wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 297372.41 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.28%)
  • Czas na rowerze: 542d 11h 35m
  • Prędkość średnia: 22.72 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaraton

Dystans całkowity:46131.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:1957:37
Średnia prędkość:22.79 km/h
Maksymalna prędkość:79.10 km/h
Suma podjazdów:374955 m
Liczba aktywności:97
Średnio na aktywność:475.59 km i 20h 23m
Więcej statystyk
Czwartek, 6 sierpnia 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 1
Dane wycieczki: DST: 192.50 km AVS: 17.55 km/h ALT: 3851 m MAX: 79.10 km/h Temp:23.0 'C
Sobota, 25 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2020

W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.

Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.


Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.

Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.

Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.

Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.


Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!

Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.


Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.

Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.

Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.

Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia 

Dane wycieczki: DST: 497.80 km AVS: 23.44 km/h ALT: 6847 m MAX: 70.50 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 4 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.


Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.

I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu. 


Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką. 

Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)

Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.


Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.

Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.


Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)

A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.

W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))


Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.

Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 616.00 km AVS: 28.09 km/h ALT: 4172 m MAX: 64.50 km/h Temp:20.0 'C
Niedziela, 27 października 2019Kategoria Ultramaraton
Zapraszam na relację i zdjęcia z tegorocznego Race Through Poland 2019 

Wyścig jedyny w swoim rodzaju i prawdziwie niezwykły. W skrócie cały maraton ustawiła pogoda, tak ekstremalnych warunków na ultra nigdy dotąd nie przerabiałem i już pewnie nie przerobię, bo w tradycyjnym sezonie (maj - wrzesień) trafić na coś takiego to ogromna rzadkość. O tym jak było ciężko najlepiej świadczy fakt, że z ok. 60-70 startujących osób dojechało na metę zaledwie 8, z czego 6 w limicie. Zapraszam na dość obszerną relację z Race Through Poland i trochę zdjęć, których jakość i ilość pozostawia wiele do życzenia, ale za to dobrze myślę, że oddają w części klimat tego wyścigu :P

Dane wycieczki: DST: 0.00 km AVS: km/h ALT: m MAX: 0.00 km/h Temp: 'C
Sobota, 14 września 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2019

Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.

Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.



Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.



W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).

Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.

Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.

Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.

Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!

Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).

Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.



Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.



Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.

Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.

Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 951.50 km AVS: 22.51 km/h ALT: 7944 m MAX: 70.40 km/h Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 19 sierpnia 2019Kategoria >100km, Giant Anthem 2019, Carpatia Divide 2019, Ultramaraton
CARPATIA DIVIDE 2019

V dzień - Czystograb - Komańcza - Cisna - Dwernik Kamień (1004m) - Muczne

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 116.70 km AVS: 12.14 km/h ALT: 2647 m MAX: 63.80 km/h Temp:22.0 'C
Niedziela, 18 sierpnia 2019Kategoria >100km, Carpatia Divide 2019, Giant Anthem 2019, Ultramaraton
CARPATIA DIVIDE 2019

IV dzień - Piwniczna-Zdrój - Jaworzyna Krynicka (1144m) - Krynica-Zdrój - Krempna - Barwinek - Czystograb

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 158.20 km AVS: 11.73 km/h ALT: 3278 m MAX: 59.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 17 sierpnia 2019Kategoria >100km, Carpatia Divide 2019, Giant Anthem 2019, Ultramaraton
CARPATIA DIVIDE 2019

III dzień - Kościelisko - Głodówka (1130m) - przełom Dunajca - Eliaszówka (1023m) - Piwniczna-Zdrój

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 118.60 km AVS: 11.17 km/h ALT: 2706 m MAX: 53.80 km/h Temp:15.0 'C
Piątek, 16 sierpnia 2019Kategoria >100km, Carpatia Divide 2019, Giant Anthem 2019, Ultramaraton
CARPATIA DIVIDE 2019

II dzień - Przegibek - Wielka Rycerzowa (1228m) - Hala Miziowa (1300m) - Zawoja - Krowiarki (1012m) - Magura Witowska - Zakopane

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 161.20 km AVS: 10.69 km/h ALT: 3683 m MAX: 61.80 km/h Temp:15.0 'C
Czwartek, 15 sierpnia 2019Kategoria Giant Anthem 2019, Ultramaraton, Carpatia Divide 2019
CARPATIA DIVIDE 2019

I dzień - Ustroń - Czantoria Wielka (995m) - Ochodzita (895m) - Rycerka Górna - Wielka Racza (1220m) - Przegibek

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 84.20 km AVS: 10.00 km/h ALT: 2916 m MAX: 69.90 km/h Temp:20.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl