wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3907:07
Średnia prędkość:24.18 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:658111 m
Suma kalorii:379570 kcal
Liczba aktywności:196
Średnio na aktywność:489.75 km i 20h 02m
Więcej statystyk
Niedziela, 20 września 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Sochaczew - Gąbin - Płock - Dobrzyń n.Wisłą - Włocławek - Toruń - Stolno - Grudziądz - Kwidzyn - Sztum - Malbork

Ideą tego wyjazdu było pokonanie dystansu ponad 200km ze średnią powyżej 30km/h. Jako, że z reguły jeżdżę na rowerze szosowym koło 27-28km/h, tak więc było to dla mnie pewnym wyzwaniem. Wybrałem cel mniej więcej z wiatrem - Toruń, w rowerze od paru dni miałem pedały SPD, do tego zdemontowałem bagażnik sztycowy i pojechałem w tak długą trasę zaledwie z torebką podsiodłową (pompkę już musiałem wieźć w kieszeni w koszulce:).

Ruszam o 7.20, szybko przebijam się przez miasto do szosy poznańskiej i kieruję się na Sochaczew, do którego postanawiam jechać główną szosą, nie trochę dłuższą przez Leszno i Kampinos. Na trasie pojawia się parę tablic z dystansem do Poznania, które zaczynają mnie kusić, póki co jedzie się świetnie, nie mam problemów z utrzymaniem zakładanej średniej - tak więc zaczynam się zastanawiać czy by tu nie spróbować 300km. Ale z kolei trasa do Sochaczewa jest śmiertelnie nudna, z mapy wygląda, że do Poznania będzie podobnie, natomiast do pierwotnego celu - czyli Torunia jest wyraźnie ciekawiej, co powoduje, że w Sochaczewie jednak postanawiam jechać na Płock. Kawałek za tym miastem jest bardzo ruchliwa droga bez pobocza (objazd W-wy dla tirów - na Wyszogród), potem skręcam na boczniejszą drogę do Gąbina. I tutaj zaczyna się jechać bardzo dobrze, wiatr robi się trochę mocniejszy i jest równo w plecy, więc jadę wyraźnie powyżej zakładanych 30km/h. W Gąbinie robię pierwszy postój, za miasteczkiem mam fajny widok z wysokiej skarpy na rozległą Kotlinę Płocką, od skrzyżowania z drogą Płock-Wyszogród kawałek z kiepskim asfaltem, ale i tak do Płocka (ok.130km) docieram z wysoką średnią 31,2km/h. Do centrum wjeżdżam starym mostem (z zakazem dla rowerów), z którego mam piękny widok na wzgórze z katedrą, pod które podjeżdżam by zrobić parę fotek bardzo szerokiej w tym miejscu Wisły. Niestety to całe kręcenie się po Płocku, jazda po kostce pod katedrą, dojazd do szosy na Dobrzyń spowodowało, że średnia spadła aż do 30,5km/h, niepotrzebnie nie wyłączyłem licznika na spacerowy kawałek. Wyjazd z Płocka kiepskim asfaltem, kawałek za miastem ostry zjazd, później taki sam podjazd (10%!) - i zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy. Z drogi są piękne widoki na Wisłę, sporo lasów (przejeżdżam przez Brudzeński Park Krajobrazowy), fajnie wygląda ujście Skrwy do Wisły. Nie brakuje też górek, z których roztaczają się "pocztówkowe" widoki na rozlaną w Jez. Włocławskie Wisłę. Ale droga odbija mocno na zachód, więc wiatru nie mam już korzystnego, jest generalnie południowy; tak więc zaczyna się walka o utrzymanie średniej. Za Dobrzyniem droga mocno odbija od Wisły, kończy się ten fajny kawałek, a zaczyna się "żyłowanie" średniej, w czym liczne małe górki nie pomagają.

Do Włocławka docieram pięknym zjazdem z wiślanej skarpy, wprost na tamę, po lewej ręce mam rozlaną szeroko Wisłę, po prawej dużo węższą i obniżoną o kilkanaście metrów; rzuca się w oczy duży krzyż upamiętniający miejsce bestialskiego mordu ks. Jerzego Popiełuszki. Włocławek postanawiam ominąć obwodnicą (by nie powtórzyć Płocka, bo średnią mam już tylko 30,4km/h), zresztą nie ma tu właściwie nic ciekawego. Ciągnął się ten Włocławek strasznie, dobrych kilkanaście km, z czego końcówka to bardzo brzydkie zakłady azotowe. Za Włocławkiem dwujezdniowa dotąd droga nr 1 przechodzi w jedną jezdnię, ale ku mojej uldze jest dobre, szerokie pobocze, jakością przypomina szosę krakowską. Na pierwszym kawałku w stronę Torunia sporo lasów, znowu jedzie się trochę szybciej i zaczynam myśleć nad przedłużeniem wyjazdu. Jakieś 5km przed Ciechocinkiem zatrzymuję się w barze na dwie kiełbaski, w międzyczasie sprawdzam telefonem rozkłady pociągów w internecie, dzwonię do kolegi z prośbą by mi podał odległość do Malborka (mapy miałem tylko do Grudziądza). Po krótkim zastanowieniu się postanawiam jednak spróbować, bo póki co czuję się bardzo dobrze. Jako, że czasu do pociągu mam sporo zjeżdżam na chwilę do Ciechocinka, by zobaczyć słynne uzdrowisko, ale nie był to dobry pomysł, bo w niedzielne popołudnie jest okropnie zapchane, a jazda po miastach działa na średnią zabójczo - tracę znowu 0,2km/h, tyle co zyskałem za Włocławkiem :). Szybko wracam więc na "jedynkę" i szybko docieram do Torunia, przebijam się w miarę sprawnie przez miasto (piękną starówkę oglądając niestety tylko z mostu) i kieruję na Stolno. Powoli zaczyna już zmierzchać, no i niestety robi się zupełnie bezwietrznie, co powoduje, że utrzymanie tempa 30km/h (na wyjeździe z Torunia miałem 30,4km/h i przede wszystkim już ponad 240km w nogach) robi się dużym problemem, do tego jeszcze zaczynają mnie boleć ścięgna kolanowe.

Za Stolnem opuszczam "jedynkę", droga na Grudziądz jest przyzwoitej jakości, ale niestety bez pobocza, a właśnie zrobiło się zupełnie ciemno. Odpalam więc lampki, zakładam windstoper, a w GPS włączam na stałe podświetlenie by móc śledzić na bieżąco prędkość. Droga robi się zdecydowanie bardziej pagórkowata, muszę się naprawdę żyłować by trzymać zakładane tempo, jakieś 10km przed Grudziądzem jest długi zjazd, później długo ciągnie się samo miasto, ale na szczęście na głównej drodze właściwie nie ma świateł, do tego centrum mija się obwodnicą, na której staję na odpoczynek (staję dużo częściej niż zwykle, by zebrać siły na takie "ciśnięcie"). Za Grudziądzem znowu sporo górek, też sporo lasów, właściwie nie ma naprawdę płaskich kawałków, a we mnie coraz mocniej wzrasta irytacja - po co ja się wkręciłem w taką "zabawę"? Do samego Kwidzyna doprowadza ostry zjazd, w momencie gdy jadę ponad 40km/h droga niespodziewanie przechodzi w kostkę - i to bardzo nierówną, z wybrzuszeniami. Na hamowanie szosowym hamulcem (potrafiącym błyskawicznie zablokować koło) na wąziuteńkich kółkach na takiej śliskiej nawierzchni się nie odważyłem, na złość jeszcze byłem wpięty w SPD - prawdziwie szczęście, że jakoś udało mi się utrzymać równowagę. W samym Kwidzyniu zaliczam kolejny większy podjazd, później znowu w dół i na końcu miasta staję na odpoczynek (średnia już tylko 30,3km/h). W tym momencie zorientowałem się, że nie mam tylnej lampki (była założona na szlufkę torebki podsiodłowej) - co oczywiście mnie zdrowo wkurzyło, bo do Malborka pozostało jeszcze 40km zupełnych ciemności. Mój windstoper co prawda ma sporo odblasków, jest jasno pomarańczowy, więc spełnia właściwie rolę kamizelki odblaskowej - ale mimo to jazda bez tylnej lampki nocą na drodze bez pobocza to wielkie ryzyko. Chwilę pomyślałem - i doszedłem do wniosku, że lampka musiała spaść na tym feralnym zjeździe po kostce, gdzie strasznie mnie wytrzęsło. Jako, że czasu jeszcze trochę było - postanawiam tam wrócić i przeszukać ten kawałek. Niestety wiązało się to z koniecznością zaliczenia dwóch górek - ale zakończyło się sukcesem, bo lampkę znalazłem i to w pełni sprawną (spadła na pobocze); niestety średnia poleciała do poziomu 30,2km/h.

Kawałek do Sztumu - znowu niekończące się pagóreczki, które pokonuję z wywieszonym językiem, zaczynam mocno odczuwać ścięgna kolanowe, każde stawanie na pedałach to silny ból. W Sztumie próbuję komórką zrobić zdjęcie ruin zamku (wyszła ciemna plama :), gdy odpoczywam w centrum średnia wynosi równe 30,0km/h. Na ostatnim kawałku do Malborka więc wypruwam z siebie żyły, bo jeśli tej średniej bym nie wycisnął - to cały wcześniejszy ogromny wysiłek poszedłby na marne. Na szczęście w samej końcówce jest trochę więcej w dół, dworzec tuż przy mojej szosie - więc dałem radę. Na fotkę zamku nocą nie było już czasu, bo dotarłem zaledwie 20min przed odjazdem, a jeszcze zrobiłem kółko jadąc do bankomatu. Podróż pociągiem przyzwoita - był wagon rowerowy, niestety linia gdańska do szybkich nie należy, od paru lat ciągną się remonty, z Malborka jechałem 5h, oka właściwie nie zmrużyłem. W Warszawie do domu wracam metrem, za bardzo mnie bolały ścięgna by jechać rowerem, w domu godzina snu - i do roboty :))

Podsumowując - dałem radę wycisnąć średnią 30km/h na bardzo długim dystansie, ale nieprędko się wkręcę w coś takiego drugi raz. Jazda z nosem w liczniku (a do tego sprowadzała się większość tej trasy) - to zupełnie nie moja wizja roweru, o ile przyjemniej jechałoby się tak samo długi dystans, tylko moim normalnym tempem! Nabijanie średnich lepiej zostawić sportowcom, bo turyście tylko psuje to wrażenia, zamienia jazdę dla przyjemności w jazdę dla cyferek (nb - nawet zabrałem pulsometr na tą trasę, puls średni wyszedł 156, maksymalny 196). SPD - kolejna porażka, pod koniec tak mnie ścięgna bolały, że pod górę na stojaka już nie mogłem jechać; ten system to zdecydowanie nie dla mnie, wracam do platform, z którymi nie mam takich problemów. Kluczową różnicą jest prawdopodobnie ustawienie stopy na pedale, ja jeżdżę w nietypowy sposób, naciskając pedał tyłem śródstopia, niemal piętą - a buty SPD wymuszają zupełnie nieanatomiczną (dla mojej konkretnej osoby) pozycję z pedałowaniem częścią przednią, nigdy nie widziałem butów z mocowaniem bloków w środkowej części. Do tego problemy z drętwieniem - w czasie jazdy specjalnie tego nie czułem, po powrocie jednak okazało się że jedna stopa zdrętwiała całkiem mocno, trzeba będzie parę dni odczekać by to przeszło. Jednym słowem - psu na budę te SPD, w moim przypadku zyski (może z 1km/h na średniej) zupełnie nie wyrównują strat, do tego pedały zatrzaskowe jeszcze ważą więcej od platform, a buty nie są wodoodporne :(((

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 393.40 km AVS: 30.07 km/h ALT: 1684 m MAX: 51.70 km/h Temp:22.0 'C
Niedziela, 30 sierpnia 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad, >300km, >500km
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Miechów - Kraków - Myślenice - Chyżne - [SK] - Dolny Kubin - Donovaly (980m) - Bańska Bystrzyca - Sahy - [H] - Vac - Budapeszt

Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)

Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.

Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.

Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.

Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.

Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))

Zdjęcia z wycieczki

Dane wycieczki: DST: 670.40 km AVS: 24.39 km/h ALT: 5643 m MAX: 63.30 km/h Temp:22.0 'C
Sobota, 6 czerwca 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Siemiatycze - Kleszczele - Hajnówka - Białowieża - Hajnówka - Narew - Białystok

Zmiana tylnej opony na Schwalbe Ultremo przy stanie licznika 4440km

Wstaję jeszcze nocą o 3, po niecałych 3h snu (wróciłem z pracy przed 23). Parę minut po 4 ruszam na trasę, jest już widno, zaledwie 7'C. Gdy wyjeżdżam za Warszawę, w rejonie Wesołej i Sulejówka temperatura spada do zaledwie 3'C! (piękny mamy czerwiec:). Kilka razy się przebieram - to za ciepło to za zimno, jedzie się nieciekawie, na trasie w stronę Węgrowa jest nadspodziewanie duży ruch (myślałem, że o takiej godzinie będzie zupełnie pusto) do tego jeszcze dochodzą problemy z kolanem. Za Stanisławowem w czasie postoju na przebranie się pęka dętka, okazało się że rozwaliła się do końca opona "ruszona" w czasie szutrowego kawałka podjazdu na Przehybę. Zmieniam oponę, łatam dętkę tracąc na to niemal pół h. Na dalszym kawałku do Węgrowa robi się wreszcie cieplej, cały czas jest słonecznie, na pierwszy odpoczynek staję dopiero w Sokołowie Podlaskim. Przeliczając kilometry orientuję, że przez te opóźnienia zostało mi bardzo mało czasu, bo ostatni pociąg z Białegostoku jest o 20, a ja miałem być w Sokołowie godzinę wcześniej. Za Sokołowem wreszcie zaczyna się ciekawsze jazda - ładny pagórkowaty odcinek do Siemiatycz, na Podlasie wkraczam charakterystycznym drewnianym mostem na Bugu. Za Siemiatyczami kieruję się na boczną drogę do Hornowa, by obejrzeć Św. Górę Grabarkę - czyli taką prawosławną Częstochowę. Od razu za Siemiatyczami całkiem spore górki, niestety pogorszył się asfalt, cały czas jest chropowaty. Gdy dojechałem do Grabarki - nieźle się wkurzyłem, bo okazało się że to nie ta Grabarka; ta właściwa jest tuż pod samymi Siemiatyczami, straciłem tylko sporo km i nic nie zobaczyłem, bo jest już za późno by wracać do Świętej Góry. Na drogę do Hajnówki wracam w Milejczycach, w mijanych miejscowościach coraz więcej cerkwi i prawosławnych krzyży. Wioski chociaż ubogie prezentują się lepiej niż te bogatsze na Mazowszu, sporo charakterystycznej drewnianej zabudowy, ruch od Sokołowa niewielki, jedzie się całkiem fajnie. Na drugi odpoczynek docieram do Kleszczeli, po ponad 190km - już mocno czuję dystans w nogach, od Sokołowa w ogóle nie stawałem, bo nie ma na to czasu. Na drodze do Hajnówki sporo chropowatego asfaltu, ale droga ładna, sporo lasów. Ale prawdziwy las to się zaczyna dopiero za Hajnówką - przez najbliższe niemal 20km do Białowieży jadę tylko lasem, tak długi odcinek jest już trochę monotonny. Wjeżdżam do centrum Białowieży, oglądam cerkiew, fotografuję się przed wejściem do Białowieskiego Parku Narodowego. Szybko zawracam i po paru km skręcam na bardzo dziurawą szutrówkę prowadzącą do pokazowego rezerwatu żubrów. Ze względu na brak czasu zwiedzam go na rowerze (bilet 6zł + 3zł za rower). Jest tu sporo mieszkańców Puszczy Białowieskiej - m.in wilki, dziki, jelenie, bardzo blisko podszedł łoś. Tylko same żubry nie bardzo dopisały - tylko leżały, przejawiając ruchliwość podobną do tej z reklam piwa :)

Po zwiedzaniu wracam na szosę i docieram z powrotem do Hajnówki, gdzie staję na ostatni odpoczynek. Okazało się że mój pośpiech na całej trasie zaprocentował, dzięki ograniczeniu odpoczynków powinienem się spokojnie wyrobić na pociąg. Ostatni kawałek do Białegostoku - nadspodziewanie piękny, bardzo pusto, sporo charakterystycznie pachnących lasów, słońce powoli zniżające się do widnokręgu. Szczególnie kawałek między Narwią a Zabłudowem jest godny polecenia. Od Zabłudowa zwiększa się ruch, bo wjeżdżam na główną drogę z Lublina, samo końcówka to już przebijanie się przez miasto, na dworzec docieram z 25min zapasem. W Warszawie w czasie powrotu z dworca złapał mnie jeszcze deszcz, na szczęście zdążyłem jeszcze przed głównym "uderzeniem" - bo mocno padało przez całą noc.

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 347.70 km AVS: 27.09 km/h ALT: 1517 m MAX: 44.00 km/h Temp:14.0 'C
Niedziela, 26 kwietnia 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >300km
Nowy rekord!

Warszawa - Nieporęt - Pułtusk - Ciechanów - Mława - Działdowo - Iława - Prabuty - Malbork - Pruszcz Gd. - Gdańsk - Gdynia - Władysławowo - Hel

Z tym wyjazdem nosiłem się już od dawna, trasa na Hel to dobry odcinek na tak długi dystans - nie ma większych górek, ruch też umiarkowany; w ten weekend wreszcie udało mi się pogodzić wolne w pracy z dobrym wiatrem :)

Ruszam w sobotę o 18, błyskawicznie przebijam się przez Warszawę, po czym skręcam na Nieporęt. Z rok nie jechałem tą drogą - i okazało się, że niedawno położony asfalt jest już w kiepskim stanie, jednym słowem zwykłe partactwo, wykonawca powinien za to płacić słoną karę. Nad Zalewem Zegrzyńskim powoli zaczyna już zmierzchać, fajnie prezentuje się zachodzące słońce w falach Narwi. Zupełnie ciemno robi się przed Pułtuskiem, bardzo się spieszyłem by tam dotrzeć - bo droga Serock - Pułtusk i dalej do Augustowa jest bardzo ruchliwa, z masą tirów, zupełnie nie nadaje się do jazdy nocą, nawet na tym kawałku miałem parę wyprzedzeń "na gazetę". Za Pułtuskiem robi się już puściutko, noc jest piękna, masa gwiazd, niestety bezksiężycowa. 20km przed Ciechanowem znowu powrót na bardziej ruchliwą drogę (ale oczywiście z tą do Pułtuska nieporównywalną) - i po ok. 20km w całkiem przyzwoitej formie docieram do Ciechanowa, gdzie w centrum odpoczywam pół h, ciepło się na postój ubierając. Za Ciechnowem ciemny (nawet jak na noc :) odcinek - prawie nie ma wiosek, sporo lasów, więc i oświetlenia minimalna ilość. Odżywam dopiero w Mławie, gdzie parę km jadę w mieście, do Działdowa także jest sporo lamp. więc odcinek dość szybko schodzi; w samym Działdowie odpoczywam ze 20min. Natomiast za Działdowem wjeżdżam w przysłowiową "czarną dupę" - świateł nie ma prawie w ogóle, jadę tu fragment skrótem bocznymi drogami do drogi na Nowe Miasto Lubawskie. Że boczne drogi były w nienajlepszym stanie - to mnie specjalnie nie zdziwiło, ale gdy wjechałem na główniejszą do Nowego Miasta - okazało się że jest jeszcze gorsza, przez 10-15km jedzie się bardzo marnie, a nawet w całkiem dużych wioskach (jak Rybie) brakuje świateł. Po skręcie na Lubawę wraca na parę km lepszy asfalt, po tym znowu kiepski odcinek i przed samym miastem wreszcie kończy się zła droga. W Lubawie na parę km wjeżdzam na główną drogę do Torunia, gdzie nawet o tej godzinie (ok.3) jest trochę ruchu; po czym skręcam na Iławę. Te 15km dało mi nieźle w kość, zaczynam odczuwać zmęcznie i mocne zniechęcenie wielogodzinną jazdą nocą, do Iławy wlekę się 20-24km/h. Na półgodzinny postój staję w centrum miasta, mimo przebrania się we wszystko co miałem - nieźle mnie wytrzęsło, jest 6'C, powoli zaczyna świtać i gdy się nie jedzie - marźnie się błyskawicznie.

Za Iławą jedzie się znacznie lepiej - przede wszystkim wreszcie zaczyna świtać, a to zawsze daje potężnego kopa motywacyjnego i poczucie, że najgorsze już mną. Do tego i trasa robi się naprawdę ładna, nie brakuje jeziorek odbijających promienie wschodzącego słońca i małych górek, w Suszu i Prabutach w centrum jest charakterystyczna kostka dodająca im uroku (choć jazdy na wąziutkich kołach nie ułatwia). Za Prabutami niestety jakość drogi bardzo się zepsuła, cały czas jest nierówno położony asfalt, na którym trzęsie jak cholera, nie pozwala to na czerpanie przyjemności z pięknych krajobrazów (bo widokowo ten odcinek jest bardzo fajny). Dopiero za Suszem wraca świetny asfalt, do tego do Malborka mam mocny wiatr równo w plecy, ciągnie się 32-34km/h. W Malborku staję na treściwszy posiłek w McDonaldzie, robię rundkę przy ogromnym zamku krzyżackim, Nogat przejeżdżam drewnianym mostkiem. Do Tczewa jadę DK50 - myślałem że na drodze tej klasy nie będzie kłopotów z asfaltem, co najwyżej duży ruch; ale - gdzie tam, po paru km droga zamienia się w nierówne betonowe płyty, gdzie skacze się co 2-3m, dalej jest asfalt położony na tych płytach - jednym słowem makabra. Trochę mnie zaskoczył przejazd przez Wisłę - spodziewałem się bardzo szerokiej rzeki, a jest węższa niż w Warszawie, widać woda poszła tu w głębokość, nie szerokość :). Za mostem na DK50 zaczyna się po prostu zwykła kostka, tego było już dla mnie za wiele - więc skręcam na boczną drogę do Tczewa. Przebijam się przez miasto i wjeżdżam na "jedynkę" do Gdańska. Tu wreszcie nie ma kłopotów z drogą, jedzie się szybko i sprawnie. Niestety za Pruszczem zaczyna się już typowa miejska jazda, z masą świateł i dużym ruchem, po ponad 300km pozamiejskiej podróży trudno do tego na nowo przywyknąć. Na odpoczynek staję w Gdańsku na pięknym Starym Mieście, tuż pod słynną fontanną Neptuna. O tej godzinie jest już cieplutko, można jechać w krótkim rękawku.

