Wpisy archiwalne w kategorii
Canyon
Dystans całkowity: | 31654.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1293:02 |
Średnia prędkość: | 24.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.00 km/h |
Suma podjazdów: | 205462 m |
Suma kalorii: | 27 kcal |
Liczba aktywności: | 205 |
Średnio na aktywność: | 154.41 km i 6h 18m |
Więcej statystyk |
Pętla do Chynowa. Powrót już nocą (dzień już bardzo krótki, tuż po 16 robi się ciemno). Po zachodzie słońca temperatura bardzo szybko spadał, na łąkach pod Piasecznem było ledwie 5 stopni, więc nieźle zmarzłem, bo byłem lekko ubrany
Dane wycieczki:
DST: 75.40 km AVS: 27.75 km/h
ALT: 181 m MAX: 44.80 km/h
Temp:8.0 'C
Pętla do Gassów
Dane wycieczki:
DST: 41.20 km AVS: 26.30 km/h
ALT: 51 m MAX: 35.70 km/h
Temp:11.0 'C
Ryga - dzień 5
Jest jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie - bo ostatniego dnia po rozmaitych przeprawach z pogodą, ciągłymi kontuzjami i awariami ostatniego dnia wreszcie trafiłem optymalne warunki. Piękna słoneczna pogoda, koło 10 stopni i wiatr w plecy; jechało się więc elegancko. Dzisiaj po drodze miałem dużo leśnych terenów oraz kilka niebrzydkich miasteczek jak Kuldiga (rzeka ładnie wkomponowana w miasto) oraz Talsi, gdzie robiłem dłuższy postój. Od Talsi nad Bałtyk długie leśne odcinki, zupełnie puściutko, choć droga mocno dziurawa. Nad Bałtykiem robię kolejny postój na wydmach w parku narodowym Kemelu. Końcówka już mniej ciekawa - przejazd przez Jurmalę, czyli chyba największy łotewski kurort - i tę "kurortowość" tego miejsca widać nawet o tej porze roku, miasto przypomina zachodni nadmorski moloch turystyczny nastawiony na masowego turystę.
Do Rygi wjeżdżam główną drogą, ruch potężny, po 3 pasy w każdym kierunku, ale tego typu wjazdy do dużych miast są najwygodniejsze, bo błyskawicznie przebijamy się do centrum, zamiast co 300-500m stawać na światłach jak w Jurmali. Sama Ryga robi wrażenie, piękna starówka, także charakterystyczny most z pylonami na ogromnej Dźwinie. Czasu miałem ponad 3h, więc spokojnie starczyło na jedzenie i wieczorną rundkę po starówce.
Cały wyjazd - udany, choć na pewno nie była to trasa z gatunku "lekko, łatwo i przyjemnie" ;)). Pogoda dała sporo popalić, dużo jazdy w deszczu i pod wiatr, jazda długich dystansów o tej porze roku wymaga też dłuższej jazdy nocą. Mocno dostałem w kość przez nietypowe kontuzje spowodowane przez buty z cholewką i wcierające się w kolano spodnie, które męczyły mnie cały wyjazd. Ale kraje nadbałtyckie to bardzo przyjemne tereny na rower, a trasę zaprojektowałem bardzo sensownie, tak by omijać ruchliwe drogi. Przede wszystkim jest tu pusto, gęstość zaludnienia o niebo niższa niż w Polsce, co przekłada się na bardzo liczne widoki szerokich przestrzeni zamiast niekończących się brzydkich wiosek oraz wiele mniejszy ruch. Można powiedzieć, że Pribałtyka to taka namiastka Skandynawii. Ale w przeciwieństwie do Szwecji czy Norwegii - tutaj nie ma żadnych kłopotów z zaopatrzeniem, sklepy są czynne jeszcze dłużej niż w Polsce, także w niedzielę, wiele dużych marketów do 20 a nawet do 22.
Zdjęcia z wyjazdu
Jest jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym świecie - bo ostatniego dnia po rozmaitych przeprawach z pogodą, ciągłymi kontuzjami i awariami ostatniego dnia wreszcie trafiłem optymalne warunki. Piękna słoneczna pogoda, koło 10 stopni i wiatr w plecy; jechało się więc elegancko. Dzisiaj po drodze miałem dużo leśnych terenów oraz kilka niebrzydkich miasteczek jak Kuldiga (rzeka ładnie wkomponowana w miasto) oraz Talsi, gdzie robiłem dłuższy postój. Od Talsi nad Bałtyk długie leśne odcinki, zupełnie puściutko, choć droga mocno dziurawa. Nad Bałtykiem robię kolejny postój na wydmach w parku narodowym Kemelu. Końcówka już mniej ciekawa - przejazd przez Jurmalę, czyli chyba największy łotewski kurort - i tę "kurortowość" tego miejsca widać nawet o tej porze roku, miasto przypomina zachodni nadmorski moloch turystyczny nastawiony na masowego turystę.
