Wpisy archiwalne w kategorii
Ultramaraton
Dystans całkowity: | 50142.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2120:39 |
Średnia prędkość: | 22.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.10 km/h |
Suma podjazdów: | 413304 m |
Suma kalorii: | 96435 kcal |
Liczba aktywności: | 102 |
Średnio na aktywność: | 491.59 km i 20h 59m |
Więcej statystyk |
Sobota, 19 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2021, Ultramaraton
Krwawa Pętla
Najciekawszy podwarszawski szlak rowerowy pokonywałem już sześciokrotnie, ale zawsze w formule turystycznej. Dlatego, gdy Koło Ultra postanowiło zorganizować na tej trasie wyścig - pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zmierzyć się z tą trasą w podejściu bardziej sportowym. Do tego wszystkie swoje przejazdy Krwawej Pętli robiłem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, a tu jazda ma być w przeciwnym kierunku, a to jednak jedzie się nieco inaczej. Wyścig planujemy przejechać wspólnie z Krzyśkiem, prognozy przed imprezą nie pozostawiają złudzeń - będzie mocna patelnia!
Jako, że maraton mamy tuż pod nosem dojeżdżamy z Krzyśkiem po prostu na kołach niecałe 20km. Bazą maratonu jest knajpka Krótka Piłka, położona przy ośrodku sportowym w Międzylesiu. W bazie spotykam wielu znajomych, pierwsze grupy już startują od 7, my jedziemy dopiero w ostatniej o 8.05, więc jest sporo czasu na pogawędki.
Po starcie, gdy grupka wjeżdża w teren od razu się to wszystko rozrywa, jedziemy swoim tempem, bez nadmiernego żyłowania się. Pierwszy kawałek to dość wymagający rejon Wesołej, wyjątkowo po żółtym szlaku (by ominąć przejazd z barierkami przez ruchliwą krajówkę), później następuje przejazd przez skraj miasta - Rembertów i Zielonka. W tej fazie wyścigu ludzie są dość ciasno zgrupowani, więc doganiamy sporo osób z wcześniejszych grupek, psychologicznie zawsze lepiej gonić niż uciekać :)). Jedziemy sprawnie, zgodnie z założeniami bez postojów, ale nie przeginając z tempem.
Od Marek, a szczególnie za Nieporętem rośnie trudność szlaku, na tym odcinku jest sporo górek i piachów, a słońce zaczyna coraz mocniej prażyć, kolejne ostre ścianki skutecznie wysysają siły. Na tym odcinku Krzysiek notuje też nieprzyjemną glebę, po najechaniu na słabo widoczny korzeń rowerem rzuciło w bok i kierownica zaczepiła o siatkę, bo jechaliśmy akurat przy jakiejś szkółce leśnej. Tak więc cały ten odcinek "nieporęcki" dał nam popalić, gdy wyjeżdżamy z lasów na odkryty teren kończy się jazda w cieniu i słońce (ponad 30 stopni w cieniu) zaczyna już niszczyć. Po przejechaniu Wisły stajemy na tankowanie w sklepie, podczas postoju temperatura na liczniku przekracza 40'C.
Dojazd do Kampinosu też po dość odkrytych terenach, Krzysiek coraz mocniej odczuwa temperaturę, jak to w przypadku mocniej zbudowanych zawodników upały bardziej dają mu popalić niż innym. Przed Starą Dąbrową fajny odcinek przez Szczebel, a w samej wiosce spontaniczny punkt zaopatrzeniowy zorganizowany przez jednego z kibiców, miejsce idealne, bo po długiej pustce. Przejeżdżamy przez "Środek" Kampinosu, ekstra to wygląda - zielone łąki otoczone lasami.
Na wysokości Łubca Krzysiek coraz mocniej namawia mnie, żeby się rozdzielić, bo on w tym upale nie jest w stanie jechać na swoim normalnym poziomie - więc kawałek przed Lesznem rozdzielamy się; dzięki za wspólną jazdę połowy maratonu! Jeszcze widzimy się krótko w Lesznie, gdy stałem na światłach, niestety Krzysiek kawałek dalej w Zaborowie musiał się wycofać, bo już za mocno był przegrzany by dalsza jazda miała sens; słońce wiele osób zmusiło tego dnia do wycofu.
Za Zaborowem zaczyna się dłuższy odcinek przerzutowy Krwawej Pętli, głównie asfalty i trochę łatwych szutrów. Normalnie jest to zdecydowanie najłatwiejszy kawałek tej trasy, ale teraz dał mi zdrowo popalić. Całość bez cienia, a godzina jest taka, że słońce najmocniej operuje, do tego wiatr na tym odcinku sporo przeszkadza, więc jazda idzie bardzo drętwo. Do Brwinowa docieram już mocno zmęczony, w skroniach pulsuje od upału. Ale 20min postoju pod sklepem pozwoliło odzipnąć, pomaga też perspektywa, że zaraz wjeżdżam w zacienione lasy, a i około 17 temperatura zacznie już spadać. I faktycznie od Podkowy jedzie się już sporo lepiej, w cieniu wreszcie temperatura spada lekko poniżej 30'C. Ten odcinek dość łatwy, sporo dobrze ubitych dróg leśnych, więc jazda idzie sprawnie. Podobny charakter ma odcinek do Zalesia, jedynie przejazd przez rozkopaną i wstrzymaną budowę S7 pod Wólką Pracką jest bardziej problematyczny, trochę trudno było się połapać, którędy prowadzi ślad, a przy forsowaniu brodu mało brakowało i zaliczyłbym glebę na środku, bo nie zauważyłem że mam wrzucony dość twardy bieg :P.
Końcówka przed Górą Kalwarią upierdliwa ze względu na piachy i przed 20 zatrzymuję się na ostatni postój przed sklepem, już obstawionym przez rowery ludzi z maratonu. Widać już wyraźnie, że najtrudniejszy odcinek maratonu wypadnie nocą, żeby nie było za prosto ;). W Górze kultowy 13% zjazd po chamskim bruku (ale fullem to sama frajda) i po przejechaniu Wisły zaczyna się łatwy, głównie asfaltowy odcinek dojazdowy do MPK. Normalnie czerwony szlak prowadzi tutaj wałem, ale ten jest akurat w poważnym remoncie i solidnie rozkopany, więc ten kawałek trzeba było minąć bokami.
Zmrok łapie mnie przed bunkrami, które pokonuje jeszcze przy jako-takiej widzialności, odruchowo pojechałem pod same bunkry po chamskim piachu, dopiero po chwili orientują się, że ślad wyścigu mijał je lekko bokiem. Za bunkrami robi się już zupełnie ciemno, niestety akurat przed najwredniejszym nawigacyjnie otwockim odcinkiem Krwawej Pętli. Zaczyna się to za Pogorzelą, trasa idzie tu sporo wąskimi singlami, nawet dysponując mocną lampką nie jest łatwo się połapać w przebiegu szlaku, bo jest tu wiele ścieżek leśnych. W rejonie Meranu trafia się jeszcze przeprawa przez bagno (widocznie silne deszcze sprzed paru dni nieźle je zasiliły) oraz kawałek ścinki leśnej, do tego komary tną niemiłosiernie przy każdym zatrzymaniu się i sprawdzaniu mapy. Aż nie chcę myśleć co by było, gdybym tu złapał gumę, a jak się okazało na mecie takiej właśnie przyjemności robienia kapcia (i to aż dwa razy) doświadczył Marcin Zielkowski, jak opowiadał pierwszy raz zmieniał gumę chodząc i biegając :)
Z ulgą docieram nad Świder, bo wiem, że najgorsze już za mną, urokliwy singielek nad Mienią idzie sprawnie, choć sporo wolniej niż jechałoby się tu za dnia.Na końcu tego odcinka dochodzi mnie Waldek Chodań i pozostałe ok.15km na metę pokonujemy już wspólnie, za Wiązowną podłącza się do nas jeszcze Sławomir Sulik, który ma bardzo słabą przednią lampkę, a tylnej nie ma w ogóle ;). Odcinek od Wiązownej tradycyjnie bardzo wredny, sporo piachów, ciągnęło się to w nieskończoność. Na metę docieramy krótko przed północą z czasem 15h47min, co dało 24 pozycję na 141 osób, które stanęły na starcie. Czas o ponad godzinę lepszy niż mój dotychczasowy rekord lekko ponad 17h. Ale oczywiście ciężko to porównywać, na wyścigu jedzie się inaczej, mniej się odpoczywa, nie staje się na fotki itd. Ale z kolei jadąc samemu można sporo optymalniej wybrać termin, ruszyć wcześniej, tak by nie jechać nocą (gdzie często jedzie się dużo wolniej niż za dnia, szczególnie w rejonach trudnych nawigacyjnie). Rower na którym jechałem, 13kg full z szerokimi oponami i kołami 26 to na pewnonie jest optymalny sprzęt na taką trasę, ale jeździ się na tym co się ma ;))
Niewątpliwie na wyścig duży wpływ miała pogoda, to dotkliwy upał odpowiada za większość wycofów, nie ukończyło wyścigu aż 41 osób, czyli niemal 30% startujących, co jak na jednodniowy wyścig jest bardzo dużym odsetkiem. Oczywiście i sama trasa na pewno do lekkich nie należy, potrafi nieźle wyssać siły. Do tego ze względu na słoneczną pogodę trasa była bardziej niż zwykle piaszczysta, co nie pomagało; wszyscy zawodnicy dojeżdżali na metę mocno usmarowani ;))
Ale jako trasa jednodobowego wyścigu - myślę, że Krwawa Pętla sprawdza się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na wielkie urozmaicenie, tutaj nie ma w ogóle dłużyzn, tutaj cały czas się coś dzieje, a przerabia się wszystkie możliwe rodzaje podwarszawskich terenów, w realu wygląda to sporo ciekawiej niż obiegowy stereotyp odnośnie Mazowsza, tutaj widzimy jego całkiem ciekawe oblicze.
Kilka zdjęć
Najciekawszy podwarszawski szlak rowerowy pokonywałem już sześciokrotnie, ale zawsze w formule turystycznej. Dlatego, gdy Koło Ultra postanowiło zorganizować na tej trasie wyścig - pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zmierzyć się z tą trasą w podejściu bardziej sportowym. Do tego wszystkie swoje przejazdy Krwawej Pętli robiłem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, a tu jazda ma być w przeciwnym kierunku, a to jednak jedzie się nieco inaczej. Wyścig planujemy przejechać wspólnie z Krzyśkiem, prognozy przed imprezą nie pozostawiają złudzeń - będzie mocna patelnia!
Jako, że maraton mamy tuż pod nosem dojeżdżamy z Krzyśkiem po prostu na kołach niecałe 20km. Bazą maratonu jest knajpka Krótka Piłka, położona przy ośrodku sportowym w Międzylesiu. W bazie spotykam wielu znajomych, pierwsze grupy już startują od 7, my jedziemy dopiero w ostatniej o 8.05, więc jest sporo czasu na pogawędki.
Po starcie, gdy grupka wjeżdża w teren od razu się to wszystko rozrywa, jedziemy swoim tempem, bez nadmiernego żyłowania się. Pierwszy kawałek to dość wymagający rejon Wesołej, wyjątkowo po żółtym szlaku (by ominąć przejazd z barierkami przez ruchliwą krajówkę), później następuje przejazd przez skraj miasta - Rembertów i Zielonka. W tej fazie wyścigu ludzie są dość ciasno zgrupowani, więc doganiamy sporo osób z wcześniejszych grupek, psychologicznie zawsze lepiej gonić niż uciekać :)). Jedziemy sprawnie, zgodnie z założeniami bez postojów, ale nie przeginając z tempem.
Od Marek, a szczególnie za Nieporętem rośnie trudność szlaku, na tym odcinku jest sporo górek i piachów, a słońce zaczyna coraz mocniej prażyć, kolejne ostre ścianki skutecznie wysysają siły. Na tym odcinku Krzysiek notuje też nieprzyjemną glebę, po najechaniu na słabo widoczny korzeń rowerem rzuciło w bok i kierownica zaczepiła o siatkę, bo jechaliśmy akurat przy jakiejś szkółce leśnej. Tak więc cały ten odcinek "nieporęcki" dał nam popalić, gdy wyjeżdżamy z lasów na odkryty teren kończy się jazda w cieniu i słońce (ponad 30 stopni w cieniu) zaczyna już niszczyć. Po przejechaniu Wisły stajemy na tankowanie w sklepie, podczas postoju temperatura na liczniku przekracza 40'C.
Dojazd do Kampinosu też po dość odkrytych terenach, Krzysiek coraz mocniej odczuwa temperaturę, jak to w przypadku mocniej zbudowanych zawodników upały bardziej dają mu popalić niż innym. Przed Starą Dąbrową fajny odcinek przez Szczebel, a w samej wiosce spontaniczny punkt zaopatrzeniowy zorganizowany przez jednego z kibiców, miejsce idealne, bo po długiej pustce. Przejeżdżamy przez "Środek" Kampinosu, ekstra to wygląda - zielone łąki otoczone lasami.
Na wysokości Łubca Krzysiek coraz mocniej namawia mnie, żeby się rozdzielić, bo on w tym upale nie jest w stanie jechać na swoim normalnym poziomie - więc kawałek przed Lesznem rozdzielamy się; dzięki za wspólną jazdę połowy maratonu! Jeszcze widzimy się krótko w Lesznie, gdy stałem na światłach, niestety Krzysiek kawałek dalej w Zaborowie musiał się wycofać, bo już za mocno był przegrzany by dalsza jazda miała sens; słońce wiele osób zmusiło tego dnia do wycofu.
Za Zaborowem zaczyna się dłuższy odcinek przerzutowy Krwawej Pętli, głównie asfalty i trochę łatwych szutrów. Normalnie jest to zdecydowanie najłatwiejszy kawałek tej trasy, ale teraz dał mi zdrowo popalić. Całość bez cienia, a godzina jest taka, że słońce najmocniej operuje, do tego wiatr na tym odcinku sporo przeszkadza, więc jazda idzie bardzo drętwo. Do Brwinowa docieram już mocno zmęczony, w skroniach pulsuje od upału. Ale 20min postoju pod sklepem pozwoliło odzipnąć, pomaga też perspektywa, że zaraz wjeżdżam w zacienione lasy, a i około 17 temperatura zacznie już spadać. I faktycznie od Podkowy jedzie się już sporo lepiej, w cieniu wreszcie temperatura spada lekko poniżej 30'C. Ten odcinek dość łatwy, sporo dobrze ubitych dróg leśnych, więc jazda idzie sprawnie. Podobny charakter ma odcinek do Zalesia, jedynie przejazd przez rozkopaną i wstrzymaną budowę S7 pod Wólką Pracką jest bardziej problematyczny, trochę trudno było się połapać, którędy prowadzi ślad, a przy forsowaniu brodu mało brakowało i zaliczyłbym glebę na środku, bo nie zauważyłem że mam wrzucony dość twardy bieg :P.
Końcówka przed Górą Kalwarią upierdliwa ze względu na piachy i przed 20 zatrzymuję się na ostatni postój przed sklepem, już obstawionym przez rowery ludzi z maratonu. Widać już wyraźnie, że najtrudniejszy odcinek maratonu wypadnie nocą, żeby nie było za prosto ;). W Górze kultowy 13% zjazd po chamskim bruku (ale fullem to sama frajda) i po przejechaniu Wisły zaczyna się łatwy, głównie asfaltowy odcinek dojazdowy do MPK. Normalnie czerwony szlak prowadzi tutaj wałem, ale ten jest akurat w poważnym remoncie i solidnie rozkopany, więc ten kawałek trzeba było minąć bokami.
Zmrok łapie mnie przed bunkrami, które pokonuje jeszcze przy jako-takiej widzialności, odruchowo pojechałem pod same bunkry po chamskim piachu, dopiero po chwili orientują się, że ślad wyścigu mijał je lekko bokiem. Za bunkrami robi się już zupełnie ciemno, niestety akurat przed najwredniejszym nawigacyjnie otwockim odcinkiem Krwawej Pętli. Zaczyna się to za Pogorzelą, trasa idzie tu sporo wąskimi singlami, nawet dysponując mocną lampką nie jest łatwo się połapać w przebiegu szlaku, bo jest tu wiele ścieżek leśnych. W rejonie Meranu trafia się jeszcze przeprawa przez bagno (widocznie silne deszcze sprzed paru dni nieźle je zasiliły) oraz kawałek ścinki leśnej, do tego komary tną niemiłosiernie przy każdym zatrzymaniu się i sprawdzaniu mapy. Aż nie chcę myśleć co by było, gdybym tu złapał gumę, a jak się okazało na mecie takiej właśnie przyjemności robienia kapcia (i to aż dwa razy) doświadczył Marcin Zielkowski, jak opowiadał pierwszy raz zmieniał gumę chodząc i biegając :)
Z ulgą docieram nad Świder, bo wiem, że najgorsze już za mną, urokliwy singielek nad Mienią idzie sprawnie, choć sporo wolniej niż jechałoby się tu za dnia.Na końcu tego odcinka dochodzi mnie Waldek Chodań i pozostałe ok.15km na metę pokonujemy już wspólnie, za Wiązowną podłącza się do nas jeszcze Sławomir Sulik, który ma bardzo słabą przednią lampkę, a tylnej nie ma w ogóle ;). Odcinek od Wiązownej tradycyjnie bardzo wredny, sporo piachów, ciągnęło się to w nieskończoność. Na metę docieramy krótko przed północą z czasem 15h47min, co dało 24 pozycję na 141 osób, które stanęły na starcie. Czas o ponad godzinę lepszy niż mój dotychczasowy rekord lekko ponad 17h. Ale oczywiście ciężko to porównywać, na wyścigu jedzie się inaczej, mniej się odpoczywa, nie staje się na fotki itd. Ale z kolei jadąc samemu można sporo optymalniej wybrać termin, ruszyć wcześniej, tak by nie jechać nocą (gdzie często jedzie się dużo wolniej niż za dnia, szczególnie w rejonach trudnych nawigacyjnie). Rower na którym jechałem, 13kg full z szerokimi oponami i kołami 26 to na pewnonie jest optymalny sprzęt na taką trasę, ale jeździ się na tym co się ma ;))
Niewątpliwie na wyścig duży wpływ miała pogoda, to dotkliwy upał odpowiada za większość wycofów, nie ukończyło wyścigu aż 41 osób, czyli niemal 30% startujących, co jak na jednodniowy wyścig jest bardzo dużym odsetkiem. Oczywiście i sama trasa na pewno do lekkich nie należy, potrafi nieźle wyssać siły. Do tego ze względu na słoneczną pogodę trasa była bardziej niż zwykle piaszczysta, co nie pomagało; wszyscy zawodnicy dojeżdżali na metę mocno usmarowani ;))
Ale jako trasa jednodobowego wyścigu - myślę, że Krwawa Pętla sprawdza się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na wielkie urozmaicenie, tutaj nie ma w ogóle dłużyzn, tutaj cały czas się coś dzieje, a przerabia się wszystkie możliwe rodzaje podwarszawskich terenów, w realu wygląda to sporo ciekawiej niż obiegowy stereotyp odnośnie Mazowsza, tutaj widzimy jego całkiem ciekawe oblicze.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 260.50 km AVS: 18.41 km/h
ALT: 838 m MAX: 38.40 km/h
Temp:32.0 'C
Sobota, 12 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2021
Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))
Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.
Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie.
Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć.
Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).
W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.
Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).
Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)
Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.
Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.
Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.
Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))
Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.
Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))
Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.
Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie.
Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć.
Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).
W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.
Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).
Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)
Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.
Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.
Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.
Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))
Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.
Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Dane wycieczki:
DST: 511.30 km AVS: 23.87 km/h
ALT: 6358 m MAX: 78.90 km/h
Temp:17.0 'C
Sobota, 12 września 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2020
Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.
Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.
Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.
Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.
Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.
Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.
Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!
Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.
Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.
Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)
Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.
Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.
W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.
Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.
Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.
Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))
Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.
Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!
Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.
Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.
Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.
Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P
Zdjęcia
Maraton Północ-Południe to taki tradycyjny koniec zmagań w sezonie ultra, impreza odbywa się po raz piąty - i piąty raz z dużą chęcią staję na starcie. Trasa taka jakie najbardziej lubię, czyli typu przelotowego, z punktu A do B, działająca mocno na wyobraźnię - z Początku Polski na Helu aż na jedną z najwyżej położoną dróg w Polsce, czyli Głodówkę w Tatrach.
Dojeżdżam w piątek, już na dworcu w Gdyni zbiera się spora ekipa zawodników i w wagonie mocno obładowanym rowerami, wśród wesołych rozmów jedziemy na Hel. Wysiadam z pociągu i ruszam do hotelu na nocleg, ale coś tak lekko mi się jedzie i nagle chwila olśnienia - nie mam bagażu na rowerze! Serce podjechało mi do gardła i na pełnej prędkości zasuwam na dworzec, na szczęście pociąg jeszcze nie odjechał i mogę wziąć swój bagaż, mało brakowało a załatwiłbym się już na starcie ;). Na Helu idę pod latarnię, gdzie mieści się biuro maratonu i gdzie odbieramy pakiety startowe, następnie obowiązkowy spacer nad morzem w doborowym towarzystwie - pogoda doskonała, w ogóle nie wieje, co nad morzem należy do rzadkości.
Jako, że ledwie 3 tygodnie wcześniej jechałem BBT, więc porównania narzucają się siłą rzeczy, bo to podobnego typu wyścigi; Hel we wrześniu sporo przyjemniejszy niż Świnoujście w sierpniowym szczycie sezonu. O wiele kameralniej, a i miejsce jak dla mnie ładniejsze. Tankujemy do pełna w dobrej restauracji i szybko do hotelu, bo przed startem warto się dobrze wyspać.
Spałem jak na siebie całkiem przyzwoicie, rano pogoda słoneczna, ale wiatr zgodnie z prognozami solidnie wieje. W Żabce kupuję wodę, na starcie odbiór nadajników GPS oraz nadanie bagażu na metę. MPP to jedyne wielkie szosowe ultra ze wspólnym startem, nie inaczej jest i teraz - w eskorcie policji spod latarni rusza wielki ponad 100-osobowy peleton, to robi wrażenie.
Ten maraton, co bardzo sobie cenię, to także luźna atmosfera, brak spiny regulaminowej, nie ma akcji typu wnikliwego sprawdzania ulokowania numerów startowych, nie ma przymusu jazdy w kaskach, zgodnie z kodeksem drogowym każdy decyduje o tym sam, z czego skorzystałem bo kask na ostatnich maratonach mocno mnie irytował, jazda w czapce to dla mnie inny poziom wygody. Przejazd przez Mierzeję Helską tym razem zgodnie z założeniami spokojnym tempem koło 27km/h, zaczyna mnie tu męczyć sikanie, raz stawałem na samej mierzei, potem zaraz za Władysławowem, w czasie czego minęła mnie cała grupa. Od Władysławowa kończy się policyjna eskorta i zaczyna się właściwe ściganie, odtąd już każdy jedzie na swój rachunek.
Pierwsze kilometry to jeszcze bardzo gęsto zgrupowani rowerzyści, wyprzedzam wielu, którzy minęli mnie podczas siku-stopa. Jak to na Kaszubach - zaczynają się górki, które długo będą nam towarzyszyć. Pierwszy odcinek, tak do największego kaszubskiego podjazdu znad jeziora Żarnowieckiego do Kaszubskiego Oka - to okres formowania się grupek, te ścianki grupują ludzi na podobnym poziomie, jadę w bliskiej okolicy m.in. z Kubą Luwierskim, Hipkiem, Rafałem Koconiem. Kawałek za szczytem szybko przebieram się i przepakowuję, bo zrobiło się na tyle ciepło, że kurtka na wiatr nie jest już potrzebna. W Kębłowie przed skrzyżowaniem z DK6 jest remont, znaki kierują na objazd, z którego skorzystała część zawodników, ja wybrałem opcję jazdy rozrytą drogą i to był chyba szybszy wariant, a rozkopany odcinek nie tak długi.
Po ok. 100km zaczyna się nowy wariant przejazdu przez Kaszuby, wcześniejsze 4 edycje jechały wersją przez Kościerzynę, teraz trasa prowadzi bliżej rejonu Kartuz. I było to bardzo fajne rozwiązanie, trasa poprowadzona z dużym znawstwem lokalnych dróg, wiele bocznych i malowniczych wąziutkich szos, solidne podjazdy, trzeba było też przejechać ok. 1km po szutrze, bo trwała tu budowa drogi, za rok będzie tu już gładziutki asfalt ;). Stałym bywalcom tej imprezy nowy kaszubski wariant trasy przypadł bardzo do gustu. Trasa piękna, ale daje w kość mocno, bo hopki są cały czas, podobnie jak dość silny, wiejący głownie z kierunków południowo-zachodnich wiatr, a jako, że mam koła z dużym stożkiem to chwilami solidnie rzuca rowerem, trzeba uważać z jazdą na lemondce, trochę jadę solo, bo grupki się przetasowują w miarę jak ludzie zatrzymują się na nabieranie wody. Ja dociągnąłem do Egiertowa, gdzie na 160km mieścił się Orlen. Tutaj ku swojemu przerażeniu orientuję że zapomniałem pieniędzy i kart płatniczych! Kupując rano wodę w Żabce woreczek z pieniędzmi i kartami włożyłem do kieszonki bluzy, którą miałem na sobie ze względu na poranny chłód, a którą nadałem do bagażu na metę. Takiej akcji na maratonie to jeszcze nie przerabiałem, na szczęście udało mi się pożyczyć pieniądze od Grześka Mikołajewicza, z którym jechaliśmy Pierścień i mogłem normalnie kontynuować maraton, wielkie dzięki!
Ruszamy z Egiertowa większą grupką, m.in. z Grześkiem i Zdzisiem Piekarskim, któremu nie działa nawigacja, do tego w międzyczasie dojechali tankujący wcześniej Hipek z Rafałem, jest też Hipcia, która ma duże problemy ze stopą i przez to musiała odpuścić jazdę z szybszymi grupami. W rejonie Starogardu powoli kończą się górki, część osób zatrzymuje się tutaj na postój obiadowy, bo już pora popołudniowa. Ja z drugą częścią grupki na postój ciągnęliśmy do Kwidzyna, ten odcinek już łatwiejszy, górki się powoli kończą, do tego wiatr już sporo mniejszy, wieje głównie z zachodu, więc chwilami nawet sprzyja. Krajobrazy fajne, już z daleka widać z góry dolinę Wisły, a także Kwidzyn położony na wysokim wschodnim brzegu. W Kwidzynie dłuższy postój na Orlenie, czuć już dystans w nogach, tutaj też przebieram się na nocną jazdę, bo już zaczyna zmierzchać. Ruszamy ze stacji grupką, ale szybko odpuszczam, bo uznałem, że lepiej będzie pociągnąć własnym i równym tempem, do tego nocą wygodniej jeździ mi się samemu, gdy nie ma mocnych światełek tuż przed oczami.
Pierwszy odcinek nocnej jazdy idzie w miarę sensownie, choć tempo już spokojniejsze, natomiast tak od 300km łapie mnie coraz wyraźniejszy kryzys. Trasa w tym rejonie jest nadspodziewanie pagórkowata, do tego dłuższe odcinki słabych nawierzchni mocno odbijają się na stanie mojego siedzenia, niestety koła stożkowe swoją sztywnością potęgują ból siedzenia, ten wybór kół na tę trasę to nie był strzał w dziesiątkę. Jednym słowem cały długi odcinek do Sierpca idzie marniutko, a był tu długi przerzut bez żadnej nocnej infrastruktury typu stacje, dopiero wraz z wjazdem do województwa mazowieckiego poprawił się wyraźnie stan dróg. Natomiast w Sierpcu był zorganizowany przez tutejszy klub Dynamo Sierpc (grupujący wielu ultramaratończyków) bardzo fajny punkt żywnościowy uzgodniony z organizatorami. Docieram tutaj w okolicach 2 w nocy, punkt z wypasem, są ciepłe zupki, są ciasta, chętni mogą się przespać; takie spontaniczne inicjatywy sporo wnoszą do imprezy, duże podziękowania dla organizatorów punktu.
Z Sierpca do Płocka drogi już dobrej jakości, ale kryzys jeszcze trzyma, długa wrześniowa noc to jedno z wielkich wyzwań tego maratonu, ciągnie się to i ciągnie. Przez dobre 10km nocną jazdę urozmaica ogromna płocka rafineria, można powiedzieć, że samo serce Orlenu ;)
Klimaty wybitnie industrialne, ale akurat nocą całkiem fajnie to wygląda. W Płocku robię też długi postój na Orlenie by nieco odzipnąć, jem dobre kanapki, w międzyczasie dojeżdża Waldek Chodań z którym na tym maratonie dużo się mijaliśmy. Po odpoczynku zaczyna się jechać lepiej, po przejechaniu Wisły pojawiają się już na niebie pierwsze zorze. Wraz ze świtem odżywam, zaczyna się sensowniejsza jazda, na tym odcinku sporo jedziemy z Waldkiem i Kubą Luwierskim. W Łódzkim trochę dziurawych odcinków, także długa pustynia bez sklepów, dopiero w rejonie Skierniewic udało się znaleźć czynny wiejski sklepik (bo dziś mamy niehandlową niedzielę). Jest tu dłuższy odcinek krajówką, DK70, ale o tej godzinie puściuteńko, w rejonie skrzyżowania z szosą katowicką trochę hopek i wjazd na poziom ok. 200m.
Pogoda robi się elegancka, wkrótce można jechać zupełnie na krótko, temperatura zaczyna dochodzić nawet do ok. 25 stopni, woda w bidonach coraz szybciej schodzi, wiatr też sporo korzystniejszy niż wczoraj, głównie z zachodu, więc fragmentami nawet sprzyja. Jednym słowem całkiem dobrze się jedzie, na tym fragmencie nieco odżywam, choć wiadomo, że po prawie 600km w nogach o świeżości to ciężko mówić. Pod Odrzywołem spontaniczny punkt żywnościowy zorganizowany przez rodzinę Zdzisia Piekarskiego, z bólem się nie zatrzymałem, bo punkt nie był wcześniej uzgodniony i jednak był na bakier z regulaminem w kwestii samowystarczalności. Choć też nie ma co tu przesadzać, organizatorzy punktu to ludzie z wielką pozytywną energią i trudno krytykować taką inicjatywę, nawet jeśli lekko nagina regulamin.
W Przysusze tankuję, a kawałek dalej z naprzeciwka nadjeżdża mieszkający niedaleko Transatlantyk, razem z kolegą - bardzo miłe spotkanie.
Marek odprowadził mnie aż do drogi na Skarżysko (ten odcinek bardzo przyjemny, najeżony górkami i ze świetnym asfaltem) i zawrócił, by spotkać jadącego kawałek za mną Memorka. Przed Skarżyskiem doganiam Zdzisia Piekarskiego z kolegą, razem dojeżdżamy do stacji w Suchedniowie, gdzie jest już Waldek Chodań, robię tutaj zaplanowany postój na jedzenie i uzupełnienie zapasów. Za Suchedniowem zwykle ładny odcinek do Bodzentyna, niestety nie o tej godzinie, bo droga jest pełna samochodów, niemniej po zaliczeniu podjazdu widoczki na główne pasmo Łysogór eleganckie. Tutaj oceniając swój progres w wyścigu i narastający poziom zamulenia postanawiam przenocować w Solcu-Zdrój, do którego powinienem dotrzeć trochę po zmierzchu, nocleg udało się sprawnie i szybko ogarnąć. Kolejny odcinek to największy świętokrzyski podjazd na naszej trasie, czyli przełęcz Krajeńska (414m), drogi w tym rejonie mają specjalny wydzielony pas szosy dla rowerzystów, idealne rozwiązanie, dużo lepsze od badziewnych ścieżek rowerowych. Fajny odcinek też za Daleszycami, wygodna, asfaltowa ścieżka rowerowa wzdłuż ruchliwej szosy, sporo hopek, dopiero przed Rakowem większe zjazdy.
Do Szydłowa jeszcze troszkę górek, dalej się już mocniej wypłaszcza, sam Szydłów kapitalny, z charakterystycznymi średniowiecznymi murami widocznymi świetnie z drogi. Tutaj spotykam Pawła Sekulskiego i razem jedziemy do Stopnicy, gdzie łapie nas mrok. Tutaj robię zakupy na noc na stacji Lotosu, która bardzo mnie rozczarowała. Chciałem wreszcie zjeść jakieś normalne jedzenie, a nie ciągle słodycze, ale ofertę pod tym zakresem mieli zerową i zamiast obiadu musiały wystarczyć 4 seven-daysy ;). Jeszcze krótki nocny kawałek na którym znowu spotykam się z Waldkiem - i melduję się w hoteliku w Solcu, położonym tuż przy trasie maratonu. I tutaj mój plan na wyścig zawalił się zupełnie, w założeniach miałem szybki sen ze 2h i powrót na trasę, niestety nic z tego nie wyszło, bo pomimo mocnego zamulenia nie byłem w stanie oka zmrużyć. I w efekcie tylko coraz bardziej przesuwałem godzinę alarmu, a rosnąca irytacja z braku możliwości zaśnięcia tylko mocniej nakręcała sytuację... W efekcie na nocleg poleciało sumarycznie 5,5h, a nie spałem w ogóle (może coś tam chwilowo), pierwszy raz mi się zdarzyło, by na takim poziomie zmęczenia nie być w stanie się wyspać, pomimo komfortowych warunków.
Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma ;). Oczywiście odpoczynek nie był czasem całkowicie zmarnowanym, bo przez 5h leżenia mięśnie nóg odpoczęły, także i siedzenie nieco się zregenerowało, a i leżenie z zamkniętymi oczami też coś daje w zakresie walki z sennością. Do tego co najważniejsze - do końca nocy zostało już ledwie kilka godzin, a to oznaczało, że najciekawszy, górski odcinek maratonu będę pokonywać za dnia.
Początek nocnej jazdy idzie dość mizernie, sporo krótkich postojów na to i tamto, trochę minęło zanim wkręciłem się na właściwy rytm. Dużym motywatorem był tu rychły koniec nocy. Na nadwiślańskich łąkach wjeżdżam w duże mgły, trzeba jechać bez okularów, ale najniższe temperatury w okolicach 9-10'C, więc całkiem nieźle. Na stacji Huzar chwilę przed mostem na Wiśle robię krótki postój, a kawałek dalej po przekroczeniu DK94 zaczynają się już góry. Zaczyna się także dzień, co od razu znacząco zwiększa motywację do jazdy. Na pierwszym większym podjeździe do Poręby Spytkowskiej mnóstwo atakujących mnie psów, tak wkurzyły mnie te bardzo agresywne bydlaki, że aż zatęskniłem do czasów sprzed 100 lat, gdy takie problemy załatwiano bez zbytnich ceregieli ;))
Trasę w tym rejonie dało się nieco lepiej puścić, bo dziur trochę jest, także i przejazd przez Limanową nie był dobrym pomysłem, ja całe miasto jechałem w korku, natomiast do gustu przypadła mi ścianka na drodze wojewódzkiej przed Limanową, tego kawałka nie znałem, a przełęcz z obu stron solidna. Za Limanową już klasyka - czyli długi, ponad 400m podjazd pod Ostrą, a po równie długim zjeździe wisienka na torcie górskiego odcinka MPP, czyli rzeźnicka ściana pod Wierch Młynne. Wjechałem w całości, aczkolwiek dwa razy na względnych wypłaszczeniach (czyli tak koło 10% :) musiałem się zatrzymać, by puścić samochody z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale ruszanie na takim nachyleniu tylko jeszcze dodatkowo wypruło. Zjazd słabiutki, z dziurami i kamyczkami, nawet fragmentem płyt, po czym rozpoczyna się łagodny i łatwy podjazd pod przełęcz Knurowską. Sam podjazd nudny jak flaki z olejem, głównie przez ciągnącą się tu najdłuższą w Polsce wieś, czyli Ochotnicę, natomiast zjazd kapitalny, bo otwiera się tu szeroki widok na zielone Podhale i Tatry, a także i jezioro Czorsztyńskie.
Na zjeździe widziałem zawodnika rozmawiającego z kierowcą, wtedy nie wiedziałem o co chodzi, natomiast na mecie okazało się, ze krótko przed moim przejazdem Krzysztof Ulbrich nie wyrobił się w zakręcie i wpadł na jadący z naprzeciwka samochód. Na całe szczęście nic poważnego mu się nie stało, bo całe uderzenie poszło w rower, ten niestety się połamał i nie nadawał już do dalszej jazdy; wielki pech tego zawodnika!
Ostatnie kilometry to długo ciągnący się podjazd do Bukowiny, raczej łagodny i z pięknymi widokami na Tatry, później krótki zjeździk z grzbietu Gliczarowa - i ostatnia ścianka na Głodówkę na której melduję się o 13.48.
Jak zwykle ukończenie tak trudnego maratonu daje wielką satysfakcję, udało się uzyskać czas 52h48min, co dało 38 pozycję na 103 zawodników, którzy stanęli na starcie. Sportowo nie był to wielki wynik, niestety niewypał z noclegiem miał w tym duży udział, gdyby nie to - myślę, że były szanse na zejście poniżej 50h, natomiast 48h to już było powyżej moich obecnych możliwości. Za to zebrałem wiele nowych doświadczeń, wiem jakie błędy popełniłem na trasie i nad czym warto popracować w przyszłości.
Ale część sportowa to tylko jeden z aspektów takiej imprezy, dużo istotniejsza jest tu wielka przygoda i zmagania z samym sobą. Pod tym względem maraton jak najbardziej wypalił, trasa sumarycznie była bardzo fajna, bez porównania lepsza i ciekawsza od pokonywanego 3 tygodnie wcześniej BBT, choć oczywiście sporo trudniejsza (co widać dobrze po wynikach czołówki). Zdecydowanie dopisała pogoda, noce były jak na tę porę roku cieplutkie, jedynie pierwszego dnia wymęczył wiatr, poza tym było niemal idealnie, a góry pokonywane przy pełnym słońcu były najlepszą nagrodą za trudy włożone w pokonanie tej trasy.
Podziękowania dla organizatorów, MPP cały czas trzyma wysoki standard, trasy są projektowane z dużym znawstwem i wpadki minimalne. Porównując z BBT (jako, że jechałem tę imprezę 3tyg wcześniej to takie porównania nasuwają się w sposób naturalny) to liczba dziurawych odcinków była bardzo zbliżona z lekkim wskazaniem na BBT - to najlepsza odpowiedź na to, ze da się zrobić trasę puszczoną bocznymi drogami, z sensownymi asfaltami. Oczywiście przy tej długości trasy nie sposób uniknąć pewnych odcinków z ruchem czy dziurami, ale takich odcinków nie było na tej trasie wiele. Także monitoring Trackcourse uważam za lepszy od systemu Roberta Janika, możliwość odtworzenia sobie przebiegu imprezy po jej zakończeniu - to wielka zaleta (tak jest na monitoringu z największych światowych imprez), podczas gdy monitoring na cyklu PP ogranicza się jedynie do pokazywania bieżącej sytuacji. No i meta z fantastycznymi widokami na Tatry - to jest wielki atut tego wyścigu, dzięki temu po wyścigu można sobie odpocząć w takich oto okolicznościach przyrody :P
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 1000.50 km AVS: 23.44 km/h
ALT: 7969 m MAX: 62.20 km/h
Temp:17.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
BBT z blatu
W 2020 roku BBT był moim głównym celem na ten sezon. Najbardziej znany i prestiżowy ultramaraton w Polsce, mimo trasy po bardzo ruchliwych drogach nieodmiennie przyciąga setki miłośników długich dystansów, podobnie było i ze mną. Przygotowywałem się solidnie, niestety popełniłem błąd jadąc na PGR. Impreza była ekstra, ale 2,5 tygodnia odstępu od BBT to trochę mało. Na imprezie śpiąc na zimnie złapałem infekcję zatok, która długo się ciągnęła i jeszcze tuż przed startem brałem leki i nie wiedziałem czy dam radę BBT przejechać.
Dojazd ze względu na kolejowe remonty mocno kłopotliwy, ale jechałem już w czwartek, więc miałem zapas czasowy na regenerację po męczącej podróży.
Pierwszy nocleg na Karsiborze, drugi już w samym Świnoujściu, więc trochę sobie pojeździłem po okolicy. Piątek schodzi na ostatnich przygotowaniach do wyścigu, analizach prognoz pogody; po raz pierwszy wybrałem się też nad morze w Świnoujściu, oglądając zabytkowy wiatrak (a faktycznie to stawa, rodzaj znaku nawigacyjnego) bo przy pozostałych czterech startach dojeżdżałem w piątek koło 16-17 i już nie było czasu na turystykę.
W sobotę zerwać się trzeba było bardzo wcześnie, bo start miałem już o 7.25, a trzeba było jeszcze doliczyć czas na promowanie z wyspy Uznam na Wolin. Ale udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać przed startem, więc rano byłem dobrej myśli. Niestety pogoda od wczoraj (gdy cały dzień było upalnie) mocno się skopała i na start jechałem już częściowo w deszczu. Na starcie oddawanie przepaków i bagażu na metę, oraz na ostatnią chwilę grupowe sikanie po krzakach, bo była tylko toaleta na monety, a nikt nie miał przy sobie odpowiedniego bilonu ;)
Startujemy tradycyjnie z rampy promu Bielik, tempo od razu solidne, powyżej 35km/h. Wolin szybko przelatuje, rychło też zaczyna popadywać i ten deszcz będzie nam tego dnia towarzyszyć bardzo długo... Koło 30km doganiamy grupę z Gerwazym i Czesią, są drobne przetasowania, jeden z naszych zawodników zostaje z tą grupą, do nas z kolei podłączają się inni. Ale jazda dalej jest ostra, o ile opady nie pomagają, to wiatr jest z kierunków sprzyjających. Na całe szczęście jest ciepło, koło 20 stopni, więc siła rażenia deszczu jest ograniczona, ze względu na tempo wszyscy jadą na krótko, bo w kurtkach przeciwdeszczowych szybko byśmy się zagotowali, tak więc wkrótce jesteśmy mokrzy; zastanawiam się czy to się na mnie nie odbije w związku z stanem permanentnego podziębienia przed wyścigiem. Ale póki co jest elegancko, na pierwszych 50km średnia 35,5km/h, na 100km 34,6km/h, potem już tylko będzie spadać; na pierwszy PK w Płotach docieramy w dobrej kondycji. Tutaj krótka przerwa, tankowanie bidonów - i dalej w drogę .Dopiero na punkcie dogania nas startująca 5min po nas ekipa Szybkiego Kopyta, więc nie jest źle ;).
Krótki kawałek za Płotami łapie nas wielka ulewa, tak więc błyskawicznie jesteśmy całkiem mokrzy bo nikt nie jedzie w kurtce od deszczu. Tutaj też dogania nas Szybkie Kopyto z podłączonymi do nich ludźmi, nasza grupka też się chwilowo dołączyła; widać, że mają duże ciśnienie na wynik, Krzysiek Dziedzic kilka razy jeździ po całej grupce i mówi, żeby dawać zmiany po 500m na maksa. Oczywiście ani mi to w głowie było, bo taka jazda mając 900km na metę to najprostsza recepta na szybkie zarżnięcie się; na szczęście wśród osób z naszej grupki też zwyciężył rozsądek i szybko odpuściliśmy zostając razem w czwórkę, z Rafałem Wanatem i Michałem Surmacewiczem z którymi razem startowaliśmy w grupie oraz jeszcze jednym kolegą z Drawska. Całkiem dobrze się jechało, ale kawałek przed Drawskiem Michał łapie gumę i razem z Rafałem zostają naprawiać dętkę. Zawodnika z Drawska na punkcie w jego mieście wita wielu kibiców, więc zostaje trochę dłużej, ja szybciej samotnie ruszam na trasę.
Jadąc samemu od razu czuć ile daje jazda w grupce, tym bardziej, ze droga za Drawskiem skręca na południe i wiatr robi się niekorzystny, do tego jest też to odcinek mocno pagórkowaty, są nawet ścianki pod 8-9%, ale cały czas jadę na dużej tarczy, bo zawsze na BBT mam zasadę, że przed górami z blatu nie zrzucam. To jeszcze taki "relikt" z czasów, gdy jeździłem sporo twardziej, na starej wersji trasy Bałtyku zrzucałem dopiero za Rzeszowem na podjeździe w rejonie Domaradza. Teraz czasy się zmieniły, jeżdżę bardzo miękko, na codzień używam kasety 11-40, ale tradycje trzeba pielęgnować, nie wiedziałem tylko jeszcze jak bardzo przyjdzie mi tradycyjnie tutaj pojechać ;). Po ok. 35km, już po wjeździe na DK10 doganiają mnie Michał i Rafał i razem jedziemy dalej, tempo od razu wzrasta. "Dziesiątka" beznadziejna na rower, pomimo, że to weekend ruch jest duży, a w deszczu (cały czas nam towarzyszącym) jedzie się tutaj dodatkowo słabiej. Apogeum tego mamy w Wałczu, gdzie są zajścia z kierowcami, m.in. tir nam złośliwie zajechał drogę, my też żeśmy fragmentami łamali przepisy ignorując beznadziejną ścieżkę rowerową - jednym słowem puszczanie tędy takiego maratonu to jest bardzo słaby pomysł. Za Wałczem krótki postój na sikanie, który wykorzystuję na założenie w końcu kapoty przeciwdeszczowej, bo deszcz nie dość, że nie odpuszcza to znowu zaczął wzbierać na sile, a temperatura spada w dół oscylując koło 17-18'C.
Kawałek za Wałczem wreszcie opuszczamy fatalną DK10, jadąc bocznymi drogami do Piły po solidnych pagórkach na których zostaję za grupką, też deszcz znowu przypuścił mocniejsze uderzenie. Na punkt w mieście docieram już zmęczony, jem makaron na ciepło, trochę po nas wpadają na tandemie Kurier z Patrycją, którzy jak na razie świetnie jadą. Z Piły wyruszamy większą grupką, bo dołączyli do nas startujący z wcześniejszych grupek Sylwia Kowalska z Rafałem Maletą oraz jeszcze 2-3 osoby. Miało to spore plusy, bo raz, że im więcej osób do pracy w grupie - tym sprawniej się jedzie, a po drugie zaraz za Piłą znowu wracaliśmy na DK 10, a przed większą grupką kierowcy mają zauważalnie większy respekt i bezpieczniej ją mijają. Kolejne kilometry przebiegają sprawnie, pod Wyrzyskiem ku mojemu zaskoczeniu doganiamy Marcina Kronera z Szybkiego Kopyta, okazało się, że miał dwie wywrotki na rowerze na mokrej drodze i mocno się poobijał - rozdarte spodenki, szlify na nogach i rękach oraz boleśnie obite biodra. Tak więc jedzie spokojniejszym tempem, by spróbować dociągnąć na duży punkt w Solcu, by tam go porządniej opatrzono. My już solidnie zmęczeni docieramy do Nakła, tutaj już za dużo czasu poleciało, dobre 25min, a jedzenie takie sobie z tłustą gulaszową, która zupełnie mi nie smakowała i z trudem połowę wepchnąłem.
Za Nakłem deszcz powoli zaczyna odpuszczać, przestaje padać, choć drogi dalej są mokre. Trasy już mniej ruchliwe, choć przed samym Solcem jeszcze wracamy na DK 10 na obwodnicy Bydgoszczy. Grupowa jazda procentuje, średnią po 300km mam na poziomie 32km/h, myślę, że dobre 4-5km/h więcej niż bym był w stanie zrobić samotnie, ale ma to też wysoką cenę, bo poziom wyprucia rośnie, podobnie jak czas postojów. Na dużym punkcie znowu schodzi się pół godziny, a zjadłem tylko niewielki talerz makaronu, więc średnio z efektywnością tego postoju było. Z Solca wyjeżdżamy tą samą dużą grupą tuż przed zmierzchem, wkrótce odpalamy lampki. Pod Toruniem opuszczamy wreszcie na długo bardzo ruchliwe drogi, ale wkrótce okazuje się, że trasa do Kowala jest słabo zaprojektowana, wiele na niej dziurawych odcinków. Na tym kawałku wyprzedza nas grupa 71-letniego Krzysztofa Łańcuckiego (taką formę mieć w tym wieku - tylko pozazdrościć!), który nadrobił do mnie już godzinę ze startu, ale wkrótce ich mijamy jak łatają gumę. Następują przetasowania grupek, część osób zaczyna słabnąć i już odpuszcza zmiany, w naszej grupce najwięcej pracowała Sylwia Kowalska, która dawała zmiany jak każdy, żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznając; jak się okazało później była to zwyciężczyni kategorii Open wśród kobiet ze świetnym czasem 44h 50min.
Niestety słabnąć mocno zaczynam i ja, podobnie jak na Pierścieniu i Podróżniku pary starczyło tak na 350-400km mocnej jazdy, tak więc w rejonie Brześcia Kujawskiego odpuszczam już jazdę w grupie. Na punkcie w Kowalu też za długo zabawiłem, niewiele jedząc, ale zmęczenie swoje robiło; niemniej ruszyłem przed grupką Sylwii i Rafałów, dogonili mnie kilkanaście km dalej. Na odcinku do Łowicza duży kryzys, jakoś nie szła ta jazda, pozycja na lemondce mocno mnie męczyć zaczynała, na tym kawałku spotykam Wojtka Łuszcza, który jak zawsze jest w wyśmienitym humorze, jego optymizm szybko mi się udziela. Na punkcie zjadam makaron, biorę swój przepak, znowu się na to wszystko schodzi z pół h, ale inni siedzą jeszcze dłużej, 500km w nogach jednak swoje robi. Tym razem grupka Sylwii łyka mnie już z dużą łatwością, bo jadę z prędkością w okolicach 23-24km/h, niemniej jeszcze na 500km miałem średnią 30km/h, co jest moim rekordowym wynikiem, ale po tym już szybko poleciała w dół ;). Odcinek na kolejny punkt w Opocznie ciągnął się i ciągnął, robiłem parę przerw po drodze, coraz więcej osób mnie wyprzedzało co działało deprymująco, do tego irytowała pogoda, bo wraz ze świtem znowu się pokiełbasiło i przed Opocznem zaczęło popadywać. Ale to nie zmieniało faktu, że sumarycznie było bardzo przyzwoicie, bo przed Opocznem mija 24h w trasie, przejechałem rekordowe dla mnie 615km, więc szansa na dobry wynik dalej była duża. Na punkcie w Opocznie już grupki Sylwii nie dałem rady dogonić, wyjechali chwilę przede mną; znowu za dużo czasu tu poleciało, ale starałem się jeść wszystko co było.
Kawałek za Opocznem znowu się solidniej rozpadało, mocno przeszkadzała mi jazda na lemondce, więc postanawiam ją cofnąć do tyłu. Gdy ruszam dalej okazuje się, że nie działają przerzutki. Gdy sprawdzam co się stało - okazuje się, że cofając lemondkę przyciąłem kable od elektronicznych przerzutek! No i niestety padły nie tylko manetki na lemondce, których kable przyciąłem, padło wszystko. Naprawiałem to przez dobre 2h sprawdzając wszystkie połączenia - ale guzik to dało, ani drgnęło. Postanawiam więc wycofać się i zawracam w stronę Opoczna, gdzie można złapać szybki pociąg do Warszawy. Jadąc ten kawałek orientuję się, że biegi zablokowały się na przełożeniu 50-25, pozwalającym jechać mniej więcej 21-22km/h. Jako, że nienawidzę się poddawać i rezygnować w ten sposób, postanawiam, że tak to się nie skończy i żebym miał wpychać rower na każdej górce to wyścig ukończę! Pozostawała też kwestia zakładu z Waxmundem o wąsy. Wax dotąd bardzo dobrze jechał, ale zaczynały go coraz mocniej łapać kontuzje i jak się okazało wycofał się w Końskich, a by zakład wygrać musiałem dojechać na metę ;). Jadąc za Końskimi, na pierwszych hopkach widzę, że jakoś się jedzie, daleko do optimum, ale góry siłowo daje radę zaliczać. Przed Skarżyskiem próbuję jeszcze napraw, ale nic z tego nie wychodzi, tracę tylko ze 40min.
W międzyczasie wreszcie wyklarowała się pogoda, robi się słonecznie. Za Skarżyskiem zaczyna się solidna seria górek, jakoś je wciągam, jedzie się z cudacznymi kadencjami rzędu 40, ale daję radę ;). Za Wąchockiem ostra ścianka 10%, tutaj to już bolało, ale jak ją wepchnąłem to postanowiłem spróbować całą trasę przejechać bez żadnego pchania, a że dotąd jeszcze nie zrzucałem z blatu, więc oznaczałoby to cały BBT na tarczy 50. Ale bardziej irytuje mnie brak możliwości dokręcania powyżej 23-24km/h, a jest tutaj dużo łagodnych zjazdów 1-3%, na których lekko dokręcając jedzie się bez problemu powyżej 30km/h, podczas gdy ja pokonywać je mogę jedynie siłą grawitacji. Na takich odcinkach co rusz wyprzedzają mnie ludzie, których mijałem pod górę. W Starachowicach elegancki punkt, dobry dwudaniowy obiad, daje się też powoli odczuć rosnąca senność. Jako, że punkt w Sandomierzu wypadnie w okolicach 20 postanawiam tam się zdrzemnąć ze 2h. Odcinek do Sandomierza mocno męczący, znowu masa bardzo ruchliwych krajówek, trasa w tym rejonie jest bardzo słabo zaplanowana, dałoby się to puścić sporo lepiej bez uszczerbku dla jakości dróg. Przed Sandomierzem trochę hopek, ładne tereny, dużo sadów owocowych, wjazd do miasta ruchliwą krajówką, spotykam tutaj Darka Urbańczyka, razem dojeżdżamy na punkt, obserwując położone na wzgórzu i pięknie podświetlone Stare Miasto w Sandomierzu.
Ale niestety punkt okazuje się mocną wtopą, jako że jest po 20, a punkt leży nad samą Wisłą i mieści się w otwartym namiocie - to jest tu mnóstwo komarów, 30 sekund nie można ustać by się do człowieka nie dobrały. Do tego współorganizator wpadł na pomysł by robić "oprawę medialną" i jakaś mocno nadpobudliwa dziewczyna cały czas nawija bardzo głośno przez mikrofon i to mówiąc zupełnie bez sensu. Jednym słowem szybko doszedłem do wniosku, że nie ma nawet co próbować tu spać, także i zupę odpuściłem ze względu na konieczność czekania wśród tych komarów. Słabo się to ułożyło, bo kolejny punkt był aż za 100km, a deficyt snu już dotkliwy. Dalsza jazda była więc mało efektywna, noc ciągnęła się długo, a senność łapała coraz mocniejsza. Do tego za Niskiem doszedł odcinek fatalną DK19, na której przez dobre 20km nie było pobocza, a jechały całe stada tirów; na tym odcinku wielu zawodników zalegało na przystankach. W Sokołowie Małopolskim, gdy wreszcie opuściłem DK19 zaczęły się z kolei zbierać duże mgły, w których dojechałem na punkt. Tu wreszcie była możliwość przespania się, choć warunki takie sobie bo większość osób spała we dwóch na jednym materacu, ja akurat załapałem się na osobny materac. Najważniejsze, że udało się sensownie pospać prawie 2h, gdy zbierałem się do startu dojechała grupa Czesi, jak się wkrótce okazało trzeciej na mecie wśród pań w Open.
Odcinek za Łańcutem to wreszcie bardzo fajna jazda, zaczyna się pas pogórzy. Do Kańczugi jechałem na wschód, więc ekstra było widać poranne zorze na niebie, razem z licznymi mgłami dodawało to okolicy masę uroku.
Za Kańczugą najostrzejsza górka maratonu, z długą sekcją 10%, ale wciągnąłem ją w korbach mijając parę pchających osób. Zjazd techniczny, wąską i mokrą drogą, więc trzeba było uważać, następnie długi dość płaski odcinek do Birczy na którym wyprzedzili mnie mijani na podjeździe rowerzyści, m.in. Ola i Zdzisiu Piekarscy. Na punkcie w Birczy króciutko zabawiłem i ruszam na kolejny ciężki podjazd. Ale że szedł wersją przez rynek to było łatwiej, bo wersja ulicą Okońskiego jest bardzo bolesna, z nachyleniem pod 16%. Tutaj też dochodziło do 11%, podjazd też męczył długością, bo cały czas musiałem jechać na stojąco, ale dało radę wpompować. U góry piękna nagroda za podjazd - czyli ekstra kawałek do Grąziowej, zupełne pustki, piękna leśna droga a dobrym asfaltem i fajnymi zjazdami wśród szpalerów kwitnących kwiatów.
Później jeszcze mała ścianka w Jureczkowej i dojeżdżam na ostatni punkt w Ustrzykach Dolnych, na którym spotykam poznanego na Wiśle Irka Nowaka z kolegą. Punkt samoobsługowy, do tego nie ma wody, więc pozostaje nabrać kranówkę (co też nie było takie proste, bo bidony nie mieściły się pod kranem) i szybko ruszam dalej. Na obwodnicy bieszczadzkiej już większy ruch, ale kilometrów na metę coraz mniej. Sprawnie wchodzi podjazd pod Żłobek, natomiast większa górka za Czarną już mnie wymęczyła swoją długością, bo mięśnie i kolana od siłowej jazdy mam zarżnięte - ale była to ostatnia większa góra BBT. Kawałek za wierzchołkiem piękna panorama na zielone Bieszczady, dobrze, że chociaż końcówka trasy wypadła w ekstra pogodę.
Po zjeździe do Lutowisk już tylko żmudne odliczanie kilometrów do Ustrzyk Górnych i przed 13 melduje się na mecie z czasem 53h19min, z czego całość na blacie 50T, a wszystkie podjazdy wjechane ;))
Podsumowanie
Wyścig tradycyjnie zdrowo daje w kość, w tym roku mogę go podzielić na dwie fazy - pierwsza to ostrzejsza jazda i ściganie się, natomiast po awarii przerzutek na którą straciłem mnóstwo czasu już odpuściłem i jechałem spokojniejszym tempem. Z dobrego wyniku i poprawienia mojego rekordu niewiele wyszło, ale za to satysfakcja, że pomimo poważnej awarii sprzętu nie poległem - bardzo duża. Atmosfera wyścigu pierwszorzędna, to jest ogromną zaletą tej imprezy, podobnie jak i rozmach trasy - znad Bałtyku po kraniec Bieszczadów.
Sportowo - tak sobie to wypadło, mocno mam mieszane uczucia czy start w Open był dobrym pomysłem. Niby się jedzie parę kilometrów szybciej, ale kosztem większej eksploatacji organizmu, zawsze jest ileś nierównego tempa; nie jestem przekonany, czy na tak długim dystansie w moim przypadku jest to opłacalne. Nie bez powodu w BBT najlepsze wyniki uzyskują soliści, bo w ten sposób jedzie się cały czas swoim tempem, bez nadmiernych skoków, jedzie się na mniejszym obciążeniu, a dzięki temu na punktach można spędzać mniej czasu, bo punkty są mocnym zasysaczem czasu na takiej imprezie. Tak więc dalej nie wiem co lepsze - czy Solo czy Open, ale jeśli kiedyś będę jeszcze jechać tę imprezę, to już raczej Solo.
Organizacyjnie - wyścig na pewno dla ludzi go robiących wymagający, z bardzo zawiłą logistyką i oceniając trzeba sobie zdawać sprawę ze stopnia zawiłości tego przedsięwzięcia. Generalnie organizację oceniam wysoko, podobnie jak i stopień zaangażowania wielu ludzi obsługujących punkty kontrolne. Ale wpadki się zdarzają i nie są dobrym wyjściem z tego próby zamykania ludziom ust w tym zakresie. W tej kwestii mocno mnie zniesmaczyło zachowanie Roberta Janika po wyścigu. Na grupie FB dziewczyna z grupy organizującej punkt w Sandomierzu miała jakieś pretensje, że ludzie narzekali, że są niewdzięczni itd. Więc rzeczowo opisałem, że punkt uważam za źle zorganizowany, bo nie sposób inaczej ocenić punktu, który iluś zawodników spokojnie mieszczących się w limicie zastało zamknięty. Do tego lokalizacja w miejscu z komarami (to dotyczyło wieczornych godzin dojazdu na punkt) i całkowicie niepotrzebna, nachalnie głośna oprawa medialna, nic nie wznosząca, a tylko utrudniająca odpoczynek. Za tę opinię od razu spotkałem się z atakiem organizatora, czysto osobistymi wycieczkami, bez słowa odniesienia się do zarzutów i pytania czy punkt, który zawodnicy zastają zamknięty uważa za dobrą organizację, po czym szybko zostałem przez niego usunięty z grupy.1008 na FB.
Takie zachowanie uważam za bardzo słabe, w żadnym razie nie uważam wyścigu za źle zorganizowany, ale też nie zgodzę się na nazywanie ewidentnych wpadek sukcesami. Wyścig ma swoje minusy i trzeba sobie z nich zdawać sprawę przymierzając się do startu. Największym minusem IMO jest trasa prowadząca setkami km po bardzo ruchliwych drogach, jedzie się po tym mocno nieprzyjemnie i niebezpiecznie. A organizator pytany o tę sprawę cały czas sprowadzą ją do alternatywy - albo dobre i ruchliwe drogi, albo puste i dziurawe. A jest to zupełna nieprawda, w Polsce wyremontowano mnóstwo bocznych dróg i wiele z nich ma świetny asfalt, cały odcinek Starachowice - Łańcut można było puścić po bocznych drogach ze fajnym asfaltem, do tego krajobrazowych. Najlepszym przykładem niech będzie piekny odcinek za Birczą, to ja zgłosiłem tę propozycję, bo oryginalnie było 13km ruchliwą krajówką Przemyśl - Sanok. I podobnie jest w wielu miejscach, są fajne alternatywy dla krajówek, tylko trzeba się dobrze orientować w danym rejonie. Zmiany w tym zakresie blokuje dość betonowe podejście organizatora i niechęć do poważnych modyfikacji w tym zakresie. Na mecie sędzia wyścigu żalił się, że wielu kolarzy nie używało na Pomorzu tylnych lampek w dzień i było słabiej widocznych. Z jednej strony troska o mało znaczące detale w dziedzinie bezpieczeństwa, a z drugiej olewanie nie detali, a podstaw w zakresie bezpieczeństwa i puszczanie ludzi na setki km najruchliwszych dróg w Polsce, z czego większość bez pobocza..
Podobnie betonowe podejście jest w zakresie menu na punktach, dominują produkty niewiele mające wspólnego ze sportową dietą, jakieś bardzo tłuste zupy, postulaty ludzi na diecie wege od lat się olewa, a Robert Janik kwituje je złośliwymi tekstami o tym, że niedługo będzie potrzebna osobna dieta na ramadan. A ludzi na takiej diecie wśród kolarzy szybko przybywa i takimi tekstami się do nich nie dotrze, płacą tyle samo wpisowego co wszyscy, a większość ciepłego jedzenia się dla nich nie nadaje.
Wyścig jest wyścigiem dobrze zorganizowanym, ale ma kilka ewidentnych minusów, nad którymi myślę, że warto popracować by je poprawić.
Zdjęcia
W 2020 roku BBT był moim głównym celem na ten sezon. Najbardziej znany i prestiżowy ultramaraton w Polsce, mimo trasy po bardzo ruchliwych drogach nieodmiennie przyciąga setki miłośników długich dystansów, podobnie było i ze mną. Przygotowywałem się solidnie, niestety popełniłem błąd jadąc na PGR. Impreza była ekstra, ale 2,5 tygodnia odstępu od BBT to trochę mało. Na imprezie śpiąc na zimnie złapałem infekcję zatok, która długo się ciągnęła i jeszcze tuż przed startem brałem leki i nie wiedziałem czy dam radę BBT przejechać.
Dojazd ze względu na kolejowe remonty mocno kłopotliwy, ale jechałem już w czwartek, więc miałem zapas czasowy na regenerację po męczącej podróży.
Pierwszy nocleg na Karsiborze, drugi już w samym Świnoujściu, więc trochę sobie pojeździłem po okolicy. Piątek schodzi na ostatnich przygotowaniach do wyścigu, analizach prognoz pogody; po raz pierwszy wybrałem się też nad morze w Świnoujściu, oglądając zabytkowy wiatrak (a faktycznie to stawa, rodzaj znaku nawigacyjnego) bo przy pozostałych czterech startach dojeżdżałem w piątek koło 16-17 i już nie było czasu na turystykę.
W sobotę zerwać się trzeba było bardzo wcześnie, bo start miałem już o 7.25, a trzeba było jeszcze doliczyć czas na promowanie z wyspy Uznam na Wolin. Ale udało się bardzo sensownie jak na mnie wyspać przed startem, więc rano byłem dobrej myśli. Niestety pogoda od wczoraj (gdy cały dzień było upalnie) mocno się skopała i na start jechałem już częściowo w deszczu. Na starcie oddawanie przepaków i bagażu na metę, oraz na ostatnią chwilę grupowe sikanie po krzakach, bo była tylko toaleta na monety, a nikt nie miał przy sobie odpowiedniego bilonu ;)
Startujemy tradycyjnie z rampy promu Bielik, tempo od razu solidne, powyżej 35km/h. Wolin szybko przelatuje, rychło też zaczyna popadywać i ten deszcz będzie nam tego dnia towarzyszyć bardzo długo... Koło 30km doganiamy grupę z Gerwazym i Czesią, są drobne przetasowania, jeden z naszych zawodników zostaje z tą grupą, do nas z kolei podłączają się inni. Ale jazda dalej jest ostra, o ile opady nie pomagają, to wiatr jest z kierunków sprzyjających. Na całe szczęście jest ciepło, koło 20 stopni, więc siła rażenia deszczu jest ograniczona, ze względu na tempo wszyscy jadą na krótko, bo w kurtkach przeciwdeszczowych szybko byśmy się zagotowali, tak więc wkrótce jesteśmy mokrzy; zastanawiam się czy to się na mnie nie odbije w związku z stanem permanentnego podziębienia przed wyścigiem. Ale póki co jest elegancko, na pierwszych 50km średnia 35,5km/h, na 100km 34,6km/h, potem już tylko będzie spadać; na pierwszy PK w Płotach docieramy w dobrej kondycji. Tutaj krótka przerwa, tankowanie bidonów - i dalej w drogę .Dopiero na punkcie dogania nas startująca 5min po nas ekipa Szybkiego Kopyta, więc nie jest źle ;).
Krótki kawałek za Płotami łapie nas wielka ulewa, tak więc błyskawicznie jesteśmy całkiem mokrzy bo nikt nie jedzie w kurtce od deszczu. Tutaj też dogania nas Szybkie Kopyto z podłączonymi do nich ludźmi, nasza grupka też się chwilowo dołączyła; widać, że mają duże ciśnienie na wynik, Krzysiek Dziedzic kilka razy jeździ po całej grupce i mówi, żeby dawać zmiany po 500m na maksa. Oczywiście ani mi to w głowie było, bo taka jazda mając 900km na metę to najprostsza recepta na szybkie zarżnięcie się; na szczęście wśród osób z naszej grupki też zwyciężył rozsądek i szybko odpuściliśmy zostając razem w czwórkę, z Rafałem Wanatem i Michałem Surmacewiczem z którymi razem startowaliśmy w grupie oraz jeszcze jednym kolegą z Drawska. Całkiem dobrze się jechało, ale kawałek przed Drawskiem Michał łapie gumę i razem z Rafałem zostają naprawiać dętkę. Zawodnika z Drawska na punkcie w jego mieście wita wielu kibiców, więc zostaje trochę dłużej, ja szybciej samotnie ruszam na trasę.
Jadąc samemu od razu czuć ile daje jazda w grupce, tym bardziej, ze droga za Drawskiem skręca na południe i wiatr robi się niekorzystny, do tego jest też to odcinek mocno pagórkowaty, są nawet ścianki pod 8-9%, ale cały czas jadę na dużej tarczy, bo zawsze na BBT mam zasadę, że przed górami z blatu nie zrzucam. To jeszcze taki "relikt" z czasów, gdy jeździłem sporo twardziej, na starej wersji trasy Bałtyku zrzucałem dopiero za Rzeszowem na podjeździe w rejonie Domaradza. Teraz czasy się zmieniły, jeżdżę bardzo miękko, na codzień używam kasety 11-40, ale tradycje trzeba pielęgnować, nie wiedziałem tylko jeszcze jak bardzo przyjdzie mi tradycyjnie tutaj pojechać ;). Po ok. 35km, już po wjeździe na DK10 doganiają mnie Michał i Rafał i razem jedziemy dalej, tempo od razu wzrasta. "Dziesiątka" beznadziejna na rower, pomimo, że to weekend ruch jest duży, a w deszczu (cały czas nam towarzyszącym) jedzie się tutaj dodatkowo słabiej. Apogeum tego mamy w Wałczu, gdzie są zajścia z kierowcami, m.in. tir nam złośliwie zajechał drogę, my też żeśmy fragmentami łamali przepisy ignorując beznadziejną ścieżkę rowerową - jednym słowem puszczanie tędy takiego maratonu to jest bardzo słaby pomysł. Za Wałczem krótki postój na sikanie, który wykorzystuję na założenie w końcu kapoty przeciwdeszczowej, bo deszcz nie dość, że nie odpuszcza to znowu zaczął wzbierać na sile, a temperatura spada w dół oscylując koło 17-18'C.
Kawałek za Wałczem wreszcie opuszczamy fatalną DK10, jadąc bocznymi drogami do Piły po solidnych pagórkach na których zostaję za grupką, też deszcz znowu przypuścił mocniejsze uderzenie. Na punkt w mieście docieram już zmęczony, jem makaron na ciepło, trochę po nas wpadają na tandemie Kurier z Patrycją, którzy jak na razie świetnie jadą. Z Piły wyruszamy większą grupką, bo dołączyli do nas startujący z wcześniejszych grupek Sylwia Kowalska z Rafałem Maletą oraz jeszcze 2-3 osoby. Miało to spore plusy, bo raz, że im więcej osób do pracy w grupie - tym sprawniej się jedzie, a po drugie zaraz za Piłą znowu wracaliśmy na DK 10, a przed większą grupką kierowcy mają zauważalnie większy respekt i bezpieczniej ją mijają. Kolejne kilometry przebiegają sprawnie, pod Wyrzyskiem ku mojemu zaskoczeniu doganiamy Marcina Kronera z Szybkiego Kopyta, okazało się, że miał dwie wywrotki na rowerze na mokrej drodze i mocno się poobijał - rozdarte spodenki, szlify na nogach i rękach oraz boleśnie obite biodra. Tak więc jedzie spokojniejszym tempem, by spróbować dociągnąć na duży punkt w Solcu, by tam go porządniej opatrzono. My już solidnie zmęczeni docieramy do Nakła, tutaj już za dużo czasu poleciało, dobre 25min, a jedzenie takie sobie z tłustą gulaszową, która zupełnie mi nie smakowała i z trudem połowę wepchnąłem.
Za Nakłem deszcz powoli zaczyna odpuszczać, przestaje padać, choć drogi dalej są mokre. Trasy już mniej ruchliwe, choć przed samym Solcem jeszcze wracamy na DK 10 na obwodnicy Bydgoszczy. Grupowa jazda procentuje, średnią po 300km mam na poziomie 32km/h, myślę, że dobre 4-5km/h więcej niż bym był w stanie zrobić samotnie, ale ma to też wysoką cenę, bo poziom wyprucia rośnie, podobnie jak czas postojów. Na dużym punkcie znowu schodzi się pół godziny, a zjadłem tylko niewielki talerz makaronu, więc średnio z efektywnością tego postoju było. Z Solca wyjeżdżamy tą samą dużą grupą tuż przed zmierzchem, wkrótce odpalamy lampki. Pod Toruniem opuszczamy wreszcie na długo bardzo ruchliwe drogi, ale wkrótce okazuje się, że trasa do Kowala jest słabo zaprojektowana, wiele na niej dziurawych odcinków. Na tym kawałku wyprzedza nas grupa 71-letniego Krzysztofa Łańcuckiego (taką formę mieć w tym wieku - tylko pozazdrościć!), który nadrobił do mnie już godzinę ze startu, ale wkrótce ich mijamy jak łatają gumę. Następują przetasowania grupek, część osób zaczyna słabnąć i już odpuszcza zmiany, w naszej grupce najwięcej pracowała Sylwia Kowalska, która dawała zmiany jak każdy, żadnej taryfy ulgowej dla kobiet nie uznając; jak się okazało później była to zwyciężczyni kategorii Open wśród kobiet ze świetnym czasem 44h 50min.
Niestety słabnąć mocno zaczynam i ja, podobnie jak na Pierścieniu i Podróżniku pary starczyło tak na 350-400km mocnej jazdy, tak więc w rejonie Brześcia Kujawskiego odpuszczam już jazdę w grupie. Na punkcie w Kowalu też za długo zabawiłem, niewiele jedząc, ale zmęczenie swoje robiło; niemniej ruszyłem przed grupką Sylwii i Rafałów, dogonili mnie kilkanaście km dalej. Na odcinku do Łowicza duży kryzys, jakoś nie szła ta jazda, pozycja na lemondce mocno mnie męczyć zaczynała, na tym kawałku spotykam Wojtka Łuszcza, który jak zawsze jest w wyśmienitym humorze, jego optymizm szybko mi się udziela. Na punkcie zjadam makaron, biorę swój przepak, znowu się na to wszystko schodzi z pół h, ale inni siedzą jeszcze dłużej, 500km w nogach jednak swoje robi. Tym razem grupka Sylwii łyka mnie już z dużą łatwością, bo jadę z prędkością w okolicach 23-24km/h, niemniej jeszcze na 500km miałem średnią 30km/h, co jest moim rekordowym wynikiem, ale po tym już szybko poleciała w dół ;). Odcinek na kolejny punkt w Opocznie ciągnął się i ciągnął, robiłem parę przerw po drodze, coraz więcej osób mnie wyprzedzało co działało deprymująco, do tego irytowała pogoda, bo wraz ze świtem znowu się pokiełbasiło i przed Opocznem zaczęło popadywać. Ale to nie zmieniało faktu, że sumarycznie było bardzo przyzwoicie, bo przed Opocznem mija 24h w trasie, przejechałem rekordowe dla mnie 615km, więc szansa na dobry wynik dalej była duża. Na punkcie w Opocznie już grupki Sylwii nie dałem rady dogonić, wyjechali chwilę przede mną; znowu za dużo czasu tu poleciało, ale starałem się jeść wszystko co było.
Kawałek za Opocznem znowu się solidniej rozpadało, mocno przeszkadzała mi jazda na lemondce, więc postanawiam ją cofnąć do tyłu. Gdy ruszam dalej okazuje się, że nie działają przerzutki. Gdy sprawdzam co się stało - okazuje się, że cofając lemondkę przyciąłem kable od elektronicznych przerzutek! No i niestety padły nie tylko manetki na lemondce, których kable przyciąłem, padło wszystko. Naprawiałem to przez dobre 2h sprawdzając wszystkie połączenia - ale guzik to dało, ani drgnęło. Postanawiam więc wycofać się i zawracam w stronę Opoczna, gdzie można złapać szybki pociąg do Warszawy. Jadąc ten kawałek orientuję się, że biegi zablokowały się na przełożeniu 50-25, pozwalającym jechać mniej więcej 21-22km/h. Jako, że nienawidzę się poddawać i rezygnować w ten sposób, postanawiam, że tak to się nie skończy i żebym miał wpychać rower na każdej górce to wyścig ukończę! Pozostawała też kwestia zakładu z Waxmundem o wąsy. Wax dotąd bardzo dobrze jechał, ale zaczynały go coraz mocniej łapać kontuzje i jak się okazało wycofał się w Końskich, a by zakład wygrać musiałem dojechać na metę ;). Jadąc za Końskimi, na pierwszych hopkach widzę, że jakoś się jedzie, daleko do optimum, ale góry siłowo daje radę zaliczać. Przed Skarżyskiem próbuję jeszcze napraw, ale nic z tego nie wychodzi, tracę tylko ze 40min.
W międzyczasie wreszcie wyklarowała się pogoda, robi się słonecznie. Za Skarżyskiem zaczyna się solidna seria górek, jakoś je wciągam, jedzie się z cudacznymi kadencjami rzędu 40, ale daję radę ;). Za Wąchockiem ostra ścianka 10%, tutaj to już bolało, ale jak ją wepchnąłem to postanowiłem spróbować całą trasę przejechać bez żadnego pchania, a że dotąd jeszcze nie zrzucałem z blatu, więc oznaczałoby to cały BBT na tarczy 50. Ale bardziej irytuje mnie brak możliwości dokręcania powyżej 23-24km/h, a jest tutaj dużo łagodnych zjazdów 1-3%, na których lekko dokręcając jedzie się bez problemu powyżej 30km/h, podczas gdy ja pokonywać je mogę jedynie siłą grawitacji. Na takich odcinkach co rusz wyprzedzają mnie ludzie, których mijałem pod górę. W Starachowicach elegancki punkt, dobry dwudaniowy obiad, daje się też powoli odczuć rosnąca senność. Jako, że punkt w Sandomierzu wypadnie w okolicach 20 postanawiam tam się zdrzemnąć ze 2h. Odcinek do Sandomierza mocno męczący, znowu masa bardzo ruchliwych krajówek, trasa w tym rejonie jest bardzo słabo zaplanowana, dałoby się to puścić sporo lepiej bez uszczerbku dla jakości dróg. Przed Sandomierzem trochę hopek, ładne tereny, dużo sadów owocowych, wjazd do miasta ruchliwą krajówką, spotykam tutaj Darka Urbańczyka, razem dojeżdżamy na punkt, obserwując położone na wzgórzu i pięknie podświetlone Stare Miasto w Sandomierzu.
Ale niestety punkt okazuje się mocną wtopą, jako że jest po 20, a punkt leży nad samą Wisłą i mieści się w otwartym namiocie - to jest tu mnóstwo komarów, 30 sekund nie można ustać by się do człowieka nie dobrały. Do tego współorganizator wpadł na pomysł by robić "oprawę medialną" i jakaś mocno nadpobudliwa dziewczyna cały czas nawija bardzo głośno przez mikrofon i to mówiąc zupełnie bez sensu. Jednym słowem szybko doszedłem do wniosku, że nie ma nawet co próbować tu spać, także i zupę odpuściłem ze względu na konieczność czekania wśród tych komarów. Słabo się to ułożyło, bo kolejny punkt był aż za 100km, a deficyt snu już dotkliwy. Dalsza jazda była więc mało efektywna, noc ciągnęła się długo, a senność łapała coraz mocniejsza. Do tego za Niskiem doszedł odcinek fatalną DK19, na której przez dobre 20km nie było pobocza, a jechały całe stada tirów; na tym odcinku wielu zawodników zalegało na przystankach. W Sokołowie Małopolskim, gdy wreszcie opuściłem DK19 zaczęły się z kolei zbierać duże mgły, w których dojechałem na punkt. Tu wreszcie była możliwość przespania się, choć warunki takie sobie bo większość osób spała we dwóch na jednym materacu, ja akurat załapałem się na osobny materac. Najważniejsze, że udało się sensownie pospać prawie 2h, gdy zbierałem się do startu dojechała grupa Czesi, jak się wkrótce okazało trzeciej na mecie wśród pań w Open.
Odcinek za Łańcutem to wreszcie bardzo fajna jazda, zaczyna się pas pogórzy. Do Kańczugi jechałem na wschód, więc ekstra było widać poranne zorze na niebie, razem z licznymi mgłami dodawało to okolicy masę uroku.
Za Kańczugą najostrzejsza górka maratonu, z długą sekcją 10%, ale wciągnąłem ją w korbach mijając parę pchających osób. Zjazd techniczny, wąską i mokrą drogą, więc trzeba było uważać, następnie długi dość płaski odcinek do Birczy na którym wyprzedzili mnie mijani na podjeździe rowerzyści, m.in. Ola i Zdzisiu Piekarscy. Na punkcie w Birczy króciutko zabawiłem i ruszam na kolejny ciężki podjazd. Ale że szedł wersją przez rynek to było łatwiej, bo wersja ulicą Okońskiego jest bardzo bolesna, z nachyleniem pod 16%. Tutaj też dochodziło do 11%, podjazd też męczył długością, bo cały czas musiałem jechać na stojąco, ale dało radę wpompować. U góry piękna nagroda za podjazd - czyli ekstra kawałek do Grąziowej, zupełne pustki, piękna leśna droga a dobrym asfaltem i fajnymi zjazdami wśród szpalerów kwitnących kwiatów.
Później jeszcze mała ścianka w Jureczkowej i dojeżdżam na ostatni punkt w Ustrzykach Dolnych, na którym spotykam poznanego na Wiśle Irka Nowaka z kolegą. Punkt samoobsługowy, do tego nie ma wody, więc pozostaje nabrać kranówkę (co też nie było takie proste, bo bidony nie mieściły się pod kranem) i szybko ruszam dalej. Na obwodnicy bieszczadzkiej już większy ruch, ale kilometrów na metę coraz mniej. Sprawnie wchodzi podjazd pod Żłobek, natomiast większa górka za Czarną już mnie wymęczyła swoją długością, bo mięśnie i kolana od siłowej jazdy mam zarżnięte - ale była to ostatnia większa góra BBT. Kawałek za wierzchołkiem piękna panorama na zielone Bieszczady, dobrze, że chociaż końcówka trasy wypadła w ekstra pogodę.
Po zjeździe do Lutowisk już tylko żmudne odliczanie kilometrów do Ustrzyk Górnych i przed 13 melduje się na mecie z czasem 53h19min, z czego całość na blacie 50T, a wszystkie podjazdy wjechane ;))
Podsumowanie
Wyścig tradycyjnie zdrowo daje w kość, w tym roku mogę go podzielić na dwie fazy - pierwsza to ostrzejsza jazda i ściganie się, natomiast po awarii przerzutek na którą straciłem mnóstwo czasu już odpuściłem i jechałem spokojniejszym tempem. Z dobrego wyniku i poprawienia mojego rekordu niewiele wyszło, ale za to satysfakcja, że pomimo poważnej awarii sprzętu nie poległem - bardzo duża. Atmosfera wyścigu pierwszorzędna, to jest ogromną zaletą tej imprezy, podobnie jak i rozmach trasy - znad Bałtyku po kraniec Bieszczadów.
Sportowo - tak sobie to wypadło, mocno mam mieszane uczucia czy start w Open był dobrym pomysłem. Niby się jedzie parę kilometrów szybciej, ale kosztem większej eksploatacji organizmu, zawsze jest ileś nierównego tempa; nie jestem przekonany, czy na tak długim dystansie w moim przypadku jest to opłacalne. Nie bez powodu w BBT najlepsze wyniki uzyskują soliści, bo w ten sposób jedzie się cały czas swoim tempem, bez nadmiernych skoków, jedzie się na mniejszym obciążeniu, a dzięki temu na punktach można spędzać mniej czasu, bo punkty są mocnym zasysaczem czasu na takiej imprezie. Tak więc dalej nie wiem co lepsze - czy Solo czy Open, ale jeśli kiedyś będę jeszcze jechać tę imprezę, to już raczej Solo.
Organizacyjnie - wyścig na pewno dla ludzi go robiących wymagający, z bardzo zawiłą logistyką i oceniając trzeba sobie zdawać sprawę ze stopnia zawiłości tego przedsięwzięcia. Generalnie organizację oceniam wysoko, podobnie jak i stopień zaangażowania wielu ludzi obsługujących punkty kontrolne. Ale wpadki się zdarzają i nie są dobrym wyjściem z tego próby zamykania ludziom ust w tym zakresie. W tej kwestii mocno mnie zniesmaczyło zachowanie Roberta Janika po wyścigu. Na grupie FB dziewczyna z grupy organizującej punkt w Sandomierzu miała jakieś pretensje, że ludzie narzekali, że są niewdzięczni itd. Więc rzeczowo opisałem, że punkt uważam za źle zorganizowany, bo nie sposób inaczej ocenić punktu, który iluś zawodników spokojnie mieszczących się w limicie zastało zamknięty. Do tego lokalizacja w miejscu z komarami (to dotyczyło wieczornych godzin dojazdu na punkt) i całkowicie niepotrzebna, nachalnie głośna oprawa medialna, nic nie wznosząca, a tylko utrudniająca odpoczynek. Za tę opinię od razu spotkałem się z atakiem organizatora, czysto osobistymi wycieczkami, bez słowa odniesienia się do zarzutów i pytania czy punkt, który zawodnicy zastają zamknięty uważa za dobrą organizację, po czym szybko zostałem przez niego usunięty z grupy.1008 na FB.
Takie zachowanie uważam za bardzo słabe, w żadnym razie nie uważam wyścigu za źle zorganizowany, ale też nie zgodzę się na nazywanie ewidentnych wpadek sukcesami. Wyścig ma swoje minusy i trzeba sobie z nich zdawać sprawę przymierzając się do startu. Największym minusem IMO jest trasa prowadząca setkami km po bardzo ruchliwych drogach, jedzie się po tym mocno nieprzyjemnie i niebezpiecznie. A organizator pytany o tę sprawę cały czas sprowadzą ją do alternatywy - albo dobre i ruchliwe drogi, albo puste i dziurawe. A jest to zupełna nieprawda, w Polsce wyremontowano mnóstwo bocznych dróg i wiele z nich ma świetny asfalt, cały odcinek Starachowice - Łańcut można było puścić po bocznych drogach ze fajnym asfaltem, do tego krajobrazowych. Najlepszym przykładem niech będzie piekny odcinek za Birczą, to ja zgłosiłem tę propozycję, bo oryginalnie było 13km ruchliwą krajówką Przemyśl - Sanok. I podobnie jest w wielu miejscach, są fajne alternatywy dla krajówek, tylko trzeba się dobrze orientować w danym rejonie. Zmiany w tym zakresie blokuje dość betonowe podejście organizatora i niechęć do poważnych modyfikacji w tym zakresie. Na mecie sędzia wyścigu żalił się, że wielu kolarzy nie używało na Pomorzu tylnych lampek w dzień i było słabiej widocznych. Z jednej strony troska o mało znaczące detale w dziedzinie bezpieczeństwa, a z drugiej olewanie nie detali, a podstaw w zakresie bezpieczeństwa i puszczanie ludzi na setki km najruchliwszych dróg w Polsce, z czego większość bez pobocza..
Podobnie betonowe podejście jest w zakresie menu na punktach, dominują produkty niewiele mające wspólnego ze sportową dietą, jakieś bardzo tłuste zupy, postulaty ludzi na diecie wege od lat się olewa, a Robert Janik kwituje je złośliwymi tekstami o tym, że niedługo będzie potrzebna osobna dieta na ramadan. A ludzi na takiej diecie wśród kolarzy szybko przybywa i takimi tekstami się do nich nie dotrze, płacą tyle samo wpisowego co wszyscy, a większość ciepłego jedzenia się dla nich nie nadaje.
Wyścig jest wyścigiem dobrze zorganizowanym, ale ma kilka ewidentnych minusów, nad którymi myślę, że warto popracować by je poprawić.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 1023.20 km AVS: 24.70 km/h
ALT: 5581 m MAX: 62.90 km/h
Temp:18.0 'C
Sobota, 8 sierpnia 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 3
Dane wycieczki:
DST: 158.70 km AVS: 15.98 km/h
ALT: 2837 m MAX: 60.00 km/h
Temp:20.0 'C
Piątek, 7 sierpnia 2020Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 2
Dane wycieczki:
DST: 200.40 km AVS: 16.86 km/h
ALT: 3725 m MAX: 75.20 km/h
Temp:23.0 'C
Czwartek, 6 sierpnia 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Ultramaraton
PGR - dzień 1
Dane wycieczki:
DST: 192.50 km AVS: 17.55 km/h
ALT: 3851 m MAX: 79.10 km/h
Temp:23.0 'C
Sobota, 25 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2020
W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.
Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.
Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.
Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.
Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.
Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.
Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!
Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.
Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.
Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.
Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.
Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia
W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.
Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.
Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.
Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.
Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.
Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.
Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!
Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.
Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.
Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.
Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.
Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 497.80 km AVS: 23.44 km/h
ALT: 6847 m MAX: 70.50 km/h
Temp:18.0 'C
Sobota, 4 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior
W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.
Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.
I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu.
Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką.
Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)
Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.
Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.
Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.
Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)
A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.
W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))
Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.
Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu
W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.
Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.
I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu.
Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką.
Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)
Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.
Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.
Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.
Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)
A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.
W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))
Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.
Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 616.00 km AVS: 28.09 km/h
ALT: 4172 m MAX: 64.50 km/h
Temp:20.0 'C
Niedziela, 27 października 2019Kategoria Ultramaraton
Zapraszam na relację i zdjęcia z tegorocznego Race Through Poland 2019
Wyścig jedyny w swoim rodzaju i prawdziwie niezwykły. W skrócie cały maraton ustawiła pogoda, tak ekstremalnych warunków na ultra nigdy dotąd nie przerabiałem i już pewnie nie przerobię, bo w tradycyjnym sezonie (maj - wrzesień) trafić na coś takiego to ogromna rzadkość. O tym jak było ciężko najlepiej świadczy fakt, że z ok. 60-70 startujących osób dojechało na metę zaledwie 8, z czego 6 w limicie. Zapraszam na dość obszerną relację z Race Through Poland i trochę zdjęć, których jakość i ilość pozostawia wiele do życzenia, ale za to dobrze myślę, że oddają w części klimat tego wyścigu :P
Wyścig jedyny w swoim rodzaju i prawdziwie niezwykły. W skrócie cały maraton ustawiła pogoda, tak ekstremalnych warunków na ultra nigdy dotąd nie przerabiałem i już pewnie nie przerobię, bo w tradycyjnym sezonie (maj - wrzesień) trafić na coś takiego to ogromna rzadkość. O tym jak było ciężko najlepiej świadczy fakt, że z ok. 60-70 startujących osób dojechało na metę zaledwie 8, z czego 6 w limicie. Zapraszam na dość obszerną relację z Race Through Poland i trochę zdjęć, których jakość i ilość pozostawia wiele do życzenia, ale za to dobrze myślę, że oddają w części klimat tego wyścigu :P
Dane wycieczki:
DST: 0.00 km AVS: km/h
ALT: m MAX: 0.00 km/h
Temp: 'C