Następne kilometry - to bardzo nieprzyjemna jazda trójmiejską aglomeracją, cały czas ogromny ruch, światła, do tego jeszcze zakazy (które oczywiście ignoruję, bo po 300km nie mam czasu i chęci na męczenie się jazdą ścieżkami). W ten sposób tłukę się niemal 40km, dopiero za rozjazdem w Redzie można odetchnąć. Kawałek za tym skrętem zaliczam największy podjazd na tej trasie (miał może 60m :)), ładną pagórkowatą drogą docieram pod Puck, gdzie wreszcie mogę zobaczyć Bałtyk. Widać też już Mierzeję Helską którą będę musiał zaliczyć; bardzo obawiam się wiatru, bo na Mierzei jest idelanie przeciwny i do tego całkiem mocny. We Władysławowie robię zakupy, po czym staję na odpoczynek w lasku już na Mierzei. Ostatnie kilometry - to ciężka walka z wiatrem, chwilami pomaga las, niestety droga najczęściej prowadzi południową stronę Mierzei - tak więc wiatr ma pole do popisu. Cały czas w dolnym chwycie, cały czas 22-25km/h, do tego mocno już daje o sobie 400km w nogach. Jadę szosą, ignorując ścieżkę z nierównej kostki (zresztą od Jastarni już terenową). W Jastarni staję na kilka minut, ostatni odcinek na Hel daje odzipnąć, niemal cały czas w lesie, bardzo fajna kręta droga, z pięknym zapachem pełnej wiosny w powietrzu. Parę minut po 16 docieram wreszcie do celu, wjeżdżam do portu, strzelam sobie fotki z widokiem na morze (niestety pod słońce).

Na dłuższą regenerację, czy rybkę ze smażalni już nie było czasu - bo o 16.30 mam pociąg. Do Gdyni jedzie się osobowym "tramwajem" - całkiem wygodny, jest sporo miejsca, mimo naprawdę dużej ilości rowerzystów. Natomiast pospieszny z Gdynie do Warszawy - to masakra - 5,5h pod śmierdzącym i zalanym kiblem, pociąg nabity na ful, do tego spóźnił się z pół h; za stary się już robię na takie podróże - wolę jednak zapłacić dwa razy więcej za ekspres niż tak się mordować po jeszcze bardziej morderczej trasie :)

Pokaż trasę GPS">Ślad GPS
Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 474.20 km AVS: 27.79 km/h ALT: 2206 m MAX: 53.40 km/h Temp:15.0 'C
Czwartek, 2 kwietnia 2009Kategoria >200km, Rower szosowy, Wycieczka, >100km, >300km
Szosa Krakowska
Warszawa - Janki - Grójec - Radom - Skarżysko-Kamienna - Kielce - Jędrzejów - Miechów - Kraków

Szosę krakowską zawsze uważałem za bardzo przyzwoitą drogę do jazdy rowerem, mimo tego że jest to jedna z ruchliwszych tras w naszym kraju - to ma doskonałe dla rowerzysty szerokie pobocze, z którego samochody nieczęsto korzystają, asfalt w większości doskonały. Dobrych kilka razy przejeżdżałem różne odcinki tej trasy, teraz postanowiłem ją przejechać w całości - od Janek aż do samego Krakowa.

