Sobota, 11 września 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2021
Mój tegoroczny start w MPP stał pod dużym znakiem zapytania, bo ukończony ledwie niecałe 2 tygodnie wcześniej MRDP kosztował sporo zdrowia, przede wszystkim problemem były solidnie zdrętwiałe dłonie, choć i mięśniowo wiadomo, że pełnej "świeżości w kroku" (słynny komentarz o biegu Ireny Szewińskiej) nie było... Ale prognozy na MPP były bardzo zachęcające, wyglądało, że będzie głównie słonecznie - a to coś czego na MRDP zdecydowanie zabrakło i odebrało sporo frajdy z jazdy. A że ten maraton i jego klimat (jazda znad Bałtyku w Tatry) bardzo lubię; startowałem we wszystkich edycjach, więc kusiło to na tyle mocno, że postanowiłem zaryzykować!
W piątek dojeżdżam na Hel, w przepełnionym pociągu do Gdyni jedzie już spora grupka maratończyków, jest wesoło, szczególnie, gdy mały dzieciak zwrócił swój posiłek na podłogę ;). Na Helu pogoda perfekcyjna, rower zostawiam w hotelu, a sam ruszam na tradycyjny przed tym maratonem spacer nad morze. Warunki idealne, pod latarnią odbieram pakiet startowy, rozmawiam z wieloma znajomymi, dowiaduję, że podobno jutrzejsze delikatne opady mają nas ominąć (haha!) i przez las najeżony bunkrami z okresu II wojny światowej ruszam nad morze. Praktycznie w ogóle nie wieje, są nawet ludzie kąpiący się w morzu; robię sobie dłuższy spacer plażą docierając do Początku Polski.
Po spacerze czas na solidne uzupełnienie kalorii przed startem, razem z Lucjanem Kornickim wybieramy się na dobry obiad do sprawdzonej restauracji. Miło się gadało, gdy kończymy biesiadować jest już ciemno, pora na ostatnie zakupy na jutro - i wracam do hotelu. Spałem dobrze, rano wypasione śniadanie w hotelu i jadę na start maratonu, gdzie roi się już od zawodników i ich rowerów ;)). W tym roku kolejny rekord frekwencji - sumarycznie wystartowały aż 122 osoby, choć z zapisanych ok. 160 blisko 40 nie pojawiło się na starcie. Startujemy punktualnie o 9.00, do Władysławowa tradycyjnie jedziemy w policyjnej eskorcie, jadę na samym przodzie; przez pierwszą część, gdy przed nami jechał samochód z Bartkiem Pawlikiem, fotografem wyścigu było na poziomie 25-27km/h, ale gdy samochód zjechał i zostały same motocykle policyjne to już skoczyło do poziomów sporo powyżej 30km/h, chwilami dochodząc do 38km/h ;). Tym razem udało mi się ten odcinek przejechać bez przerwy na sikanie; pod koniec Mierzei Helskiej czołówka wyścigu przesunęła się do czoła peletonu - i za Władysławowem od razu mocno wyrwali do przodu.
Ja zgodnie z planem jechałem swoim równym tempem, nastawiając się głównie na jazdę solo, a dołączając się do grupek wtedy gdy tempo było na zbliżonym do mojego poziomie. Za największym kaszubskim podjazdem nad jeziorem Żarnowieckim na znanym z wcześniejszych edycji przystanku (już chyba 3 razy tu stawałem) przebieram się i przepakowuję, niepotrzebnie wziąłem plecak na dodatkową wodę, mniej zachodu i czasu straci się na jej kupienie na trasie niż bujanie się z niewygodnym plecakiem. Przestawiam też trochę pozycję w rowerze, bo niestety z dłońmi nie jest dobrze, są zauważalne problemy z hamowaniem w górnym chwycie, a górek jest tutaj mnóstwo. W czasie postoju minęło mnie sporo zawodników pozdrawiając, ruszam z animuszem by ich podgonić, na chwilkę podłączam się do grupki Oli i Zdzisia Piekarskich, którzy jadą razem z Vukim.
Pogoda jest świetna, więc humory dopisują. Ale wszystko do czasu, już w okolicach 120km zaczyna popadywać, a rychło przechodzi w gwałtowną burzę. Przebrałem się i ruszam dalej, niestety jazda już nie taka przyjemna, szybko mam mokre siedzenie, bo miałem z tyłu małą podsiodłówkę, za krótką by robić za skuteczny błotnik, na takie warunki lepsze są dłuższe torby.
Ale przede wszystkim coś w ogóle nie widać sensownych przejaśnień, a wg prognoz to miały być jedynie ok. 2h opady i to raczej w rejonie Kwidzyna, do którego jest jeszcze spory kawałek. Szybko okazało się, że wróżbici od prognoz jak zwykle "deczko" się pomylili, co mnie ostro wkurzyło - bo nie tak to miało być, pisałem się na słoneczko, a tu była powtórka z MRDP, choć tyle dobrego, że te parę stopni więcej, niemniej te 15 stopni to wypasu nie robiło, tak więc cały ten odcinek kląłem na synoptyków na czym świat stoi. Przed Egiertowem większą grupkę łapie szlaban kolejowy, tu cyka nas też Ania Młotek; towarzysząca nam samochodem całą trasę; po czym ruszamy na większy podjazd do skrzyżowania z DK 20, gdzie jest Orlen na którym sporo zawodników się zatrzymuje, jest nawet jeden optymista co się bierze za czyszczenie roweru, bo chwilowo nie pada ;). Widzę tutaj jak źle jest z dłońmi - mam duże problemy z odkręceniem butelki, także i z otwieraniem batoników są duże problemy. Za Egiertowem spotykam się z Żubrem, jedziemy spory kawałek, albo razem, albo w bliskim zasięgu, Piotrek ma spory problem, bo tuż przed startem zresetowała mu się pamięć w Garminie i nie ma śladu trasy, więc stara się jechać z innymi ludźmi, licząc, że może na punkcie w Sierpcu da radę coś z tym zrobić. Cały czas jest mokro, co jakiś czas popaduje. Wkrótce dołącza do nas Łukasz Drągiewicz i spory kawałek jedziemy w takiej forumowej ekipie. Po pewnym odcinku widząc, że jak to tak dalej będzie z tymi dłońmi to maratonu nie ukończę, bo nie będę w stanie utrzymać kierownicy postanawiam coś z tym zrobić. Na przystanku robię większy fitting, poprawiając lemondkę, czekam też z utęsknieniem na koniec górek, bo wąskie kaszubskie drogi z interwałowymi podjazdami, choć bardzo fajne do jazdy akurat na taką kontuzję nie są dobre, liczę, że na płaskim będzie z tym lepiej.
Ciągle irytuje pogoda, powtarza się schemat z MRDP, gdy tylko człowiek wyschnie - to zaraz pojawia się coś nowego na horyzoncie. Ucieszyłem się jak za Starogardem wjechałem wreszcie na suche asfalty, licząc, że to koniec zabawy z deszczem, a tu dosłownie 2-3km dalej, gdy wjeżdżałem na wiadukt nad A1, pojawia się na horyzoncie sina chmura i już było widać, że musi z tego ostro walnąć. No i walnęło zaraz za Gniewem, zjeżdżam na bardzo kiepski przystanek by się przebrać, zaraz po mnie ładują się trzy sakwiarki, które kawałek wcześniej wyprzedzałem, tak więc już w ogóle nie ma miejsca. Leje ostro, ale że już i tak jestem mokry to mi to większej różnicy nie robi więc jadę, mijając sporą ekipę z MPP okupującą kolejne przystanki ;))
Do mostu na Wiśle jechałem w burzy, pioruny waliły gęsto, a że tam się jedzie spory kawałek zupełnie płaskim i odkrytym terenem to zastanawiałem się ile jest prawdy w opowieściach jak to karbon przyciąga pioruny :P. Podobnie i przejeżdżając Wisłę mostem z wielkimi pylonami myślałem, czy jak walnie w pylon (w końcu najwyższy punkt w okolicy) to piorun zejdzie do podłoża po wodzie i czy izolacja z gumy opon wystarczy ;)). Do Kwidzyna docieram już nocą i mocno przeczesany, jeszcze do reszty mnie wkurzył zapchany na deszczu wysokościomierz w Garminie, to jest zawsze taka kropelka przelewająca czarę goryczy ;).
Robię dłuższy postój na Orlenie, jedząc m.in. hot-doga, odzipnąłem trochę, postawiło mnie to nieźle na nogi, więc szybko ruszam dalej, bo po wyjściu z ciepła od razu trząść zaczęło. Na podjeździe za Kwidzynem spotykam Remka Siudzińskiego, który jedzie zupełnie na krótko i który mówi, że jest mu ciepło i tak jechał cały dzisiejszy dzień - prawdziwy podziw! Remek to prawdziwy twardziel, pomimo tego, że sporo przytył w tym roku, to głową i przygotowaniem logistycznym mnóstwo nadrabia do innych ludzi; trochę niższą prędkość jazdy w pełni niwelując krótszymi postojami. Widząc jak jedzie w warunkach, które wiele osób rozkładały byłem pewien, że bez problemu dotrze na metę w limicie i się nie pomyliłem. Pierwszy nocny odcinek idzie OK, bardzo motywująco na psychikę działa to, że zaczynam widzieć, że zmiana pozycji przyniosła wyraźny skutek i z dłońmi robi się coraz lepiej. Na Lotosie w Kisielicach, gdzie spotykam Lucjana jeszcze krótka poprawka bloku i ruszam dalej, wkrótce spotykając ekipę Żubra i Łukasza oraz Darka Janeczka, którzy robią gumę na zupełnym zadupiu. Wkrótce się wszyscy razem zjechaliśmy i większość nocnego odcinka pokonywaliśmy wspólnie, choć oczywiście rozmaitych tasowań nie brakowało. Odcinek wredny, dużo dziur, sporo podjazdów, dopiero na jakieś 20-30km przed Sierpcem poprawiają się drogi oraz wyraźnie się wypłaszcza.
Punkt w Sierpcu z dużym wypasem, można zjeść na ciepło zupki, wypić herbatę czy kawę, mi idealnie podeszły świetne kanapki, doskonałe na zmianę smaku po licznych słodyczach. Obsługa perfekcyjna, od razu widać, że jak taki punkt robią ludzie sami jeżdżący ultra - to wypada to najlepiej. Żubrowi udało się wgrać do Garmina ślad, niestety przed Sierpcem zaczął go już łapać mocny kryzys żołądkowy, który jak się okazało za Płockiem zmusił go do wycofu, niestety z nawalającym żołądkiem nie sposób zrobić tak trudnej trasy. U mnie z kolei jedno z ogniw do lampki okazało się wadliwe, na szczęście udało mi się pożyczyć ogniwo od Łukasza, który miał wystarczający zapas (choć sumarycznie okazało się, ze starczyło to co miałem).
Za Sierpcem jadę kawałek z Marcinem Kabałą, który również jechał w tegorocznym MRDP, dojeżdżamy w rejon gigantycznej rafinerii Orlenu w Płocku, nocą robi to duże wrażenie. Już samotnie przejeżdżam przez jeszcze zupełnie pusty Płock i przekraczam Wisłę, świtać zaczyna kawałek przed Gąbinem, na krótkich podjazd znad doliny Wisły, mgły na wzgórzach wyglądają malowniczo. Zaczynają się płaskie równiny Mazowsza, wiatr na większości tego odcinka przeszkadza (choć na szczęście nie jest silny); dla wielu zawodników ten odcinek był trudny ze względu na monotonię i sporo przeciwnego wiatru. Ja wręcz przeciwnie, jako rodowity mieszkaniec Warszawy, trenujący często na Gassach, byłem doskonale przyzwyczajony do mazowieckich realiów i przeleciałem ten odcinek jak dzik po żołędzie ;). A mazowieckie równiny ciągną się blisko 200km, aż pod rejon Przysuchy, gdzie wjeżdża się już na Wzgórza Koneckie. W Przysusze robię sobie postój na jedzenie, za miastem zaczynają się fajne interwały na krótkich ściankach, a kawałek dalej, podobnie jak w zeszłym roku spotykam Transatlantyka, który wyjechał mi na spotkanie. Bardzo fajnie było pogadać z Markiem, wspólnie pokonujemy długi podjazd na Hutę, żegnając się na szczycie.
Pagóreczki dalej trzymają, aż do Łopuszna jest ileś krótkich ścianek, też bardzo wredny kawałek po DK74, gdzie pomimo niedzieli jest wielki ruch. Ale to tylko parę km. Jako, że w nogach już ponad 700km zastanawiam się co tu robić z noclegiem, bo oceniam, że jazda drugiej nocy nie ma sensu, a ciśnienia na wynik nie mam, jadę dla przyjemności i góry chciałbym robić za dnia. Ogarniam nocleg w agroturystyce w Lelowie, odcinek z Łopuszna w miarę szybki, bo dość płaski, jedynie jedna większa hopka na trasie. Na Orlenie w Koniecpolu (już nocą) jeszcze ostatni postój, kolejny raz spotykam się tutaj z Krzyśkiem Szczeckim i Tomkiem Jakubcem, z którymi dzisiaj sporo się tasowaliśmy. Zostało jeszcze 10km do Lelowa i przed 21 jestem już na kwaterze.
Postój noclegowy (w przeciwieństwie do zeszłego roku, gdy oka zmrużyć nie mogłem) wypadł elegancko, spałem 3h jak drewno, po tym jak alarm mnie wybudził ze snu, ze 2min nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje ;). Ruszam przed 2 w nocy, w sumie na postój poleciało 5h, ale dobrze się zregenerowałem. Od razu po wjechaniu na trasę maratonu spotykam Bartosza Kalisza, kawałek wspólnie jechaliśmy, ale wkrótce zaczęły się jurajskie górki, więc każdy pojechał swoim tempem. Dobrze przespana nocka robiła swoje i dogoniłem kilku zawodników, którzy jechali bez snu, lub podsypiając na przystankach. Pogoda natomiast kiepska - mokre drogi, dużo wilgoci w powietrzu, od czasu do czasu lekko pokapuje; dopiero na mecie dowiedziałem się, że ludzie co jechali, gdy ja spałem mieli solidne burze na Jurze, więc na noclegu tym razem mocno wygrałem. Początek idzie jeszcze dość topornie, w mokrych warunkach nocą jeździ się kiepsko, ale wizja zbliżającego świtu była bardzo zachęcająca. Już kawałek za Olkuszem powoli zaczyna się rozjaśniać, a w Krzeszowicach jest właściwie widno. Trasę na metę i wszystkie podjazdy dobrze znałem i wiedziałem czego się spodziewać, po przejechaniu Wisły zaczynały się już solidnie górki, na przywitanie Marcyporęba z 13% nachyleniem, potem do Kalwarii Zebrzydowskiej jeszcze łatwiejszy odcinek, a potem już długa seria podjazdów za Kalwarią, Zachełmna (z której elegancko było widać położoną na szczycie innego grzbietu Lanckoronę) i wreszcie Makowska.
Na Makowskiej mocno się wkurzyłem - to bardzo wąska droga i mijanie samochodem roweru trzeba robić z wielką uwagą i na małej prędkości, bo nie ma tu miejsca, a rowerem na takim nachyleniu łatwo może bujnąć na bok. A tymczasem baba zjeżdżająca z góry w ogóle nie zwolniła, minęła mnie na 30cm, a przez okno widziałem, że w jednym ręku trzyma kubek z napojem, kierownicą na tak trudnej drodze kręcąc jedynie jedną ręką! Niestety małopolscy kierowcy to jest dramat, dla mnie najgorsi w całej Polsce, a im bliżej Podhala tym z tym gorzej... Ale pomimo tego zajścia udało się wciągnąć Makowską bez stawania, a do łatwych ten podjazd nie należy, szczególnie, gdy ma się już 900km w nogach ;). Za Makowską nowy odcinek na MPP, czyli krajówkę do Jordanowa zastąpiły boczne drogi przez Wieprzec, Skomielną Czarną i Łętownię, co oczywiście dodało do trasy sporo wymagających podjazdów. Niestety taki był układ tych dróg, że pod górę z reguły były dość dobre nawierzchnie, natomiast na zjazdach sporo dziur, w ogóle trochę Małopolska rozczarowała pod tym względem, trochę tu było dziurawych odcinków. Ale wiele to nie przeszkadzało, bo ten dzień "zrobiła" pogoda, po zejściu porannych mgieł zrobiło się słonecznie, wkrótce dało się już jechać na krótko - właśnie na coś takiego tu liczyłem i dlatego zdecydowałem się jechać pomimo MRDP w nogach.
Zmęczenie w nogach coraz większe, ale i meta już coraz bliżej. Ostatni postój robię na Orlenie w Rabce, niestety kiepskim, ze słabym wyborem asortymentu; a miałem ochotę na dużego burgera ;). Za Rabką ciężki podjazd na Obidową, z którego widać już Tatry (niestety tym razem w chmurach). Z Obidowej zjazd zakopianką do Klikuszowej (nocą Adam Szczygieł zderzył się na tym kawałku z psem, który nie wiadomo skąd wziął się na tak głównej drodze). Od Klikuszowej, po zjechaniu z zakopianki mijałem bardzo długi korek z przeciwnej strony, stojący na światłach na zakopiankę. Później sanktuarium w Ludźmierzu, Szaflary - i można się szykować na deser MPP, czyli podjazd na Gliczarów. Ściana sroga 22-23%, już ponad 1000km w nogach, ale dałem radę wciągnąć, nawet nieco mniej mnie to styrało niż zazwyczaj. Tam to już byłem w domu - piękny grzbiet Gliczarowa, pokonany ostrym tempem ostatni podjazd na Głodówkę i o 14.57, z czasem 53h57min melduję się na mecie! Dało to nadspodziewanie wysoką pozycję, bo 18 miejsce, jedynie raz, w 2018 roku byłem wyżej na MPP; tak więc pomimo, że nie jechałem tutaj na wynik udało się uzyskać całkiem dobrą pozycję.
Tegoroczna edycja okazała się nadspodziewanie wymagająca, załamanie pogody na Kaszubach przeczesało sporo zawodników, przez co stracili sporo czasu i zamulali w nocy, później na mazowieckim płaskim odcinku wiatr przeszkadzał, a końcówka była najcięższa w historii MPP; więc sumarycznie aż 47 osób (38%) ze 122 co stanęły na starcie wycofało się lub dojechało po limicie.
Ale przede wszystkim ten maraton to kawał przygody, uwielbiam to uczucie, gdy staje się na tym symbolicznym Początku Polski pod latarnią na Helu i siłą własnych mięśni trzeba przejechać w Tatry, w tak krótkim czasie przejeżdżając przez tyle rozmaitych krain geograficznych naszego pięknego kraju. Na mecie tradycyjna integracja, dzielenie się opowieściami i przygodami z trasy z innymi zawodnikami, oklaskiwanie tych którzy właśnie docierają i zamawianie do jedzenia wszystkiego co się da, po takiej wyrypie te trzy obiady da radę zmieścić ;)). Z dłońmi na mecie nastąpił prawdziwy "cud domu brandenburskiego" - były w lepszym stanie niż na starcie; jak to mawiał Ferdynand Kiepski "są na świecie rzeczy o których się fizjologom nie śniło" ;)).
W ogóle fizycznie dość dobrze zniosłem ten maraton, obyło się bez kontuzji, te 3200km z MRDP zaprocentowały pod kątem wytrzymałości; tak więc sumarycznie byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się pojechać MPP. A we wtorek pogoda była niemal perfekcyjna, słonecznie, ze 22-24 stopnie; tak więc zdecydowałem się pojechać rowerem do Krakowa na pociąg, a gdy na trasie mijali mnie organizatorzy jadący busem do Warszawy i zaproponowali zabranie się z nimi - nawet nie miałem pokusy by im nie odmówić ;)). Jechało się świetnie, tym razem już bez presji czasowej, z długimi odpoczynkami, bo do pociągu miałem duży zapas; góry mają mnóstwo klimatu, a jazda w takiej pogodzie to czysta przyjemność.
Podziękowania dla organizatorów - impreza jak zwykle świetnie zorganizowana, trasa bardzo wymagająca, ale i równie ciekawa; a meta na Głodówce to już swoista Mekka ultrasów, za rok z chęcią kolejny raz tam wrócę!
Zdjęcia z maratonu
Komentarze
Mój tegoroczny start w MPP stał pod dużym znakiem zapytania, bo ukończony ledwie niecałe 2 tygodnie wcześniej MRDP kosztował sporo zdrowia, przede wszystkim problemem były solidnie zdrętwiałe dłonie, choć i mięśniowo wiadomo, że pełnej "świeżości w kroku" (słynny komentarz o biegu Ireny Szewińskiej) nie było... Ale prognozy na MPP były bardzo zachęcające, wyglądało, że będzie głównie słonecznie - a to coś czego na MRDP zdecydowanie zabrakło i odebrało sporo frajdy z jazdy. A że ten maraton i jego klimat (jazda znad Bałtyku w Tatry) bardzo lubię; startowałem we wszystkich edycjach, więc kusiło to na tyle mocno, że postanowiłem zaryzykować!
W piątek dojeżdżam na Hel, w przepełnionym pociągu do Gdyni jedzie już spora grupka maratończyków, jest wesoło, szczególnie, gdy mały dzieciak zwrócił swój posiłek na podłogę ;). Na Helu pogoda perfekcyjna, rower zostawiam w hotelu, a sam ruszam na tradycyjny przed tym maratonem spacer nad morze. Warunki idealne, pod latarnią odbieram pakiet startowy, rozmawiam z wieloma znajomymi, dowiaduję, że podobno jutrzejsze delikatne opady mają nas ominąć (haha!) i przez las najeżony bunkrami z okresu II wojny światowej ruszam nad morze. Praktycznie w ogóle nie wieje, są nawet ludzie kąpiący się w morzu; robię sobie dłuższy spacer plażą docierając do Początku Polski.
Po spacerze czas na solidne uzupełnienie kalorii przed startem, razem z Lucjanem Kornickim wybieramy się na dobry obiad do sprawdzonej restauracji. Miło się gadało, gdy kończymy biesiadować jest już ciemno, pora na ostatnie zakupy na jutro - i wracam do hotelu. Spałem dobrze, rano wypasione śniadanie w hotelu i jadę na start maratonu, gdzie roi się już od zawodników i ich rowerów ;)). W tym roku kolejny rekord frekwencji - sumarycznie wystartowały aż 122 osoby, choć z zapisanych ok. 160 blisko 40 nie pojawiło się na starcie. Startujemy punktualnie o 9.00, do Władysławowa tradycyjnie jedziemy w policyjnej eskorcie, jadę na samym przodzie; przez pierwszą część, gdy przed nami jechał samochód z Bartkiem Pawlikiem, fotografem wyścigu było na poziomie 25-27km/h, ale gdy samochód zjechał i zostały same motocykle policyjne to już skoczyło do poziomów sporo powyżej 30km/h, chwilami dochodząc do 38km/h ;). Tym razem udało mi się ten odcinek przejechać bez przerwy na sikanie; pod koniec Mierzei Helskiej czołówka wyścigu przesunęła się do czoła peletonu - i za Władysławowem od razu mocno wyrwali do przodu.
Ja zgodnie z planem jechałem swoim równym tempem, nastawiając się głównie na jazdę solo, a dołączając się do grupek wtedy gdy tempo było na zbliżonym do mojego poziomie. Za największym kaszubskim podjazdem nad jeziorem Żarnowieckim na znanym z wcześniejszych edycji przystanku (już chyba 3 razy tu stawałem) przebieram się i przepakowuję, niepotrzebnie wziąłem plecak na dodatkową wodę, mniej zachodu i czasu straci się na jej kupienie na trasie niż bujanie się z niewygodnym plecakiem. Przestawiam też trochę pozycję w rowerze, bo niestety z dłońmi nie jest dobrze, są zauważalne problemy z hamowaniem w górnym chwycie, a górek jest tutaj mnóstwo. W czasie postoju minęło mnie sporo zawodników pozdrawiając, ruszam z animuszem by ich podgonić, na chwilkę podłączam się do grupki Oli i Zdzisia Piekarskich, którzy jadą razem z Vukim.
Pogoda jest świetna, więc humory dopisują. Ale wszystko do czasu, już w okolicach 120km zaczyna popadywać, a rychło przechodzi w gwałtowną burzę. Przebrałem się i ruszam dalej, niestety jazda już nie taka przyjemna, szybko mam mokre siedzenie, bo miałem z tyłu małą podsiodłówkę, za krótką by robić za skuteczny błotnik, na takie warunki lepsze są dłuższe torby.
Ale przede wszystkim coś w ogóle nie widać sensownych przejaśnień, a wg prognoz to miały być jedynie ok. 2h opady i to raczej w rejonie Kwidzyna, do którego jest jeszcze spory kawałek. Szybko okazało się, że wróżbici od prognoz jak zwykle "deczko" się pomylili, co mnie ostro wkurzyło - bo nie tak to miało być, pisałem się na słoneczko, a tu była powtórka z MRDP, choć tyle dobrego, że te parę stopni więcej, niemniej te 15 stopni to wypasu nie robiło, tak więc cały ten odcinek kląłem na synoptyków na czym świat stoi. Przed Egiertowem większą grupkę łapie szlaban kolejowy, tu cyka nas też Ania Młotek; towarzysząca nam samochodem całą trasę; po czym ruszamy na większy podjazd do skrzyżowania z DK 20, gdzie jest Orlen na którym sporo zawodników się zatrzymuje, jest nawet jeden optymista co się bierze za czyszczenie roweru, bo chwilowo nie pada ;). Widzę tutaj jak źle jest z dłońmi - mam duże problemy z odkręceniem butelki, także i z otwieraniem batoników są duże problemy. Za Egiertowem spotykam się z Żubrem, jedziemy spory kawałek, albo razem, albo w bliskim zasięgu, Piotrek ma spory problem, bo tuż przed startem zresetowała mu się pamięć w Garminie i nie ma śladu trasy, więc stara się jechać z innymi ludźmi, licząc, że może na punkcie w Sierpcu da radę coś z tym zrobić. Cały czas jest mokro, co jakiś czas popaduje. Wkrótce dołącza do nas Łukasz Drągiewicz i spory kawałek jedziemy w takiej forumowej ekipie. Po pewnym odcinku widząc, że jak to tak dalej będzie z tymi dłońmi to maratonu nie ukończę, bo nie będę w stanie utrzymać kierownicy postanawiam coś z tym zrobić. Na przystanku robię większy fitting, poprawiając lemondkę, czekam też z utęsknieniem na koniec górek, bo wąskie kaszubskie drogi z interwałowymi podjazdami, choć bardzo fajne do jazdy akurat na taką kontuzję nie są dobre, liczę, że na płaskim będzie z tym lepiej.
Ciągle irytuje pogoda, powtarza się schemat z MRDP, gdy tylko człowiek wyschnie - to zaraz pojawia się coś nowego na horyzoncie. Ucieszyłem się jak za Starogardem wjechałem wreszcie na suche asfalty, licząc, że to koniec zabawy z deszczem, a tu dosłownie 2-3km dalej, gdy wjeżdżałem na wiadukt nad A1, pojawia się na horyzoncie sina chmura i już było widać, że musi z tego ostro walnąć. No i walnęło zaraz za Gniewem, zjeżdżam na bardzo kiepski przystanek by się przebrać, zaraz po mnie ładują się trzy sakwiarki, które kawałek wcześniej wyprzedzałem, tak więc już w ogóle nie ma miejsca. Leje ostro, ale że już i tak jestem mokry to mi to większej różnicy nie robi więc jadę, mijając sporą ekipę z MPP okupującą kolejne przystanki ;))
Do mostu na Wiśle jechałem w burzy, pioruny waliły gęsto, a że tam się jedzie spory kawałek zupełnie płaskim i odkrytym terenem to zastanawiałem się ile jest prawdy w opowieściach jak to karbon przyciąga pioruny :P. Podobnie i przejeżdżając Wisłę mostem z wielkimi pylonami myślałem, czy jak walnie w pylon (w końcu najwyższy punkt w okolicy) to piorun zejdzie do podłoża po wodzie i czy izolacja z gumy opon wystarczy ;)). Do Kwidzyna docieram już nocą i mocno przeczesany, jeszcze do reszty mnie wkurzył zapchany na deszczu wysokościomierz w Garminie, to jest zawsze taka kropelka przelewająca czarę goryczy ;).
Robię dłuższy postój na Orlenie, jedząc m.in. hot-doga, odzipnąłem trochę, postawiło mnie to nieźle na nogi, więc szybko ruszam dalej, bo po wyjściu z ciepła od razu trząść zaczęło. Na podjeździe za Kwidzynem spotykam Remka Siudzińskiego, który jedzie zupełnie na krótko i który mówi, że jest mu ciepło i tak jechał cały dzisiejszy dzień - prawdziwy podziw! Remek to prawdziwy twardziel, pomimo tego, że sporo przytył w tym roku, to głową i przygotowaniem logistycznym mnóstwo nadrabia do innych ludzi; trochę niższą prędkość jazdy w pełni niwelując krótszymi postojami. Widząc jak jedzie w warunkach, które wiele osób rozkładały byłem pewien, że bez problemu dotrze na metę w limicie i się nie pomyliłem. Pierwszy nocny odcinek idzie OK, bardzo motywująco na psychikę działa to, że zaczynam widzieć, że zmiana pozycji przyniosła wyraźny skutek i z dłońmi robi się coraz lepiej. Na Lotosie w Kisielicach, gdzie spotykam Lucjana jeszcze krótka poprawka bloku i ruszam dalej, wkrótce spotykając ekipę Żubra i Łukasza oraz Darka Janeczka, którzy robią gumę na zupełnym zadupiu. Wkrótce się wszyscy razem zjechaliśmy i większość nocnego odcinka pokonywaliśmy wspólnie, choć oczywiście rozmaitych tasowań nie brakowało. Odcinek wredny, dużo dziur, sporo podjazdów, dopiero na jakieś 20-30km przed Sierpcem poprawiają się drogi oraz wyraźnie się wypłaszcza.
Punkt w Sierpcu z dużym wypasem, można zjeść na ciepło zupki, wypić herbatę czy kawę, mi idealnie podeszły świetne kanapki, doskonałe na zmianę smaku po licznych słodyczach. Obsługa perfekcyjna, od razu widać, że jak taki punkt robią ludzie sami jeżdżący ultra - to wypada to najlepiej. Żubrowi udało się wgrać do Garmina ślad, niestety przed Sierpcem zaczął go już łapać mocny kryzys żołądkowy, który jak się okazało za Płockiem zmusił go do wycofu, niestety z nawalającym żołądkiem nie sposób zrobić tak trudnej trasy. U mnie z kolei jedno z ogniw do lampki okazało się wadliwe, na szczęście udało mi się pożyczyć ogniwo od Łukasza, który miał wystarczający zapas (choć sumarycznie okazało się, ze starczyło to co miałem).
Za Sierpcem jadę kawałek z Marcinem Kabałą, który również jechał w tegorocznym MRDP, dojeżdżamy w rejon gigantycznej rafinerii Orlenu w Płocku, nocą robi to duże wrażenie. Już samotnie przejeżdżam przez jeszcze zupełnie pusty Płock i przekraczam Wisłę, świtać zaczyna kawałek przed Gąbinem, na krótkich podjazd znad doliny Wisły, mgły na wzgórzach wyglądają malowniczo. Zaczynają się płaskie równiny Mazowsza, wiatr na większości tego odcinka przeszkadza (choć na szczęście nie jest silny); dla wielu zawodników ten odcinek był trudny ze względu na monotonię i sporo przeciwnego wiatru. Ja wręcz przeciwnie, jako rodowity mieszkaniec Warszawy, trenujący często na Gassach, byłem doskonale przyzwyczajony do mazowieckich realiów i przeleciałem ten odcinek jak dzik po żołędzie ;). A mazowieckie równiny ciągną się blisko 200km, aż pod rejon Przysuchy, gdzie wjeżdża się już na Wzgórza Koneckie. W Przysusze robię sobie postój na jedzenie, za miastem zaczynają się fajne interwały na krótkich ściankach, a kawałek dalej, podobnie jak w zeszłym roku spotykam Transatlantyka, który wyjechał mi na spotkanie. Bardzo fajnie było pogadać z Markiem, wspólnie pokonujemy długi podjazd na Hutę, żegnając się na szczycie.
Pagóreczki dalej trzymają, aż do Łopuszna jest ileś krótkich ścianek, też bardzo wredny kawałek po DK74, gdzie pomimo niedzieli jest wielki ruch. Ale to tylko parę km. Jako, że w nogach już ponad 700km zastanawiam się co tu robić z noclegiem, bo oceniam, że jazda drugiej nocy nie ma sensu, a ciśnienia na wynik nie mam, jadę dla przyjemności i góry chciałbym robić za dnia. Ogarniam nocleg w agroturystyce w Lelowie, odcinek z Łopuszna w miarę szybki, bo dość płaski, jedynie jedna większa hopka na trasie. Na Orlenie w Koniecpolu (już nocą) jeszcze ostatni postój, kolejny raz spotykam się tutaj z Krzyśkiem Szczeckim i Tomkiem Jakubcem, z którymi dzisiaj sporo się tasowaliśmy. Zostało jeszcze 10km do Lelowa i przed 21 jestem już na kwaterze.
Postój noclegowy (w przeciwieństwie do zeszłego roku, gdy oka zmrużyć nie mogłem) wypadł elegancko, spałem 3h jak drewno, po tym jak alarm mnie wybudził ze snu, ze 2min nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje ;). Ruszam przed 2 w nocy, w sumie na postój poleciało 5h, ale dobrze się zregenerowałem. Od razu po wjechaniu na trasę maratonu spotykam Bartosza Kalisza, kawałek wspólnie jechaliśmy, ale wkrótce zaczęły się jurajskie górki, więc każdy pojechał swoim tempem. Dobrze przespana nocka robiła swoje i dogoniłem kilku zawodników, którzy jechali bez snu, lub podsypiając na przystankach. Pogoda natomiast kiepska - mokre drogi, dużo wilgoci w powietrzu, od czasu do czasu lekko pokapuje; dopiero na mecie dowiedziałem się, że ludzie co jechali, gdy ja spałem mieli solidne burze na Jurze, więc na noclegu tym razem mocno wygrałem. Początek idzie jeszcze dość topornie, w mokrych warunkach nocą jeździ się kiepsko, ale wizja zbliżającego świtu była bardzo zachęcająca. Już kawałek za Olkuszem powoli zaczyna się rozjaśniać, a w Krzeszowicach jest właściwie widno. Trasę na metę i wszystkie podjazdy dobrze znałem i wiedziałem czego się spodziewać, po przejechaniu Wisły zaczynały się już solidnie górki, na przywitanie Marcyporęba z 13% nachyleniem, potem do Kalwarii Zebrzydowskiej jeszcze łatwiejszy odcinek, a potem już długa seria podjazdów za Kalwarią, Zachełmna (z której elegancko było widać położoną na szczycie innego grzbietu Lanckoronę) i wreszcie Makowska.
Na Makowskiej mocno się wkurzyłem - to bardzo wąska droga i mijanie samochodem roweru trzeba robić z wielką uwagą i na małej prędkości, bo nie ma tu miejsca, a rowerem na takim nachyleniu łatwo może bujnąć na bok. A tymczasem baba zjeżdżająca z góry w ogóle nie zwolniła, minęła mnie na 30cm, a przez okno widziałem, że w jednym ręku trzyma kubek z napojem, kierownicą na tak trudnej drodze kręcąc jedynie jedną ręką! Niestety małopolscy kierowcy to jest dramat, dla mnie najgorsi w całej Polsce, a im bliżej Podhala tym z tym gorzej... Ale pomimo tego zajścia udało się wciągnąć Makowską bez stawania, a do łatwych ten podjazd nie należy, szczególnie, gdy ma się już 900km w nogach ;). Za Makowską nowy odcinek na MPP, czyli krajówkę do Jordanowa zastąpiły boczne drogi przez Wieprzec, Skomielną Czarną i Łętownię, co oczywiście dodało do trasy sporo wymagających podjazdów. Niestety taki był układ tych dróg, że pod górę z reguły były dość dobre nawierzchnie, natomiast na zjazdach sporo dziur, w ogóle trochę Małopolska rozczarowała pod tym względem, trochę tu było dziurawych odcinków. Ale wiele to nie przeszkadzało, bo ten dzień "zrobiła" pogoda, po zejściu porannych mgieł zrobiło się słonecznie, wkrótce dało się już jechać na krótko - właśnie na coś takiego tu liczyłem i dlatego zdecydowałem się jechać pomimo MRDP w nogach.
Zmęczenie w nogach coraz większe, ale i meta już coraz bliżej. Ostatni postój robię na Orlenie w Rabce, niestety kiepskim, ze słabym wyborem asortymentu; a miałem ochotę na dużego burgera ;). Za Rabką ciężki podjazd na Obidową, z którego widać już Tatry (niestety tym razem w chmurach). Z Obidowej zjazd zakopianką do Klikuszowej (nocą Adam Szczygieł zderzył się na tym kawałku z psem, który nie wiadomo skąd wziął się na tak głównej drodze). Od Klikuszowej, po zjechaniu z zakopianki mijałem bardzo długi korek z przeciwnej strony, stojący na światłach na zakopiankę. Później sanktuarium w Ludźmierzu, Szaflary - i można się szykować na deser MPP, czyli podjazd na Gliczarów. Ściana sroga 22-23%, już ponad 1000km w nogach, ale dałem radę wciągnąć, nawet nieco mniej mnie to styrało niż zazwyczaj. Tam to już byłem w domu - piękny grzbiet Gliczarowa, pokonany ostrym tempem ostatni podjazd na Głodówkę i o 14.57, z czasem 53h57min melduję się na mecie! Dało to nadspodziewanie wysoką pozycję, bo 18 miejsce, jedynie raz, w 2018 roku byłem wyżej na MPP; tak więc pomimo, że nie jechałem tutaj na wynik udało się uzyskać całkiem dobrą pozycję.
Tegoroczna edycja okazała się nadspodziewanie wymagająca, załamanie pogody na Kaszubach przeczesało sporo zawodników, przez co stracili sporo czasu i zamulali w nocy, później na mazowieckim płaskim odcinku wiatr przeszkadzał, a końcówka była najcięższa w historii MPP; więc sumarycznie aż 47 osób (38%) ze 122 co stanęły na starcie wycofało się lub dojechało po limicie.
Ale przede wszystkim ten maraton to kawał przygody, uwielbiam to uczucie, gdy staje się na tym symbolicznym Początku Polski pod latarnią na Helu i siłą własnych mięśni trzeba przejechać w Tatry, w tak krótkim czasie przejeżdżając przez tyle rozmaitych krain geograficznych naszego pięknego kraju. Na mecie tradycyjna integracja, dzielenie się opowieściami i przygodami z trasy z innymi zawodnikami, oklaskiwanie tych którzy właśnie docierają i zamawianie do jedzenia wszystkiego co się da, po takiej wyrypie te trzy obiady da radę zmieścić ;)). Z dłońmi na mecie nastąpił prawdziwy "cud domu brandenburskiego" - były w lepszym stanie niż na starcie; jak to mawiał Ferdynand Kiepski "są na świecie rzeczy o których się fizjologom nie śniło" ;)).
W ogóle fizycznie dość dobrze zniosłem ten maraton, obyło się bez kontuzji, te 3200km z MRDP zaprocentowały pod kątem wytrzymałości; tak więc sumarycznie byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się pojechać MPP. A we wtorek pogoda była niemal perfekcyjna, słonecznie, ze 22-24 stopnie; tak więc zdecydowałem się pojechać rowerem do Krakowa na pociąg, a gdy na trasie mijali mnie organizatorzy jadący busem do Warszawy i zaproponowali zabranie się z nimi - nawet nie miałem pokusy by im nie odmówić ;)). Jechało się świetnie, tym razem już bez presji czasowej, z długimi odpoczynkami, bo do pociągu miałem duży zapas; góry mają mnóstwo klimatu, a jazda w takiej pogodzie to czysta przyjemność.
Podziękowania dla organizatorów - impreza jak zwykle świetnie zorganizowana, trasa bardzo wymagająca, ale i równie ciekawa; a meta na Głodówce to już swoista Mekka ultrasów, za rok z chęcią kolejny raz tam wrócę!
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 1014.00 km AVS: 24.10 km/h
ALT: 8545 m MAX: 67.10 km/h
Temp:17.0 'C
Komentarze
Fajnie napisane. Dobrze się czytało. Aż człowiek żałuje, że nie pojechał ;)
michuss - 21:49 czwartek, 16 września 2021 | linkuj
Fajna relacja ?
P. S. Nie chodziło czasem o Gąbin zamiast Gubina? ? 4gotten - 20:02 czwartek, 16 września 2021 | linkuj
P. S. Nie chodziło czasem o Gąbin zamiast Gubina? ? 4gotten - 20:02 czwartek, 16 września 2021 | linkuj
Siła w Tobie potężna. Gratuluję :-) PS. Starogard Gdański ;-)
MARECKY - 18:44 czwartek, 16 września 2021 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!