Do Rygi wjeżdżam główną drogą, ruch potężny, po 3 pasy w każdym kierunku, ale tego typu wjazdy do dużych miast są najwygodniejsze, bo błyskawicznie przebijamy się do centrum, zamiast co 300-500m stawać na światłach jak w Jurmali. Sama Ryga robi wrażenie, piękna starówka, także charakterystyczny most z pylonami na ogromnej Dźwinie. Czasu miałem ponad 3h, więc spokojnie starczyło na jedzenie i wieczorną rundkę po starówce.
Cały wyjazd - udany, choć na pewno nie była to trasa z gatunku "lekko, łatwo i przyjemnie" ;)). Pogoda dała sporo popalić, dużo jazdy w deszczu i pod wiatr, jazda długich dystansów o tej porze roku wymaga też dłuższej jazdy nocą. Mocno dostałem w kość przez nietypowe kontuzje spowodowane przez buty z cholewką i wcierające się w kolano spodnie, które męczyły mnie cały wyjazd. Ale kraje nadbałtyckie to bardzo przyjemne tereny na rower, a trasę zaprojektowałem bardzo sensownie, tak by omijać ruchliwe drogi. Przede wszystkim jest tu pusto, gęstość zaludnienia o niebo niższa niż w Polsce, co przekłada się na bardzo liczne widoki szerokich przestrzeni zamiast niekończących się brzydkich wiosek oraz wiele mniejszy ruch. Można powiedzieć, że Pribałtyka to taka namiastka Skandynawii. Ale w przeciwieństwie do Szwecji czy Norwegii - tutaj nie ma żadnych kłopotów z zaopatrzeniem, sklepy są czynne jeszcze dłużej niż w Polsce, także w niedzielę, wiele dużych marketów do 20 a nawet do 22.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 197.50 km AVS: 25.48 km/h
ALT: 600 m MAX: 50.50 km/h
Temp:9.0 'C
Ryga - dzień 4
Dziś chciałem w końcu dojechać za dnia, a to przy dystansie pod 200km nie jest łatwym zadaniem; jednak wiatr wreszcie miał być korzystny. Ale nic z tego - gdy ruszam okazuje się że mam flaka z przodu. Szybka zmiana dętki i niedzielnym porankiem wjeżdżam do Kłajpedy. Miasto nie za ciekawe, raczej przemysłowe (to główny port Litwy), z zabudową współczesną. W mieście orientuję się, że mam kolejnego flaka, tym razem już się nieźle wkurzyłem. Oponę sprawdziłem bardzo dokładnie kilka razy - i nic nie znalazłem, niestety popełniłem błąd nie sprawdzając gdzie względem opony była dziura. Łatanie na raty, bo raz łatka puściła - jednym słowem straciłem kupę czasu, no i tym razem byłem już niemal pewien, że będę musiał zmieniać jeszcze raz. I tak się stało, ale dziurka była tak mała, że zeszło poważniej dopiero po 30km w Połądze. Tym razem już bardzo dokładnie sprawdziłem położenie dziury w dętce względem opony - i znalazłem mikroskopijnie wystający drucik, może na jakieś ćwierć milimetra. Takie gówienko - a ile może krwi napsuć! ;).
Sama Połąga to niebrzydki kurort, o tej porze roku wygląda myślę, że sporo lepiej niż w środku lata, rzekłbym nieco nostalgicznie. Zjechałem tu kawałek w bok, nad sam Bałtyk. Przez pasmo wydm nadmorskich są tu zrobione fajne drewniane ścieżki, sporo to lepiej wygląda niż nad naszym morzem. Morze wzburzone - bo i po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało. Tyle dobrego, że dziś wreszcie jadę z wiatrem, dzięki czemu szybko docieram na łotewską granicę. Droga do Lipawy jest w remoncie, są wahadła na odcinku dobrych 20km. Niestety pogoda psuje się coraz bardziej i wkrótce zaczyna porządnie lać, pada ze 30km do Lipawy i kawałek za miastem, dobrze że jest w miarę ciepło 9-10 stopni, bo przy 3-4'C byłoby już bardzo słabo. Sama Lipawa niebrzydka, również duży port bałtycki jak Kłajpeda, ale sporo bardziej przypadła mi do gustu, niestety ze względu na lejący deszcz zwiedzanie ograniczyłem do przejazdu przez centrum, zamiast jazdy krótszą i sporo szybszą obwodnicą.
Za Lipawą skręcam na wschód - i dopiero teraz poczułem siłę wiatru, 35km/h na prostej z bagażem osiągało się bez większego wysiłku. Główną drogę opuszczam po kilkunastu km, skręcając na boczną na Aizpute. Deszcz przestał padać, na zachodzie nawet przed zachodem słońca pojawiły się przejaśnienia, co ekstra wyglądało. Tereny bardzo fajne do jazdy - przede wszystkim niewielka gęstość zaludnienia, rozległe zielone łąki. Niestety szybko zapadł zmrok, zdecydowałem się więc skrócić dzisiejszy dzień o 25km i nadrobić to jutro, gdy zapowiadano lepszą pogodę, bo dziś byłem już przemoczony i wystarczająco przeczesany. Nocuję na łące, pod belą skoszonego siana, w nocy się zupełnie rozjaśniło i wyszedł księżyc blisko pełni.
Zdjęcia z wyjazdu
Dziś chciałem w końcu dojechać za dnia, a to przy dystansie pod 200km nie jest łatwym zadaniem; jednak wiatr wreszcie miał być korzystny. Ale nic z tego - gdy ruszam okazuje się że mam flaka z przodu. Szybka zmiana dętki i niedzielnym porankiem wjeżdżam do Kłajpedy. Miasto nie za ciekawe, raczej przemysłowe (to główny port Litwy), z zabudową współczesną. W mieście orientuję się, że mam kolejnego flaka, tym razem już się nieźle wkurzyłem. Oponę sprawdziłem bardzo dokładnie kilka razy - i nic nie znalazłem, niestety popełniłem błąd nie sprawdzając gdzie względem opony była dziura. Łatanie na raty, bo raz łatka puściła - jednym słowem straciłem kupę czasu, no i tym razem byłem już niemal pewien, że będę musiał zmieniać jeszcze raz. I tak się stało, ale dziurka była tak mała, że zeszło poważniej dopiero po 30km w Połądze. Tym razem już bardzo dokładnie sprawdziłem położenie dziury w dętce względem opony - i znalazłem mikroskopijnie wystający drucik, może na jakieś ćwierć milimetra. Takie gówienko - a ile może krwi napsuć! ;).
Sama Połąga to niebrzydki kurort, o tej porze roku wygląda myślę, że sporo lepiej niż w środku lata, rzekłbym nieco nostalgicznie. Zjechałem tu kawałek w bok, nad sam Bałtyk. Przez pasmo wydm nadmorskich są tu zrobione fajne drewniane ścieżki, sporo to lepiej wygląda niż nad naszym morzem. Morze wzburzone - bo i po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało. Tyle dobrego, że dziś wreszcie jadę z wiatrem, dzięki czemu szybko docieram na łotewską granicę. Droga do Lipawy jest w remoncie, są wahadła na odcinku dobrych 20km. Niestety pogoda psuje się coraz bardziej i wkrótce zaczyna porządnie lać, pada ze 30km do Lipawy i kawałek za miastem, dobrze że jest w miarę ciepło 9-10 stopni, bo przy 3-4'C byłoby już bardzo słabo. Sama Lipawa niebrzydka, również duży port bałtycki jak Kłajpeda, ale sporo bardziej przypadła mi do gustu, niestety ze względu na lejący deszcz zwiedzanie ograniczyłem do przejazdu przez centrum, zamiast jazdy krótszą i sporo szybszą obwodnicą.
Za Lipawą skręcam na wschód - i dopiero teraz poczułem siłę wiatru, 35km/h na prostej z bagażem osiągało się bez większego wysiłku. Główną drogę opuszczam po kilkunastu km, skręcając na boczną na Aizpute. Deszcz przestał padać, na zachodzie nawet przed zachodem słońca pojawiły się przejaśnienia, co ekstra wyglądało. Tereny bardzo fajne do jazdy - przede wszystkim niewielka gęstość zaludnienia, rozległe zielone łąki. Niestety szybko zapadł zmrok, zdecydowałem się więc skrócić dzisiejszy dzień o 25km i nadrobić to jutro, gdy zapowiadano lepszą pogodę, bo dziś byłem już przemoczony i wystarczająco przeczesany. Nocuję na łące, pod belą skoszonego siana, w nocy się zupełnie rozjaśniło i wyszedł księżyc blisko pełni.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 171.00 km AVS: 25.21 km/h
ALT: 371 m MAX: 39.90 km/h
Temp:9.0 'C
Ryga - dzień 3
Od rana silne mgły, chwilami widać na 50m, ale to wróży niezłą pogodę na drugą część dnia. Pod Jurborkiem przekraczam Niemen, mgła jest taka, że z mostu ledwie widać tę wielką rzekę. Do Taurogów przyjemny leśny odcinek, nietypowo bez szeroko wyciętych drzew, co jest znakiem firmowym posowieckich terenów - większość dróg w lasach jest tak wykonanych, że las wycina się na szerokość ze 2-3 razy większą niż sama droga, co wygląda słabiutko. Dalej wieje z zachodu, więc praktycznie cały dzisiejszy dzień jadę pod wiatr, na szczęście jest sporo słabszy niż wczoraj. Mgły opadają dopiero po ponad 80km w Taurogach - odtąd mam piękne słońce. Ale październikowy dzień króciutki, już po 18 (17 polskiego czasu) robi się ciemno, końcowe 30km jadę po zmierzchu, nocuję w lesie, parę kilometrów przed Kłajpedą.
Zdjęcia z wyjazdu
Od rana silne mgły, chwilami widać na 50m, ale to wróży niezłą pogodę na drugą część dnia. Pod Jurborkiem przekraczam Niemen, mgła jest taka, że z mostu ledwie widać tę wielką rzekę. Do Taurogów przyjemny leśny odcinek, nietypowo bez szeroko wyciętych drzew, co jest znakiem firmowym posowieckich terenów - większość dróg w lasach jest tak wykonanych, że las wycina się na szerokość ze 2-3 razy większą niż sama droga, co wygląda słabiutko. Dalej wieje z zachodu, więc praktycznie cały dzisiejszy dzień jadę pod wiatr, na szczęście jest sporo słabszy niż wczoraj. Mgły opadają dopiero po ponad 80km w Taurogach - odtąd mam piękne słońce. Ale październikowy dzień króciutki, już po 18 (17 polskiego czasu) robi się ciemno, końcowe 30km jadę po zmierzchu, nocuję w lesie, parę kilometrów przed Kłajpedą.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 189.60 km AVS: 23.60 km/h
ALT: 457 m MAX: 46.00 km/h
Temp:10.0 'C
Ryga - dzień 2
Kolejnego dnia ruszamy o świcie, Gabriel postanowił mnie odprowadzić aż do Mariampola, więc większość dzisiejszego dnia pojedziemy razem. Warunki niestety mizerne - podobnie jak wczoraj mokre szosy, co chwile przechodzą przelotne deszcze, do tego mocny wiatr z zachodu. Po wczorajszej trasie boli mnie też mocno kostka - po iluś próbach przestawienia pozycji w rowerze w końcu orientuję się, że kontuzję wywołały zimowe buty SPD, których wysoka cholewka wrzyna się w nogę. Niestety zimowe buty to porażka, wiele cieplejsze od letnich nie są, a wygoda dużo mniejsza, na dużym deszczu też przed mokrymi stopami nie zabezpieczą. Jedziemy wariantem przez Gruszki, puściutkie drogi, za Nowym Dworem ładne zielone łąki, dalej Puszcza Augustowska. Polskę opuszczamy przez Ogrodniki, przed granicą jemy jeszcze obiad w barze.
Na Litwie jest już trudniej - odbijamy bardziej na zachód, a wieje bardzo mocno, wg prognoz 8-10m/s, co rusz łapią nas też deszcze. Ale do Mariampola docieramy w dobrej formie, tutaj żegnam się z Gabrielem - dzięki za gościnę i wspólną jazdę; Gavek miał jeszcze kawał drogi powrotnej - przez Suwałki i Augustów do Nowego Dworu. Ja miałem już sporo mniej, ale za to odcinek zaraz za Mariampolem czołowo pod wiatr. Kawałek dalej łapie mnie zmrok, po zakupach w Pilwiszkach przejeżdżam jeszcze kilkanaście km i rozbijam się na noc pod lasem.
Zdjęcia z wyjazdu
Kolejnego dnia ruszamy o świcie, Gabriel postanowił mnie odprowadzić aż do Mariampola, więc większość dzisiejszego dnia pojedziemy razem. Warunki niestety mizerne - podobnie jak wczoraj mokre szosy, co chwile przechodzą przelotne deszcze, do tego mocny wiatr z zachodu. Po wczorajszej trasie boli mnie też mocno kostka - po iluś próbach przestawienia pozycji w rowerze w końcu orientuję się, że kontuzję wywołały zimowe buty SPD, których wysoka cholewka wrzyna się w nogę. Niestety zimowe buty to porażka, wiele cieplejsze od letnich nie są, a wygoda dużo mniejsza, na dużym deszczu też przed mokrymi stopami nie zabezpieczą. Jedziemy wariantem przez Gruszki, puściutkie drogi, za Nowym Dworem ładne zielone łąki, dalej Puszcza Augustowska. Polskę opuszczamy przez Ogrodniki, przed granicą jemy jeszcze obiad w barze.
Na Litwie jest już trudniej - odbijamy bardziej na zachód, a wieje bardzo mocno, wg prognoz 8-10m/s, co rusz łapią nas też deszcze. Ale do Mariampola docieramy w dobrej formie, tutaj żegnam się z Gabrielem - dzięki za gościnę i wspólną jazdę; Gavek miał jeszcze kawał drogi powrotnej - przez Suwałki i Augustów do Nowego Dworu. Ja miałem już sporo mniej, ale za to odcinek zaraz za Mariampolem czołowo pod wiatr. Kawałek dalej łapie mnie zmrok, po zakupach w Pilwiszkach przejeżdżam jeszcze kilkanaście km i rozbijam się na noc pod lasem.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 184.10 km AVS: 23.60 km/h
ALT: 650 m MAX: 46.20 km/h
Temp:10.0 'C
Ryga - dzień 1
Koniec października to już nie bardzo termin na wielodniowe wyjazdy, ale jako że miałem parę dni wolnego - postanowiłem wyruszyć do Rygi; do trasy w tym kierunku zachęcił mnie Gavek, który w tym okresie wybierał się do swojego domku w Nowym Dworze.
Trasę do Nowego Dworu zdecydowałem się przejechać w jeden dzień, a jako, że wybrałem ciekawszą opcję wzdłuż wschodniej granicy - czekała mnie długa 350km trasa i to z pełnym bagażem wyprawowym. Ruszam już o 2 w nocy, jezdnie są mokre, ale nie pada, za to mam sprzyjający wiatr. Niestety już po 30km, za Sulejówkiem zaczyna lać i pada koło 3h, aż do świtu, a jest ledwie 4-5 stopni, więc jedzie się mizernie. Do tego zaczynają się kontuzje, w tym nietypowa kontuzja kolana, wynikająca nie z samej jazdy, a z obcierania długich spodni o kolano, która mnie będzie męczyć cały wyjazd. Jednym słowem jedzie się bardzo marnie, a wielka ilość kilometrów pozostałych do Nowego Dworu nie podnosi morale. Za Sokołowem byłem już bardzo bliski wycofania się, sprawdziłem nawet pociągi z Siedlec i Siemiatycz - i postanowiłem pociągnąć jeszcze do Siemiatycz lub Hajnówki. W międzyczasie jednak trochę odżyłem, w Hajnówce gotuję obiad i ruszam na ostatnie 150km. Ściana wschodnia to bardzo przyjemne tereny do jazdy - mały ruch, w tym rejonie niezłe drogi, sporo lasów. Przed Kruszynianami zaliczam ok. 5km szutru, ale dzięki temu nie trzeba jechać przez Białystok lub Supraśl. W Krynkach łapie mnie zmrok, końcówka to boczne drogi pod samą białoruską granicą, niemal całość z nowiutkim asfaltem, więc jedzie się elegancko. Z Gabrielem spotykam się w Kuźnicy i po zakupach ruszamy do jego domku.
A tam cieplutko i to w starym, dobrym stylu - domek jest ogrzewany za pomocą pieca kaflowego, który nie tylko ogrzewa, ale pozwala również na wygodne wysuszenie zamoczonych w czasie deszczu ciuchów, po wielu kilometrach na zimnie bardzo przyjemnie posiedzieć trochę w cieple ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Koniec października to już nie bardzo termin na wielodniowe wyjazdy, ale jako że miałem parę dni wolnego - postanowiłem wyruszyć do Rygi; do trasy w tym kierunku zachęcił mnie Gavek, który w tym okresie wybierał się do swojego domku w Nowym Dworze.
Trasę do Nowego Dworu zdecydowałem się przejechać w jeden dzień, a jako, że wybrałem ciekawszą opcję wzdłuż wschodniej granicy - czekała mnie długa 350km trasa i to z pełnym bagażem wyprawowym. Ruszam już o 2 w nocy, jezdnie są mokre, ale nie pada, za to mam sprzyjający wiatr. Niestety już po 30km, za Sulejówkiem zaczyna lać i pada koło 3h, aż do świtu, a jest ledwie 4-5 stopni, więc jedzie się mizernie. Do tego zaczynają się kontuzje, w tym nietypowa kontuzja kolana, wynikająca nie z samej jazdy, a z obcierania długich spodni o kolano, która mnie będzie męczyć cały wyjazd. Jednym słowem jedzie się bardzo marnie, a wielka ilość kilometrów pozostałych do Nowego Dworu nie podnosi morale. Za Sokołowem byłem już bardzo bliski wycofania się, sprawdziłem nawet pociągi z Siedlec i Siemiatycz - i postanowiłem pociągnąć jeszcze do Siemiatycz lub Hajnówki. W międzyczasie jednak trochę odżyłem, w Hajnówce gotuję obiad i ruszam na ostatnie 150km. Ściana wschodnia to bardzo przyjemne tereny do jazdy - mały ruch, w tym rejonie niezłe drogi, sporo lasów. Przed Kruszynianami zaliczam ok. 5km szutru, ale dzięki temu nie trzeba jechać przez Białystok lub Supraśl. W Krynkach łapie mnie zmrok, końcówka to boczne drogi pod samą białoruską granicą, niemal całość z nowiutkim asfaltem, więc jedzie się elegancko. Z Gabrielem spotykam się w Kuźnicy i po zakupach ruszamy do jego domku.
A tam cieplutko i to w starym, dobrym stylu - domek jest ogrzewany za pomocą pieca kaflowego, który nie tylko ogrzewa, ale pozwala również na wygodne wysuszenie zamoczonych w czasie deszczu ciuchów, po wielu kilometrach na zimnie bardzo przyjemnie posiedzieć trochę w cieple ;))
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 355.70 km AVS: 25.87 km/h
ALT: 1422 m MAX: 50.50 km/h
Temp:5.0 'C
Pętla do Gassów
Dane wycieczki:
DST: 34.20 km AVS: 28.50 km/h
ALT: 32 m MAX: 41.70 km/h
Temp:12.0 'C
Pętla do Góry Kalwarii
Dane wycieczki:
DST: 57.20 km AVS: 28.13 km/h
ALT: 94 m MAX: 46.90 km/h
Temp:11.0 'C
Budapeszt - akt II, czyli zemsta jest słodka ;))
Ostatnia nieudana trasa do Budapesztu nie dawała mi spokoju, a jako że to ostatni dzwonek na tak długie trasy, a pogodę zapowiedziano korzystną - zaledwie po paru dniach postanawiam spróbować rewanżu ;). Ruszam podobnie jak ostatnio o 8 rano z domu, tym razem już samotnie (Tomek niestety pracował w tym terminie). Ale tym razem większość trasy do Krakowa mam korzystny wiatr, więc jadąc spokojnym tempem i tak utrzymuję większą prędkość niż ostatnio, gdy jechaliśmy mocniej. Dzięki temu nie trzeba się aż tak spieszyć, można się zatrzymywać na foto itd. Tym razem wziąłem więcej bagażu, również maszynkę benzynową, tak więc jedzenie mam prawie na całą trasę; za to zrezygnowałem z Camelbaka, bo ostatnio męczyły mnie bóle pleców, a plecak nawet niewielki na tak długiej trasie daje popalić.
Na postoje staję podobnie jak ostatnio, po 100km, noc łapie mnie 50km dalej niż ostatnio, w Wolborzu. Jedzie się bardzo przyzwoicie, do Krakowa mam średnią 27,5km/h, więc 1,5km/h więcej niż ostatnio, pomimo jazdy spokojnym tempem - wiatr swoje zrobił. Z Maca na Floriańskiej ruszam ponad godzinę wcześniej niż ostatnio, jest też wyraźnie cieplej. Wtedy mieliśmy zupełnie odkryte niebo, obecnie jest dużo chmur, dzięki czemu jest cieplej o parę stopni, a poziom 7-8 stopni jest sporo znośniejszy niż 2-4. Trasy po górach nie zmieniałem, choć dałoby się pojechać dużo łatwiejszym wariantem do Budapesztu - uznałem, że warto się spróbować na naprawdę trudniej trasie. Pierwsze podjazdy wchodzą sprawnie - Zachełmie, Makowska jak ostatnio bez stawania. Od Makowa robi się straszna mgła, chwilami widać na 50m, temperatura jest większa niż ostatnio, ale sporo większa wilgotność też zmniejsza komfort termiczny, cała odzież jest zawilgocona. Zgodnie z planem jadę bez postoju w Makowie, Obidową zaliczam również na raz, ruch na zakopiance symboliczny, o dziwo sporo mniejszy niż gdy jechaliśmy tu w sobotę. Postój robię na stacji przed Nowym Targiem, tutaj sobie dłużej posiedziałem, wypiłem herbatę i zjadłem dobrą zapiekankę.
Za Nowym Targiem jadę zakopianką do Białego Dunajca, tam odbijam na Gliczarów. Ściana krótka, ale straszna, przy ponad 400km w nogach wciągam już ledwo-ledwo. A cały podjazd na Głodówkę ciągnie się bardzo długo, z 700m aż na 1130m, powoli zaczyna się już rozjaśniać, temperatura spada chwilami do poziomu 2 stopni. Na zjazd ubieram się więc w kurtkę gore-texową, w niej zaliczam tez podjazd na przełęcz Zdziarską, z której jest długi zjazd z pięknymi widokami na chmury schodzące w doliny. Przed Popradem wreszcie się trochę ociepla, noc przetrwana - a motywacja nadal wysoka! Ale góry są cały czas, po Tatrach przecinam pasmo Niżnych Tatr, górek tu nie brakuje. Przed głównym podjazdem w tym masywie robię sobie porządny postój śniadaniowy gotuję zupki chińskie. Podjazd przed Telgatem to aż 400m w pionie, ciągnie się długo. Za Telgartem wreszcie się porządnie ociepla, po drugiej stronie Karpat temperatura jest wyższa o ładnych parę stopni, można znowu jechać w krótkich spodenkach. Na tym kawałku sporo czasu schodzi mi na rozmaite postoje, przebierania itd. A tymczasem trasa za Karpatami wcale nie jest tak łatwa jak mi się wydawało, niby wielkich gór nie ma - ale mikro-górki są cały czas. A ponad 500km w nogach swoje robi i nie jadę już tak szybko jak na początku - więc po pewnym czasie orientuję się, że czasu wcale nie mam tak dużo jak mi się wcześniej wydawało i by zdążyć przed północą do Budapesztu trzeba się solidnie sprężać.
Na Węgry wjeżdżam jeszcze za dnia, widać przeskok jakościowy w porównaniu ze Słowacją - na Węgrzech jest zamożniej, też sporo bardziej zielono. Pierwszy odcinek przez Węgry bardzo przyjemny, dopiero za Szecseny zaczęła się główniejsza, nieciekawa droga, ze sporym ruchem. Za Balassgyarmat (węgierski język nie ma sobie równych!) znowu wjeżdżam na boczne drogi, ale za to zaczynają się również i dziury. A jako, że zaczęła się też i noc - zaczęło to coraz bardziej spowalniać, a czasu było coraz mniej, po ostatnim postoju orientuję się, że trzeba już solidnie cisnąć. Ostatnie 75km jechałem więc bez stawania, utrzymując średnią koło 25km/h, na szczęście poprawiła się trochę jakość dróg, ale za to górek nie brakowało - sporo więcej niż na trasie do Krakowa. Na dworzec docieram koło 23, już mocno zmęczony sprinterską końcówką, z bezpiecznym zapasem, ale miasta już mi się nie chciało oglądać, zresztą trasy tej długości do zwiedzania średnio się nadają ;))
Tym razem Budapeszt udało się zaliczyć, trasa bardzo wymagająca, październik to już nie jest czerwiec czy lipiec - i to wyraźnie czuć. Ale i satysfakcja z przejechania bardzo duża - bo wariant trasy był z gatunku "nie ma przebacz", z trzema rzeźnickimi podjazdami, które na długo zostają w mięśniach, była wytyczona tak by było ciężko, a nie żeby tylko do Budapesztu dojechać. Zaskoczyła mnie też wymagająca końcówka, tak naprawdę za Karpatami naprawdę płaskie to było może ze 40km, poza tym była cała masa małych góreczek, a przed samym Budapesztem już całkiem spore podjazdy. Na taką trasę zabrałem jednak za dużo bagażu, w sumie z 10kg - i to w górach już się czuło. Część tego bagażu wymusiła pogoda, bo w dzień było nawet i 20 stopni, w nocy niewiele ponad 0, więc wymagało to zabrania wielu rzeczy; gdyby było też zimno, ale cały czas stabilnie to tych rzeczy trzeba by zabrać sporo mniej. Generalnie pojechałem w stylu turystycznym, a to lepiej sprawdza się na typowych trasach dobowych - koło 500km. Natomiast trasa ponad 700km to już co innego, ta końcówka już mocno nuży; tu jednak lepiej sprawdza się typowy styl maratoński; choć przy jeździe za granicę kosztowny i trochę ryzykowny - trzeba wymieniać waluty, stacje benzynowe są rzadko, nie wszędzie można tak łatwo kupić jedzenie jak w Polsce. Pod względem drogowym - Polska wypada tu zdecydowanie najlepiej, drogi mamy sporo lepsze niż Słowacy i Węgrzy, a ilość infrastruktury jak stacje (bardzo wygodne przy niskich temperaturach) nieporównanie większa. Odnoszę wrażenie że u nas przez ostatnie 10 lat bardzo się pod tym względem polepszyło, a u nich zatrzymało się na tym poziomie sprzed 10 lat.
Zdjęcia
Ostatnia nieudana trasa do Budapesztu nie dawała mi spokoju, a jako że to ostatni dzwonek na tak długie trasy, a pogodę zapowiedziano korzystną - zaledwie po paru dniach postanawiam spróbować rewanżu ;). Ruszam podobnie jak ostatnio o 8 rano z domu, tym razem już samotnie (Tomek niestety pracował w tym terminie). Ale tym razem większość trasy do Krakowa mam korzystny wiatr, więc jadąc spokojnym tempem i tak utrzymuję większą prędkość niż ostatnio, gdy jechaliśmy mocniej. Dzięki temu nie trzeba się aż tak spieszyć, można się zatrzymywać na foto itd. Tym razem wziąłem więcej bagażu, również maszynkę benzynową, tak więc jedzenie mam prawie na całą trasę; za to zrezygnowałem z Camelbaka, bo ostatnio męczyły mnie bóle pleców, a plecak nawet niewielki na tak długiej trasie daje popalić.
Na postoje staję podobnie jak ostatnio, po 100km, noc łapie mnie 50km dalej niż ostatnio, w Wolborzu. Jedzie się bardzo przyzwoicie, do Krakowa mam średnią 27,5km/h, więc 1,5km/h więcej niż ostatnio, pomimo jazdy spokojnym tempem - wiatr swoje zrobił. Z Maca na Floriańskiej ruszam ponad godzinę wcześniej niż ostatnio, jest też wyraźnie cieplej. Wtedy mieliśmy zupełnie odkryte niebo, obecnie jest dużo chmur, dzięki czemu jest cieplej o parę stopni, a poziom 7-8 stopni jest sporo znośniejszy niż 2-4. Trasy po górach nie zmieniałem, choć dałoby się pojechać dużo łatwiejszym wariantem do Budapesztu - uznałem, że warto się spróbować na naprawdę trudniej trasie. Pierwsze podjazdy wchodzą sprawnie - Zachełmie, Makowska jak ostatnio bez stawania. Od Makowa robi się straszna mgła, chwilami widać na 50m, temperatura jest większa niż ostatnio, ale sporo większa wilgotność też zmniejsza komfort termiczny, cała odzież jest zawilgocona. Zgodnie z planem jadę bez postoju w Makowie, Obidową zaliczam również na raz, ruch na zakopiance symboliczny, o dziwo sporo mniejszy niż gdy jechaliśmy tu w sobotę. Postój robię na stacji przed Nowym Targiem, tutaj sobie dłużej posiedziałem, wypiłem herbatę i zjadłem dobrą zapiekankę.
Za Nowym Targiem jadę zakopianką do Białego Dunajca, tam odbijam na Gliczarów. Ściana krótka, ale straszna, przy ponad 400km w nogach wciągam już ledwo-ledwo. A cały podjazd na Głodówkę ciągnie się bardzo długo, z 700m aż na 1130m, powoli zaczyna się już rozjaśniać, temperatura spada chwilami do poziomu 2 stopni. Na zjazd ubieram się więc w kurtkę gore-texową, w niej zaliczam tez podjazd na przełęcz Zdziarską, z której jest długi zjazd z pięknymi widokami na chmury schodzące w doliny. Przed Popradem wreszcie się trochę ociepla, noc przetrwana - a motywacja nadal wysoka! Ale góry są cały czas, po Tatrach przecinam pasmo Niżnych Tatr, górek tu nie brakuje. Przed głównym podjazdem w tym masywie robię sobie porządny postój śniadaniowy gotuję zupki chińskie. Podjazd przed Telgatem to aż 400m w pionie, ciągnie się długo. Za Telgartem wreszcie się porządnie ociepla, po drugiej stronie Karpat temperatura jest wyższa o ładnych parę stopni, można znowu jechać w krótkich spodenkach. Na tym kawałku sporo czasu schodzi mi na rozmaite postoje, przebierania itd. A tymczasem trasa za Karpatami wcale nie jest tak łatwa jak mi się wydawało, niby wielkich gór nie ma - ale mikro-górki są cały czas. A ponad 500km w nogach swoje robi i nie jadę już tak szybko jak na początku - więc po pewnym czasie orientuję się, że czasu wcale nie mam tak dużo jak mi się wcześniej wydawało i by zdążyć przed północą do Budapesztu trzeba się solidnie sprężać.
Na Węgry wjeżdżam jeszcze za dnia, widać przeskok jakościowy w porównaniu ze Słowacją - na Węgrzech jest zamożniej, też sporo bardziej zielono. Pierwszy odcinek przez Węgry bardzo przyjemny, dopiero za Szecseny zaczęła się główniejsza, nieciekawa droga, ze sporym ruchem. Za Balassgyarmat (węgierski język nie ma sobie równych!) znowu wjeżdżam na boczne drogi, ale za to zaczynają się również i dziury. A jako, że zaczęła się też i noc - zaczęło to coraz bardziej spowalniać, a czasu było coraz mniej, po ostatnim postoju orientuję się, że trzeba już solidnie cisnąć. Ostatnie 75km jechałem więc bez stawania, utrzymując średnią koło 25km/h, na szczęście poprawiła się trochę jakość dróg, ale za to górek nie brakowało - sporo więcej niż na trasie do Krakowa. Na dworzec docieram koło 23, już mocno zmęczony sprinterską końcówką, z bezpiecznym zapasem, ale miasta już mi się nie chciało oglądać, zresztą trasy tej długości do zwiedzania średnio się nadają ;))
Tym razem Budapeszt udało się zaliczyć, trasa bardzo wymagająca, październik to już nie jest czerwiec czy lipiec - i to wyraźnie czuć. Ale i satysfakcja z przejechania bardzo duża - bo wariant trasy był z gatunku "nie ma przebacz", z trzema rzeźnickimi podjazdami, które na długo zostają w mięśniach, była wytyczona tak by było ciężko, a nie żeby tylko do Budapesztu dojechać. Zaskoczyła mnie też wymagająca końcówka, tak naprawdę za Karpatami naprawdę płaskie to było może ze 40km, poza tym była cała masa małych góreczek, a przed samym Budapesztem już całkiem spore podjazdy. Na taką trasę zabrałem jednak za dużo bagażu, w sumie z 10kg - i to w górach już się czuło. Część tego bagażu wymusiła pogoda, bo w dzień było nawet i 20 stopni, w nocy niewiele ponad 0, więc wymagało to zabrania wielu rzeczy; gdyby było też zimno, ale cały czas stabilnie to tych rzeczy trzeba by zabrać sporo mniej. Generalnie pojechałem w stylu turystycznym, a to lepiej sprawdza się na typowych trasach dobowych - koło 500km. Natomiast trasa ponad 700km to już co innego, ta końcówka już mocno nuży; tu jednak lepiej sprawdza się typowy styl maratoński; choć przy jeździe za granicę kosztowny i trochę ryzykowny - trzeba wymieniać waluty, stacje benzynowe są rzadko, nie wszędzie można tak łatwo kupić jedzenie jak w Polsce. Pod względem drogowym - Polska wypada tu zdecydowanie najlepiej, drogi mamy sporo lepsze niż Słowacy i Węgrzy, a ilość infrastruktury jak stacje (bardzo wygodne przy niskich temperaturach) nieporównanie większa. Odnoszę wrażenie że u nas przez ostatnie 10 lat bardzo się pod tym względem polepszyło, a u nich zatrzymało się na tym poziomie sprzed 10 lat.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 733.40 km AVS: 24.07 km/h
ALT: 6499 m MAX: 65.40 km/h
Temp:14.0 'C