Zupełnie niewyspany (w pracy do 22, spać położyłem się o 24) wstaję o 4, o 5 ruszam w trasę. Ze względu na zmianę czasu o tej godzinie jest jeszcze ciemno. Przebijam się bocznymi drogami na Janki, wrażenie robi nocny przejazd nad Stawami Raszyńskimi, gdzie właśnie budzą się setki ptaków; zimniej niż się spodziewałem (0'C). W Jankach wjeżdżam na szosę krakowską, mimo tak wczesnej pory ruch jest duży. Do Sękocina (5km) dziadowski zfrezowany asfalt, dalej już doskonale. Przed Tarczynem obserwuję wschód słońca, przez ok. 20km jest -1'C, dopiero gdy słońce wchodzi wyżej powoli się ociepla. Przed Grójcem droga na parę km przechodzi w ekspresówkę, za Grójcem to już droga jednojezdniowa (oczywiście z dobrym poboczem) niedługo będzie tu druga jezdnia - bo przez 20km są szeroko zakrojone roboty drogowe, niestety to strasznie psuje widoki - same wykopy. Po 20km wjeżdżam na kolejny, tym razem aż 20km odcinek ekspresówki, wykonany perfekcyjnie, z idealnym asfaltem i nowym mostem na Pilicy (stary w Białobrzegach powodował straszne korki). Ostatnie 10-15km przed Radomiem to droga dwujezdniowa, ale już nie ekspresówka, trochę gorszy asfalt i częste zakazy dla rowerów. W Radomiu wreszcie jest cieplej (6'C), staję tu na odpoczynek, jak dotąd jedzie się świetnie, średnia 29km/h wiatr raczej sprzyjający (generalnie wschodni), no i przede wszystkim zysk z jazdy szybką i ruchliwą drogą - czyli częste podmuchy wyprzedzających samochodów (szczególnie ciężkich) w plecy. Za Radomiem odcinek raczej nieciekawy, droga lekko wznosi się do góry, poważniejsze podjazdy zaczynają się dopiero za Szydłowcem, przed Skarżyskiem to już poziom 300m, ostatni większy podjazd przed Kielcami to prawie 400m. Tutaj też trwają prace nad drugą jezdnią, przez co sporo jest króciutkich objazdów, też parę korków. Na rozjeździe w Wiśniówce zjeżdżam w dół do Kielc, gdzie staje na odpoczynek w McDonaldzie. Dalej kieruję się na Chęciny, z szosy wspaniale prezentuje się tamtejszy charakterystyczny zamek, robi się na tyle ciepło, że decyduję się na przebranie się w strój kolarski - krótkie spodenki i dwie koszulki (zresztą nieźle się spaliłem od słońca), widać że wiosna idzie, jeszcze tylko zieleni brakuje do szczęścia :). Do Jędrzejowa górki jeszcze umiarkowane, natomiast dalej to już płaskich odcinków praktycznie nie ma, cały czas góra-dół. Nie są to jakieś męczące nachylenia (z reguły 4-6%) niemniej takie ich nagromadzenie daje już w kość, tym bardziej, że wschodni wiatr jest mocny i nie zawsze pomaga. Przed Książem zaliczam ściankę na 330m, za miasteczkiem jest największy podjazd szosy krakowskiej na 400m, zjazd nie jest może jakiś oszałamiający (5-6%), niemniej naprawdę mocny wiatr w plecy (szosa prowadzi tu na zachód) i przełożenie 53-11 robią swoje i udaje mi się wycisnąć 72,8km/h. Na ostatni postój staję w Miechowie, zaledwie na 15min, bo zorientowałem się że dzięki porządnej średniej mam duże szanse wyrobienia się na pociąg o 19, nie 20 co planowałem. Do Krakowa stąd są jeszcze dwie większe ścianki, z czego ostatnia z charakterystyczną serpentynką to najostrzejszy podjazd szosy krakowskiej, z krótkim fragmentem 7-8%. Ze szczytu do Krakowa już właściwie tylko w dół - i na pociąg o 19 zdążyłem w cuglach. Dystans to niemal 300km, ale w Warszawie z dworca mam jeszcze 12km, więc pada trzyseta :)

Profil wysokościowy i zdjęcia tej trasy
Ślad GPS wycieczki
Dane wycieczki: DST: 310.10 km AVS: 28.32 km/h ALT: 2366 m MAX: 72.80 km/h Temp:12.0 'C
Piątek, 20 marca 2009Kategoria Wypad, Rower szosowy, >200km, >100km, >300km
Warszawa - Góra Kalwaria - Warka - Radom - Wąchock - Nowa Słupia - Szydłów - Pacanów - Dąbrowa Tarnowska - Żabno - Wojnicz - Czchów - Nowy Sącz

Ideą tego wyjazdu było wykorzystanie wiatru, który ostatnio wiał dość silnie z północy. Umówiłem się więc z Transatlantykiem mieszkającym w Nowym Sączu (z którym razem z aardem byliśmy w zeszłym roku na wymagającej wyprawie w Alpy). Trasa z Warszawy na Nowy Sącz prowadzi niemal wyłącznie na południe, a dobry wiatr dawał szanse na pokonanie aż takiego długiego dystansu (z początku pomyliłem się w liczeniu sądząc, że to będzie troszkę ponad 300km).

Parę minut po piątej ruszam w trasę, oczywiście zimno (0-1'C), pogoda pod psem - wszędzie chmury i mokra szosa. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, wiatr, aczkolwiek nie tak mocny jak przez parę wcześniejszych dni - wyraźnie pomaga. Pierwsze 100km do Radomia szybko schodzi, staję tam na pierwszy odpoczynek pod pomnikiem Jana Kochanowskiego, bardzo zmarzłem. Następnie ruszam moją ulubioną świętokrzyską trasą (wiele razy już pokonywaną) - na Wierzbicę i Wąchock, od Radomia cały czas pada śnieg. Za Mircem rozpoczynają się pierwsze poważniejsze górki - i pagórkowato jest aż do Nowej Słupii, gdzie po 170km staję na kolejny dłuższy odpoczynek - tym razem już nie na powietrzu, a w kawiarni. Za Nową Słupią górki dalej trzymają - aż do Szydłowa, za którym wyraźnie się wypłaszcza. Jedzie się dobrze - wiatr ciągle niemal równo w plecy, tylko ciągle śnieży, przez co jest mokra szosa i na wąskich oponach trzeba uważać. W Pacanowie kolejny większy odpoczynek w barze. Gdy po około pół godzinie ruszam w trasę - zaczyna padać porządny śnieg, na razie jeszcze to nie przeszkadza, ale boję się co będzie dalej, bo do Sącza jeszcze ponad 100km a ja mam opony 23mm średnio nadające się na zalodzone i zaśnieżone drogi (wg prognoz nic nie miało padać). Nad Wisłę jedzie się fajnie, ale odcinek do Dąbrowy Tarnowskiej bardzo kiepski - kupa dziur w drodze, brak pobocza i duży ruch tirów. Z ulgą skecam na Żabno, gdy zaczyna zmierzchać łapię gumę w przednim kole, zacząłem naprawę na przystanku. Zeszło się na to pół godziny (dla świętego spokoju zmieniłem też oponę), bardzo ciężko jest nabić szosowe koła do 8-9atm małą ręczną pompką. Do Wojnicza jadę już nocą, odcinek niespecjalny, w samym Wojniczu odpoczywam kilkanaście minut pod sklepem. Z Wojnicza do Zakliczyna jedzie się fatalnie - kupa dziur, duży ruch, dobrych parę razy w nie wpadałem, nawet gdy odpaliłem PowerLeda w trybie High nie wszystko dało się zauważyć - tak gęsto padał śnieg. No i co gorsza śnieg ów zaczyna już zalegać na drodze, jest trochę błota pośniegowego, z metr szerokości szosy jest we śniegu, często trzeba jechać niemal środkiem. Na kołach 23mm trzeba w tych warunkach bardzo uważać - jadę cały czas w szerokim chwycie kierownicy, mój ulubiony przy wsporniku jest za bardzo niebezpieczny, ograniczam prędkość szczególnie na zjazdach. Po skręcie do Jurkowa wreszcie zaczyna się świetna szosa - i tak już jest do samego Nowego Sącza. Z Czchowa daję znać Transatlantykowi, który ma po mnie kawałek wyjechać. Zaliczam jeszcze ponad stumetrowy podjazd nad Jeziorem Rożnowskim (na szczycie -1'C), zjeżdżam z duszą na ramieniu - i za mostem na Dunajcu spotykam wreszcie Marka po 340km w nogach. Ostanie kilometry szybko schodzą i ok. 22.30 docieramy do domu Marka. Na rozmowach schodzi nam aż do 1 w nocy, a przecież jutro czeka nas kolejny dzień rowerowania.

Wielkie dzięki dla Marka za jego gościnę i towarzystwo, z pewnością jeszcze niejedną wspólną trasę zrobimy!

Zdjęcia z wyjazdu




Dane przewyższeń różnią się od tych z licznika, bo każda strona publikująca dane z GPS ma swój próg zliczania. Mój licznik ma próg 1m, sam odbiornik GPS pokazał 2181m
Dane wycieczki: DST: 351.40 km AVS: 26.89 km/h ALT: 2011 m MAX: 55.20 km/h Temp:1.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl