałowe zastępują długie góry, ale po których następują równie długie zjazdy. Pierwszy to Wierchomla, gdzie wjeżdża się na ponad 900m (z 450m), generalnie podjazd łatwy, jedynie w samej końcówce trzeba mocniej depnąć. Z Wierchomli chyba najdłuższy odcinek wypoczynkowy na całym PGR - do kolejnego podjazdu czeka aż 25km. Najpierw szybki zjazd, a następnie przyjemna jazda doliną Popradu do Rytra. Na tym odcinku spotykam poznanego na RTP Wojtka Bystrzyckiego, który kręcił po okolicy i czekał na jadącego kawałeczek za mną Karola Kamyczka z Poznania. Przejechaliśmy przyjemnie rozmawiając z 10km, po czym Wojtek zawrócił by spotkać Karola.
W Rytrze zatankowałem wodę i już się szykowałem psychicznie na największą rzeźnię PGR, czyli podjazd na przełęcz Żłobki. Podjazd niszczy zarówno długością (prawie 800m w pionie) jak i nachyleniem (druga połowa trzyma większość czasu w okolicach 10-12%, z maksami w okolicach 16-17%). Dało w kość niewąsko, ponad godzina niezłej orki, ale wjechałem dość sprawnie; na szczycie wita szeroki widok i perspektywa 20km zjazdu do Szczawnicy ;)). Na zjeździe w pewnym momencie trafia się leżące w poprzek drogi duże drzewo - za dnia to nie problem, ale w nocy można się nieźle załatwić na czymś takim, nie wiem co za mózgi pracujące przy wycince coś takiego mogły zrobić, organizatorzy gdy się o tym dowiedzieli od pierwszych zawodników wysyłali sms do będących przed tym miejscem zawodników. Rejon Szczawnicy i Krościenka w niedzielne słoneczne popołudnie w sierpniu - kto był ten wie czego można się spodziewać, taki doskonały kontrast w porównaniu z wieloma kilometrami pustki przez jakie prowadzi PGR. A trasa idzie tu głównie ścieżkami rowerowymi, które napchane są po brzegi pieszymi oraz rekreacyjnie jadącymi rowerzystami, czy dzieciakami potrafiącymi nagle zakręcić na drugą stronę ścieżki . Z ulgą osiągam Orlen w Krościenku, gdzie robię krótki popas.
Kolejnego odcinka trasy nie znałem, bo w 2020 PGR prowadził przełomem Dunajca i dalej asfaltami przez Słowację. Kawałek okazał się eleganckim, moim zdaniem trasa sporo lepsza niż stary wariant, bo przełom Dunajca choć piękny jest w sierpniu nabity ludźmi niemożebnie. A tutaj mamy spokojne asfalty w rejonie Grywałdu, następnie soczysty podjazd po solidnych kamulcach na zbocza góry Wdżar, gdzie znajduje się mała stacja narciarska. Ten terenowy odcinek widokowo ekstraklasa, kapitalnie widać jezioro Czorsztyńskie, też przyjemny i szybki szutrowy zjazd. Spod stacji narciarskiej zjeżdżam nad jezioro Czorsztyńskie i tam wjeżdżam na profesjonalnie wykonaną asfaltową drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem jeziora. Wydawało mi się, że to będzie łatwizna, ale kawałek pomimo, że generalnie płaski to jest bardzo interwałowy, bo jest tu mnóstwo ostrych zakrętów przy których trzeba mocno wyhamowywać, do tego i rowerzystów tłumy, więc podobnie jest przy wyprzedzaniu. A po prawie 500km typowo górskiej trasy w nogach takie interwały dają popalić.
Zmęczenie czuję już więc bardzo mocne, za jeziorem Czorsztyńskim na fajnym szutrowym kawałku na jakieś 10min stanąłem odpocząć. Na postoju zorientowałem się, ze wodę mam już na wykończeniu, myślałem, że na Podhalu nie będzie problemu z zakupem, a tu się okazało, że w Nowej Białej i Krempachach o 18.30 w niedzielę wszystkie sklepy są już pozamykane, a do większych Łapszy to już nie było szans się wyrobić przed 19. Za Krempachami piękny odcinek Szlakiem Wokół Tatr do Dursztyna, a następnie ostatni OS Grandeus z pięknym podjazdem zielonymi halami, przy dobrej widoczności pięknie widać stąd Tatry. Zjazd ze sporą ilością kolein, przy mokrej pogodzie byłoby tu ciężko, ale na szczęście jest sucho, a przy końcu zjazdu szczęście się do mnie uśmiechnęło - znajduję czynną bacówkę, gdzie udało mi się kupić wodę, bo bardzo górska końcówka bez wody zupełnie mi się nie uśmiechała. W międzyczasie minął mnie Karol Kamyczek, którego doganiam kawałek dalej i rozmawiając wspólnie pokonujemy Łapszankę, na której już powoli zaczyna zmierzchać. Ale końcówka to już same asfalty, więc nie stanowi to problemu. Po Łapszance czeka nas jeszcze jeden duży podjazd, czyli ciężkie Brzegi i już łatwiejsza końcówka na Głodówkę. Czując już zew mety docisnąłem mocniej i na Głodówce melduję się o 20.45, z łącznym czasem 36h20min, co dało 16 miejsce na 281 zawodników, którzy stanęli na starcie.
.
Podsumowanie
Satysfakcja z ukończenia wielka, udało się zrealizować sportowy plan pokonania trasy PGR poniżej 40h i to z dużą nawiązką, przy optymalniejszej jeździe i mniejszej liczbie postojów nawet złamanie 35h byłoby realne, nie spodziewałem się, że to aż tak dobrze pójdzie. Do tego pierwszy raz w życiu przejechałem longiem (bez spania) trasę o przewyższeniu ponad 10 000m, to już się w nogach mocno czuje, na drugi dzień ledwo łaziłem ;)). Ale przede wszystkim ta trasa dała mi wielką frajdę, całość udało się przejechać bez żadnego pchania; to jest po prostu kawał przygody, niezależnie od tego na jaki czas jedziemy. I to jest wielka zaleta PGR - że ta trasa jest naprawdę przejezdna, w przeciwieństwie do niejednej imprezy gravelowej, gdzie z tym różnie bywa, tutaj ten flow z jazdy jest naprawdę duży. Organizatorzy nie wpakowują na siłę niepotrzebnych terenowych odcinków, które na gravelu byłyby dla większości nieprzejezdne - dzięki temu jazda tej trasy daje mnóstwo frajdy i z chęcią na PGR wrócę, bo bardzo lubię te tereny.
Trasa pozwala zobaczyć spory wycinek polskich Beskidów, w tym wiele urokliwych szutrowych odcinków. Osobiście jechałem na rowerze MTB - bo po pierwsze nie mam gravela, a po drugie rower MTB daje mi większy fun na zjazdach i ogólnie komfort, tu się nie trzeba ograniczać. A i na podjazdach zakres miękkich biegów bardzo się przydaje, bo ostrych ścianek nie brakuje. Rower gravelowy IMO będzie na takiej trasie niewątpliwie szybszy ze względu na znaczący procent asfaltów, ale kosztem mniejszego komfortu w terenie i możliwości zjazdowych, po przejechaniu tej trasy wydaje mi się, że najoptymalniejszym sprzętem na PGR jest gravel z szerokimi oponami i nieco zmodyfikowanym napędem.
Klika zdjęć (ze startu i mety, bo w czasie jazdy nie fotografowałem)
Komentarze
Trasę PGR po raz pierwszy miałem okazję jechać w 2020 roku, ale wówczas była to jazda nieoficjalna, zdecydowanie bardziej turystyczna - tak żeby ograniczyć do minimum jazdę nocą i nie tracić pięknych widoków. Trasa mi się zdecydowanie spodobała i postanowiłem na nią wrócić tak by pojechać bardziej sportowo i na optymalniejszym pod ten typ wyścigu rowerze (HT zamiast fulla, na którym jechałem 2 lata temu). Moim planem sportowym na imprezę jest próba zejścia poniżej 40h, co oznacza jazdę non-stop, bez spania; plan ambitny, ale w przypadku dobrej jazdy do osiągniecia.
Tuż przed startem wyścigu tradycyjnie upał, dojazd koleją z przesiadką w Łańcucie, gdzie już było widać jakie opóźnienia łapią pociągi jadące z Krakowa.
W naszym przypadku kilku osób jadących rano z Warszawy jeszcze nie było źle, opóźnienie rzędu 1h, ale ludzie dojeżdżający wieczorem mieli już ponad 4h w plecy, Byczys dojechał coś koło 2 w nocy i jak pamiętam nocował gdzieś w parku ;). Ale to jest właśnie cała "otoczka" przedwyścigowa, można oczywiście dojechać wygodnie samochodem, ale traci się w ten sposób niepowtarzalny klimat, bo PKP nawet największych weteranów podróży koleją jest w stanie czymś nowym zaskoczyć :)). W Przemyślu odbieram pakiet, później razem z Krzyśkiem Dąbrowskim idziemy zatankować do pełna kalorie przed jutrzejszą trasą, pizza XL robi robotę.
Jak to tradycyjnie na PGR - upał jest niewąski, podobna pogoda zapowiada się na jutro i budzi nasze spore obawy, bo trasa jest wystarczająco wymagająca i bez tego co doda od siebie pogoda. Spałem powiedzmy tak sobie (ze względu na upał w pokoju), ale pomimo że startuję w jednej z ostatnich grup wstałem wcześniej i już trochę po 7 byłem na starcie by poobserwować starty innych zawodników i spotkać iluś znajomych z tras ultra; bo ten start z urokliwego centrum Przemyśla ma w sobie dużo uroku. Też zawsze na mnie robi wrażenie kontrast pomiędzy czyściutkimi zawodnikami i idealnie wypucowanymi rowerami na starcie w porównaniu do tego co będzie za 24h :)).
Czas na starcie przyjemnie mija, aż nadchodzi 8.25 i startuje moja grupka. Tradycyjnie PGR zaczyna ostry podjazd uliczkami Przemyśla, podjazd który od razu oddziela chłopców od mężczyzn, bo nie brakuje takich co już na dzień dobry muszą wpychać ;). Na szczycie spotykam kibicującego zawodnikom Waldka Chodania (tym razem sam nie jedzie), a kawałek dalej zaczyna się szuter, na którym jacyś pechowcy już łatają kapcia. Z mojej grupki startowej zostaliśmy na szczycie we dwóch, ale Stefan Wu, jadący w białym stroju był ode mnie mocniejszy, więc szybko odpuściłem by jechać własnym tempem, bo przy tym upale zarżnąć można się bardzo szybko. Pierwsza setka jest najbardziej górzysta na całym PGR, podjazdów jest całe multum. Ale na początku trasy wchodzą jak bułki paryskie, a morale jest bardzo wysokie. Startując pod sam koniec stawki mijam wielu zawodników z wcześniejszych grupek i ma to sporo uroku - można chwilę pogadać i cały czas coś się dzieje, niemal ciągle widać kogoś na horyzoncie. Pierwszą część maratonu kończy bardzo szybki i widokowy zjazd przez Gruszową, dojeżdża się do doliny Wiaru, który za parę kilometrów przekraczamy brodem. Widać od razu, że w tym roku poziom wody jest niski, długi okres suszy zrobił swoje, ale dzięki temu dalej mam suche buty.
Za brodem długa seria podjazdów, najpierw szutrem, a później już asfaltem do Arłamowa, tutaj mijam pierwszą znajomą, czyli Marzenę Szymańską startującą ponad godzinę przede mną, jadąc zaledwie 2h odrobiłem już godzinę, ale Marzena bagażu jak zwykle wzięła ze 3 razy tyle co ja, próbowałem ją przekonywać na tylu wspólnych maratonach; ale ni prośbą ni groźbą z Kota się ultralajtowca nie da zrobić ;)). Za Arłamowem ekstra zjazd tuż przy samej ukraińskiej granicy, jeden z najładniejszych kawałków PGR, zupełnie odludzie. Po tym dobrze znany z MRDP wymagający szosowy podjazd do Kwaszeniny, na którym słońce pali do żywego (są już 32-33 stopnie). Niektórzy zawodnicy już przeginają jadąc lewą stroną drogi by się załapać na trochę cienia; jak jest widoczność to jeszcze można tak jechać, ale przed szczytem wzniesienia to już ryzykowna zabawa, też trochę głupia sytuacja gdy wyprzedzam taką osobę jadącą po lewej stronie, a między nami samochód i słusznie zirytowany kierowca .Za Jureczkową seria 3 podjazdów po takim "bywszym" asfalcie, ale fajnie bo sporo cienia, z tego odcinka wylatuje się na szosę do Ropienki, gdzie od razu po zakręcie warto wrzucić najlżejszy bieg, bo wita nas rzeźnicka 14% ściana. Zjazd na drugą stronę góry atomowy, wyciągam 77,9km/h, cięższe osoby spokojnie są tu w stanie złamać 8 dyszek; na góralu z szerokimi oponami i świetnymi hamulcami przy takich prędkościach czuję się sporo stabilnej niż na rowerze szosowym.
Kawałek dalej spotykam Krzyśka, który bardzo sprawnie i rozsądnie jedzie, nie podpalił się jak sporo osób do mocnego szarżowania na początku imprezy, tylko mądrze gospodaruje siłami, wiedząc, że ze słońcem nie ma żartów. Pojechaliśmy parę kilometrów razem, m.in. świetny szutrowy zjazd na którym daje się przekroczyć 60km/h. Po przekroczeniu krajówki do Krościenka niespodziewanie spotykam mocnego Tomka Wyciszczaka w stroju MPP, który nie przepada za jazdą w takie upały, ale to zawodnik z kategorii tych co w każdych warunkach dadzą sobie radę ;)). Na postój staję dopiero w Czarnej na 100km, czuć już duże zmęczenie, na takiej trasie kilometry zupełnie inaczej się liczy niż na szosie, a na tej setce było ponad 2000m w pionie, do tego słońce już tak od 11 skutecznie niszczy. Właśnie ze względu na pogodę zdecydowałem się na jazdę z izotonikami (na które była zniżka dla uczestników PGR), choć normalnie zdecydowanie preferuję jazdę na czystej wodzie.
Zakupiłem wodę, odpocząłem trochę (spotkałem też Byczysa, który planował coś zjeść w knajpie) i po 20min ruszyłem dalej. Za Czarną jest jeden łatwiejszy i dwa wymagające podjazdy, w tym jeden długo się ciągnący i wjeżdżający na blisko 800m daje zdrowo w kość. Zjazd kamienisty, ze sporą liczbą przepustów odprowadzających wodę, które to przepusty zbierały spore żniwo kapci, na tym odcinku spotkałem parę osób robiących gumy, w tym Górala Nizinnego, jadącego na swoim trekingu, na oponach 32mm z przodu i 35mm z tyłu ;)). Góral miał spore problemy, już drugą gumę złapał i do tego uszkodził zapasową dętkę przy wentylu, jak pamiętam musiał kupować dętki od spotkanych turystów, ale rozmiar nie do końca pasował, więc miał z tym nie lada zabawę. Na takich właśnie odcinkach rower MTB zyskuje, ja mogłem jechać dość szybko, choć na przepustach i na góralu da się załatwić oponę. Na drugim podjeździe spotykam Marka Matulewicza z Białegostoku, z którym jechaliśmy pociągiem z Warszawy, wspólnie zaliczamy wymagający podjazd i dojeżdżamy do Kalnicy, gdzie jak większość zawodników stajemy na zakupy, bo sklepów to na tej trasie wielu nie ma. W Kalnicy też robię popas ze 20min, pod sklepem nie brakuje zawodników z PGR i ciągle dojeżdżają nowi. Część zatrzymuje się na obiad w Smereku, bo jest tam kilka knajpek, a pora w sam raz na obiad, bo jest już godzina 17.
Ale ja nie planowałem tutaj postoju obiadowego, więc jadę dalej - za Kalnicą jest długi odcinek jazdy dość łatwymi stokówkami, na tym etapie wyścigu mam już izotoników serdecznie dosyć, usta całe zalepione i już zaczynają piec od kwaskowatego smaku izo, a czara goryczy się przelała, gdy jadłem żela i opakowanie od niego się przedziurawiło, w efekcie czego zalepiłem całe ręce, od rąk kierownicę, a nie miałem czystej wody by to doprowadzić do porządku. Kolejny mój eksperyment z izotonikami na trasie ultramaratonu zakończył się więc (jak zawsze!) spektakularną porażką, miałem już tego po dziurki w nosie. Wiele osób nie ma z tym problemu i powszechnie stosuje to na takich maratonach, w moim przypadku nie sprawdza się to zupełnie, po kilkunastu godzinach jazdy nie mogę już na to patrzeć. W międzyczasie dostałem informację, że Krzychu miał sporo większe problemy - na tych zjazdach nad Sanem przeciął oponę na przepuście i rozszczelnił mu się system bezdętkowy, przecięcie było przy samym rancie, wiec nie do załatania. Dętka jaką miał w zapasie okazała się wadliwa, więc Krzysiek miał nie lada problem; jak się okazało nawet tubelessowe opony MTB da się rozwalić na trasie PGR.
Za Cisną jest odcinek łatwego asfaltu w stronę przełęczy nad Roztokami (którą pokonywałem w tym roku na RTP), potem solidny podjazd, na tym kawałku bardzo zależało mi by dojechać do pierwszego z trzech odcinków specjalnych pod Balnicą (po nasypie bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej) jeszcze za dnia - i to się udało. Nastawiony byłem na pchanie, ale ku mojemu zdziwieniu dało się cały odcinek przejechać, tylko kilka razy musiałem przenieść rower z boku nasypu na środek torów i vice versa. Niemniej ten krótki kawałek solidnie zmasakrował mi będące dotąd w dobrym stanie siedzenie, które czułem potem ładnych parę godzin, bo jazda po podkładach kolejowych nie należy do specjalnie wygodnych. Ale coś za coś, frajda pokonania tego odcinka w siodle była warta trochę niedogodności. Zmierzchać zaczyna na długim podjeździe na przełęcz Żebrak, tak więc do słynnych czterech brodów na Osławie docieram już po ciemku. Jazda tutaj po zmroku miała sporo uroku, bałem się że zamoczę buty i całą noc będę musiał jechać z mokrymi stopami, ale okazało się, że poziom wody w Osławie jest na tyle niski, że dało radę przejechać ten kawałek suchą stopą.
Za brodami krótka soczysta ścianka i docieram do Komańczy, gdzie witają mnie rytmy disco-polo ;). Spotykam tutaj lotny serwis mechanika rowerowego z Krosna, który pomógł wielu zawodnikom PGR, nawet dzwoniłem do Krzyśka by go o tym poinformować, ale okazało się, że Krzysiek ma już zupełną masakrę z rowerem. Udało mu się dostać od jednego z zawodników dętkę, ale to była węższa dętka od gravela i nie bardzo się komponowała z oponą MTB do tego jeszcze uszkodzoną na rancie. Złapał kolejną gumę, załatać tego sensownie się nie dało, bo klej wulkanizacyjny nie chwytał ubabranej w uszczelniaczu dętki, tak więc Krzysiek musiał jechać na prawie flaku, co chwilę to dopompowując, niemal cały czas na stojaka - jednym słowem męka nie jazda. Do Cisnej udało mu się w ten sposób doturlać dopiero koło 23 i już miał wszystkiego serdecznie dosyć, bo sprzęt odebrał całą przyjemność z jazdy, a też i jazda turystyczna tylko na ukończenie nie bardzo go interesowała, więc zdecydował się na wycof.
W Komańczy robię popas na przystanku, izotonikiem mam już solidnie wypalone usta i mam go tak dosyć, że żeby mnie nie kusiło zostawiam cały pozostały zapas (obliczony na całą trasę) na przystanku, może się przydał któremuś z innych zawodników, nawet daje się torebki z moim izo zauważyć na filmie Przemyslava, który kimał na tym samym przystanku :))
https://youtu.be/lbb0Rc-kJBc?t=2407
Za Komańczą zmienia się wyraźnie pogoda, już pod koniec dnia zrobiło się pochmurno, a teraz robi się zimno i przede wszystkim zaczyna wiać zimny wiatr z północy. A tak się akurat układało, że za Komańczą trasa PGR prowadzi dużo na północ, więc wiatr skutecznie niszczył, a wkrótce musiałem założyć wszystkie ubrania jakie miałem, z buffem i czapką zimową włącznie. Generalnie trasa na tym odcinku jest niezła na nocną jazdę, bo jest tu spory procent asfaltów, ale przez ten wiatr zupełnie nie szła mi jazda i zacząłem siadać psychicznie, nawet zrobiłem postój na przystanku, w sumie nie wiadomo po co, bo aż tak to mnie nie muliło. Kawałek dalej gdy coś poprawiałem w rowerze dogonił mnie Tomek Wyciszczak i kawałek pojechaliśmy wspólnie, rozmową wybijając się z monotonii nocnej jazdy. Za Wisłoczkiem ostry podjazd szutrowy - tutaj jest największy ból, że jedziemy nocą, bo widoki z tego podjazdu na masyw Chyrowej to ekstraklasa na PGR, taki można powiedzieć znak firmowy Beskidu Niskiego. Jeszcze kilka ścianek i w okolicach 2.30 docieram do Dukli i zjeżdżam na Orlen, chwilę po mnie dociera Tomek. Tu już zmęczenie było duże, ale pozbyłem się wreszcie tego nieszczęsnego izotonika zamieniając go na wodę, niemniej już do końca trasy camelback trzymał jego posmak ;)).
Po ponad pół godzinie ruszam dalej, ale kryzys dalej trzyma, wiatr cały czas zdecydowanie przeszkadza, generalnie jakoś nie idzie ta jazda. Robię dwa postoje bez większego sensu na takie próby odmulenia, w tym jeden pod zabytkowym drewnianym kościółkiem w Chyrowej (kiedyś cerkwią), w międzyczasie dojeżdża Tomek, chwilę dalej się zjeżdżamy i wspólnie jedziemy spory kawałek - i to najlepiej wyrwało mnie z tego kryzysu, a w Krempnej wreszcie zaczęło świtać. do tego trasa maratonu skręciła na południe i wiatr zrobił się korzystniejszy. Z Wyciorem zawsze się fajnie jedzie, można się sporo nauczyć, bo Tomek ma mnóstwo świetnych patentów, tym razem uratował mnie dając mi spray na ból gardła, bo przez ten zimny wiatr przez całą noc już zaczynałem mieć problemy z oddychaniem.
Jak to często bywa - wraz ze świtem wraca motywacja i pojawiają się nowe siły. Z Tomkiem rozjeżdżamy się w rejonie Wyszowatki, ten kawałek też bardzo klimatyczny, taka kwintesencja Beskidu Niskiego, czyli chwilowe przeniesienie się 50 lat w tył. Trasa PGR prowadzi między innymi obok byłego PGR-u (jakby to zabawnie nie zabrzmiało ;)), a ów klimat najlepiej podkreśla wielkie stado krów blokujące całą drogę, trzeba było nieźle kombinować by przez nie przejechać, niestety tego co zostawiły na drodze już się nie dało ominąć i opony były całe w krowich plackach ;)). Kawałek dalej drugi OS - Hawrań, czyli singielki w lesie, z solidnymi podjazdami, dwa lata temu tutaj fragmentami musiałem prowadzić, ale w tym roku było bardziej sucho, a i rower lepszy na taką trasę i udało się w całości wjechać, choć podjazdy już tak na granicy równowagi. Z OS-u wylatuje się na urokliwą przełęcz Małastowską, tutaj zaczyna się można powiedzieć "zagłębie podjazdów" ciągnące się aż do Krynicy. Prawie nie ma płaskich odcinków, z jednej ściany wlatuje się w drugą, a im bliżej do Krynicy tym bardziej wymagające się te ściany robią, z kulminacją na wyjeździe z Wysowej, gdzie trzeba pokonać 19% piłę, na szczęście na asfalcie. Ale najcięższy na tym kawałku jest kolejny podjazd za Ropkami, bo tam jedzie się mocno nachyloną drogą z kamulcami i koleinami, znowu na granicy równowagi, ale udało się to wciągnąć.
Za tą ścianą od Krynicy oddzielają mnie już dwa podjazdy - Izby, czyli chamskie płyty betonowe, w paru miejscach z wystającymi zbrojeniami (oponę da się na tym załatwić jak się nie uważa) oraz ładny widokowo ostry podjazd szosowy z Mochnaczki. Po wjeździe na szczyt wreszcie dostajemy zasłużony odcinek wypoczynkowy - ponad 15km jazdy w dół, najpierw szybki zjazd do Krynicy, później łagodnie niebrzydką ścieżką rowerową przez Krynicę aż do Muszyny. Do Krynicy docieram w okolicach godziny 11, powoli zaczyna się robić pogoda, bo pierwsza część dnia była dość ponura i chłodna jak na sierpień, teraz wychodzi słońce i robi się koło 20 stopni, niemniej zimny wiatr cały czas wieje. W Krynicy spotykam Stefana Wu, który ruszał z mojej grupy startowej, okazało się, że wyładowała mu się bateria w Di2, a jako, że nie zabrał ładowarki to miał z tym duży problem, ale w Krynicy udało mu się to podładować. Moja bateria w sramowskim Etapie wytrzymała ok. 360km tej trasy, co było wynikiem sporo lepszym niż oczekiwałem i niż notowałem na tegorocznej wyprawie, bo system bezprzewodowy jednak zżera baterię sporo szybciej niż przewodowe Di2; na wszelki wypadek miałem 2 baterie zapasowe, ale wystarczyła tylko jedna.
W Krynicy długo oczekiwany popas na Orlenie. Tutaj to jest stacja na pełnym wypasie - kanapy, ładowarki, szeroki wybór w menu, a nie takie dziadostwo jak było w Dukli, gdzie trzeba było siedzieć na betonie na chłodzie. Zjadłem dobrego hamburgera, zregenerowałem się jako-tako i ruszyłem na dalszą trasę do Muszyny. Pogoda elegancka, zrobiło się ponad 20 stopni, więc przed początkiem podjazdu na Wierchomlę przebrałem się na krótko. Ale skręcając na Wierchomlę trasa robi zakręt równo na północ - i natychmiast zaczął mnie wywiewać zimny wiatr. Pierwsza część podjazdu to łagodnie nachylony asfalt na którym wiatr mnie strasznie niszczył, jak już dobiłem wreszcie do terenu to musiałem się znowu przebrać na długo, tak byłem przemarznięty. Od Krynicy trasa zmienia charakter - stosunkowo krótkie i ostre podjazdy interwałowe zastępują długie góry, ale po których następują równie długie zjazdy. Pierwszy to Wierchomla, gdzie wjeżdża się na ponad 900m (z 450m), generalnie podjazd łatwy, jedynie w samej końcówce trzeba mocniej depnąć. Z Wierchomli chyba najdłuższy odcinek wypoczynkowy na całym PGR - do kolejnego podjazdu czeka aż 25km. Najpierw szybki zjazd, a następnie przyjemna jazda doliną Popradu do Rytra. Na tym odcinku spotykam poznanego na RTP Wojtka Bystrzyckiego, który kręcił po okolicy i czekał na jadącego kawałeczek za mną Karola Kamyczka z Poznania. Przejechaliśmy przyjemnie rozmawiając z 10km, po czym Wojtek zawrócił by spotkać Karola.
W Rytrze zatankowałem wodę i już się szykowałem psychicznie na największą rzeźnię PGR, czyli podjazd na przełęcz Żłobki. Podjazd niszczy zarówno długością (prawie 800m w pionie) jak i nachyleniem (druga połowa trzyma większość czasu w okolicach 10-12%, z maksami w okolicach 16-17%). Dało w kość niewąsko, ponad godzina niezłej orki, ale wjechałem dość sprawnie; na szczycie wita szeroki widok i perspektywa 20km zjazdu do Szczawnicy ;)). Na zjeździe w pewnym momencie trafia się leżące w poprzek drogi duże drzewo - za dnia to nie problem, ale w nocy można się nieźle załatwić na czymś takim, nie wiem co za mózgi pracujące przy wycince coś takiego mogły zrobić, organizatorzy gdy się o tym dowiedzieli od pierwszych zawodników wysyłali sms do będących przed tym miejscem zawodników. Rejon Szczawnicy i Krościenka w niedzielne słoneczne popołudnie w sierpniu - kto był ten wie czego można się spodziewać, taki doskonały kontrast w porównaniu z wieloma kilometrami pustki przez jakie prowadzi PGR. A trasa idzie tu głównie ścieżkami rowerowymi, które napchane są po brzegi pieszymi oraz rekreacyjnie jadącymi rowerzystami, czy dzieciakami potrafiącymi nagle zakręcić na drugą stronę ścieżki . Z ulgą osiągam Orlen w Krościenku, gdzie robię krótki popas.
Kolejnego odcinka trasy nie znałem, bo w 2020 PGR prowadził przełomem Dunajca i dalej asfaltami przez Słowację. Kawałek okazał się eleganckim, moim zdaniem trasa sporo lepsza niż stary wariant, bo przełom Dunajca choć piękny jest w sierpniu nabity ludźmi niemożebnie. A tutaj mamy spokojne asfalty w rejonie Grywałdu, następnie soczysty podjazd po solidnych kamulcach na zbocza góry Wdżar, gdzie znajduje się mała stacja narciarska. Ten terenowy odcinek widokowo ekstraklasa, kapitalnie widać jezioro Czorsztyńskie, też przyjemny i szybki szutrowy zjazd. Spod stacji narciarskiej zjeżdżam nad jezioro Czorsztyńskie i tam wjeżdżam na profesjonalnie wykonaną asfaltową drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem jeziora. Wydawało mi się, że to będzie łatwizna, ale kawałek pomimo, że generalnie płaski to jest bardzo interwałowy, bo jest tu mnóstwo ostrych zakrętów przy których trzeba mocno wyhamowywać, do tego i rowerzystów tłumy, więc podobnie jest przy wyprzedzaniu. A po prawie 500km typowo górskiej trasy w nogach takie interwały dają popalić.
Zmęczenie czuję już więc bardzo mocne, za jeziorem Czorsztyńskim na fajnym szutrowym kawałku na jakieś 10min stanąłem odpocząć. Na postoju zorientowałem się, ze wodę mam już na wykończeniu, myślałem, że na Podhalu nie będzie problemu z zakupem, a tu się okazało, że w Nowej Białej i Krempachach o 18.30 w niedzielę wszystkie sklepy są już pozamykane, a do większych Łapszy to już nie było szans się wyrobić przed 19. Za Krempachami piękny odcinek Szlakiem Wokół Tatr do Dursztyna, a następnie ostatni OS Grandeus z pięknym podjazdem zielonymi halami, przy dobrej widoczności pięknie widać stąd Tatry. Zjazd ze sporą ilością kolein, przy mokrej pogodzie byłoby tu ciężko, ale na szczęście jest sucho, a przy końcu zjazdu szczęście się do mnie uśmiechnęło - znajduję czynną bacówkę, gdzie udało mi się kupić wodę, bo bardzo górska końcówka bez wody zupełnie mi się nie uśmiechała. W międzyczasie minął mnie Karol Kamyczek, którego doganiam kawałek dalej i rozmawiając wspólnie pokonujemy Łapszankę, na której już powoli zaczyna zmierzchać. Ale końcówka to już same asfalty, więc nie stanowi to problemu. Po Łapszance czeka nas jeszcze jeden duży podjazd, czyli ciężkie Brzegi i już łatwiejsza końcówka na Głodówkę. Czując już zew mety docisnąłem mocniej i na Głodówce melduję się o 20.45, z łącznym czasem 36h20min, co dało 16 miejsce na 281 zawodników, którzy stanęli na starcie.
.
Podsumowanie
Satysfakcja z ukończenia wielka, udało się zrealizować sportowy plan pokonania trasy PGR poniżej 40h i to z dużą nawiązką, przy optymalniejszej jeździe i mniejszej liczbie postojów nawet złamanie 35h byłoby realne, nie spodziewałem się, że to aż tak dobrze pójdzie. Do tego pierwszy raz w życiu przejechałem longiem (bez spania) trasę o przewyższeniu ponad 10 000m, to już się w nogach mocno czuje, na drugi dzień ledwo łaziłem ;)). Ale przede wszystkim ta trasa dała mi wielką frajdę, całość udało się przejechać bez żadnego pchania; to jest po prostu kawał przygody, niezależnie od tego na jaki czas jedziemy. I to jest wielka zaleta PGR - że ta trasa jest naprawdę przejezdna, w przeciwieństwie do niejednej imprezy gravelowej, gdzie z tym różnie bywa, tutaj ten flow z jazdy jest naprawdę duży. Organizatorzy nie wpakowują na siłę niepotrzebnych terenowych odcinków, które na gravelu byłyby dla większości nieprzejezdne - dzięki temu jazda tej trasy daje mnóstwo frajdy i z chęcią na PGR wrócę, bo bardzo lubię te tereny.
Trasa pozwala zobaczyć spory wycinek polskich Beskidów, w tym wiele urokliwych szutrowych odcinków. Osobiście jechałem na rowerze MTB - bo po pierwsze nie mam gravela, a po drugie rower MTB daje mi większy fun na zjazdach i ogólnie komfort, tu się nie trzeba ograniczać. A i na podjazdach zakres miękkich biegów bardzo się przydaje, bo ostrych ścianek nie brakuje. Rower gravelowy IMO będzie na takiej trasie niewątpliwie szybszy ze względu na znaczący procent asfaltów, ale kosztem mniejszego komfortu w terenie i możliwości zjazdowych, po przejechaniu tej trasy wydaje mi się, że najoptymalniejszym sprzętem na PGR jest gravel z szerokimi oponami i nieco zmodyfikowanym napędem.
Klika zdjęć (ze startu i mety, bo w czasie jazdy nie fotografowałem)
Dane wycieczki:
DST: 545.80 km AVS: 17.72 km/h
ALT: 10216 m MAX: 77.90 km/h
Temp:19.0 'C
Komentarze
Gratulacje! Ja do bukłaka zawsze wlewam wodę, a do bidonu izo, a jak mam tylko bidony: to jeden bidon izo, a drugi woda i to się mi dobrze sprawdza. A jeszcze co do jednego OS, to poprawna nawa to "Hawran", bez "ń" na końcu (inspiracja nazwą jest łemkowskiego, a nie ze słowackiego ;))
mdudi - 15:00 poniedziałek, 24 października 2022 | linkuj
Czytałem, czytałem, a wystarczyło spojrzeć na profil trasy pod mapką i wszystko jasne. :)
transatlantyk - 19:12 niedziela, 23 października 2022 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!