wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 305133.17 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 555d 23h 11m
  • Prędkość średnia: 22.75 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2014

Dystans całkowity:2396.10 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:109:11
Średnia prędkość:21.95 km/h
Maksymalna prędkość:79.20 km/h
Suma podjazdów:25133 m
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:92.16 km i 4h 11m
Więcej statystyk
Niedziela, 18 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 5

Razem z Kotem, jej mężem Krzyśkiem i Michałem Książkiewiczem pojechaliśmy do Wrocławia. Trasa zaprojektowana przez Michała całkiem fajne, zupełnie boczne drogi, przecinaliśmy też pas delikatnych wzgórz, trafiło się też kilka odcinków brukowanych, dla jadących na góralach to nie był problem, ale Marzenie na wąskich kołach i sztywnym rowerze dały trochę popalić. Jazda zleciała sprawnie i szybko, po łaźni w czasie ostatnich dwóch dni przyjemnie było wreszcie pojeździc na sucho, w miłym towarzystwie pogadać o rowerowych planach. Udało się wyrobić na pociąg do Warszawy, choć było na styk, dosłownie 2-3 minuty przed odjazdem ;)

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (WIĄZÓW, Domaniów, Żórawina)
Dane wycieczki: DST: 138.60 km AVS: 23.04 km/h ALT: 592 m MAX: 50.90 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 17 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 4

Prognozy na dziś były beznadziejne, ale razem z Krzyśkiem uznaliśmy, że dziś nie ma przeproś, nie udało się zaliczyć Śnieżki, nie udało się zaliczyć Śnieżnika - więc do trzech razy sztuka, na Pradziada wjedziemy nawet jak będzie waliło śniegiem, gradem i piorunami ;)). Na zlotową wycieczkę na Pradziada wybrało się kilkanaście osób, całkiem sporo zważywszy na panujące warunki. Na początku trochę padało, później nieoczekiwanie pogoda się poprawiła i do Karlovej Studanki dojechaliśmy na sucho. Niestety na samym podjeździe szybko się pokiełbasiło i od 1200m zaczęło już solidnie padać, zrobiłem błąd nie zakładając kurtki przeciwdeszczowej, nie chcąc się za bardzo zagrzać na ciężkim podjeździe, więc trochę za bardzo zmokłem. Na szczycie widoki były na 20m, ledwo było widać zarysy ogromnej wieży telewizyjnej ;)) Na szczęście na górze była otwarta restauracja, w której można było odpocząć w cieple. Powoli na szczyt docierali kolejni rowerzyści, bo podjazd rozbił naszą grupkę, ale po ok. godzinie wszyscy się zebrali na górze, z dużym smakiem wciąłem bardzo smaczną zupę czosnkową z serem i grzankami (nie tylko ja, cieszyła się sporym powodzeniem wśród zmarzniętych rowerzystów)

W parę osób na góralach nastawialiśmy się też na trasę terenową z Pradziada, ale w tych warunkach nie było już na to chętnych, więc jako, że dziś rano sporo nadłubałem się robiąc ślady GPS tego terenowego kawałka postanowiłem jednak spróbować, żeby nie robić obciachu i nie jechać całej trasy fullem po asfalcie ;)). Pierwszy odcinek do Cervenohorskiego Sedla bardzo fajny, mocno nachylone kamieniste zjazdy, drogą waliły strumienie wody, nawet był śnieg na krótkim kawałku. Ale fullem jechało się elegancko, "na przestrzał", teraz mogłem poczuć o ile wygodniej jedzie się zupełnie na lekko, bo nawet lekki bagaż w stylu UL w terenie znacznie ogranicza. Dalsza część trasy już tak atrakcyjna nie była, ale taka walka z warunkami atmosferycznymi ma sporo uroku, a łatwo nie było, bo w sumie odwaliłem bocznymi szlakami ponad 40km (w tym ponad 30km terenem i z 500m pod górę), a lało cały czas równo w temperaturze 4-5'C; ale trzeba się hartować, po pewnym czasie liczne kałuże na szlaku nie robiły już na mnie żadnego wrażenie, nie bawiłem się w ich omijanie ;)

Grupa z Pradziada też łatwo nie miała, na szybszym niż w w terenie zjeździe asfaltowym wiele osób bardzo zmarzło, część musiała wrócić busikiem, Galicjaninowi tak zmarzły dłonie, że z obciętych rękawów swojej koszulki zrobił sobie dodatkowe rękawice ;). Po powrocie do późna w nocy jeszcze gadaliśmy ze znajomymi, umówiliśmy się także z Kotem na jutrzejszą trasę do Wrocławia.


Trochę refleksji na temat jazdy w deszczu.
Po dwóch bardzo deszczowych dniach, w których wiele godzin musiałem jechać w zimnie i rzęsistym deszczu - do reszty prysły moje ostatnimi laty coraz słabsze złudzenia co do skuteczności gore-texu. O ile kurtki sprawdzają się w miarę przyzwoicie, puszczają deszcz, ale w normie, to ochraniacze na buty i rękawice to już dramat. Miałem zarówno markowe gore texowe ochraniacze na buty jak i łapawice na dłonie, też kaptur gore - puszczało to wodę równo i to szybko, szkoda wydawać na ten szajs grube pieniądze, nowe jeszcze trochę dłużej zabezpieczają (ale nie ma mowy by wytrzymało dłuższy deszcz), sporo używane to puszczają już po 15min deszczu, zresztą nowiutki kaptur firmy Gore-Bike też więcej jak 15min nie wytrzymywał. Tak więc dobra rada praktyka - szkoda pieniędzy na to gore-texowe gówno, na takie warunki sprawdzają się tylko 100% wodoodporne materiały, czyli zwykła folia i guma, dużo lepiej jechać w rękawicach kuchennych za 10zł niż rękawicach gore za 250zł, co z tego, że nie oddycha, przynajmniej będzie cieplej, a i wilgoci w środku mniej. I nawet nie ma się co łudzić, że w silnym deszczu dojedziemy na sucho, zawsze będziemy mokrzy, ważne, żeby zabezpieczyć się też przed zimnem, my z Krzyśkiem byliśmy na tyle skutecznie ubrani, że mimo iż zmoczeni to mogliśmy wiele godzin jechać w deszczu. Oczywiście najważniejszym parametrem, żeby sobie w takich warunkach dawać radę jest osobista wytrzymałość, dobre ciuchy moga to jedynie trochę usprawnić.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 114.00 km AVS: 18.39 km/h ALT: 2244 m MAX: 53.80 km/h Temp:5.0 'C
Piątek, 16 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 3

Początek to jazda wygodną szutrówką, po ok. 10km robi się już trochę trudniejsza, ale generalnie to łatwy szlak, a widoczków nie brakuje, często trawersuje się zbocza gór. Pokonujemy kilka przeszkód (ścięte drzewa na odcinku jakiś 80m). Niestety po godzinie zaczyna padać, z początku delikatniej, ale gdy zjeżdżamy do Barda leje już jak z cebra. Odcinek do Lądka-Zdroju w tych warunkach dał nam nieźle w kość, mocno lało cały czas, jechaliśmy głównie pod górę, drogą płynęły strumienie wody, oczywiście było zimno, jedyna pociecha, że gleby w tym rejonie nie zasysały wody, dużo lepiej jechać w spływających strumieniach, niż w błocie. Na przełęcz Jaworową docieramy z dużą ulgą, tu wjeżdżamy na asfalt i marzniemy na zjeździe do Lądka. Tam robimy długi postój w pizzeri, zastanawiając się nad dalszą trasą. Myśleliśmy o Śniezniku, ale w tych warunkach byłaby to prawdziwa męczarnia, poza tym nie deszcz był tu głównym problem, a cały czas silnie wiejący wiatr, obawialiśmy się, że u góry może być powtórka z wczorajszej Śnieżki, bo Śnieżnik to odkryty szczyt, wysoko panujący nad okolicą.

Postanawiamy więc odpuścić i pojechać asfaltem do Pokrzywnej. Z Lądka wspinamy się więc na przełęcz Lądecką (665m) i przez Czechy jedziemy do Głuchołazów. Jazda sprawna, bo z wiatrem w plecy, niemniej lało równo cały czas i do Pokrzywnej docieramy zdrowo przeczesani, całe szczęście że dzięki Średniemu mogliśmy nocować pod dachem, bo nocowanie pod namiotem zupełnie nam się nie uśmiechało.

Jakieś 2-3h po nas, już nocą dociera Kot, która w tych fatalnych warunkach samotnie pokonała ponad 300km z Poznania - wielkie brawa!. Trochę później docierają też jadący z sakwami z Lewina Krzysiek i Michał Książkiewicz. Dzień kończymy licznymi rozmowami, m.in. z Markiem Dembowskim, Zbyszkiem, Przemkiem (Duszą), Jarkiem (Galicjaniniem).

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (Stoszowice, BARDO, GŁUCHOŁAZY)
Dane wycieczki: DST: 127.80 km AVS: 16.89 km/h ALT: 2053 m MAX: 53.80 km/h Temp:6.0 'C
Czwartek, 15 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 2

Już przed 7 jesteśmy na trasie, pierwszy kawałek to bardzo męczące, ponad godzinne wpychanie obładowanych rowerów do góry mocno kamienistym szlakiem, warunki jeszcze gorsze niż wczoraj - zero stopni i silny wiatr. U góry na Słoneczniku pada śnieg, jest lekki mróz, parę kawałków jedziemy po śniegu. Warunki bardzo ciężkie, ale miało to mnóstwo uroku, na szlaku jesteśmy zupełnie sami. Chcieliśmy oczywiście wjechać na Śnieżkę, ale w rejonie schroniska Dom Śląski wiatr robi się po prostu masakryczny, nie tylko ja, ale dużo silniejszy fizycznie ode mnie Krzysiek nie jesteśmy w stanie utrzymać rowerów, które wiatr nam po prostu wyrywa z rąk i przewraca. Zostawiliśmy więc rowery i przeszliśmy się kawałek na piechotę z trudem utrzymując pion, żeby zobaczyć czy tylko tu tworzą się tak silne zawirowania czy dalej też. Ale wiało tak samo silnie, więc pchanie się na Śnieżkę było niewykonalne, na własnej skórze przekonaliśmy się, że jest to miejsce słynne z atomowych wiatrów, to właśnie tu zanotowano rekordowe porywy wiatru dla Polski. Zjeżdżamy więc brukowaną drogą do Karpacza, na fullu to całkiem przyjemny zjazd, Krzysiek jadący na hardtailu miał już gorzej. W Karpaczu zakupy i asfaltami jedziemy na wschód, trasą MRDP, bardzo przyjemną w tym rejonie, puściutkimi górskimi drogami, przez ładne śląskie miasteczka jak Lubawka, gdzie stajemy na rynku.

Za Głuszycą znowu wjeżdżamy w teren, szlaki niebrzydkie, ale solidnie się tu pogubiliśmy, tracąc na to trochę czasu, najpierw czekałem na Krzyśka, później zjechałem do Walimia myśląc że pojechał już w dół, później jeszcze raz podjechałem 200m bardzo wymagającego podjazdu sądząc, że mógł mieć niżej jakąś poważną awarię; niestety nie mieliśmy łączności telefonicznej. W końcu odnajdujemy się na Wielkiej Sowie (ciekawa końcówka podjazdu), stąd ruszamy fajnym kamienistym zjazdem, a niżej już wygodną szutrówką, przy której po ok. 10km rozkładamy się na biwak.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 139.20 km AVS: 15.52 km/h ALT: 2678 m MAX: 56.70 km/h Temp:6.0 'C
Środa, 14 maja 2014Kategoria >100km, Góral, Wypad
Deszczowe Sudety - dzień 1

Po porażce (sprzętowej), która przedwcześnie zakończyła moją wyprawę postanowiłem dołączyć do Krzyśka jadącego na zlot forum. Krzysiek miał parę dni wolnego, więc zamiast nudnego płaskiego dojazdu z Warszawy postanowiliśmy ruszyć w teren. We wtorek wieczorem wyruszamy z Warszawy do Wrocławia, skąd nad ranem pociągiem docieramy do Bolesławca, stąd już ruszamy rowerami. Pierwszy odcinek to pagórkowata asfaltowa trasa do Świeradowa, dość zimno, zawiewa z boku. Sprawnie docieramy do miasta, za którym od razu zaczyna się solidna górska orka. Na pierwszy ogień idzie najostrzejszy kilometr asfaltu w Polsce, czyli podjazd z Czerniawy na Stóg Izerski. Rzeźna straszna, na odcinku 1,5km średnie nachylenie ponad 17%, najwięcej licznik pokazał 23%, ale Michał Książkiewicz, autor świetnej polskiej bazy podjazdów wyliczył z bardzo dokładnych map, że faktycznie jest to aż 27%. Jakby tego było mało w środku podjazdu łapie nas solidny deszcz, temperatura szybko spada do zaledwie 3'C trzeba było się przebierać w przeciwdeszczowe ciuchy i dalej orać do góry.

W schronisku na Stogu stajemy na zasłużony odpoczynek w cieple, po którym w deszczu wjeżdżamy już w teren. Z samego szczytu mocno kamienisty zjazd, dalej zaczynają się szybkie izerskie szuterki, po których jazda idzie bardzo sprawnie, tym bardziej, że poprawiła się pogoda, przestało padać. Okolica piękna, bardzo mi się tu podobało, puściutko, widać szerokie przestrzenie, szlaki wygodne do jazdy, a my do tego pruliśmy głównie w dół. Pod zabytkowym schroniskiem Orle przebieramy się, po czym kawałek dalej wjeżdżamy do Czech, z trasy mamy ładny widok na mamucią skocznię w Harrachovie. Tu kończy się nasze rumakowanie, bo z poziomu 600m musimy podjechać na położony na 1300m grzbiet Karkonoszy. Większa część asfaltowa, ale końcówka, zdecydowanie ostrzejsza już w terenie. Krótki postój pod zamkniętym schroniskiem Vosecka Bouda - i po ostrej ścianie meldujemy się na grzbiecie Karkonoszy, skąd zupełnie puściutkim szlakiem ruszamy w stronę Łabskiego Szczytu. Szlak piękny, ale warunki ciężkie, mocno wieje, a gdy jesteśmy pod nadajnikiem nad Śnieżnymi Kotłami podjeżdża ciemna chmura z której zaczyna padać nie deszcz, a już śnieg, temperatura spada do 0'C, widać na 20-30m, mocno wieje z zachodu. Zjeżdżamy i sprowadzamy w dół, na tym kawałeczku nie brakuje odcinków gdzie trzeba popchać, ale większość zjazdu na przełęcz Karkonoską jest przejezdna. Warunki niełatwe, na mokrych kamieniach Krzysiek zaliczył bolesny upadek. Już solidnie zmęczeni docieramy do schroniska Odrodzenie, w planach mieliśmy pociągnąć jeszcze kawałek dalej, ale w tych warunkach, przy silnym wietrze i zimnicy nocleg pod namiotami nam się nie uśmiechał, więc postanawiamy przenocować w schronisku.

Zdjęcia


Zaliczone gminy - 3 (BOLESŁAWIEC - miasto powiatowe, Bolesławiec-wieś, GRYFÓW ŚLĄSKI)
Dane wycieczki: DST: 107.30 km AVS: 14.21 km/h ALT: 2544 m MAX: 52.40 km/h Temp:6.0 'C
Wtorek, 13 maja 2014Kategoria Góral, Użytkowo
Dojazd na dworzec
Dane wycieczki: DST: 20.50 km AVS: 25.10 km/h ALT: 48 m MAX: 34.30 km/h Temp:12.0 'C
Niedziela, 11 maja 2014Kategoria Użytkowo, Rower szosowy
Po mieście
Dane wycieczki: DST: 5.90 km AVS: 23.60 km/h ALT: 32 m MAX: 40.80 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 10 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >100km
Hochtor - dzień 6
Bockstein - Bruck - Fuscher Torl (2437m) - Zell am See

Rano pogoda marna, jeszcze nie pada, ale deszcz wisi w powietrzu. Na dzień dobry czeka mnie długi zjazd, więc ciepło się ubieram i ruszam na trasę, od początku dnia coraz regularniej trzaska z napędu. Po zjeździe na poziom 800m solidnie lunęło, z godzinę jechałem w deszczu, później pogoda zaczęła się klarować. Sprawnie docieram do Bruck, tutaj robię duże zakupy w markecie (dziś sobota) i ruszam na Hochtor, przed którym miałem bardzo duży respekt. To jeden z najcięższych europejskich podjazdów, zarówno bardzo długi jak i bardzo wymagający. Pierwszy odcinek do Fusch to łagodna jazda w górę doliny, zaczęło się solidnie przejaśniać, na horyzoncie pojawiają się liczne ośnieżone szczyty. Niestety nie jest tak różowo - zamiast jechać coraz częściej zaczynam się użerać z rowerem, napęd coraz bardziej szwankuje, trzaski z tylnego koła już nie są okazyjne, a bardzo regularne, chwilami wolnobieg w ogóle nie załapuje - jednym słowem marnie to wygląda. Hochtor szybko udowadnia, że jego renoma to nie tylko puste słowa, z tej strony jest cięższy niż wariant południowy (który na lekko podjeżdżałem 10 lat temu), 10-12% trzyma na długich odcinkach, więc kolejny raz trzeba jechać siłowo, co do reszty zarzyna mój napęd. Jako, że to sobota, a pogoda robiła się coraz lepsza - na trasie nie brakowało rowerzystów, co rusz się kogoś spotykało. Od poziomu ok. 1900m przy drodze pojawia się coraz więcej śniegu, jazda w Alpach w maju ma swój niekwestionowany urok. A droga to jedna z najpiękniejszych szos Europy, wspaniałe widoki na ośnieżone szczyty zapierają dech w piersiach, na jednym z licznych punktów widokowych przy drodze zrobiłem sobie dłuższy postój, po takie widoki, dla takich chwil - warto wylewać litry potu na ciężkich podjazdach!

Końcówka to już coraz więcej śniegu przy drodze, zaspy na kilka metrów, śniegowe tunele - to robi niesamowite wrażenie, widokowo o tej porze roku jest sporo atrakcyjniej niż latem, choć o dobrą pogodę znacznie trudniej. Udało mi się dotrzeć na Fuscher Torl (2437m) - stąd można odbić w bok na brukowaną drogę na Edelweiss Spitze lub pojechać w dół w stronę Hochtoru. Ale ja niestety nie jadę już nigdzie - napęd padł zupełnie, wolnobieg przestał zazębiać. Zabrałem się więc za naprawę, w restauracji pożyczyłem klucz 20 do klucza do kasety (ten miałem), od jednego z rowerzystów na którego czekał tu samochód - imbus 10 potrzebny do zdjęcia bębenka z piasty. Niestety nie było już co naprawiać - 2 z 3 piesków były zmielone, też ich osadzenie w bębenku, jedno łożysko w samym bębenku zarżnięte, koło miało ponad 1cm luzu na boki. Niestety piasta FFWD okazała się zupełnym szajsem, problemy z nią miałem odkąd zacząłem używać tych kół, to sprzęt może dobry na suche warunki i małe przebiegi, przy bardziej wymagającej eksploatacji szybko zawodzi. Wszystkie łożyska były wymienianie ok. 2 miesiące wcześniej, a po trasie do Berlina musiałem regulować wolnobieg, który regularnie trzeszczał. Na tej trasie wszystko było idealnie do wczorajszego dnia i bardzo ostrych podjazdów, które wymagały siłowej jazdy, pierwszy raz zaczęło lekko trzaskać pod koniec Katschbergu. Jednym słowem - siłowa jazda na podjazdach zarżnęła zarówno łożysko jak i gówniany system trzech zapadek, słabo umocowanych w bębenku. To rozwiązanie to jeden z licznych klonów systemu Novateca, który nie umywa się do systemów zapadkowych DT czy Chrisa Kinga, podobną zabawę miałem przed MRDP z piastą Novateca, wtedy ją na szczęście zmieniłem na DT, tu poskąpiłem funduszy, nie chciałem się bujać z problematycznym przeplotem karbonowych kół z wysokim profilem - i zapłaciłem za to przedwczesnym końcem wyprawy. Ten system Novateca działa jeszcze w miarę OK w produktach dość ciężkich, ale w piastach wyżyłowanych wagowo jak ta - to już spore ryzyko, boleśnie przekonałem się, że w lekkich kołach nie warto oszczędzać na tylnych piastach.

Jako, że była sobota, a mój plan na kolejne dni był bardzo wyżyłowany - uznałem, że dalsza jazda nie ma sensu, żeby jechać dalej musiałbym kupić nowe koło, wyrzucić stare z obręczą karbonową - a to było wykonalne pewnie dopiero w poniedziałek i też bardzo kosztowne. Udało mi się odpalić napęd na jednej z 3 zapadek, działało to słabiutko, ale jechać jako tako się dało, choć na zjeździe tak duży luz koła bardzo przeszkadzał, rowerem na wąskich oponach wyraźnie rzucało na boki. Ok. 14 ruszyłem z góry, koło 16 byłem już w Zell am See na dworcu, o 16.15 wsiadłem w pociąg do Wiednia, o 22 w autobus do Warszawy - tak więc przynajmniej zupełnie nie planowany powrót udał się idealnie.

Niedosyt po trasie został spory, bo jechało mi się świetnie, w ciężkich górach nie schodziłem poniżej 200km, nawet dzień z Hochtorem ze średnią powyżej 20km/h - ale czasem bywa i tak. Takim prezentem na otarcie łez była piękna pogoda podczas podjazdu na Hochtor, co w tym rejonie nie jest częstym zjawiskiem, 10 lat temu miałem u góry widoczność na 20-50m; tym razem było idealnie, widoki z tego podjazdu zostaną mi w pamięcia na długo!

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 111.30 km AVS: 20.93 km/h ALT: 1906 m MAX: 74.50 km/h Temp:16.0 'C
Piątek, 9 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 5
Hieflau - Admont - Schladming - Obertauren Pass (1738m) - St. Michael - Katschberg Pass (1641m) - Lendorf - Mallnitz - [pociąg] - Bockstein

Dzisiaj zaczynają się bardzo solidne góry, więc już wcześnie rano jestem na trasie. Pogoda cienka, zanosi się na deszcz, pierwszy odcinekk do Admont bardzo fajny, jedzie się wąską doliną, którą otaczają wysokie dwutysięczne szczyty na których nie brakuje śniegu, jest kilka wodospadów, w okolicy wiele dróg wspinaczkowych, bardzo urokliwy kawałek. Niestety za Admont dolina się rozszerza, robi się bardzo ruchliwie, no i zaczyna też padać. Deszcz dość szybko przeszedł, natomiast ruch tylko się zwiększył, generalnie cały ten kawałek aż do Radstadt był bardzo ruchliwy, fragmentami były tu ekspresówki (tutaj znaki dróg tylko dla samochodów stawia się też na normalnych jednojezdniowych szosach), które raz dawało się omijać, raz nie. Okazało się przełęcz Solkpass jest o tej porze roku nieprzejezdna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, więc przez Taury trzeba było jechać przełęczą Obertauren.

Nie wiem na jakiej podstawie, ale wydawało mi się, że to będzie dość łatwy podjazd, może dlatego, że na mapie podjazd był sporo dłuższy niż na Katschberg. A tymczasem była to wymagająca przełęcz, podjazd wyssał ze mnie sporo sił, nie brakowało kawałków koło 10-12%, wypłaszczeń nie za wiele, więc w kość dała solidnie, u góry już leżało trochę śniegu. Zjazd piękny, koło szczytu długa prosta na której wyciągnąłem aż 78km/h. Jazda w dół przeleciała bardzo szybko i już solidnie zmęczony staję w St. Michael zbierając siły przed Katschbergiem. Tutaj już nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to będzie straszna rzeźnia - no i nie rozczarowałem się ;)). Podjazd jest piekielnie ostry, w sumie ponad 4km na których trzyma cały czas 13-15%, w środkowej części trochę lżej. Na rowerze szosowym z dwoma tarczami i trochę ponad 10kg bagażu - to już ekstremum, strasznie to siły wysysało, mięśnie obciążone bardzo siłową jazdą w końcówce już ledwo się czuło. Z drugiej strony równie ostro, choć odcinek piekielnego nachylenia nieco krótszy, znowu dało się pojechać pod 80km/h. Kilka razy zdarzało mi się podjeżdżać trochę cięższe góry w typie Zoncolanu czy Malga Palazzo, ale to były boczne drogi z lokalnym ruchem, natomiast Katschberg to najcięższa przełęcz drogowa dla normalnego ruchu jaką miałem okazję pokonywać w Alpach i to już po 150km w nogach.

Ale to nie był jeszcze koniec tego bardzo wymagającego dnia, po zjeździe w rejon jeziora Millstater czekał mnie jeszcze długi kawałek do Mallnitz zakończony 500m podjazdem, w sam raz żeby jeszcze zmaltretowanym mięśniom dołożyć ;). Ale ze względu na jutrzejszy, jeszcze cięższy dzień zależało mi, żeby się dziś wyrobić z przejazdem kolejowym - bowiem z Mallnitz nie ma dalszej drogi, natomiast wsiada się w pociąg przejeżdżający pod Taurami na drugą stronę. Udało mi się wyrobić, a że do odjazdu było już niewiele czasu nie bawiłem się w kupowanie biletu w automacie, myśląc, że mozna to zrobić u konduktora. Ten jednak biletów nie sprzedawał, na szczęście widząc obcokrajowca nie robił problemów. Po przejechaniu zaledwie kilkunastu km, po drugiej stronie masywu okazało się, że solidnie tam leje - więc szybko wyjechałem kawałek za Bockstein i już nocą rozbiłem obozowisko i szybko "odpłynąłem"

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 235.50 km AVS: 22.50 km/h ALT: 3372 m MAX: 79.20 km/h Temp:17.0 'C
Czwartek, 8 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 4

Dziś zaczynają się Alpy, jeszcze nie te wysokie, ale takie alpejskie przedmurze. Niestety znowu od rana mocno wieje, tym razem czołowo, więc pierwsze 50km do St. Polten to męczarnia, tyle dobrego, że po wczorajszych deszczach nie ma już śladu, ładna słoneczna pogoda. Spore wrażenie robi szeroki Dunaj przykryty szkwałami, a nad rzeką na wysokim wzgórzu króluje wielkie opactwo benedyktyńskie Gottweig. Za St. Polten wreszcie zaczynają się górki, a wraz z wjazdem w wąskie doliny wiatr powoli przestaje przeszkadzać i jazda robi się przyjemniejsza. Po pewnym czasie zaczyna się solidny podjazd na ponad tysięczną przełęcz Wast am Wald (1110m), dał mi w kość, bo był tu długi kawałek solidnego nachylenia. W trakcie podjazdu robię dłuższy postój, końcówka przed przełęczą już łatwiejsza, więc szybko melduję się w Mariazell oglądając słynną bazylikę, miejsce kultu maryjnego, taką austriacką Częstochowę.

Za miastem kolejna przełęcz, krótka, ale z ostrą końcówką. Z przełęczy bardzo szybki zjazd na którym udaje się przekroczyć 70km/h. Z Lunz do Hieflau lekko pagórkowata droga, coraz więcej wysokich szczytów widać w okolicy. W samej końcówce dnia, gdy już miałem ponad 200km trafiła się piekielnie ostra ściana, 15% ponad 100m do góry, na moich przełożeniach ledwo się to już wjeżdża, w sam raz żeby dobić zmęczonego rowerzystę ;). Nocuję w lesie kawałeczek za Hieflau.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 212.00 km AVS: 23.17 km/h ALT: 2516 m MAX: 75.30 km/h Temp:18.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl